Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jeśli miałbym wybrać jedno lekarstwo, byłaby to woda”.
Poznaj filary filozofii „wodnego doktora”.
Bawarski teolog z XIX wieku, ksiądz Sebastian Kneipp, był jednym z pierwszych propagatorów hydroterapii i zdrowego trybu życia, opartego na codziennej higienie, aktywności fizycznej, zrównoważonej diecie oraz odpoczynku. Przez 35 lat prowadził badania nad wodnymi kuracjami, które usystematyzował w wydanej w 1886 roku książce „Moje leczenie wodą”. Do klasztornej łaźni w Wörishofen, gdzie był proboszczem, przybywały po pomoc tłumy. Z czasem przekształcono ją w lecznicę, a Wörishofen stało się miejscowością uzdrowiskową. Na terenie Niemiec i nie tylko powstały liczne zakłady lecznicze wykorzystujące metody Kneippa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
PRZEDMOWA AUTORA
do wydania pierwszego
Jako księdzu, leży mi na sercu przede wszystkim dobro dusz nieśmiertelnych. Dla nich żyję i za nie chcę umierać. W ubiegłych 40 latach miałem wiele pracy i troski także ze śmiertelnymi ciałami. Pracy tej nie szukałem nigdy. Zgłaszanie się chorych, mówiąc otwarcie, jest dla mnie przykrością. Tylko wejrzenie ku Temu, który z nieba zstąpił, aby leczyć słabości nasze, i pamięć na obietnicę: „błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią…”, „kubek zimnej wody, nie zostanie bez zapłaty” – dodawało mi siły do zwalczenia pokusy, radzącej odmówić wszelkim prośbom w każdym przypadku. A silną była wielce pokusa, gdyż zapłatą moją nie był zysk, ale strata czasu; nie cześć, ale często oszczerstwo, prześladowanie, a w wielu wypadkach niewdzięczność i szyderstwo. Zniosłem jednak to wszystko i jestem tym zadowolony. Że po takich antecedencjach nie mam wielkiej do pisania ochoty, pojmie to każdy, tym więcej, gdy mnie już starość gniecie, a duch i ciało pragną spoczynku, tylko ciągłe a natarczywe nalegania mych przyjaciół mówiących, że grzechem by było przeciw miłości bliźniego, gdyby moje doświadczenia wraz z moim ciałem legły w grobie, niezliczone prośby uleczonych, a w szczególności błagania biednych, opuszczonych, chorych mieszkańców wiosek wcisnęły mi pióro do drżącej ręki.
Z szczególniejszą miłością i troskliwością zajmowałem się zawsze ludźmi ubogimi, zapomnianymi i opuszczonymi chorymi na wsi. Dla tych przede wszystkim przeznaczam moją książkę. Stosownie do celu, styl jest prosty i jasny. Rozmyślnie starałem się, pomijając uczone wyrazy, suche frazesy, pisać w zajmujący, dla każdego zrozumiały sposób. Dlatego też, uwzględniając cel dobry i uczciwe zamiary, proszę mi wybaczyć, jeżeli jedno lub drugie opowiadanie za długim będzie, lub powtórzy się czasami.
Daleki jestem od tego, abym polemizował i walczył z jakimś istniejącym kierunkiem medycznym albo zaczepiał jakąś osobę, jej sławę i naukę. Wiem o tym dobrze, że tylko fachowcowi polemika przystoi – jak również i o tym przekonany jestem, że ludzie fachowi wdzięcznymi są laikom, jeżeli ci dzielą się z nimi swym długoletnim doświadczeniem.
Ktokolwiek ze szczerym słowem zbliży się do mnie, z radością podam mu rękę, uwagi i wskazówki przyjmę z wdzięcznością. Nie troszczę się jednak o dorywczą naganę ani o lekkomyślną krytykę, która z partyjnego pochodzi stanowiska i przezwiskami wojuje. Niczego bowiem nie pragnąłem goręcej, jak tego, aby uwolnił mnie od tej pracy i gniotącego ciężaru lekarza z powołania; jak również jest to moim wewnętrznym życzeniem, aby już raz ludzie fachowi więcej, dokładniej i gruntowniej studiowali metodę leczenia wodą, opiekowali się nią, i w praktyce ją zastosowywali. Ufam, że dla tych, praca moja będzie niejaką pomocą. Mogę bowiem zapewnić ich na tym miejscu, że pomimo mego prostego nieraz i odpychającego zachowania się budynek największy nie wystarczyłby do pomieszczenia wszystkich tych chorych i cierpiących, którzy tysiącami zbiegają się do mnie, że wreszcie mógłbym być bogatym, bardzo nawet bogatym, gdybym tylko jedną cząstkę chciał przyjąć ofiarowanej mi zapłaty. Wielu pacjentów, przychodząc, mówiło: „Dam 100, 200 marek, jeżeli zdrowie odzyskam”. Cierpiący szuka pomocy, gdziekolwiek ją znaleźć spodziewa się i z przyjemnością zapłaci dobrze lekarzowi, skoro go uleczy – mniejsza o to, czy za pomocą aptecznej flaszeczki, czy konewką wody.
Wielu sławnych doktorów leczyło wodą z wielkim skutkiem. Z ich śmiercią pogrzebano częstokroć ich doświadczenia, wiadomości, rady i wskazówki. Oby nareszcie jutrzenka w trwały i jasny przeszła poranek!
Każdej chwili biorę na siebie odpowiedzialność za każdy przypadek, każde imię zaznaczone w tej książce i na żądanie mogę całe wyjawić nazwisko. Niektóre dosadne wyrażenia proszę na karb mego nieco szorstkiego usposobienia policzyć. Z nim zestarzałem się, a przykro by nam obojgu było rozstawać się w starości. Idącej w świat książce niechaj towarzyszy przede wszystkim błogosławieństwo Boże.
A jeżeli kiedyś dowiedzą się moi przyjaciele, że przeniosłem się do wieczności, niechże mi wtenczas oddadzą miłości przysługę i prześlą z jedno „Ojcze nasz” tam, gdzie lekarz lekarzy w czyśćcowym ogniu leczy biedne dusze ku żywotowi wiecznemu.
Wörishofen, 1 października 1886 r.
Autor
WSTĘP
Liść nie jest zupełnie podobny liściowi, chociaż oba na jednym wiszą drzewie, to mniej jedno życie człowieka niepodobne drugiemu. Gdyby każdy przed śmiercią napisał swój żywot, mielibyśmy tyle rozmaitych żywotów, ilu ludzi. Zawikłane są drogi krzyżujące się w życiu człowieka, podobne nieraz do nierozgmatwanego kłębka, w którym nici wiją się bez planu i myśli. Tak wydaje się czasami; w rzeczywistości nigdy się tak nie dzieje. Światło wiary, rzucając swój jasny promień w niezbadaną tę ciemność, pokazuje nam, że te pogmatwane ścieżki wyższej myśli służą, a wszystkie od początku wiodą do celu wytkniętego przez stwórcę. Dziwne są drogi opatrzności.
Dziś już starzec, skoro spoglądam na przebyte lata i patrzę na pokrzyżowane ścieżki mego żywota, widzę, jak kilka razy wiją się one pozornie nad brzegiem przepaści; w końcu jednak zmieniły kierunek i przeciwko wszelkiej nadziei zwróciły się na słoneczną wyżynę właściwego mego powołania. Mam wiele powodów do uwielbiania mądrych rządów opatrzności, a to tym więcej, ile że owe złe i do śmierci wiodące ścieżki wskazały mnie i niezliczonej liczbie innych nowe źródło życia.
Miałem lat 21, gdym z książeczką służbową w kieszeni opuścił wioskę rodzinną. W książeczce stało napisane, że jestem czeladnikiem tkackim, lecz na kartkach mego serca już od młodości napisane było co innego. Długie, długie lata czekałem z upragnieniem bez granic na tę podróż, która miała wreszcie spełnić me marzenia, urzeczywistnić ideały. Chciałem zostać księdzem. Nie poszedłem sterować dalej czółenkiem, jak mniemano, lecz idąc z miejsca na miejsce, szukałem kogoś, kto by mi pomógł do nauki. Zajął się mną wtenczas ks. prałat Mateusz Merkle (zmarł r. 1881), wówczas wikary w Grönenbach, uczył mnie prywatnie lat 2 z tak nieznużonym zapałem, że już po tych 2 latach zostałem przyjęty do gimnazjum. Praca moja nie była łatwą i według wszelkich pozorów nadaremną. Po latach 5 największego niedostatku i natężenia nadmiernego byłem złamanym na ciele i na duchu.
Ojciec wiózł mnie raz z miasta do domu. Jeszcze dziś słyszę słowa właściciela zajazdu, gdzieśmy stanęli: „Tkaczu – rzekł do ojca – tym razem wieziesz swego studenta po raz ostatni”. I nie tylko oberżysta to mówił, i inni byli tego samego zdania. W mieście naszym był sławny lekarz wojskowy, wielki przyjaciel ludzkości, który wspaniałomyślnie niósł pomoc biednym chorym. W przedostatnim roku moich studiów gimnazjalnych odwiedził mnie 90 razy, w ostatnim przeszło 100 razy. Z całej duszy chciał mi dopomóc, ale wzmagające się charłactwo zwyciężało jego lekarskie wiadomości i ofiarną miłość bliźniego. Sam od dawna straciłem wszelką nadzieję i z cichą rezygnacją oczekiwałem końca.
Dla roztargnienia i rozrywki czytywałem z chęcią książki. Przypadkiem – używam tego powszechnie używanego, ale bezmyślnego wyrazu, gdyż nic się przypadkiem nie dzieje – dostała mi się w ręce maleńka książeczka; otworzyłem ją, traktowała o wodolecznictwie. Czytam raz i drugi i dowiaduję się o rzeczach niepodobnych do wiary. A może – pomyślałem – znajdę tu co i o mej słabości. Czytam dalej. Rzeczywiście, zgadza się, jota w jotę to samo. Co za radość, co za uciecha! Nadzieja poczyna elektryzować wiotkie ciało, a jeszcze więcej zwiędłego ducha. Książka ta była źdźbłem ratunku, którego się z całą uchwyciłem siłą; w krótkim czasie stało się ono laską, na której podpierał się chory; dziś uważam ją za łódkę ocalenia, którą mi zesłała opatrzność litościwa w odpowiednim czasie, w godzinie najwyższej potrzeby.
Książeczkę tę o wodolecznictwie napisał lekarz; zalecane przez niego zabiegi są po większej części surowe i ostre. Próbowałem leczyć się jego metodą kwartał, 1/2 roku; nie czułem żadnego polepszenia, ale i pogorszenia nie było. To dodało mi otuchy. Nadeszła zima w r. 1849; byłem znowu w Dillingen. 2–3 razy w tygodniu szedłem do Dunaju, wyszukałem sobie jakie samotne miejsce i kąpałem się chwil kilka. Do wody szedłem prędko, jeszcze prędzej wracałem do domu, do ciepłej izby. Kąpiele te zimne nie szkodziły mi, pożytku, jak uważałem, nie przynosiły wiele. W r. 1850 wstąpiłem do Georgianum w Monachium. Był tam także biedny student, któremu szło jeszcze gorzej niż mnie. Lekarz zakładu nie chciał mu wystawić świadectwa zdrowia, potrzebnego do otrzymania tytułu stołu (titulus mensae) przed święceniami; orzekł, że długo żyć nie będzie. Znalazłem teraz towarzysza boleści. Wtajemniczyłem go w misteria mojej książeczki i zaczęliśmy obaj leczyć się według niej na wyścigi. Mój przyjaciel otrzymał wkrótce od lekarza potrzebne świadectwo i żyje do dzisiaj. Ja znów z wolna nabierałem sił, zostałem kapłanem i żyję, i pracuję w swym zawodzie już przeszło lat 39. Moi przyjaciele, podchlebiając mi, mówią, że jeszcze dziś, kiedy 71 lat liczę, podziwiają siłę mego głosu, i siłę ciała. Woda była mi wiernym przyjacielem; któż weźmie mi za złe, że i ja jej wiernie dochowuję przyjaźni?
Kto sam biedę i nędzę cierpiał, ten potrafi ocenić biedę i nędzę drugiego.
Nie wszyscy chorzy nieszczęśliwymi są w równym stopniu. Kto ma się za co leczyć, ten łatwo w krótkim czasie uzdrowienie znajdzie. Takich chorych oddalałem od siebie setkami i tysiącami. Otaczałem zaś współczuciem biednych, opuszczonych i tych, których porzucili lekarze i apteka. Ludzi takich w wielkiej liczbie liczę do mych przyjaciół. Biedaków i tych, którzy nigdzie już nie znajdowali pomocy, nie odepchnąłem nigdy. Zdaje mi się, że byłoby nieludzkością, niesumiennością i niewdzięcznością, gdybym przed takimi zamknął źródła ratunku, które mi w mej nędzy ratunek i uzdrowienie przyniosły.
Wielka liczba cierpiących, jeszcze większa rozmaitość ich cierpień zachęcała mnie do wzbogacenia swego doświadczenia w zakresie wodolecznictwa, do udoskonalenia metody wodoleczniczej.
Mojemu pierwszemu doradcy, owej małej książeczce hydroterapeutycznej, wdzięcznym jestem z serca całego, za początkowe wskazówki. Wkrótce poznałem, że niektóre wskazane zabiegi są za ostre, gwałtowne i odstraszająco działają na organizm ludzki. Leczenie wodą nazywano dawniej uparcie „końską kuracją” a i dzisiaj jeszcze wielu jest takich, którzy, potępiając to, czego nie rozumieją lub rozumieją nie gruntownie, nazywają ryczałtem wszystko to, co trąci wodą, oszukaństwem, szalbierstwem, partactwem itd. Za wyjątki nie należy potępiać ogółu. Chętnie przyznaję, że niektóre zastosowania rozwijającego się dopiero wodolecznictwa odpowiednimi są raczej dla grubokościstego konia o silnych muskułach, a nie dla ludzkiego szkieletu odzianego miękkim ciałem i delikatnymi nerwami.
W żywocie słynnego ojca Ravignan T. J. znajduje się następujący ustęp: „Choroba jego, cierpienie gardła, pogorszyła się wkrótce z powodu natężenia i wnet przeszła w stan chroniczny”. (Ravignan był słynnym kaznodzieją. W Paryżu, Londynie i wielu wielkich miastach nauczał z apostolską żarliwością). „Cała krtań jedną była raną, a głos zamilkł jakby wyczerpany. Lat 2 (1846–1848) upłynęło w cierpieniu i nieczynności. Leczył się w rozmaitych miejscach kąpielowych, pojechał na południe – wszystko daremnie. W czerwcu r. 1848 udał się do zakładu doktora K. R. i zamieszkał w jego domu w dolinie B. Pewnego poranka po mszy św., w godzinie, w której zgromadzali się zwyczajnie wszyscy mieszkańcy domu, oznajmił zgromadzonym doktor z miną troskliwą, że ojciec Ravignan ma się gorzej i dlatego nie przyjdzie na śniadanie. Po czym zniknął… udał się do chorego i rzekł mu: „Wstań i pójdź za mną”. „Dokąd mnie prowadzisz?” – zapytał chory. „Wrzucę cię do wody”. „Do wody! – zawołał Ravignan – w gorączce, z kaszlem! Ale mniejsza o to, zgoda, jestem w twoich rękach i muszę cię słuchać”. Chodziło o spadówkę (Sturzbad); gwałtowny, ale skuteczny środek, jak powiada biograf. Skutek był natychmiastowy. Do obiadu przyprowadził lekarz z tryumfem swego chorego w dobrym stanie; jeszcze rano niemy, opowiadał wieczorem historię swego uzdrowienia.
Takie leczenie i ja nazywam maleńką końską kuracją, a pomimo dobrego skutku, jaki przyniosła, nie naśladowałbym jej, ani naśladować nie zalecał.
Na tym miejscu muszę powiedzieć, że nie pochwalam wszystkich zabiegów używanych po istniejących zakładach wodoleczniczych, niektóre zaś potępiam stanowczo. Wydają mi się one gwałtownymi, i – darujcie to wyrażenie – jednostronnymi. Wiele w nich robi się na jedno kopyto, a za mało, zdaniem moim, uwzględnia rozmaite usposobienia chorych, ich większe lub mniejsze osłabienie, słabiej lub silniej zakorzenioną chorobę, jej skutki, postępy i spustoszenia jakie mniej lub więcej dokonała itd. A w tym właśnie, w rozmaitości zabiegów i w różnorodnym zastosowaniu tego samego zabiegu do potrzeb pacjenta, powinien swą biegłość okazać mistrz. Przychodzili do mnie chorzy z rozmaitych zakładów leczniczych z gorzką skargą, mówiąc, że ich formalnie stamtąd wyrzucono. Przecież tak się dziać nie powinno. Raz przyszedł do mnie człowiek tęgo zbudowany, skarżąc się, że zaszkodził sobie przy myciu. Jakżeś się mył – zapytałem – „Trzymałem głowę przez kwadrans pod rurką studni – odpowiedział – z której płynęła zimna jak lód woda”. Cud doprawdy, że ta lekkomyślność nie sprowadziła ciężkiej choroby. Tak nierozumne i głupie postępowanie słusznie wyśmiewamy i wyszydzamy. A jednak wieluż to z tych, o których sądzić należy, że wiedzą jak należy rozumnie używać wody, zastosowując ją równie nierozważnie, odstraszyli wielu pacjentów na zawsze od wody?! Zdaniem moim jeszcze bardziej nierozsądnie działają oni, niż powyżej wspomniany lekkomyślnik. Że tak się dzieje, mógłbym przytoczyć wiele przykładów ilustrujących moje twierdzenie.
Ostrzegam przed zbyt gwałtownymi zabiegami i przed zbyt częstym używaniem wody. Zamiast pożytku, odniesiesz szkodę – twa ufność pełna nadziei zamieni się w bojaźń i odrazę.
Przez lat 30 badałem, doświadczałem, i każde zastosowanie próbowałem na sobie. Trzy razy – wyznaję to otwarcie – zmieniałem moje postępowanie. Zbyt naciągnięte strony zwolniłem nieco, od surowości przeszedłem do łagodności, od łagodności do jeszcze większej łagodności. Według mego dzisiejszego przekonania datującego się od lat 15, a licznymi uleczeniami wypróbowanego, ten tylko największe korzyści z wody odnosi i najpewniejsze rezultaty osiąga, kto jej używa w formie bardzo pojedynczej, łatwej, niewinnej.
W jakiej formie używam wody jako środka lekarskiego, podaje część pierwsza tej książki – o zabiegach, zastosowaniach wody – część trzecia poucza, jakich zabiegów w rozmaitych chorobach używać należy.
W części drugiej (przeczytaj położone na początku uwagi ogólne) zestawiłem szczególnie dla wieśniaków niektóre lekarstwa, z których urządzić sobie mogą tak potrzebną na wsi apteczkę domową. Mają one spełniać to zadanie na wewnątrz, jakiego woda dokonuje na zewnątrz: rozpuszczają albo wydzielają lub wzmacniają.
Na tym miejscu podam w krótkości na kilka pytań odpowiedź, która każdemu się przyda.
1. Co to jest choroba i z jakiego wspólnego źródła powstają wszystkie choroby?
Ciało ludzkie jest jednym z najcudowniejszych utworów, jakie wyszły z ręki Boga. Jeden członek pasuje do drugiego, wszystkie połączone w harmonijną jedność, a każdy z członków odpowiada przedziwnie całości. Jeszcze cudowniejszym jest wewnętrzne połączenie narządów ciała i ich wewnętrzna czynność. Nawet przyrodnik lub lekarz bez wiary, chociaż powiada, że skalpelem jeszcze nie doszukał się duszy, nie może odmówić najwyższego a słusznego uwielbienia dla ustroju człowieka niemożebnego do naśladowania. Na mnie i we mnie wszystko chwali imię Pana – musi zawołać człowiek, zastanawiając się nad sobą. Ta harmonia i porządek w ustroju nazwana zdrowiem bywa często zaburzoną rozmaitymi przypadkami. Imię ich choroba. Choroby wewnętrzne, choroby zewnętrzne, oto chleb codzienny, jaki ludzie dobrowolnie lub mimowolnie spożywać muszą.
Wszystkie słabości, jakiekolwiek miałyby imię, mają swą przyczynę, źródło i zarodek we krwi lub raczej w zaburzeniu krwi, które może być spowodowanym albo przez zboczenie w prawidłowym krążeniu krwi, albo przez zepsucie złymi sokami części składowych krwi. Podobnie do porządnie urządzonych nawodnień rozpościera się po całym ciele sieć żył napełnionych czerwonym sokiem życia, użyźniając i żywiąc każdą cząstkę, każdą drobinę ciała. Gdzie miara, tam porządek; jeżeli tempo krążenia krwi jest za szybkie lub za powolne albo jeżeli wcisną się do niej obce pierwiastki, wówczas pokój, porządek zostaje zburzony; miasto zgody, mamy niezgodę, zamiast zdrowia chorobę.
2. W jaki sposób następuje uzdrowienie?
Po śladach w śniegu poznaje wprawny strzelec zwierzynę. Chcąc upolować jelenia, gemzę, lisa, idzie za śladami. Dzielny lekarz szybko rozpozna, gdzie tkwi choroba, gdzie jej źródło, jakie przybrała rozmiary. Symptomy wskazują mu chorobę; znając ją, wie, jakie zastosować środki. Postępowanie, procedura to bardzo pojedyncza. Czasem jednak tak nie jest. Jeżeli kto przyjdzie do mnie z odmrożonymi uszyma, wówczas wiem, że sprawcą jest tu mróz; komu młyński kamień rozmiażdży palce, tego nie będę pytał, gdzie go boli. Nie tak łatwa sprawa z innymi chorobami. Zwykły ból głowy lub cierpienie serca, nerwów, żołądka nie tylko mogą pochodzić z jednej, kilku lub kilkunastu przyczyn, lecz nieraz z choroby sąsiednich narządów, które cierpienie serca, nerwów, żołądka wywołują, niekorzystnie na nich oddziałując. Źdźbło słomy jest w stanie zatrzymać wahadło największego zegara. Najmniejsza drobnostka może spowodować najboleśniejszy niepokój serca. Znaleźć natychmiast tę drobnostkę, w tym leży sztuka. Badanie może być dlatego nieraz bardzo skomplikowanym i zawikłanym, a różnorodne złudzenia wcale nie są wykluczonymi. W trzeciej części tej książki, znajdziemy tego przykłady.
Gdy uderzę nogą lub siekierą o pień młodego dębu, drży pień, chwieją się gałęzie, porusza się listek każdy. Jakże błędne wydałbym orzeczenie, gdybym powiedział: Liść drży, porusza się, musi go więc ktoś potrącać. Tymczasem rzecz ma się przeciwnie; ponieważ drży pień, więc drży gałąź i liść, jako części i cząstki pnia. Nerwy są takimi gałęziami w drzewie ciała ludzkiego. „On cierpi na nerwy, nerwy są zaatakowane” – cóż to znaczy? Czy same nerwy są chore? Nie, ale cały organizm jest zaatakowany, osłabiony, więc cierpią, drżą i nerwy.
Przetnij ostrożnie nożyczkami nitkę pajęczej siatki idącą od środka ku brzegowi (peryferii). Cała ta sztuczna tkanina zepsuje się; z cudowną dokładnością przędzone i niby cyrklem odmierzane czworoboki i trójkąty tworzą naraz nieporządne, najbardziej nieregularne figury. Jakże byłoby nierozsądnie, gdybym rzekł: to pogmatwana, zepsuta robota, pająk z pewnością pobałamucił tym razem, i, snując swój jedwabisty domek, narobił masę błędów. Nawiąż przeciętą niteczkę na nowo, a pierwotny, cudowny porządek natychmiast powróci! Odszukać i odnaleźć tę maleńką, jedną niteczkę, w tym leży sztuka. Kto zamiast tego maca, grzebie w pajęczej tkaninie, popsuje ją zupełnie. Zastosowanie tego porównania zostawiam każdemu i kończę odpowiedzią na nasze pytanie: Pojedynczym, łatwym, nieskomplikowanym – i że tak powiem wykluczającym prawie każdy błąd, wszelkie złudzenie – jest leczenie, skoro wiem, że przyczyną każdej słabości jest zaburzenie krwi. Lecząc, mam tylko dwojakie przed sobą zadanie: albo muszę nieprawidłowo krążącą krew zmusić do prawidłowego, normalnego krążenia, albo muszę starać się wyprowadzić ze krwi złe soki i zarodki choroby, które zdrową krew psują i jej proporcjonalny skład burzą. Innego zadania – wyjąwszy wzmocnienie organizmu – nie ma wcale.
3. W jaki sposób leczy woda?
Plamę atramentu na ręce szybko wymywa woda, krwawiącą ranę wyczyszcza także. Gdy w lecie po całodziennej, znojnej pracy obmywasz zimną wodą zaskorupiały pot z czoła, odżyłeś na nowo. To cię ochłodziło, wzmocniło. Matka spostrzega na głowie dziecka łuski i brud stwardniały. Bierze ciepłej wody lub ługu, rozpuszcza nim i zmywa nieczystości.
Właściwością wody jest więc rozpuszczać, wydzielać (równocześnie zmywać) i wzmacniać. Otóż twierdzimy, że:
Woda leczy wszystkie słabości, jeżeli w ogóle są uleczalnymi, gdyż rozmaite zabiegi wodne mają na celu zniszczyć zarodki, korzenie choroby:
a) rozpuszczają one materię chorobotwórczą we krwi,
b) rozpuszczoną wydzielają, usuwają,
c) oczyszczonej krwi wracają prawidłowe krążenie,
d) osłabiony organizm ujędrniają, wzmacniają.
4. Skąd pochodzi wrażliwość dzisiejszej generacji, skąd ta uderzająca łatwość nabawiania się wszelkich możliwych chorób, których dawniej po części nie znano nawet z nazwiska?
Pytanie to jest szczególniejszej doniosłości, aby go pominąć można. Odpowiadam więc na nie krótko, że powodem tego złego stanu zdrowotnego jest brak hartowania. Rozpieszczenie i zniewieściałość dzisiejszej generacji dosięgły wysokiego stopnia. Ogół stanowią osłabieni, słabowici, niedokrewni, nerwowi, chorzy na żołądek lub serce; silni i zdrowi należą do wyjątków. Czujemy dziś bardzo dotkliwie każdą zmianę powietrza; przejściom z jednej pory roku do drugiej towarzyszy zwykle zaziębienie, katar; nawet nagłe wejście z zimnej ulicy do ciepłej izby nie pozostaje bez złych następstw itd., itd. Przed 50, 60 laty było przecież inaczej. I dokąd zajdziemy, jeżeli, jak ogólnie skarżą się ludzie myślący, ludzka siła i życie ludzkie tak gwałtownie upada, i w rażący sposób marnieje? Charłactwo się zaczyna, zanim rozpoczęło się silne życie. Już wielki czas, abyśmy się nad tym zastanowili.
Dla usunięcia tego nędznego stanu i zaradzenia złemu potrzeba koniecznie hartować się. Po uwagach ogólnych umieściłem kilka niewinnych, na żadne niebezpieczeństwo nie narażających środków do hartowania skóry, całego ciała i jego części. Wiele osób rozmaitych stanów kiwało głowami z początku i uśmiechało się dwuznacznie – później jednak pochwalali je i praktykowali z widocznym pożytkiem. Vivant seguentes!
Potrzeba by również osobne rozdziały napisać o pożywieniu, ubraniu i powietrzu. Ale o tym innym razem; tu tylko słów kilka pokrótce. Wiem o tym, że moje zapatrywania separatystyczne, odosobnione, natrafią na opór. Mimo to stanowczo silnie trwam przy nich, gdyż dojrzały po długoletnim doświadczeniu. Nie są to grzyby, które przez noc wyrastają w głowie; są to szlachetne owoce, przykre i nieprzyjemne dla zakorzenionych przesądów, ale zdrowe i pożyteczne dla rozumnych ludzi.
Co do pożywienia stawiam następną regułę: Wikt domowy, prosty, pożywny, bez sztucznych wymysłów, niezepsuty ostrymi korzeniami, i niesfałszowany napój, który w każdym znajdziesz źródle, oba w dostatecznej użyte ilości – oto pożywienie dla ludzkiego ciała najlepsze i najpożyteczniejsze. (Nie jestem purytaninem i chętnie pozwalam po obiedzie na szklankę piwa lub wina, ale nie przyznaję im takiej wartości, jaką im powszechnie przypisują. Z punktu lekarskiego zapatrując się, odgrywają trunki pewną rolę po przebytych słabościach; w zdrowym stanie natomiast owoce mają większe znaczenie).
Ubranie, które sobie sam uprządłeś i zrobiłeś w domu, jest najlepszym dla ciebie, wieśniaku. Wielką dla zdrowia szkodę przynosi, szczególnie w zimie, niejednostajne ubranie, tj. okrywanie jednych części ciała mniej, drugich więcej. Na głowie futrzana czapka; szyja ściśnięta opaską, okręcona na metr długim, wełnianym szalem; na ramionach jakieś ciepłe w czworo złożone okrycie; wychodząc, bierze się jeszcze pled lub kołnierz futrzany, nogi tylko, biedne nogi ubrane w skarpetki, trzewiki lub buty, podobnie jak w lecie. Jakież skutki tej nierozsądnej stronniczości? Górne otulenia i okręcenia ciągną krew i ciepło ku górze, a dolne części ciała ziębną pozbawione krwi. I oto rozwiązana zagadka, skąd pochodzi ból głowy, kongestia, rozszerzenie żył w głowie i setki innych cierpień i niedomagań. Dalej jestem przeciwnikiem noszenia wełnianej odzieży na gołym ciele, a zwolennikiem bielizny lnianej lub konopnej, suchej, grubej, zgrzebnej. Ostatni przymiot jest dla skóry najodpowiedniejszym, bo jej nie rozdelikaca, lecz przez tarcie hartuje. Miękka, włosista, delikatna tkanina wełniana, okrywając gołe ciało, zda mi się ssać ciepło i soki i być współprzyczyną niedokrewności trawiącej naszą słabą i nędzną generację. Nowy system wełnianych ubrań w poprawnej edycji nie zapobiegnie niedokrewności ani krwi nie poprawi. Dożyją tego młodsi ludzie i z pewnością przeżyją ten system.
Powietrze. Rybom złowionym w źródlanej wodzie i pstrągom górskim dajemy pierwszeństwo przed innymi. Ryby ze strumyków odsuwamy, a ryby z bagien i błot mające smak nieprzyjemny chętnie darujemy każdemu. Kto oddycha powietrzem bagien i błot, karmi swe płuca zarazą. To samo powietrze wdychane po raz trzeci, działa trująco – powiada pewien sławny lekarz. Gdybyż ludzie chcieli to zrozumieć i starali się o możliwie czyste, świeże, kwasoród zawierające powietrze w swym pomieszkaniu, a szczególnie w sypialni, uniknęliby wielu dolegliwości i chorób. Powietrze czyste psuje się przez oddychanie. Wiemy o tym dobrze, że 1–2 ziarnka kadzidła rzucone na żar napełniają swym zapachem cały pokój. I o tym wiemy także, że 15–20 pociągnięć cygara lub fajki wystarczy, aby w wielkiej przestrzeni czuć było dym tytoniowy. Czasem rzecz drobna, nieznaczna, wystarczy do zepsucia powietrza w sposób taki lub inny, przyjemny lub nieprzyjemny. Czyż oddychanie nie jest do takiego dymu podobnym?
Ile oddechów czynimy w 1 minucie, w 1 godzinie, ile w dzień, w nocy?
Jakże zepsute musi być potem czyste powietrze, jakkolwiek dymu nie widzimy? A jeżeli pokoju nie przewietrzam, czyli jeżeli nie odnawiam złego, przez kwas węglowy zepsutego powietrza, ileż to zepsutych i zepsucie szerzących miasmów dostaje się do piersi? Skutki mogą i muszą być złymi i szkodliwymi.
Jak oddychanie i wyziewy, podobnie działa szkodliwie na czyste zdrowe powietrze za wielkie ciepło, w szczególności wielkie ciepło pokojowe. I ono psuje powietrze, a że pochłania i niszczy kwasoród, pierwiastek ożywiający powietrze, jest więc do oddychania szkodliwym, do utrzymania życia niezdolnym. 12–14° R. ciepła wystarcza w pokoju, 15 stopni nie należy nigdy przekroczyć.
Staraj się o dokładne przewietrzanie całego pomieszkania i dokonuj go codziennie z konsekwencją i wytrwałością w ten sposób, aby nikomu nie sprawiało przykrości, a służyło dla zdrowia każdemu. Szczególniejszą zaś troskliwość zwracaj na sypialnie i przewietrzanie łóżek.
Powiedziałem to, co uważałem za stosowne powiedzieć na tym miejscu. To, co powiedziałem, wystarcza do wytworzenia sobie obrazu pukającego obcego przybysza; możesz go po przyjacielsku przyjąć lub nie wysłuchawszy od drzwi odprawić. Na oba rodzaje przyjęcia jestem przygotowany, i oświadczam, że z obydwóch będę zadowolonym.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ZABIEGI WODOLECZNICZE
Aquae omnes… laudent nomen Domini!
„Wody wszystkie… błogosławcie imię Pana!”
UWAGI OGÓLNE
Używam następnych zabiegów wodoleczniczych, które podaje część pierwsza niniejszej książki:
1. Okładów,
2. Kąpieli,
3. Pary,
4. Polewań,
5. Omywań,
6. Opasek,
7. Picia wody.
Część pierwsza obejmuje podpodziały wymienionych powyżej zastosowań. Mniej znane zabiegi wyjaśnione są szczegółowo i rzeczowo na właściwym miejscu.
Wszelkie choroby powstają przez zaburzenie krwi; albo obieg krwi jest nieprawidłowym, niedokładnym, błędnym, albo są we krwi domieszki zepsutych, obcych składników, zawierających zarody choroby (materie chorobotwórcze). Odpowiednio temu zadaniem jest zabiegów wodoleczniczych:
1. Rozpuszczać,
2. Wydzielać (usuwać, wydalać) materię chorobotwórczą,
3. Wzmacniać organizm.
Można powiedzieć w ogólności, że pierwszą usługę rozpuszczania dokonują wszelakie pary i ciepłe kąpiele z ziół – drugą usługę wydzielania oddają nam wszystkie opaski, a w części polewania i okłady – trzecią usługę wzmacniania sprawują zimne kąpiele, polewania, w części omywania i cały arsenał środków hartujących.
Nie wchodzę w szczegóły w tym miejscu, aby nie dać powodu do złego zrozumienia rzeczy.
Ponieważ każda choroba ma swoje źródło w powyżej wspomnianym zaburzeniu krwi, jasna więc rzecz, że w każdym pojedynczym wypadku choroby, wszystkie 3 rodzaje zabiegów albo innymi słowami: rozmaite zabiegi muszą być użyte, które mniej lub więcej rozpuszczają, wydzielają i wzmacniają; dalej, że nie leczy się tej tylko części ciała, która chorą jest, np. głowę, nogę, rękę, lecz zawsze całe ciało, które wtenczas chora krew obiega – chore miejsce uwzględnia się przede wszystkim i szczegółowo resztę ciała, jako współcierpiącą. Byłoby jednostronnym i błędnym inaczej postępować i działać w tych dwóch ważnych punktach. Kilka przykładów w trzeciej części tej książki usprawiedliwi moje twierdzenie.
Kto używa wody jako lekarskiego środka, tak jak ja myślę i życzę sobie, dla tego sam zabieg nie jest nigdy celem, tj. ten nie będzie używał jakiegoś zabiegu, dlatego że mu on podoba się właśnie teraz; ten jak błazen, nie będzie szukał w tym rozkoszy i chełpliwości, że może brać ile chce polewań, pary, opasek itd. Dla rozumnego są zastosowania zawsze tylko środkiem do celu. Jeżeli go osiągnie przez najmniejszą ilość wody, będzie już szczęśliwym, gdyż jego zadaniem jest pomagać domagającej się zdrowia naturze do samodzielnej, swobodnej czynności, rozwiązać więzy choroby i łańcuchy boleści, aby bez przeszkody, krzepko i z rozkoszą mogła sama spełniać swą pracę. Po dokonaniu tego zadania ustępuje lekarz z przyjemnością.
Uwaga ta jest ważną, jeszcze ważniejszą następna. Nic tak nie dyskredytuje i nie zniesławia wody jako lekarskiego środka, jak użycie jej niedyskretne, bezrozumne, bez miary, i obchodzenie się ostre, odstręczające, dzikie. Tacy ludzie i jedynie tacy, którzy się mają i sprzedają za znawców w leczeniu wodą, a ciągłymi opaskami, prawie krew wypędzającymi parami itp. odstraszają każdego pacjenta, tacy mówię, wyrządzają bardzo wielką szkodę wodolecznictwu, którą tylko z wielką trudnością można potem naprawić. W ten sposób nie używa się wody w leczniczych celach, takie okropności – darujcie mi to wyrażenie – nazywam hańbą wyrządzoną wodzie.
Kto zna działanie wody i umie jej w rozlicznych używać sposobach, ten posiada leczniczy środek, którego żaden inny, jakiekolwiek miałby on imię, przewyższyć nie jest w stanie. Żaden nie jest w działaniu różnorodniejszym i – że tak powiem – wszechstronniejszym. W naturze okazuje się jako niewidzialna kuleczka powietrza lub pary, zbiega się w kroplę i jako morze zapełnia największą część ziemi. To powinno być dla każdego hydropaty wskazówką i pouczyć go, że każdy zabieg wodoleczniczy, czy to w formie lotnej, czy płynnej, można podwyższać od najniższego do najwyższego stopnia, i że w każdym pojedynczym przypadku nie chory do opaski, pary itp., lecz odwrotnie, zabiegi wodne stosują się do chorego.
Mistrza poznasz po wyborze odpowiednich zabiegów wodoleczniczych. Obowiązkiem lekarza jest dokładnie zbadać chorego. Najpierw wpadają w oczy cierpienia drugorzędne, tj. choroby uboczne, które, jak grzyby zaraźliwe z wewnętrznej, głównej wyrastają choroby. Ściśle mówiąc, one to szybko prowadzą nas do źródła choroby, czyli do choroby głównej. Należy więc zbadać, jak daleko słabość postąpiła, jakie już wyrządziła szkody. Potem obserwuje się chorego, czy młody lub stary, słaby lub mocny, chudy czy tłusty, nerwowy, niedokrewny itd. Wszystkie te znamiona i wiele innych jeszcze stwarzają w umyśle właściwy obraz choroby, a gdy ten dopiero gotowym jest i jasnym, wtenczas należy sięgnąć do apteki wodoleczniczej i zastosowywać ją według reguły: im łagodniej i ostrożniej, tym lepiej i skuteczniej.
Podaję na tym miejscu jeszcze kilka uwag ogólnych, które wszystkich dotyczą zabiegów. Żaden zabieg wodoleczniczy jakkolwiekby się on nazywał, nie może szkodzić, skoro tylko jest zrobionym w sposób przepisany.
Większość ich dokonuje się wodą zimną – studzienną, źródlaną, rzeczną itp. W każdym wypadku, jeżeli specjalnie nie jest przepisaną woda gorąca, wyrażenie „woda” oznacza zimną wodę. Przy tym hołduję z doświadczenia zasadzie: im zimniej, tym lepiej. W zimie mieszam śnieg z wodą przeznaczoną do polewania zdrowych. Proszę mi nie zarzucać przesady, zważywszy, że czas trwania moich zabiegów wodoleczniczych jest krótkim bardzo. Kto raz odważył się spróbować, ten zyskał raz na zawsze – pozbył się wszelkich uprzedzeń.
Zresztą nie jestem znowu tak nieubłaganym.
Początkującym w kuracji wodnej, słabowitym, a szczególnie bardzo starym, latami obarczonym; dalej chorym lękającym się wody, posiadającym mało naturalnego ciepła, niedokrewnym i nerwowym, pozwalam z przyjemnością z początku używać wody letniej do każdego zabiegu, w szczególności w zimie, w ogrzanej łazience lub w pokoju (14–15° R.). Muchy wabię miodem, a nie solą lub octem.
Ciepłe zabiegi mają w każdym wypadku dokładne, specjalne przepisy, dotyczące stopnia ciepłoty, trwania itd. Stopnie ciepła oznaczone literą R, oznaczają skalę Réaumura.
O zabiegach zimnych podaję tu w krótkości kilka wskazówek (w części trzeciej często i obszernie to wyłuszczam), które przepisują, jak zachować się należy przed, podczas i po zabiegu.
Niechaj nikt nie waży się brać jakiegokolwiek zabiegu z zimnej wody, gdy mu zimno, dreszcz go przenika itd., wyjąwszy, gdy to specjalnie jest dozwolonym na jakimś miejscu. Zabieg należy o ile to możliwym szybko wykonać, bez bojaźni jednak i gwałtownego pośpiechu. Przy ubieraniu i rozbieraniu nie można nudzić i zwlekać, np. pomaleńku zapinając guziki, zawiązując krawatkę – te uboczne roboty można wykonać wtenczas, gdy już całe ciało jest dobrze okryte. Aby dać przykład, powiem, że zimna kąpiel całkowita, z rozbieraniem i ubieraniem się, nie powinna trwać dłużej nad 4 do 5 minut. Potrzeba do tego nieco wprawy tylko. Ile razy przy jakimś zabiegu przepisaną jest 1 minuta, rozumie się przez to jak najkrótszy czas; kiedy jest powiedziano 2–3 minuty, powinna zimna woda działać silniej, dosadniej, ale wcale nie dłużej.
Po żadnym zabiegu zimnej wody, jakkolwiek by się on nazywał, nie wyciera się ciała na sucho (wyjąwszy głowę i ręce, te ostatnie tylko do osady, dlatego, aby przy ubieraniu nie zmoczyć ubrania). Mokre ciało ubiera się natychmiast w suchą koszulę i w resztę ubrania; czynić to należy z możliwą szybkością, jak było wyżej powiedziane, aby prędko wszystkie mokre miejsca ochronić przed przystępem powietrza. Postępowanie takie wyda się niejednemu, ba, wielu nawet – dziwnym, mniemają bowiem, że chodzić musieliby w mokrej bieliźnie. Nim jednak wydadzą wyrok niechaj spróbują raz. Poznają wtedy do czego służy nie wycieranie się, i dlaczego jest ono dobrem. Wycieranie się na sucho jest tarciem, a że niemożliwym jest, aby na każdym miejscu w jednostajny odbywało się sposób, wytwarza stąd nierówną ciepłotę skóry i ciała, co dla zdrowych niewiele – dla chorych i słabych często bardzo wiele znaczy. Nie osuszanie się pomaga do porządnego, równomiernego i najszybszego wytworzenia ciepłoty ciała. Dzieje się to naraz, jak kiedy się plaśnie wodą na ogień. Wewnętrzna ciepłota używa zewnętrznej wilgoci ciała, jako materiału do szybszego wytworzenia intensywniejszej, większej ciepłoty. Jak powiedziano, chodzi o jedną próbę.
Natomiast przepisuję surowo, aby ubrany po każdym zabiegu wodoleczniczym używał ruchu tak długo (przechadzając się, pracując), aż wszystkie części ciała będą zupełnie suche i normalnie ciepłe. Z początku należy iść nieco prędko, gdy się rozgrzejesz, powolniej. Każdy najlepiej czuje, kiedy ciało odzyskało normalną ciepłotę i kiedy można ukończyć przechadzkę. Ci zaś pacjenci, którzy szybko rozgrzewają się i szybko pocą, powinni zaraz z początku iść powoli, ale za to dłużej używać ruchu i nie siadać, gdy są zgrzani lub spoceni, nawet gdyby byli w ciepłym pokoju. Katar (nieżyt) byłby nieuniknionym następstwem takiego postępowania.
Dla wszystkich niechaj będzie regułą, że kwadrans jest to czas najkrótszy, przez jaki używać należy ruchu po zabiegu. Mniejsza o to, w jaki sposób będzie on wypełnionym, czy czytaniem, pracą lub inaczej.
Te zaś zabiegi, podczas których leżeć w łóżku potrzeba – szczególnie okłady, opaski, mają tę uwagę położoną na swoim miejscu, jak również i to, co każdemu zabiegowi jest właściwym. Kto wziąwszy je zaśnie, tego budzić nie potrzeba, nawet choćby minął czas przepisany. Natura sama spełnia w takim wypadku najlepiej rolę budzika.
Gdy potrzebne są chusty, to pod tym słowem nie rozumiem cienkich prześcieradeł, lecz zgrzebne, jeżeli to możliwe, grube, surowe płótno. Biedni ludzie, jeżeli zamiast tego posiadają zużyte płótno, konopny worek, miękką ścierkę, mogą ich użyć także z pożytkiem. Wszak nieraz do obmycia ciała doskonale służy zgrzebne lniane lub konopne płótno.
Jestem przeciwnikiem noszenia wełnianego ubrania na gołym ciele z powodów, które we wstępie pokrótce naznaczyłem. Natomiast służy mi wełniana materia znakomicie do okrycia np. zimnej opaski. Ona wywołuje szybkie i obfite ciepło i pod tym względem jest nieprześcignioną, nieocenioną. Z tego samego powodu polecam przy takich zabiegach pierzynę jako nakrycie.
Nie ma zastosowania u mnie tak zwane nacieranie, wywołane tarciem, szczotką lub jakimkolwiek innym gwałtownym czynem. Pierwszym celem nacierania jest rozgrzanie, a to spełnia u mnie lepiej i równomierniej nie osuszanie się; cel zaś drugi: otwarcie porów, podniesienie czynności skóry itd. dokonuje gruba, lniana lub zgrzebna koszula z większym pożytkiem; nie działa bowiem chwilowo jak szczotka, lecz ustawicznie dniem i nocą, bez straty czasu lub sił. Jeżeli jest mowa w niektórych miejscach o silnym obmywaniu, to rozumiem pod tym szybkie obmycie całego miejsca, które się działaniu wody poddaje. Rzeczą główną jest, aby być mokrym, nie zaś, aby być nacieranym.
Jeszcze na jeden punkt zwracam tu uwagę. Zabiegi wodolecznicze wieczór przed spaniem dla większej części ludzi są szkodliwymi: one rozdrażniają i odpędzają sen. Niektórych jednak wieczorna aplikacja kołysze do lubego snu. W ogóle jednak mówiąc, nie polecam zabiegów o tym czasie, radzę natomiast każdemu, aby w tym względzie działał według własnego zdania i doświadczenia, gdyż on sam, a nie kto inny ponosić będzie wynikające stąd skutki.
Pojedyncze zabiegi znajdują się w części pierwszej niniejszej książki; jak je zaś używać w chorobach, podane jest w części trzeciej. Tam jest również powiedzianym, które zabiegi same dla siebie stanowią całość, a które są częściowymi tylko i w połączeniu z drugimi używają się, a które wreszcie szczególniejszej wymagają ostrożności (pary).
Zamykam te ogólne uwagi życzeniem, aby używanie wody zdrowych wielu wzmocniło, a wielu chorym wróciło zdrowie. Rozpoczynam najpierw podaniem środków hartujących – po czym nastąpi wykład o zabiegach wodoleczniczych używanych przeze mnie.
ŚRODKI HARTUJĄCE
Środki hartujące są następne:
1. Chodzenie boso,
2. Chodzenie boso, po mokrej trawie,
3. Chodzenie boso, po mokrych kamieniach,
4. Chodzenie boso, po świeżo upadłym śniegu,
5. Chodzenie boso, w zimnej wodzie,
6. Kąpiel zimna rąk i nóg,
7. Polewanie kolan (połączone z polaniem górnym lub i bez niego).
I. Chodzenie boso jest najbardziej naturalnym i bardzo pojedynczym środkiem do zahartowania się.
Można go w różnorodny używać sposób odpowiednio do rozmaitego stanu i wieku.
Niemowlęta, które są skazane zupełnie na pomoc drugich i w pieluchach lub poduszkach ciągle przebywają w pokoju, nie powinny nigdy nosić okrycia na nogach. O, gdybym mógł to jako zakon, jako silną i niewzruszoną regułę wpoić wszystkim rodzicom, a szczególnie zanadto troskliwym matkom! Przejęci uprzedzeniami rodzice, jeżeli tego nie chcą zrozumieć, niechaj zlitują się nad nieporadnym maleństwem i przynajmniej takie im dają okrycie, przez które łatwo świeże powietrze może przedostać się do skóry.
Umieją sobie same dopomóc dzieci, kiedy już stać i chodzić potrafią. Porzuciwszy wzgląd na ludzi, zrzucają z nóg dręczące trzewiki i pończochy i są szczęśliwe, gdy mogą do woli, szczególnie w wiosennej porze, biegać na bosaka. Nieraz zakrwawi się palec, ale to nie powstrzymuje ich bynajmniej; wnet znowu biegają boso. Dzieci czynią to instynktownie, idąc za tym popędem natury, który i my starsi odczuwalibyśmy, gdyby nam rozumu nie odebrała szablonowa, modna cywilizacja, która tylko uciska, a wszystko co naturalne odrzuca.
Dzieciom ubogich rzadko kto przeszkodzi w ich przyjemnościach. Mniej szczęśliwe są dzieci panów i bogaczy. I one czują zaprawdę tę potrzebę, nie mniej jak ich towarzysze niższego stanu. Miałem sposobność niegdyś obserwować dzieci wysokiego, poważnego urzędnika. Skoro tylko czuły się bezpiecznymi przed przenikliwym wzrokiem surowego papy, odrzucały precz od siebie delikatne trzewiczki i jeszcze delikatniejsze czerwone, żółte, białe pończoszki i dalej galopem po soczystej, zielonej łące… Matka, kobieta rozsądna, patrzyła na to bez niechęci; skoro jednak przypadkiem zobaczył ojciec swe książątka w takim stroju, począł prawić im długie kazania i jeszcze dłuższe nauki o obowiązkach ich stanu, o przyzwoitości i nieprzyzwoitości, o poczuciu godności wyższego stanu i czci jaką mu winny. Nauki te brały sobie dzieci tak głęboko do serca, że na dzień drugi jeszcze żwawiej boso hasały po trawie. Powtarzam raz jeszcze, dozwólcież tej przyjemności przynajmniej wychowaniem jeszcze nie spaczonym dzieciom!
Rozsądni rodzice, którzy chętnie chcieliby dozwolić dzieciom tej uciechy, lecz mieszkając w mieście nie mają ogrodu ni trawnika, mogą im w pewnych czasach polecić chodzić boso po pokoju, korytarzu itp. Chodzi o to, aby nogi, jak twarz i ręce, świeżym odetchnęły powietrzem i poruszały się w nim do woli.
Nie potrzebuję upominać ludzi dorosłych, a biednych żyjących na wsi; ci chodzą wiele boso i nie zazdroszczą mieszkańcom miast eleganckich, pasowanych, lakierowanych tortur, uciskających nogi trzewików i pończoch. Nierozsądni wieśniacy z manierami miastowymi, którzy wstydzą się postępować tak, jak inni, są ukaranymi dosyć przez własną zarozumiałość. Zachowawcy starej mody niechaj wiernymi pozostaną dobrej tradycji.
W mojej młodości chodzili na wsi wszyscy boso: dzieci i dorośli, ojciec i matka, brat i siostra. Do szkoły, do kościoła milami iść trzeba było. Rodzice dawali nam kawałek chleba i parę jabłek na drogę, skarpetki i trzewiki do okrycia nóg. Lecz te wisiały zazwyczaj na plecach lub ramieniu aż do progu szkoły lub kościoła, nie tylko w lecie, lecz i w zimniejszej porze roku. Zaledwie z początkiem wiosny na wyżynach mojej ojczyzny śnieg tajać począł, rozdeptywaliśmy bosymi nogami resztki śladów w ziemi jego wodą rozmokniętej – i czuliśmy się przy tym zdrowymi, wesołymi i swobodnymi.
Jasna rzecz, że ludzie dorośli w miastach i ci, co do lepszego należą stanu, nie mogą czynić tego ćwiczenia. Jeżeli w swych uprzedzeniach zaszli tak daleko, iż mniemają, że dostaliby reumatyzmu, kataru, chrypki itp., gdyby ich delikatne nogi przy rozbieraniu się lub ubieraniu choćby przez okamgnienie stanęły na gołej podłodze salonu, a nie na ciepłym, miękkim kobiercu – wówczas zostawiam ich zupełnie w spokoju. Gdyby jednak który chciał przecież coś uczynić dla zahartowania się, cóż mu przeszkadza przechadzać się w pokoju przez 10 minut, 1/4, lub 1/2 godziny, bezpośrednio przed spaniem lub wstawszy rano? Aby jednak nagle rozpocząwszy nie uczuć tego zbyt silnie, można najpierw chodzić w skarpetkach, później boso, wreszcie przed każdym spacerem zamaczać nogi w zimnej wodzie aż do kostek.
Przy dobrej woli, przy należytym podziale czasu, i prawdziwym staraniu o utrzymanie swego zdrowia, znajdzie każdy, pan wielki i biedak, a nawet najbardziej obowiązkami obarczony, wolną chwilę do wyświadczenia sobie samemu tego dobrodziejstwa.
Pewien dobrze mi znany kapłan wyjeżdżał co roku na dni kilka w odwiedziny do swego dobrego przyjaciela, który wielki posiadał ogród. Ranny spacer urządzał sobie zawsze boso po zroszonej trawie tego ogrodu tak długo, jak długo odmawiał brewiarz. Często wygłaszał mi ów kapłan pochwały na temat znakomitych skutków chodzenia boso.
Mógłbym podać cały szereg imion osób wyższych i najwyższych stanów, którzy nie wzgardzili dobrą radą, i przy stosownej porze roku podczas spacerów rannych w samotnym lesie lub na odległej łące starali się hartować chodzeniem boso.
Niejeden z liczby ich – stosunkowo zawsze ona jest małą – wyznał mi otwarcie, że wśród całego roku nie było ani jednego tygodnia, w którym by go kiedy opadł katar. Takie bardzo pojedyncze ćwiczenie uwolniło go od wrażliwości i czułostkowości.
Do matek zwracam się tu z kilku słowami. Będą one krótkie, gdyż na innym miejscu przyrzekłem im, gdy Bóg życia i zdrowia mi udzieli, dać im kilka praktycznych wskazówek, dotyczących wychowania ciała. W pierwszym rzędzie powołanymi są matki do wychowania odpornego i mocnego pokolenia, do usunięcia zniewieściałości, która tak wielkie spustoszenie w ludzkości sprawia, osłabienia, niedokrewności, nerwowości i jak się tam dalej nazywają owe upiory ssące zdrowie i skracające życie. Mogą zapobiec temu przez hartowanie, rozumne hartowanie dziecka od najpierwszej młodości. Powietrze, pożywienie, ubranie są to potrzeby niezbędne dla niemowlęcia jak i starca. Im czystsze powietrze, którem oddycha maleństwo, tym lepszą jest krew. Aby słabe stworzonko szybko przyzwyczaić do przebywania na świeżym powietrzu, dobrze czynią matki, gdy po codziennej ciepłej kąpieli zanurzają je na 2, 3 sekundy w zimniejszą wodę (o ciepłocie takiej jaką ma woda stojąca na słońcu) lub szybko zimną obmywają. Sama ciepła woda rozdelikaca i zwątla, zimne obmycie pod koniec – wzmacnia, hartuje i pomaga do zdrowego rozwoju ciała. Z początku będzie dziecko płakać, ale po 3, 4 razie przestanie. Takie hartowanie wzmacnia małe dzieci przeciw tak u nas częstym zaziębieniom i tychże następstwom. Rozumne matki zyskują nadto, nie potrzebując wydawać na ciężkie, niedopuszczające powietrza ubrania lub na wełniane otulania, opakowania, które doprawdy oburzają każdego myślącego człowieka. Na tym punkcie grzeszy się okropnie przeciw zdrowiu dziatek. Delikatne ich ciało siedzi prawdziwie w gorejącym wełnianym piecu; ugina się też pod ciężarem okryć i obwiązek; głowa owinięta tak, że ani dobrze słyszą, ni widzą; szyja, którą przede wszystkim hartować należy, posiada oprócz ogólnych, jeszcze szczególniejsze przybory do ogrzewania, zamykające zupełnie powietrze. Kiedy mamka z dzieckiem na ręku wychodzi na spacer lub wyjeżdża, rozpieszczająca je matka jeszcze raz wybiega oglądnąć, czy każdy kącik starannie jest otulony, zamknięty. Przy takich stosunkach, przy zupełnym zaniedbaniu rozumnego hartowania, któż dziwić się będzie, że dyfteria, angina itd. porywają rocznie tysiące tych małych istotek, którym lada powiew wiatru szkodzi? Po cóż się dziwić, że we familiach roi się od cherlaków lub że użalają się matki na nieznane pierw u dziewcząt słabości, jak błędnice, skurcze, histerie itd. A któż policzy duchowe choroby, owe zwiędłe kwiaty i zgniłe owoce ciała, które zanim się normalnie rozwinęło i wzmocniło, już powoli zanikać poczyna? Mens sana in corpore sano. Zdrowa dusza mieszka tylko w zdrowym ciele. Główny warunek rozwoju wytrwałego zdrowia stanowi jak najwcześniejsze hartowanie. Oby matki zawczasu i gruntownie poznały zadanie swoje i odpowiedzialność, jaka na nich cięży, i nie opuszczały żadnej sposobności zaczerpnięcia dobrej rady z dobrego źródła.
II. Szczególniejszym a bardzo skutecznym rodzajem chodzenia boso, jest chodzenie po mokrej trawie. Mniejsza o to, czy ona przez rosę, deszcz lub polanie zmoczoną została. W części trzeciej spotkamy się częściej z tym środkiem hartującym i mogę go każdemu młodemu, jak staremu, zdrowemu i choremu polecić jak najlepiej obok innych zabiegów, którym nie przeszkadza wcale.
Im trawa jest więcej mokrą, im dłużej trwa chodzenie, im częściej może być powtórzonym, tym znakomitszy jego skutek. Bieg po trawie trwa zazwyczaj 1–3 kwadranse.
Po ukończonym marszu należy szybko nogi oczyścić z niepotrzebnych przyczepek, jak z trawy, piasku, i nie wycierając ich na sucho, lecz in statu quo – tj. mokre ubrać natychmiast w suche skarpetki i buty. Po spacerze w trawie następuje spacer w obutych nogach po suchej, piaskiem lub kamieniem wyłożonej drodze; z początku nieco prędzej, potem w zwyczajnym tempie. Trwanie tego drugiego spaceru zawisło od osuszenia się i rozgrzania nóg, i nie potrzebuje dłuższym być nad kwadrans.
Przypominam z naciskiem, aby pamiętać na słowa „suche skarpetki” i nigdy nie brać zamoczonych. Skutki złe objawią się natychmiast w głowie i szyi; nie byłoby to budowaniem, lecz burzeniem. Stosownym jest więc upomnieć młodych, gorących, nierozważnych ludzi, aby nie rzucali w mokrą trawę zezutych trzewików i skarpetek, lecz położyli je gdzieś pod ręką na suchym miejscu; mokre i zimne nogi okryte ciepło wkrótce rozgrzeją się należycie. To zastosowanie, jak każde w ogóle chodzenie boso, można czynić nawet wtenczas, gdy nogi są zimne.
III. Chodzenie po mokrych kamieniach podobne sprawia skutki, jak chodzenie po mokrej trawie, a dla wielu jest ono łatwiejszym i wygodniejszym. W każdym domu znajdzie się większa lub mniejsza przestrzeń wyłożona kamieniami w sieni, pralni, piekarni itp.; wystarczy ona do spacerowania boso. Na długim, kamiennym chodniku należy biegać szybko tam i na powrót; na przestrzeni składającej się z 4–5 płyt, depce się tak, jak się depce winogrona, kapustę lub ciasto. Chodzi głównie o to, aby kamienie były mokre, i aby nie stać na nich spokojnie, lecz poruszać się dość szybko. Do zmoczenia kamieni używa się dzbanka lub ogrodowej koneweczki, polewa się wodę w kształcie smugi, która się przez deptanie rozszerza. Gdyby kamienie oschły za prędko, należy polewanie powtórzyć raz drugi i trzeci; najlepszą do tego jest bardzo zimna woda.
Jeżeli ktoś tego hartującego środka używa w celach leczniczych, wtedy aplikacja nie powinna trwać dłużej nad 3–15 minut. Trwanie stosuje się do stanu chorego, czy silnym jest lub osłabionym, niedokrewnym itp.; zazwyczaj wystarczy 3–5 minut. Zdrowi mogą to ćwiczenie przedłużyć do 1/2 godziny i dłużej nawet, bez obawy zaszkodzenia sobie. Znakomity ten środek zalecam wszystkim, którzy życzą sobie rozpocząć porządnie hartowanie się. Nawet najsłabszy i najwrażliwszy niech się go nie obawia.
Kto miewa zimne nogi, zapada na gardło, zakatarza się łatwo, bije mu krew do głowy, a stąd cierpi ból głowy – ten niechaj często chodzi po kamieniach. Dobrze jest, gdy do wody doleje nieco octu, zanim poleje kamienie.
Stosują się tu te same reguły dotyczące okrycia i ruchu, co i przy chodzeniu po trawie. Chodzić po kamieniach można, choć nogi są zimne (nie rozgrzane).
IV. Chodzenie po świeżo upadłym śniegu przewyższa w skutkach obydwa poprzednie zabiegi. Mówię wyraźnie w świeżo upadłym śniegu, który się lepi lub jak proch do nóg przylega; śnieg stary, twardy, zmarznięty ziębi zanadto i nie zdał się na nic. Spacerować również nie można, gdy zimny, przenikliwy wiatr wieje, poleca się jednak na wiosnę, gdy śnieg taje od słońca. Znam wielu, którzy w rozmokłym śniegu spacerowali 0,5, 1, a nawet 1,5 godziny z najlepszym skutkiem. Potrzeba tylko było w pierwszych minutach nieco przezwyciężenia się; wkrótce znikło wszelkie uczucie przykrości lub zimna. Zazwyczaj chodzi się po śniegu przez 3–4 minuty. Zaznaczam wyraźnie, nie można stać spokojnie, trzeba chodzić.
Zdarza się nieraz, że delikatne i od zewnętrznego powietrza odwykłe palce nie mogą znieść śniegowego zimna i zapadają na śniegową gorączkę, tj. stają się suchymi, rozpalonymi, pieką boleśnie i obrzmiewają. Nie ma nic niebezpiecznego, nie trzeba się lękać, uzdrowienie następuje szybko, skoro się palce częściej obmyje wodą pomieszaną ze śniegiem lub lekko śniegiem naciera.
Marsz po śniegu można zastąpić w jesieni chodzeniem po trawie, gdy szron spadnie. Uczucie zimna jest wtenczas o wiele dotkliwszym, gdyż ciało w tej przejściowej porze roku za mało jeszcze od ciepła lata odwykło. W zimie zastąpić może bieg po śniegu, chodzenie po płytach kamiennych, zmoczonych wodą zmieszaną ze śniegiem. Co do okrycia i ruchu stosują się tu te same reguły co w poprzednich ćwiczeniach.
O tym środku hartującym powiadają, że głupota, błazeństwo – dobre do nabawienia się kataru, reumatyzmu, cierpień gardlanych i wszelkich innych okropności. Proszę się tylko przezwyciężyć i spróbować, a wkrótce można się będzie przekonać, że zarzuty są bezpodstawnymi, i że bieg po śniegu zamiast szkody – wielkie przynosi korzyści1.
Przed wielu laty znałem żonę pewnego wyższego urzędnika. Energiczna ta matka wielką wagę kładła na zahartowanie swych dzieci: nie znosiła grymasów przy jedzeniu i piciu, skargi na niepogodę, gorąco, zimno itp. ganiła zawsze. Kiedy spadł pierwszy śnieg, obiecywała dzieciom kromkę chleba z masłem lub miodem, jeżeli chwilę boso biegać po nim będą. Dzieci zmężniały, kwitły siłą i wdzięcznymi całe życie były za takie wychowanie. Ta matka rozumiała znakomicie swoje zadanie.
Tyle o biegu po śniegu dla zdrowych; następne 3 wypadki wskażą, jak skutecznie użyć go można w niektórych cierpieniach.
Pewna osoba cierpiała lat wiele w zimowej porze na zmarzlinę, która pękała, jątrzyła się i wielkie sprawiała bóle. Usłuchawszy mojej rady, rozpoczęła spacery zaraz po pierwszym śniegu jesiennym, powtarzała je często i uwolniła się na zawsze od przykrego cierpienia.
Niedawno przyszła do mnie 17-letnia dziewczyna, uskarżając się na gwałtowny ból zębów. – Czy masz ochotę biegać przez 5 minut po śniegu? – zapytałem. – Zapewniam cię, twój ból wnet zniknie.
Natychmiast posłuchała mej rady, pobiegła do ogrodu, a wróciwszy po 10 minutach z radosnym okrzykiem oznajmiła mi, że ją ból zębów zupełnie opuścił.
Nie można chodzić po śniegu, gdy ciało całe nie jest zupełnie ciepłym. Gdy zimno ci, dreszcz cię przejmuje, staraj się najpierw rozgrzać przez ruch lub pracę. Ci, którym się pocą nogi, odmrożone popękały lub jątrzą się, nie mogą chodzić po śniegu, nie wyleczywszy się poprzednio w inny sposób (patrz kąpiel nożna, para nożna).
V. Chodzenie po wodzie. Jakkolwiek chodzenie w wodzie aż po łydki wydaje się tak pojedynczym, służy ono jednak: a) do hartowania się; działa na całe ciało i wzmacnia cały organizm, b) działa skutecznie na nerki, odprowadzą mocz, zapobiega niejednemu cierpieniu nerek, pęcherza i brzucha, c) oddziaływa dobrze na piersi, ułatwia oddychanie, wyprowadza gazy z żołądka, d) szczególnie skutecznym jest na ból głowy, ociężałość, zajęcie i wszelkie inne cierpienia głowy. Zabieg ten robi się w wannie (można i w cebrzyku, szafliku) napełnionej z początku wodą powyżej kostek i chodzi się w niej tam i na powrót. Skuteczniej jest, gdy stopniując hartowanie, woda sięga do łydek; najskuteczniej, gdy sięga do kolan.
Co do czasu – rozpoczyna się 1 minutą, potem chodzi się przez 5–6 minut. Im zimniejsza woda, tym lepiej. Skończywszy zabieg, trzeba używać ruchu w zimie w ciepłym pokoju, w lecie na powietrzu tak długo, aż nastąpi zupełne rozgrzanie. W zimie można dodać śniegu do wody. Osłabieni mogą ciepłą rozpocząć wodą, z wolna przechodząc do letniej, chłodnej, zimnej.
VI. Kąpiel zimna rąk i nóg służy w szczególniejszy sposób do zahartowania kończyn odnóg górnych i dolnych. Czyni się ją tak: stoi się w zimnej wodzie aż po, lub poza kolana, nie dłużej nad 1 minutę. Okrywszy nogi, odkrywa się ramiona i wkłada je w zimną wodę aż po pachy na 1 minutę. Lepiej jest oba ćwiczenia równocześnie zrobić. Mając większą wannę można to z łatwością uczynić. Zabieg może być wykonanym w ten sposób, że nogi wstawia się w naczynie na ziemi stojące, a ręce i ramiona kładzie się w cebrzyk stojący na stołku.
Po niektórych słabościach przepisuję chętnie to ćwiczenie, aby powiększyć napływ krwi ku kończynom.
Zanurzanie samych przedramion tylko po łokcie w wodę pożytecznym jest dla tych, którzy miewają zimne ręce lub odmrożone. Dobrze jest po skończonym zanurzeniu osuszyć zaraz ręce (ale nie ramiona); w przeciwnym bowiem razie ostre powietrze może spowodować popękanie skóry na odkrytych miejscach.
Stosować to ćwiczenie można, gdy ciało ma normalną ciepłotę (nie drży od zimna). Można robić ten zabieg, chociaż zimne są nogi do kostek (nie aż do łydek), a ręce do łokci.
VII. Ostatnim środkiem hartującym jest polewanie kolan. W jaki sposób się je robi, patrz rozdział o polewaniach. Jest ono szczególniejszym przyjacielem nóg, bo przywabia krew do pustych żył2. Na tym miejscu robię tylko uwagę, że zdrowym dla zahartowania daje polanie kolan w formie silniejszej. Dzieje się to w ten sposób, że strumień wody pada z wysoka, że w zimie wodę oziębia się śniegiem, lodem itd.
Zabieg ten brać można tylko wtenczas, gdy ciało jest ciepłe (nie drży od zimna). Zimne aż do kostek nogi nie przeszkadzają aplikacji. Gdy polewaniu kolan nie towarzyszy zabieg inny, nie należy go brać przez czas dłuższy (nad 3–4 dni). Jeżeli używa się go dłużej, łączy się go na przemian z polaniem górnym lub zanurzaniem rąk (patrz nr V); rano bierze się 1 zabieg, po południu drugi.
Przytoczone tu środki hartujące powinny wystarczyć. Można ich używać w każdej porze roku, w zimie i w lecie. W zimie zabieg trwa krócej, natomiast ruch po nim trwa dłużej nieco. Nieprzyzwyczajeni, niechaj nie rozpoczynają w zimie hartować się. Szczególnie niech wystrzegają się tego niedokrewni, ci którzy na wewnętrzne skarżą się zimno, a przez wełnianą odzież stali się wrażliwymi, delikatnymi. Mówię to nie dlatego, jakobym się złych następstw z tego obawiał, lecz obawiam się, aby się nie odstraszono od rzeczy na wskroś dobrej.
Zdrowi i chorowici mogą bez namysłu wszystkie te ćwiczenia robić, jedni i drudzy niechaj będą jednak przezorni i dokładnie wykonają odnośne wskazówki. Złe następstwa należy zawsze przypisać większej lub mniejszej nieostrożności, nigdy jednak zabiegom. Suchotnikom nawet, u których choroba już i dość znaczne zrobiła postępy, przepisywałem z wielkim skutkiem nr 1, 2, 3, 6.
Nie potrzebuję zachęcać do hartowania się ludzi tych, dla których w pierwszym rzędzie przeznaczam moją książkę. Ich zawód, codzienne obowiązki żądają codziennie, często co godzina, jednego lub drugiego ze wspomnianych środków – i wielu, bardzo wielu środków hartujących, których tu wcale nie wyliczyłem. Niechaj przy nich zostaną i nie zazdroszczą nikomu, kto na pozór lepiej się ma od nich. Są to zazwyczaj złudzenia, najczęściej wielkie złudzenia.
Szanownych zaś czytelników, którzy o przytoczonych powyżej rzeczach może nigdy nawet z imienia nie słyszeli, upraszam, aby zanim rzucą wyrokiem potępienia, zrobili choćby maleńką próbę. Jeżeli ona na moją wypadnie korzyść, będzie mnie to cieszyło nie ze względu na osobę moją, lecz ze względu na ważność rzeczy.
W życiu zrywa się wiele burz zagrażających zdrowiu ludzkiemu. Szczęśliwy ten, kto korzenie jego (zdrowia) dobrze hartowaniem umocował, skierował w głąb i ufundował silnie.
ZABIEGI WODOLECZNICZE
Zabiegi wodolecznicze zastosowywane przeze mnie dzielą się na:
A. Okłady,
B. Kąpiele,
C. Pary,
D. Polewania,
E. Omywania,
F. Opaski,
G. Picie wody.
1. Okład górny
Kawał zgrzebnego płótna, dość duży (płótno jak na sienniki bardzo dobre do tego), składa się 3–4–6–8–10 razy, tak długo i szeroko, aby od szyi począwszy pokrył piersi i cały brzuch. Po prawej i lewej stronie ciała nie powinien kończyć się krótko, niby obcięty, lecz po obu stronach niech się zwiesza nieco3. Przygotowane w ten sposób płótno macza się w zimnej wodzie (zimą w ciepłej), wykręca się je doskonale i kładzie na leżącego w łóżku chorego, jak to wyżej było opisane. Na to daje się kocyk wełniany lub płótno suche złożone we dwoje lub troje w tym celu, aby mokry okład otulić i owinąć szczelnie tak, iżby powietrze nie miało przystępu. Prócz tego okrywa się jeszcze chorego kołdrami lub pierzyną. Szyję otula się zwykle dość dużym kawałkiem sukiennym lub wełnianym, aby przeszkodzić wciskaniu się powietrza z góry. Przy nakrywaniu trzeba wszelką zachować ostrożność, gdyż łatwo zaziębić się można.
Okład leży przez 3/4–1 godzinę. Gdyby w jakiej słabości przepisanym był czas dłuższy, wówczas rozgrzany okład należy odmienić, tj. zamaczać i wykręcić go na nowo.
Skoro upłynął czas przepisany, zdejmuje się mokre okłady, ubiera i używa ruchu – albo można niejaki czas pozostać w łóżku.
Okład górny działa specjalnie na wypędzenie upartych gazów z żołądka i brzucha.
Ten, jak i następne zabiegi, bierze się tylko w ten czas, gdy ciało jest ciepłe.
2. Okład dolny
Poprzedniemu okładowi odpowiada okład dolny. Jeżeli przepisane są obydwa jeden po drugim, wówczas pierw robi się dolny, a po nim okład górny. Wiedzieć o nim potrzeba, co następuje.
Bierze się go w łóżku. Aby zapobiec zamoczeniu siennika lub materaca, kładzie się na prześcieradło jakieś grube płótno, a na nim rozciąga się wzdłuż szerokości koc wełniany.
Na kocu kładzie się złożone w 3 lub 4 płótno dobrze w zimnej wodzie zmoczone i wykręcone takiej wielkości, aby sięgało od karku wzdłuż stosu pacierzowego, aż za krzyże. Na ten okład położyć się trzeba plecami, okręcić się dobrze kocem tak, aby przystęp powietrza zupełnie zamknąć i nakryć kołdrą lub pierzyną. Leży się tak przez 3 kwadranse; jeżeli przepisanym jest dłużej, potrzeba okład zmoczyć po raz drugi, gdyż zadaniem jego jest (jak i poprzedniego) działać przez zimno. Po skończonym zabiegu zachować się trzeba tak, jak to podanym jest przy poprzednim okładzie.
Okład ten znakomicie działa na wzmocnienie kości pacierzowej, śpiku pacierzowego, przeciw boleściom grzbietu, przy postrzale. Znam wiele przypadków, w których 2 okłady w 1 dniu użyte wyleczyły postrzał zupełnie.
Przeciw zastoinom krwi i gorączkom działa ten okład bardzo skutecznie.
W jakich przypadkach używać go należy i jak często się go odnawia, o tym pouczy część trzecia przy opisie pojedynczych słabości.
3. Okład górny i dolny razem wzięte
Okłady te nie tylko zaraz po sobie następować mogą, lecz mogą być i razem wzięte.
Najpierw przygotuj okład dolny, jak przepisuje nr 2; potem górny i połóż go obok łóżka, rozebrawszy, połóż się na okład dolny i nakryj się zaraz okładem górnym, okryj się kocem wełnianym i pierzyną. Jeżeli jest ktoś do pomocy, niechaj dopełni okrycia kocem i pierzyną po obu bokach tak, aby powietrze nie miało przystępu. Ważnem jest przy tym podwójnym zabiegu, aby koc wełniany leżący pod dolnym okładem był tak szeroki, iżby oba okłady owinął.
Zabieg trwa przez 3 kwadranse najmniej, co najwyżej 1 godzinę.
Używa się go ze znakomitym skutkiem przeciw wielkim gorączkom, gazom, kongestiom, hipochondrii i innym cierpieniom.
Niechaj cię nie odstrasza ta „chlapanina”. Używaj jej spokojnie, choć ona przykrą; wychlapie ci ona niejedną biedę z ciała.
4. Okład na brzuch
Chory leży w łóżku. 4 do 6 razy złożone płótno macza się w wodzie, wykręca tak, aby nie kapało, kładzie się na brzuch (aby zajęło żołądek, brzuch i podbrzusze), otula flanelą i nakrywa szczelnie pierzyną. Zabieg trwać może 3/4–2 godzin. Jeżeli trwa 2 godziny, wtenczas należy po 1 godzinie okład zmoczyć na nowo.
Okład ten służy przeciw dolegliwościom żołądka, kurczom lub gdy trzeba krew odciągnąć od serca lub piersi.
Często zamiast wody używa się do zmoczenia octu, odwaru ze siana, słomy owsianej, ze skrzypu itd., jak to podaje część trzecia.
Aby zaoszczędzić octu, postępuję w ten sposób, że używam 2 płótna; jedno złożone we dwoje maczam w wodzie na pół z octem zmieszanej i kładę je na gołe ciało; drugi złożony w troje, czworo, maczam w samej wodzie i kładę go na pierwszym. Okład wykręca się i okrywa kocem, pierzyną – jak wyżej.
Często zapytywano mnie, co myślę o okładach z lodu, o puszczaniu krwi itp. Odpowiadam na to w skrócie.
Kto nieprzyjacielowi podaje pięść do zgody i z namarszczonym czołem żąda pojednania, ten chyba nie tak prędko trafi do celu, jak ów, który podaje rękę z przyjaznym obliczem i wesołym sercem. Porównanie to zda mi się być trafnym, kiedy chodzi o zastosowanie lodu i wody. Okłady z lodu szczególnie na najszlachetniejsze części ciała (jak głowa, oczy, uszy itp.) zaliczam do najgwałtowniejszych i najsilniejszych środków, jakie w ogóle zastosowywać można. One nie pomagają naturze, aby sama pracę znowu rozpoczęła; one wymuszają gwałtownie z niej coś – a to mści się później. Woreczki z lodem, okłady płócienne z lodem i jak tam się jeszcze one nazywają, są one „wielkościami” nieznanymi w mojej pracowni i na przyszłość takimi pozostaną. Proszę sobie tylko rozważyć kolosalne przeciwieństwa. Wewnątrz ciała – ogień gorączki, zewnątrz – góra lodu, pośrodku cierpiący członek z delikatnego ciała i krwi. Oczekiwałem zawsze z wielką obawą rezultatów takiego postępowania, a moja obawa w najczęstszych przypadkach była usprawiedliwioną.
Znam pewnego pana, który nosił przepisane mu okłady z lodu na nodze przez rok cały, dniem i nocą, bez przerwy. Zaprawdę był to cud, że ta bryła lodowa nie wyssała nie tylko gorączki, ale i niezbędnego ciepła z organizmu. O wyleczeniu nogi nie było i mowy.
Powie mi jednak niejeden, że w wielu przypadkach lód rzeczywiście pomógł. Być może, że złe nie mogło oprzeć się gwałtownym środkom. Jakież jednak były następstwa? Niezliczona chorych liczba przychodziła do mnie, skarżąc się na częściową utratę wzroku, z większą lub mniejszą głuchotą, z najrozmaitszymi reumatyzmami, szczególnie z reumatyzmem skóry na głowie, z wrażliwością wielką głowy itp. Skąd to pochodzi? Odpowiedź brzmi: wtenczas a wtenczas sprawił to nieszczęsny woreczek z lodem; cierpienie to mam od lat tylu a tylu! Nic dziwnego, a większa ich część nie pozbędzie się swych cierpień aż do końca życia.
Jeszcze raz powtarzam, jestem przeciwnym wszelakim okładom z lodu i twierdzę, że woda użyta właściwie, stłumić i ugasić jest w stanie najsilniejszą gorączkę, w którejkolwiek części ciała szalała. Jeżeli jakiś pożar nie może już być wodą ugaszonym, to nie ugasi go bryła lodu. Każdy to rozumie bardzo dobrze.
Powiedziałem, kto właściwie używa wody, może się spodziewać pomocy. Nie należy rozumieć przez to, że przy zapaleniu np., które jest wewnątrz lub zewnątrz głowy, trzeba jak najwięcej mokrych przykładać opasek, okładów itp., tak jak się przykłada woreczki z lodem i bryłki lodu. Sto brył lodowych i opasek nie wstrzymają przypływu krwi do miejsca, gdzie jest zapalenie, przez który to przypływ wzmaga się gorączka. Ja staram się odprowadzić krew w inne miejsce, rozdzielić ją – a prócz zabiegów skierowanych na miejsce chore muszę robić i takie, które działają na całe ciało. Tego wroga np., który usadowił się w głowie lub na głowie, zaczepić trzeba najpierw w nogach, a dopiero powoli posuwać się wyżej, całe obejmując ciało.
Lód oddaje i w mojej kuracji wyborne usługi, ale przez pośrednie zastosowanie. Chłodzi on wodę w lecie, gdy zaczyna być letnią.
Co zaś myślę o puszczaniu krwi, o pijawkach i innych sposobach krew odprowadzających?
Jeszcze przed 50, 40, 30 laty, rzadko można było spotkać kobietę, która by nie puszczała krwi 2, 3, 4 razy do roku; zaraz z początkiem roku obierano na to stosowne pory i pewne dnie i zaznaczano je w kalendarzu czerwono lub niebiesko. Lekarze, łaziebni, cyrulicy, sami oni nazywali „rzezią” swoją robotę. Nawet zakłady, klasztory miały ściśle oznaczone czasy do puszczania krwi, w których zachowywali surową dietę. Życzono sobie szczęścia przed tym krwawym trudem, winszowano potem, że go przetrzymano. Musiał on nieraz być niemałym. Pewien ksiądz z owych czasów zapewniał mnie, że przez lat 32 puszczał krew 4 razy w roku; za każdym razem utracił 8 uncji krwi. To czyni razem 8×4×32=1024 uncji! Oprócz puszczania krwi brano jeszcze pijawki, bańki itp. Wszyscy dogadzali sobie doskonale, młodzi i starzy, biedni i bogaci, mężczyźni i kobiety.
Jak to się czasy zmieniają! A jednak takie postępowanie nazywano pierw unum necessarium, rzecz jedyną i konieczną dla zdrowia i do pozostania zdrowym. Co myślimy o tym dzisiaj? Szydzi się i wyśmiewa to szaleństwo starych, tę ich znajomość natury, która uczyła, że człowiek ma krwi za wiele. Przed niespełna 2 laty, mówił mi pewien lekarz, który także i piórem w zakresie medycyny pracował, że w swym życiu nie widział nigdy pijawki. Wielu lekarzy przypisuje niedokrewność naszego czasu dawniejszym nadużyciom w puszczaniu krwi. Mogą mieć słuszność, to jednak nie jest jeszcze jedyną przyczyną.
Ale do rzeczy. Moje przekonanie jest następujące. W ciele ludzkim składa się wszystko tak cudownie i harmonijnie, część z częścią, każda część z całością, że utwór ciała należy nazwać arcydziełem, którego idea mogła tylko w duchu Boga Stworzyciela spoczywać, któremu życie, mogła tylko siła nadać Stworzyciela. Ten sam porządek, ta sama miara, ta sama harmonia istnieje także w przyjmowaniu i zużywaniu koniecznych do utrzymania ciała ludzkiego materii, jeżeli tylko rozumny i wolny duch człowieka przez należyte użycie danej mu woli wespół pracuje, nie przewraca porządku przez nadużycie i nie wprowadza rozdźwięku do harmonii. Skoro stan rzeczy jest takim, to nie mogę sobie wyobrazić, jak tworzenie się krwi, ten najważniejszy ze wszystkich procesów w ludzkim ciele, może się odbywać bez porządku, bez liczby, bez miary.
Wyobrażam sobie, że każde dziecko otrzymuje od swej matki wraz z życiem w dziedzictwie zaraz przy poczęciu pewną ilość, pewną część zarodku do tworzenia krwi; esencję, bez której krew tworzyć się nie może. Jeżeli straci się tę esencję, wówczas ustaje tworzenie się krwi, a z nią właściwe ustaje życie. Zamierania, zanikania – nie nazywam życiem. Przez każdą więc utratę krwi, czy ona dzieje się przez upadek, przez puszczenie krwi, pijawki lub bańki traci się cząsteczkę albo też część tej materii krew stwarzającej, tej esencji życia; ile jej straci, o tyle więc mniej, krócej żyje człowiek. Każda utrata krwi znaczy tyle, co skrócenie życia, albowiem we krwi jest życie.
Zarzuci kto może, że nic nie tworzy się tak prędko jak krew; krew utracić lub krew zyskać jest jedno i to samo.
Jest rzeczą nie do uwierzenia prawie, jak cudownie prędko tworzy się krew; to przyznaję. Ale proszę posłuchać następującego argumentu z doświadczenia; zainteresuje on moich czytelników ze stanu włościańskiego i potwierdzą go z pewnością. Kto chce bydlę szybko utuczyć, puszcza mu dużo krwi, i karmi je należycie. W krótkim czasie zaczyna płynąć nowa i piękna krew w obfitości. Bydlę wygląda doskonale i tyje. Po 3, 4 tygodniach, puszcza się krew raz jeszcze i znowu karmi się dobrze, posilnie, dodając także wiele posilnych napoi. Wygląd jest znakomitym i nawet stare bydlę po zabiciu ma tak wiele i tak pięknej krwi, jak bydlę młode. Przypatrzmy się jednak tej krwi bliżej. Owa sztucznie utworzona krew jest wodnistą, rozcieńczoną, niezdolną do życia. Bydlę nie ma żadnej siły, żadnej wytrwałości ani zdolności do pracy; jeżeli wkrótce nie będzie zarżnięte, ginie na wodną puchlinę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Znam wielu lekarzy, którzy zabieg ten aprobują, jeżeli odbywa się z potrzebną przezornością. Tym zaś, co chcieliby mi zarzucić ostrość, przypominam, że używanie lodu w chorobach jest jeszcze ostrzejszym środkiem. [wróć]
2. Pewien możny pan miał na palcach zamiast paznokci jakąś miękką masę. Polewania kolan wystarczyły do sprowadzenia krwi na dół, że odżywiła na powrót paznokcie. Stały się one twardymi jak dawniej. [wróć]
3. Autor zapytany objaśnił mi, że po każdej stronie płótno na 2–4 palce zwieszać się powinno. P. T. [wróć]