MORZE KRWI - Monika Lech - ebook

MORZE KRWI ebook

Lech Monika

4,5

Opis

Alex Fitzwilliam swoją rasę - Zmiennych - zna jak zły szeląg. Jest w końcu jednym z lepszych Inkwizytorów, jacy pracują dla Preternatural Bureau of Investigation. W charakterze jego pracy trzeba pewnie szukać przyczyny ataków, których pada ofiarą. Szef Alexa, Yi Hyeon Ju, dyrektor Zmiennego PBI, chce zapewnić swoim śledczym możliwość uporządkowania sprawy i sprawne przeprowadzenie dochodzenia, a swojemu najlepszemu Inkwizytorowi chce umożliwić bezpieczny powrót do zdrowia. Dlatego też wysyła Alexa do Krakowa. 

Dlaczego do Krakowa?

Ponieważ Kraków jest nudny, daleki od politycznego zamieszania świata Nadnaturalnych i tam właśnie Alex będzie miał najlepszą ochronę, jaką Hyeon Ju może mu - w tej sytuacji - zapewnić. Ochrona ma na imię Andrea Niwiński i nie należy do najmilszych niewiast na świecie, nawet jak na niewysokie standardy 2052 roku. W dodatku jest Człowiekiem!

Ku swojemu zdziwieniu - i trochę przerażeniu - Alex zdaje się dobrze dogadywać ze swoją gospodynią. Dochodzi do zdrowia i jednocześnie prowadzi śledztwo, mające wyjaśnić, gdzie, do jasnego czorta, zniknęło kilkudziesięciu Zmiennych? Andrea nie zajmuje się jedynie Alexem, praktycznie w zasadzie wcale nie zajmuje się nim, tylko własnymi sprawami. Między innymi musi podjąć decyzję, czy chce wrócić do swojego dawnego życia i pomóc towarzyszom broni w załatwieniu "sprawy zawodowej". W Afryce! 

Krakowska kohabitacja Alexa i Andrei wydaje się prosta i pozbawiona dramatów, jednak tylko do momentu wkroczenia innych Zmiennych w życie dziewczyny. To "wkroczenie" jest dla niej i bolesne, i niebezpieczne.

Nim uda się zakończyć obie sprawy, tę Andrei, i tę Alexa, poleje się dużo krwi, pojawi się dużo błota, przekleństw, strzelania, niewiele czułych słów, ale w tym wszystkim znajdzie się zaskakująca i dla Alexa, i dla Andrei emocja, której oboje bardzo się obawiają. Czy nieoczekiwana miłość przetrwa polowania na Zmiennych, handel niewolnikami, braci Napierów i przyjaciół z dzieciństwa? To jest dopiero dobre pytanie!

"Droga Smoka" jest epicką sagą urban fantasy, w której Monika Lech przedstawia splątane losy grupy w zasadzie normalnych Homo Sapiens i istot Nadnaturalnych. Poznajemy bohaterów serii w momencie, kiedy grupa trzydziestolatków dowiaduje się, że obok ich świata, świata ludzi, istnieje inna rzeczywistość: mroczniejsza, gwałtowniejsza, bardziej skomplikowana. 

Dla wszystkich: ludzi i nie-ludzi przychodzi czas zmian, podejmowania decyzji, czas emocji, które są dalekie od serduszek, jednorożców i trzymania się za rączki w świetle księżyca. 

Każdy się zmienia, każdy dorasta. 

Każdy wrasta w coś większego niż on sam. 

Serię "Droga Smoka" rozpoczyna "Morze krwi". Tom drugi serii nosi tytuł "Pracowite wakacje w Rzymie"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (38 ocen)
25
8
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mari0l4

Nie oderwiesz się od lektury

kurde niedosyt totalny gdzie reszta
10
g3p4rdzik

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham!
00
MonikaZ72

Całkiem niezła

Borze szumiący, nie wiem co ja przeczytałam. Siedzę i patrzę na ostatnią stronę 369 a książka ma 566??? Fabuła całkiem dobra, ale to co autorka zrobiła z tą książką to jakaś masakra, po kilku stronach zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem nie jest to jej praca magisterska, bo odnośników miała nawet więcej niż moja. Czytało się to koszmarnie, zresztą nie rozumiem wykorzystania takiej ilości angielskich wyrażeń, skoro autorka zaznacza, że rozmawiają po angielsku, po czym pisze dialogi w polsko angielskiej mieszance i okrasza to setkami odnośników, cóż, z przykrością przytoczę tu cytat z książki "sraczka językowa".
00

Popularność




Monika Lech

Droga Smoka:

MORZE KRWI

4GENERATIONS

Copyright © 2020 Monika Lech, 4generations

Projekt i realizacja okładki: E-Słowa / www.e-slowa.pl

Redakcja i korekta: Magda Malejko, E-Słowa / www.e-slowa.pl

Skład: E-Słowa / www.e-slowa.pl

Zdjęcie na okładce: pixabay.com

ISBN: 978-83-952899-4-1

ROZDZIAŁ 1: NIE UMIEM SIĘ TROSZCZYĆ O LUDZI!

ANDREA

– Trzymaj się! – wrzasnęłam do kobiety siedzącej na przednim siedzeniu.

W zasadzie nie wiem, czemu darłam twarz, bo i tak ręce miała zaciśnięte na klamce, a jej kłykcie były prawie białe. Mruczała pod nosem "Zdrowaś Mario" i zrozumiałam, głupia pała, czemu kobiecina tyle lat wytrzymywała z mężem, który jej obijał nerki. Pewnie słyszała, że musi z pokorą znosić, co Bóg dla niej przeznaczył.

Szarpnęłam kierownicą i skręciłam w jednokierunkową. Pod prąd. Nie, kurwa, nie jestem samobójcą. Jest druga w nocy, nikt nie jeździ Szlakiem o tej porze. Jeszcze w Krowoderską, Kolberga i stop. Światła samochodu, który starał się nas złapać na Alejach, dawno zostały w ciemności. Trzeba było, żulu jeden, nie gapić się w nawigację, tylko siedzieć mi na zderzaku.

Kobieta westchnęła z ulgą, kiedy się zatrzymałam. Zupełnie, jakby mój sposób prowadzenia samochodu skrócił jej życie o dwie dekady. No, nie jestem najlepszym kierowcą, to fakt. Ale jakie to ma znaczenie, skoro jesteśmy tu, gdzie chciałam i to w jednym kawałku?

Wysiadłam, otworzyłam drzwi po jej stronie. Skuliła ramiona, co mnie wkurwiło. Rozumiem ją, serio. Ten siniak na twarzy dalej jest bordowy, czyli ostatnie lanie dostała niedawno, ale musi się ogarnąć.

Niwiński, ty to jesteś jednak pindzia głupia. Ile tobie zajęło "dochodzenie do siebie"? A tobie, idiotko, było o wiele łatwiej.

No, może i było łatwiej.

Sama nie wiedziałam, dlaczego skulone ramiona kobiety i jej pochylona głowa tak mnie irytowały. Nie, nie myślałam, że była słaba. Słabeusze nie wytrzymują kilku lat małżeństwa z katem. O, to był powód mojego wkurwu. Czułam w niej siłę, a ona zachowywała się, jakby nic nie mogła i tylko przyjmowała wszystko na klatę. Nie chciałam, żeby była taka przestraszona. Strach przyciąga uwagę ludzkich drapieżców. Musi się ogarnąć.

– Iza, nie bój się. Wychodź, zmienimy tylko samochód.

Popatrzyła na mnie oczami, które były szare jak moje i – podobnie jak moje, widziały trochę za dużo.

– A ten?

– Pożyczony – powiedziałam i wzruszyłam ramionami, kiedy zbladła. Nie trzeba geniusza, żeby się domyślić, co to była za "pożyczka".– Iza, ruchy, nie mamy za dużo czasu – chciałam rzucić dodatkowo jakimś ciężkim słowem, ale jej nieuznający rozwodu ex–małżonek klął jak szewc i bluzgi kojarzyła z przemocą.

Mnie się kojarzą akurat z czymś zupełnie przeciwnym, jak klnę, to wkurw mi opada. Wentyl bezpieczeństwa i te sprawy. Ale mam pewną wrażliwość i nie waham się jej użyć.

Zgarnęła swoje rzeczy, walizkę i dużą płócienną torbę, po czym wygramoliła się z samochodu. Potwierdziłam sobie wcześniejsze obserwacje: bark ma niemobilny, żebra obolałe i chroni brzuch. Przełknęłam żółć. Nic gnojowi nie zrobię, ale postaram się, żeby mogła żyć spokojnie.

Rozglądała się na boki, jakby chudy koleś, z którym połączyła się nierozerwalnym węzłem małżeńskim, miał się zmaterializować tuż obok nas. Nie zmaterializuje się, bo jechałam bez świateł, byłam na swoim terenie i takie podmianki mam opanowane do perfekcji. Co oczywiście nie znaczy, że możemy tu sobie stać i omawiać pogodę w Zimbabwe. Aż tyle czasu nie mamy. Martyna czeka, a ona nie jest ucieleśnieniem cnoty cierpliwości.

Trzymałam drzwi, kiedy wyładowywała swój bagaż. Ręce jej się trzęsły, ale nie gnałam z pomocą. Musi poczuć, że umie i potrafi radzić sobie sama. Wyciągnęłabym tę walizkę w sekundę, ale dłużej składałaby się do kupy. Pomagać, nie wyręczać. Dać poczuć, że może. Zresztą, mnie się nie chce uprawiać empatii.

Zaczynała się uspokajać. Pamiętała, co jej powiedziałam: walizki nie ciągniemy, walizkę niesiemy. Cicho ma być tak, żeby żaden szczur się nie obudził.

Szłam przodem, z nożem ukrytym w dłoni i dwoma innymi pod ręką. Weszłyśmy w bramę. Pokazałam jej brodą, żeby przeszła głębiej, a sama przystanęłam, żeby posłuchać nocy. Brzmiała normalnie, jak na Kraków: telewizor, wrzask pijanych studentów, skuter, który gazuje na Alejach, ptaki i kilka klaksonów. Nikt nie biegnie w naszą stronę, żaden samochód nie wjeżdża w ten kwartał.

Poklepałam maskę mojego samochodu i otworzyłam go, jak Chaos nakazał, kluczykiem. Bagażnik rozwarł japę i kobieta włożyła walizkę i wypchaną torbę. Usiadła koło mnie i słowo daję, gdyby mogła, to zapięłaby pięć pasów.

– Iza, popatrz na mnie.

Od razu zrobiła, co kazałam, a ja miałam ochotę stuknąć się otwartą łapą w ten mój głupi łeb. Straszę ją, jak sierżant rekruta, no kurwa, no.

Odsunęłam jej z twarzy kosmyk rudych włosów. Będzie musiała je przefarbować, ale tym się zajmie ktoś inny.

– Iza? Jesteś ze mną? – szok i panika robią z mózgiem dziwne rzeczy, lepiej się upewnić.

Zamrugała. Łzy pojawiły się w jej oczach, a ja prawie walnęłam głową w kierownicę. Tego nie lubię w pracy, tej całej psychologii. Troski i opieki. Nie umiem się troszczyć o ludzi w ten sposób.

– Pojedziemy teraz spokojnie, jak dwie pańcie na sumę, dobrze?

Skinęła i postarała się o malutki uśmiech. Dzielna dziewczyna.

– Noe – powiedziałam do mojej nielegalnej AI1 – jaką książkę proponujesz?

– A na co twój gość ma ochotę? – odpowiedział mi rozpuszczający jajniki głos Richarda Armitage.

Iza drgnęła i zmarszczyła brwi. Nie miała prawa mieć styczności ze sztuczną inteligencją, ale w popkulturze zrobiło się z niej takiego stracha na wróble, że w każdym serialu historycznym jest przynajmniej jedna mordercza AI. Co się dziwić, że ludzie się boją?

– Jak na mnie nie naskarżysz, to dam ci posłuchać czego tylko chcesz – powiedziałam dokładnie takim głosem, jakim negocjowałam kwestie śniadania z debilami, którymi obdarzył mnie Chaos.

Potrząsnęła głową, ale uśmiechnęła się lekko.

– Można "Dziewięciu książąt Amberu2"?

Skinęłam. No pewnie, że można.

– Po polsku, czy po angielsku?

– Może być po angielsku?

– Noe?

Moje pytanie zabrzmiało dokładnie w momencie, kiedy Noe zaczął czytać. Po co mu wydaję polecenia? Przecież, jak każdy facet, Noe też "zawsze wie, co robi".

Ruszyłyśmy i słuchałyśmy przez ponad godzinę. Miałam nadzieję, że w końcu zaśnie, ale oparła tylko skroń o szybę i patrzyła przed siebie. Dałabym głowę, że nie widziała nic, że nawet nie słuchała książki. Ale głos Noego ją uspokajał i dla mnie tylko to się liczyło.

Noe miał lepsze podejście do ludzi niż ja. To żałosne, że twór internetowy, którego istnienia zakazano prawem w 2038, umie koić ludzi, a ja, człowiek, za chuja psa tego robić nie potrafię.

Zjechałam do McDonald’sa w Rabce i podjechałam na parking.

Iza patrzyła z przerażeniem na moje manewry. Pojęcia nie mam, czy bała się tego jak parkuję, czy tego, że się w ogóle zatrzymałyśmy.

– Easy3. Tu cię zostawiam z moją współpracowniczką, z którą pojedziesz do Wiednia. Pamiętasz? Umawiałyśmy się, że wydostaję cię z domu, a później przekazuję dalej, innej opiekunce?

Znowu skinęła głową, a puls widoczny na szyi wydawał się zwalniać.

Martyna, niższa niż ja, młodsza niż ja, bardziej wyszczekana niż ja, otworzyła drzwi i bez zaproszenia wstawiła różowy łeb do samochodu. Kolor rozwalił mi źrenice. Ostatnio miała seledynowe włosy. Niezbyt twarzowe, jeśli mam być szczera. Dwa dni się nie odzywała, kiedy zasłoniłam oczy i powiedziałam, że nie wiem, czy kolor jest OK, bo to chyba nie jest kolor. Na nieszczęście Martynie szybciej przechodzi foch, niż spłukuje się farba.

– Joł, laska – podała rękę Izie i wyciągnęła ją z samochodu – chcesz siku albo coś zjeść? Jak nie, to jedźmy, nie mogę się doczekać, kiedy depnę na autostradzie.

Kobieta pokręciła głową, zdziwiona, że ktoś, kto ledwie sięga jej do ramienia, rozstawia ją po kątach.

– Masz wszystko? – wolałam się upewnić.

Bywały momenty, kiedy Martyna nie była wzorem człowieka zorganizowanego.

Popatrzyła na mnie, jakbym miała żółte włosy, a ona bardzo by chciała mieć takie same. Uniosłam ręce.

– Rozumiem, możesz być rozjebana prowadząc własne biznesy, ale…

– … ale robota to robota – odwróciła się do Izy i podała jej rękę – Martyna Hirsch. Wydzieram cię ze szponów nudziary i porywam w lepszą przyszłość. Tędy proszę – szerokim gestem, który mógłby ogarnąć i stojące niedaleko tiry, zaprosiła Izę do swojego samochodu.

Odjechały trzy minuty później.

W Wiedniu były rano. Iza dotarła do Frankfurtu, a z niego pojechała gdzieś w głąb Niemiec. Moja kumpela z ex–roboty dała mi znać, że Iza nowe życie zaczęła w południe. To była piąta kobieta od początku roku, którą przeszmuglowałyśmy w bezpieczne miejsce.

Jest to, kurwa, padaka, że w 2052 trzeba pomagać kobietom wydostawać się z toksycznych związków w taki sposób, nie? Jedna pani, drugiej pani, a ta jeszcze kolejnej. Ja pitolę, aleśmy sobie nowoczesność fundnęli.

ALEX

Czy ja mam jeszcze nogi? O reszcie, tej poniżej pasa, nawet nie wspomnę… Dotkliwy ból informował, że mam ramiona i plecy. Brak czucia od pasa w dół przerażał mnie bardziej, niż ból prawie spalonego ciała.

– Ciesz się, Mnichu. Nic nie idzie do amputacji.

Sanitariusz wstał, poklepał mnie po ramieniu i prawie zawyłem, bo skórę tam miałem poparzoną do mięśni.

Niech mi ktoś powie, jakim cudem osoba – zajmująca się udzielaniem pomocy, może być tak bezmyślna? Moja Bestia popatrzyła na niego z gniewem oraz, ku mojemu zdziwieniu, z wyrzutem, a ja zacisnąłem zęby. Wysoki mężczyzna cofnął się o dwa kroki. Zbladł.

Good, kiedy Alfa jest chory i zły, lepiej nie wchodzić mu w drogę.

– No co? Noga odrasta pięć, siedem lat. To się zrośnie w pół roku – pocieszał mnie, odsuwając się o kolejne parę kroków, z opuszczonymi oczami i odsłoniętą szyją.

Gdzieś z boku płomienie huknęły jak stara armata. Mój przełożony, Yi Hyeon Ju, nie przekrzykując ich, mówił coś spokojnie do dwóch Inkwizytorów4, którzy z nim przyjechali. Odwróciłem głowę w ich stronę, chcąc zobaczyć, co się dzieje i miałem wrażenie, jakby moja poparzona skóra schodziła ze mnie, jak wylinka z grzechotnika, cal po calu. Dobrze, zrozumiałem, nie będę się ruszał. Do tej pory skóra "tylko" bolała i ciągnęła, wróćmy do tego stanu.

Oparzenia są gorsze niż złamania, niż rany po postrzałach, niż odłamki, niż rany cięte. Są najgorsze ze wszystkich rodzajów uszkodzeń ciała. Ja wam to mówię, Inkwizytor.

Mój szef stanął nade mną, opierając rękę na otwartych drzwiach samochodu, w którym siedziałem. Powiedział tylko jedno słowo:

– Śpij.

Jego magia przepłynęła przeze mnie, chłodna i nieuchwytna.

"Byle tylko tatuaże ocalały" – pomyślałem, nim straciłem przytomność.

Elokwentny sanitariusz z Preternatural Bureau of Investigation5, typowy przedstawiciel tej godnej szacunku profesji, powiedział, że moje kontuzje są mało zabawne. Tak, trzeba mi to było wyartykułować, ponieważ najwyraźniej mam również wstrząśnienie mózgu i tego nie wiem. Brawo.

Ale miał rację. Potrzaskane w kawałeczki kości obu nóg nie są, nawet dla mnie, łagodnym urazem. Takie złamania potrzebują długich tygodni, żeby się w pełni zaleczyć. Jeśli dołoży się do tego uszkodzenie kręgosłupa, dwa postrzały, z czego jeden srebrem oraz efekt niewielkiego wybuchu w postaci oparzeń drugiego i trzeciego stopnia, to okaże się, że jestem wyłączony z aktywnej służby na jakieś trzy, a nawet cztery miesiące.

Kolejny raz ktoś na mnie polował.

Najpierw w powietrze wyleciało mieszkanie , w którym szukałem śladów jednego z naszych, oskarżonego o pospolite oszustwo. Zostałem ranny i szef kazał mi zaleczyć rany w jednym z naszych bezpiecznych domów, a potem wrócić do PBI. Ten dom ostrzelano i napadnięto kolejnej nocy. Kilka kulek trafiło i mnie. Potem było tylko lepiej.

W ciągu ostatnich dni zaatakowano trzy – podobno bezpieczne – domy, w których usiłowałem się zadekować.

Byłem zirytowany, obolały i sfrustrowany.

Byłem podminowany, bo nie byłem w stanie sam zadbać o swoje bezpieczeństwo i ludzie dookoła, moi ludzie, pozostawali w permanentnym zagrożeniu. Przeze mnie.

Byłem wściekły, bo ataki były dobrze przeprowadzone. W czasie drugiego z nich byłem sam. Zaatakowało mnie pięciu naszych i dwóch Ludzi. Pięciu Zmiennych6. Podobnie było i później. Atakowano bezpieczne domy, w których miałem się leczyć i wracać do sił. Ze względów bezpieczeństwa, po tym pierwszym ataku, byłem w nich ja i jedna osoba z ochrony, zawsze bardzo fachowa. Dwa razy napastników było więcej niż pięciu. Jeden z moich ochroniarzy zginął w wybuchu. Drugi został ranny. Udało mi się go wywlec, nim wszystko pochłonęły płomienie.

Byłem zły, bo potrzebowałem zwinąć się w kłębek w jednym, najlepiej spokojnym i nudnym miejscu. Potrzebowałem zmienić się i po prostu zdrowieć przy pomocy mojej Bestii. Dać mojemu ciału czas na regenerację. Tymczasem moje rany bardzo źle się goiły i każdej kolejnej nocy do starych dodawałem nowe.

Dlatego nie będę przepraszał, że jestem w tym momencie zgorzkniałym i sfrustrowanym Inkwizytorem.

Czy wiem, czemu ktoś chce mnie zabić?

Dokładnie? Nie.

Ogólnie? Tak.

Moja praca polega na zapewnieniu i Zmiennym, i Ludziom bezpieczeństwa, głównie poprzez pilnowanie, żeby Zmienni w sposób bezwzględny trzymali się zasad i naszego Prawa, nie wystawiali łbów ponad powierzchnię i żeby udawali, że są tak bardzo Ludźmi, jak to tylko możliwe.

Inkwizytorzy to rodzaj policji, FBI, MI6, NATO oraz niebiańskiego trybunału sprawiedliwości w jednym. Szukamy winnych, wydajemy wyroki i wykonujemy je. W świecie Zmiennych nie ma czasu na odwołania i na długie procesy. Zamykanie nas w więzieniu ma niewielki sens, dlatego nasza sprawiedliwość jest szybka i brutalna. Musi taka być.

Dlatego też Inkwizytorzy mają sporo wrogów. I czasem w pracy zdarzają im się kłopoty. Tak, jak mnie teraz. Cóż, bywa.

Bywa, ale jest w najwyższym stopniu irytujące.

Mój organizm potrzebował białka w dużej ilości, więc zostałem odpowiednio nakarmiony. Po tym, jak moja Bestia przestała już warczeć na świat, Hyeon Ju oznajmił mi ze spokojem, że PBI potrzebuje trochę luzu, aby znaleźć dziury w systemie bezpieczeństwa i żeby poradzić sobie z tymi atakami. Dodał także, iż w związku z tym owo PBI potrzebuje mnie usunąć z drogi na chwilę. Tym nie byłem zdziwiony, ani nawet bardziej zirytowany.

Permanentna irytacja, którą dawałem odczuć współpracownikom, brała się głównie z bólu, który odczuwałem w sposób ciągły. To taki rewers naszej długowieczności, wygodnie przeoczany przez młodszych Zmiennych, druga strona szybkiej regeneracji i szybszego zdrowienia.

Ból.

Ból jest moim najlepszym przyjacielem. Moim BFF7. Nawet, jeśli się jakiś czas nie widzimy, to potem szybko nadrabiamy zaległości w kontaktach.

Dobiło mnie to, że mój przełożony – osoba, którą więcej niż szanuję, uznała, że naprawdę idealnym miejscem na zdrowienie będzie Kraków.

Te słowa podcięły mi nogi.

Kraków? Gdzie jest Kraków? Co się dzieje w Krakowie? Nic. I właśnie to, zdaniem mojego szefa, predestynowało to senne miasto do bycia najlepszym miejscem dla mnie. Bezpieczeństwo plus specjalna ochrona, która ma pilnować, żebym nie wystawiał nosa z nory i trzymał pysk przy ziemi. Easy peasy8.

Dla mnie, starego i bardzo dominującego osobnika, konieczność oddania się pod opiekę kogoś innego jest nie do zniesienia. Alfa9 bronią, nie są chronieni, for Pete’s sake10!

Zatem byłem nie do zniesienia. Nie byłem zadowolony w samolocie. Nie byłem zadowolony na żadnym z trzech lotnisk, na których się zatrzymywaliśmy i przesiadaliśmy się, bo lecieliśmy unikając lotów bezpośrednich i porządnych linii lotniczych. Nie byłem zadowolony w taksówce. Nie byłem zadowolony, kiedy wchodziliśmy do małej knajpki w pobliżu rzeki.

W kawiarni muzyka była nastawiona tak, że nawet stojąc na zewnątrz czułem, jak szyby wibrują w rytm basów. Czułem drgania na skórze. Basy bywają bolesne. Wewnątrz było jeszcze gorzej. Jestem pewien, że muzyka i jej głośność były powodami, dla których nikt tu nie siedział. Owszem, w jasnym i przestronnym pomieszczeniu czuć było bardzo dobrą kawę i maślany zapach croissantów, ale nie mogłem tego doceniać, bo przeraźliwie głośny beat zatkał mi nawet nos. Nawet pory w skórze. Moje uszy, wrażliwsze niż Ludzi, były przytkane i bolesne już po pierwszych trzech sekundach.

Humoru nie poprawiało mi także to, że poruszanie się o dwóch kulach jest niewygodne i robiłem to pierwszy raz w życiu. Usiadłem przy owalnym stoliku, na miejscu, które wskazał mi Hyeon Ju. Mój przełożony podszedł do baru, za którym stała młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna ze słuchawkami na uszach. Coś do niej powiedział i gestem dodatkowo poprosił o ściszenie muzyki. Dziewczyna bezradnie rozłożyła ręce i wskazała na postać, która zamaszystymi ruchami myła ogromną szybę, oddzielającą kawiarnię od ulicy. Za oknem widać było metalowy szkielet mostu, kładki w zasadzie i grupy pieszych, którzy niespiesznie przechadzali się po niej tam i z powrotem. Postać, kobieta, jak się domyślałem po sylwetce i zapachu, była ubrana w paskudne szare spodnie z krokiem w okolicy kolan, z paskiem zwiniętym w okolicy talii w taki sposób, że wyglądała, jakby miała oponę od 18–kołowej ciężarówki owiniętą w pasie. Popielata bluza zakrywała ją od szyi po pas, kaptur zasłaniał głowę. Rytmicznie kiwała głową w rytm muzyki i sprawnie kończyła robotę.

Muzyka waliła sekcją rytmiczną, jakby od wybijania rytmu zależała przyszłość reszty wolnego świata, a wokalista wrzucał w przestrzeń: I'm only joking, and I don't believe a thing I've said, what are you smoking, I’m just to fuck with your head…11

Hyeon Ju kiwnął głową, dał mi znak, żebym został na swoim miejscu.

Jakbym miał ochotę wstawać i tłuc się z tymi kulami gdziekolwiek, zwłaszcza po tych chodnikach, które jakiś sadysta wyłożył nierówną, granitową kostką. Wyszedł, przystanął i patrzył wzrokiem wytrawnego łowcy na myjącą szybę kobietę. Cierpliwie, spokojnie, bez przerwy – wiedząc, że wcześniej czy później ofiara się spostrzeże i rzuci na niego okiem.

Faktycznie, po kilku sekundach, co było bardzo dobrym jak na Człowieka rezultatem, kobieta uniosła głowę, popatrzyła, znieruchomiała i po kilku sekundach skinęła głową, zapraszając go z powrotem do środka. Potem z kubełkiem, prawie pustą rolką papierowych ręczników i windexem12 w ręku, potruchtała w kierunku baru i, wchodząc na zaplecze, znacząco ściszyła muzykę. Wokalista dalej wyśpiewywał refren: What are you smoking, I’m just to fuck with your head…

Błogość osiadła w kawiarni razem ze względną ciszą. Młodziutka barmanka zdjęła słuchawki i westchnęła, opierając się o ścianę. Hyeon Ju usiadł obok mnie i nie odpowiedział nic, kiedy patrzyłem na niego pytająco. Diabelskie Koty. Ale ja też potrafię być cierpliwy. Barmanka podeszła do nas z menu, ale Hyeon Ju rzucił od razu:

– Cappuccino i croissant. Migdałowy.

Powtórzyłem jego zamówienie. To, co prawda, nie jest posiłek, ale umiem się dostosować. Starałem się usiąść wygodniej, ale niewiele da się zrobić, kiedy obie nogi są na sztywno wyprostowane. Więc powierciłem się tylko i wykorzystałem czas, żeby się rozejrzeć. Kawiarnia nie była duża. Miała wszystkiego dziesięć stolików, z czego trzy, przy niskich i dość wygodnych, wściekle różowych kanapach. Duży włoski ekspres stał za barem. Ściany miały rozbielony turkusowawy odcień, jednocześnie jaskrawy i nie męczący. Miejsce było czyste, spokojne i puste.

Trudno się dziwić. Jeśli wchodzących już na wejściu chce się zabić muzyką, to kto tu będzie siedział? No, może dla barmanki da się tu przychodzić. Była młoda i przyjemna, w ten kojący słowiański sposób, z szeroką twarzą o idealnej cerze, jasnych oczach, włosach zafarbowanych na różowo i już lekko wyblakłych. Miała może ze 155 cm wzrostu i krągłą, kobiecą figurę z niezłym biustem. Tak, dla niej zdecydowanie da się tu przychodzić.

Naszą kawę i croissanty przyniosła jednak nie ona, tylko ta druga. Nie przebrała się. Pachniała windexem, mydłem z delikatną nutą róży, lekko świeżym potem, ziemią, jaśminem, goryczą zielonej herbaty i ostrożnością, która promieniowała od niej na odległość. Postawiła przed nami naszą kawę i słodkości, postawiła na stole duży kubek z earl greyem i sięgnęła po krzesło. Nim usiadła, skłoniła się głęboko w kierunku Hyeon Ju, który zrewanżował się jej minimalnie płytszym ukłonem. Mnie zignorowała zupełnie. Potem usadowiła się naprzeciw nas, ale tak, żeby siedzieć twarzą do drzwi i widzieć okno, które przed chwilą skończyła myć.

– Hyeon Ju – podniosła głowę i uśmiechnęła się lekko do mojego szefa – wizyty twoje i twoich przyjaciół są dla mnie przyjemnością. Kiedyś powiesz mi w końcu, czym na ten zaszczyt zasłużyłam, bo z całą pewnością nie przyjeżdżacie dla czystej radości, jaką dają konwersacje ze mną – powiedziała płynnym angielskim, ze śladem akcentu, którego nie umiałem jeszcze umiejscowić.

Nie był to jednak polski akcent.

Uśmiechnęła się jakby połową twarzy, łobuzerskim uśmiechem, który od razu przywołał wyraz radości na twarz mojego szefa, który nie jest znany z nazbyt swobodnego używania mięśni twarzy.

Inni przyjaciele? Hyeon Ju przyprowadzał tu innych? Czemu on się tak uśmiecha?

Zmarszczyłem brwi i przyjrzałem się kobiecie. Była młodsza, niż mi się wydawało. Druga połowa dwudziestki, jeśli mam zgadywać. Wysokie czoło, bardzo duże szare oczy z ciemnymi brwiami i nieumalowanymi rzęsami. Dość pełne usta. Krótkie włosy w kolorze ołowiu, z widocznymi nitkami siwizny, spięte w kucyk na czubku głowy. Włosy na karku krótko zgolone, mniej więcej od wysokości uszu w dół. Nie była piękna, nawet wahałbym się ją nazwać "ładną". Zwłaszcza, że miała na twarzy bliznę. Długa i cienka, zaczynała się pod prawym uchem, prowadząc wzdłuż kości szczęki, do samej brody. Po prawej stronie, tuż pod uchem, była inna blizna, o dziwacznym kształcie – jakby wypalona rozgrzanym kapslem od butelki…

Hyeon Ju napił się kawy i popatrzył na dziewczynę.

– Właśnie po to przyjechałem, żeby wyjaśnić kilka rzeczy – powiedział po polsku, z okropnym akcentem, ale płynnie.

Dziewczyna uniosła lekko brwi i nic nie powiedziała.

W tle ten sam głos, który śpiewał poprzednio, równie rytmicznie i niestety nie lepiej, wyśpiewywał teraz: Woah, come with me now, I’m gonna take you down, woah, come with me now13.

Odpłynąłem na chwilę na fali ostrego bólu. Ból czasem tak działa, odrywa od ciała. Dlatego w rytuałach inicjacyjnych tak często jest używany jako trigger14. Bo potrafi przenieść na inny, wyższy poziom świadomości lub do innej części mózgu.

Atak na mój dom. Siedmiu napastników. Pięciu z nich to Zmienni, dwaj to Ludzie, poruszający się i zachowujący jak żołnierze. Zapach jednego ze Zmiennych był mi znajomy. To David Willets, Kot, poszukiwany przez PBI, który zniknął był z radarów grubo ponad trzydzieści lat temu. Wcześniej szukaliśmy go za ataki na Ludzi w niewielkiej wiosce w Walii. Pewnego dnia skończyły się ataki na dorosłych, a z wioski zaczęły znikać dzieci. Lokalsi obwinili o powodowanie zniknięć rodzinę Pakistańczyków, która świeżo osiedliła się w tych okolicach. Dom tej rodziny spłonął, kilku jej członków zostało rannych, wszyscy szybko przenieśli się do Liverpoolu. Zmienny wyprowadził się z wioski dopiero po całej tej sytuacji. Dzieci przestały ginąć, a Davida nikt już nie widział.

Co robił w moim domu? Dlaczego byli z nim Ludzie? Dlaczego podążają moim śladem? Ja jestem celem, któraś z moich spraw, czy Inkwizytorzy ogólnie? Zawiesiłem się na sekundę jak stary model komputera, patrząc gdzieś w przestrzeń. I myśląc.

Dziewczyna tymczasem podeszła do konsoli, stuknęła w kilka klawiszy i z głośników rozległy się klasyczne rytmy Stinga. Englishman in New York. Bliss. Utter bliss15.

– Andreo Niwiński, chciałbym ci przedstawić mojego przyjaciela i współpracownika, Alexander Dougal Fitzwilliam. Alex, moja dobra znajoma, Andrea Niwiński.

Hyeon Ju swoją arystokratyczną dłonią wskazał na mnie. Uśmiechnąłem się krzywo i ścisnąłem jej rękę. Miała suchą, lekko szorstką skórę i mocny uścisk. I bardzo dużo odcisków, plus kilka wyczuwalnych zgrubień. Stare blizny? Widać było, że na życie zarabia własnymi rękami. Sprząta? Gotuje? Pracuje jako ogrodnik? Magazynier?

– Tylko nie Alexander. I na pewno nie Dougal. Alex jest bardzo ok. I proszę wybaczyć, że nie wstaję – głową wskazałem na kule.

– Hyeon Ju, to pierwszy z twoich przyjaciół, który potrafi mówić – dziewczyna odwróciła się w kierunku mojego szefa, wyłączając mnie po raz kolejny z rozmowy – Jestem pod wrażeniem.

Patrzyła na niego z półuśmiechem, czekając na to, co będzie powiedziane i zrobione, jakby miała do swojej dyspozycji cały czas świata. Wyczułem nutkę zaciekawienia w jej zapachu. Nachyliłem się nieco w jej kierunku, Hyeon Ju wyłapał ten ledwie zauważalny ruch i czułem, że coś go zafrapowało. Wyprostowałem się, jak uczeń przyłapany na ściąganiu i zrobiłem się bardziej zniecierpliwiony niż zaciekawiony.

Chciałem iść do hotelu i położyć się na godzinę. Zmienić się. Mniej bolało, gdy byłem Wilkiem. Ból towarzyszył mi od czterech dni w każdej minucie. Teraz do bólu kości dołączyły jeszcze dotkliwe skurcze mięśni. Wiedziałem, że się regeneruję, ale wiedza nie łagodziła bólu. Ani o jeden stopień.

Hyeon Ju obrócił w rękach filiżankę i oznajmił:

– Potrzebuję profesjonalnej pomocy. Twojej.

Zaciekawiło mnie to. Potrzebował posprzątać mieszkanie? Przesadzić kwiaty w ogrodzie? Wydać przyjęcie? Dziewczyna wydawała się równie zaskoczona. Odchyliła się do tyłu, założyła ręce na piersi i nawet nie musiałem czuć narastającego w niej dyskomfortu, widziałem go.

– Mam akurat teraz kilka rzeczy na głowie – powiedziała ostrożnie.

Hyeon Ju przerwał jej delikatnie, nim zdążyła wypowiedzieć kłamstwo. Czujemy, kiedy ktoś mija się z prawdą, wiemy, kiedy Ludzie i Zmienni kłamią. Czasem lepiej jest przerwać, nim ktoś zdąży skłamać naprawdę poważnie.

– To nie zajmie dużo czasu, powiedziałbym raczej… przestrzeni – dodał, jakby chciał wynająć powierzchnię magazynową.

Wyczuł moją irytację i popatrzył na mnie rozbawiony.

– Potrzebuję bezpiecznego i cichego miejsca dla mojego przyjaciela – głową wskazał w moją stronę – żeby dać mu szansę powrotu do pełnej formy.

Popatrzyła na mnie ze sceptycyzmem, któremu jakoś nie byłem się w stanie przeciwstawić. Sam patrzyłem na nią i na wszystko od początku tej podróży, sceptycznie.

– Do pełnej formy? Z takim uszkodzeniem obu nóg? Ma też kłopot z lewym ramieniem i usztywnioną prawą połowę ciała, prawda? Postrzał? Kilka postrzałów? Jeden dość poważny, mam rację? I problem z kręgosłupem. Widzę też zaczerwienioną skórę na karku i widocznym kawałku dłoni. Więc albo wkładał różne części ciała po kolei do wrzątku, albo się opalał, albo był w pobliżu jakiegoś wybuchu. To są spore uszkodzenia, Hyeon Ju. Rekonwalescencja zajmie… rok?? No, pół roku od biedy – rozłożyła ręce, jakby udowodniła hipotezę Goldbacha16.

Czułem wyraźnie jej dyskomfort i niechęć. Nie musiała mówić nic więcej. Akurat tu się z nią zgadzałem. Też nie chciałem tu zostawać.

Trzeba jednak przyznać uczciwie, że – jak na Człowieka nie dysponującego naszym zmysłem węchu, moje urazy skatalogowała z imponującą precyzją. Nie zauważyłem nawet, że poddała mnie tak uważnej ocenie. Nie zlekceważę jej więcej.

Drażniło mnie, że mówi o mnie, ale patrzy i dyskutuje z Hyeon Ju. Jakbym był jednym z foteli w kawiarni. Pomijalny. Jakby nie chciała mnie zauważyć i przyznać, że istnieję. Po pierwsze – kto tak robi? Po drugie… po drugie nie pamiętałem, kiedy ostatnio ktoś tak się względem mnie zachowywał. Czasem ludzie mnie lubią. Czasem nienawidzą. Czasem pożądają. Często się mnie boją. Nigdy jednak nie wyrzucają mnie poza nawias percepcji. Takie wyrzucanie drapieżnika poza pole postrzegania jest niebezpieczne. Złe rzeczy czają się w miejscach, których nie możemy zobaczyć i do których nie chcemy zaglądać. Ludzie powinni o tym pamiętać.

– Hmmm. Nie do końca. Kwartał, może cztery miesiące – powiedział Hyeon Ju kontynuując rozmowę i nie zważając na jej sceptyczne spojrzenie – Andrea, obiecałem ci informacje. Dostaniesz je, ale obiecaj, że rozważysz moją prośbę.

Kiwnęła głową, jeszcze nie do końca przekonana.

– Jest tutaj bezpieczne miejsce do rozmowy? Naprawdę bezpieczne?

Dziewczyna podniosła głowę znad swojego kubka i spojrzała Hyeon Ju prosto w oczy. Wstrzymałem oddech i zesztywniałem, odruchowo, szykując się do wejścia pomiędzy nią, a mojego przełożonego. Nie miałem na to ani siły, ani możliwości, ale w sumie to przecież chodzi tylko o to, żeby – kiedy już Hyeon Ju ją zaatakuje, dać mu sekundę, dwie na opanowanie się. Na powrót do chłodnej fasady. Nie muszę przecież z nim walczyć. Nie muszę wygrać.

Hyeon Ju nie ruszył jednak nawet mięśniem, kiedy przez długie, długie sekundy patrzyli sobie w oczy, a potem, jakby się umówili, oboje wrócili do kontemplacji swoich filiżanek. Co to, do jasnej cholery, było? Jakim cudem oczy jej nie krwawiły i z uszu nie lała się jucha? Przecież pojedynek na spojrzenia z Hyeon Ju powinien usmażyć jej mózg. Patrząc na fusy w swoim kubku, kiwnęła w końcu głową, napisała adres na kartce i podała go Hyeon Ju.

– Będę tam za… – zastanowiła się – pół godziny. Niechętnie, ale zapraszam.

Odwróciła się w kierunku baru i rzuciła do stojącej za nim dziewczyny, która, od kiedy weszliśmy, nie wypuściła z rąk komórki.

– Martyna! Joł! Martyna! – dziewczyna w końcu podniosła spojrzenie znad ekranu – Idę. Będę jutro. Jutro, inszallah17.

Barmanka pokazała jej środkowy palec i wróciła do swojego telefonu.

ANDREA

Hyeon Ju pojawił się niespodziewanie i był jak zwykle sobą: skupiony, poważny, z otaczającą go aurą autorytetu i władzy. Fizycznie też niczego sobie: wysoki – pod metr osiemdziesiąt, szczupły, ale w sposób, który sprytnie ukrywa siłę, miał skośne ciemne oczy i wąską arystokratyczną twarz, która mogła być całkowicie bez wyrazu w jednej chwili i absolutnie ekspresyjna w innej. Przystojny łobuz, nawet bardzo.

Od kiedy go poznałam, miałam do niego pewną słabość. Oprócz walorów estetycznych, Chaos dał mu jeszcze poczucie humoru, siłę wewnętrzną i jakiś magnetyzm. Tfu, tfu, tfu, że też ja to mówię! No, ale to prawda. Cholera jasna, gdzie się nie pojawił, wszystkie oczy lądowały na nim. Na sekundę, dwie, ale lądowały. Obserwowałam ludzi w jego otoczeniu. Zawsze go sobie oglądali uważnie, a potem rzucali na niego okiem raz za razem, jakby czuli, że dobrze jest wiedzieć, gdzie Hyeon Ju znajduje się w tym konkretnym momencie.

Później sobie uświadomiłam, że ludzie nie patrzą mu w oczy. Nigdy. Więc któregoś razu po prostu podniosłam na niego gały i patrzyłam. O kurwa mać, ale to było trudne. Każda komórka mózgu wrzeszczała mi do ucha "spierdalaj". Każda chciała opuścić wzrok. Ale nie, jestem uparta. Wytrzymałam. Jakimś sposobem, po mniej więcej połowie minuty, oboje odwróciliśmy wzrok. Hyeon Ju zaczął się śmiać. Miał przyjemny śmiech. Ciepły i cichy. Kręcił głową i coś mruczał do siebie po koreańsku. Potem zapytał, czy możemy to powtarzać i umówić się, że będziemy odwracać wzrok dwudziestu sekundach. Zgodziłam się. Po tym pierwszym razie miałam mroczki przed oczami, ale miałam też poczucie głębokiego zadowolenia.

Hyeon Ju, będąc Hyeon Ju, oczywiście nie powiedział, dlaczego to jest dla niego ważne, a ja nie drążyłam. Dowiedziałam się od niego tylko tyle, że nie jest to najbezpieczniejsza zabawa świata. Doceniałam tę informację.

Ten koleś, który przyjechał z nim dzisiaj, był inny niż poprzedni goście. Nie był ani wyższy, ani lepiej zbudowany, ani przystojniejszy, ani lepiej ubrany od pozostałych towarzyszy mojego koreańskiego znajomego. Był inny. Na początku nawet nie zauważyłam jak wygląda, co oczywiście dowodzi tylko albo moich głębokich zaburzeń, albo zmęczenia. Albo jednego i drugiego – i pod tym twierdzeniem się podpisuję.

Miał jakąś taką, kurwa, no nie wiem, jak to powiedzieć… obecność. Zamykasz oczy i wiesz, gdzie siedzi. Nie patrzysz na niego i wiesz, gdzie jest. I nie podchodzisz do niego z rękami w kieszeni, tylko z bronią na wierzchu.

Wkurzyłam się sama na siebie, nigdy tak nie reagowałam na mężczyzn. Ani na kobiety. Mam zwyczaj patrzenia na człowieka i na jego ciało jak na maszynę. Do czego się nadaje, jaką ma moc? Jakie słabości i jaką siłę? Jak można wykorzystać te pierwsze i skorzystać z drugiej? W jakich warunkach będą operować najlepiej? Takie rzeczy. Tego mnie uczono.

Poza te ramy nie wyłaziłam, fizyczność się dla mnie zbytnio nie liczyła. Kurwa, no, ja w życiu nawet zakochana nie byłam, abstrahując od moich idiotów, oczywiście. Nigdy. To nie ja. Ja nie jestem dziewczynkowata.

Postanowiłam tego nowego olewać totalnie. Ale skatalogowałam to, co widzę, a następnie starannie zapakowałam swój mentalny WTF18, w całości związany z nim, do kieszeni, zakopałam fascynację pod złością i sarkazmem i obserwowałam go tak, żeby nikt nie zauważył.

Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że to człowiek mafii, policjant albo żołnierz. I to nie jakiś zwykły cyngiel, trep, czy krawężnik. Miał taką postawę, jakby był przyzwyczajony do tego, że ludzie go słuchają i robią to, co im każe, wtedy, kiedy im każe. Zresztą, kiedy sobie uświadomiłam jaki wycisk dostał, to wiedziałam, że za niewinność się takiego łomotu nie dostaje. Pierwszy lepszy Pierre, Fabrizio czy Joe wychodzą z mniejszymi obrażeniami. Albo w worku.

Nie chciałam go u siebie w domu. Bałam się. Mężczyźni nie byli w moim życiu siłą nazbyt pozytywną. Miałam z nimi kłopoty i nie ufałam im jako płci. Z trzema wyjątkami. Prośba o zadbanie o niego pod moim dachem była dużą rzeczą. Była zmuszeniem mnie do przekroczenia ograniczeń na więcej niż jednym poziomie.

Ale Alex był na serio połamany. Ukrywał ból, ale wiem, jak działa ciało, które cierpi, gdzie pojawia się sztywność, jak inne części starają się przykryć niedostatki rannego kawałka.

Cierpiał. Bardzo. I nawet się, skurczybyk, nie skrzywił.

Wiedziałam z doświadczenia jak ważny jest spokój i bezpieczeństwo, kiedy człowiek się składa do kupy. Nieważne są luksusy. Ważna jest tylko ta świadomość, że możesz zamknąć oczy, bo wiesz, że nawet w najciemniejszą noc będzie ktoś, kto pilnuje drzwi do namiotu. Czy do domu. Miałam taki luksus, kiedy wracałam do zdrowia, a teraz miałabym go odmówić komuś, kto jest w potrzebie? Tylko dlatego, że ten ktoś mnie uwiera? W dodatku z powodów, nad którymi nie chcę się zastanawiać?

Od kiedy Andrea Niwiński jest tchórzem? Od kiedy jestem takim samolubem? Co się ze mną stało? Przeszłość i strach, który w niej mieszka, ma decydować o tym, kim i jaka jestem teraz? Ile mogę uciekać? Wystarczy już.

Jak się ucieka zbyt głęboko w siebie, to okazuje się, że na końcu drogi jest tylko odbyt. Niezbyt ciekawe miejsce pobytu, nawet tymczasowego. Dlatego piłka będzie krótka. Jeśli Hyeon Ju powie mi, o co kaman19, Alex zostaje.

ALEX

– Co to było, na wszystko co święte i czyste? – pytałem Hyeon Ju po cichu, kiedy siedziałem już w taksówce, wiozącej nas przez ulice obcego miasta, do obcego miejsca, na niechętnie udzielone, ale sprytnie wyłudzone zaproszenie.

– To była, synu, Andrea Niwiński w całej okazałości – powiedział, ze swoim zwykłym wyrazem twarzy, to znaczy absolutnie bez wyrazu.

– Tak, wiem. Zostaliśmy sobie przedstawieni. I? I co to za "inni", których tu przywoziłeś?

Popatrzył na mnie z uśmiechem.

– Czyżby Mnich był wreszcie czymś zainteresowany? – zapytał i uniósł brwi. Kiedy nie raczyłem odpowiedzieć, uśmiechnął się, jakby potwierdził jakąś obserwację – To byli inni Inkwizytorzy.

Teraz miał całą moją uwagę.

– Poznałem Andreę przez jednego z naszych, jakieś trzy… nie, właściwie, to już cztery lata temu, kiedy nie mieszkała jeszcze w Krakowie i pracowała z tym człowiekiem. Zafrapowała mnie. Potem zabrałem do niej kilka osób, w sumie chyba sześciu Inkwizytorów. Chciałem, żeby się jej przyjrzeli i potwierdzili lub obalili moje spostrzeżenia.

– Spostrzeżenia? Dziewczyna jest arogancka, ma death wish20, fatalny gust muzyczny, jeszcze gorszy, jeśli chodzi o wybór ciuchów. Wnioskując ze stanu jej rąk jest sprzątaczką, ogrodnikiem, kucharką albo barmanką, a biorąc czysto na nos: wcale nie chce się z nami spotkać w bezpiecznym miejscu oraz na tysiąc procent nie chce mnie w tym bezpiecznym miejscu. Co tu jeszcze potwierdzać? – zapytałem niecierpliwie, rozcierając łydkę.

– Boli cię? – zainteresował się oschle mój szef. Skinąłem głową. Nie ma sensu udawać, w końcu czuje moje hormony stresu i ból.

– Jak cholera.

– To dlatego jesteś taki wredny – stwierdził i od razu zadał pytanie – Powiedziałeś "biorąc na nos"… co czułeś?

Nie chciałem patrzeć na niego jak na wariata, więc patrzyłem przez okno, na migające rytmicznie lampy i zabudowania. Nie spieszyliśmy się, to było jasne.

– To, co wszyscy z normalnym zmysłem węchu. Trochę potu, windex, mydło różane. Najpierw była ostrożna, ale cieszyła się, że cię widzi, potem była zniecierpliwiona, w końcu zrezygnowana. Ale w dalszym ciągu cię lubi. Czułem też lekkie rozbawienie. Co wydaje mi się jednocześnie i niestosowne, i dziwne, i trochę straszne. Naprawdę nie wiem, czy Człowiek, który czuje rozbawienie na twój widok, jest w pełni władz umysłowych.

Nie dodałem, że dziewczyna promieniowała głębokim smutkiem. Takim, że jak nie jestem sentymentalny, ani nazbyt emocjonalny, to ten aż szczypał w oczy. Jakby między nią, a nami była ściana smutku, przez którą patrzy na nas, na wszystko. Nie miałem pojęcia i chyba mieć nie chciałem, co jest powodem tak mocnej emocji. Wiedziałem jednak, że dziewczyna nie chce, by inni o tym wiedzieli.

Może dlatego, że wydawała mi się nie tylko irytująca, ale i w jakiś sposób dumna, o tym smutku nie wspomniałem mojemu szefowi.

– Ciekawe – Hyeon Ju przeciągnął ostatnią sylabę – bardzo ciekawe.

– Bo? – popatrzyłem na niego i podniosłem brwi.

– Jeszcze jedno pytanie. Jak ona pachnie? Jaki jest jej osobisty zapach, podstawowe i definiowalne składniki?

– Zielona herbata, jaśmin, ziemia, taka zwykła, jak świeżo zaorane pole.

– Jeszcze ciekawsze…

"Tajemniczości, twoje imię Hyeon Ju" – pomyślałem, zmęczony, obolały i niezadowolony z tej dziwacznej szarady.

Czekałem na odpowiedź. Koty mówią, ale czerpią sadystyczną przyjemność z drażnienia normalnych ludzi. Z bawienia się ich niecierpliwością. Tyle, że Mnich słynie z cierpliwości. Nie lubiłem tego przezwiska, ale chyba dobrze mnie opisywało. Jestem z natury raczej introwertykiem, cenię sobie powściągliwość i nie przepadam za folgowaniem sobie w żadnej dziedzinie życia.

Hyeon Ju w końcu parsknął śmiechem.

Parsknął. Śmiechem. Obie te czynności są w jego przypadku dość nieoczekiwane.

– Szkoda, że nie widzisz swojej miny, Alex – powiedział i kontynuował – Ja na przykład nie czuję jej zapachu. W ogóle. Ani jej osobistego, ani odrobinki emocji, ani kompletnie niczego. Nie wiem, w jakiej jest fazie cyklu, co jadła, jakiego używa proszku. Nie czuł także nic jej i mój wspólny znajomy, który zadzwonił i poprosił, żebym się jej przyjrzał. Nawet obawiał się przez chwilę, że stracił węch, co było dla niego powodem ogromnego stresu. My, Koty, bardzo, ale to bardzo, polegamy na węchu. Bardziej niż inni Zmienni. Żaden z Inkwizytorów, których przywiozłem tutaj, nie był w stanie wyczuć czegokolwiek. Żaden, a zabrałem nawet Niedźwiedzia. Jesteś zatem pierwszym znanym mi osobnikiem, który wie jak Andrea pachnie, i który potrafi czytać jej zapach.

Moje brwi zostały tam, gdzie były. Mniej więcej na środku czoła. Nie tego się spodziewałem. Nie bardzo wiedziałem, ani co powiedzieć, ani co to znaczy. Dlatego udałem niezainteresowanego i odwróciłem się w kierunku okna, milcząc. Moja babka mawiała: jak nie wiesz, jak się zachować – zachowuj się przyzwoicie. Jak nie wiesz, co powiedzieć – milcz. Ceniłem babkę.

ANDREA

To jest zły rok. Jakiś… Wydaje mi się, jakby ściany mojego świata waliły mi się na łeb. Zaczęło się w styczniu, od śmierci wujka Staszka. Profesor Nitsch, ojciec mojego przyjaciela, chorował długo i odszedł jakoś tak z dupy, 6 stycznia, na zakończenie Świąt. Ledwie ogarnęliśmy pogrzeb, pakowałam się do Stanów. Mój drugi przyjaciel, Kuba, musiał pokazać się inwestorom, a nienawidził tego robić i potrzebował, drań jeden, dziewczyny do towarzystwa. Nie, żebym miała lepsze plany, ale nie lubiłam Stanów. Nie chciało mi się uśmiechać jak końska dupa do bata, do bandy zapatrzonych w siebie idiotów. Nie chciało mi się uśmiechać, kropka. Ale pojechałam. Wszystko dla Kuby.

Wróciłam ze Stanów tylko po to, żeby się przepakować i pojechać do Włoch. Jestem tam co roku przed Wielkanocą i przechodzę przez ułożony tylko dla mnie trening. Widać pattern21? Jeszcze się nie otrząsnęłam z Jankesów, a wpadłam w makaroniarzy i Greków. A u nich, zamiast spokojnego biegania, ćwiczenia, wspinaczki, innymi słowy: normalnego reżimu treningowego, było w tym roku dużo trucia dupy w związku z jakąś wspólną "robotą" do zrobienia. Po starej znajomości. Z ludźmi z dawnej pracy. Z towarzyszami, kurwa, broni. Nie miałam ochoty na żadną "robotę", kasy mi nie brakowało, więc w krótkich, żołnierskich słowach powiedziałam, żeby spierdalali i zaszczycili propozycją kogoś innego.

Później było tylko lepiej. Matka Martyny wylądowała w szpitalu psychiatrycznym, ostatecznie i raczej na stałe, w związku z tym musiałam trochę więcej czasu spędzać z młodą w kawiarni, żeby pomóc jej się ogarnąć i stanąć na nogi. Dodać jej odwagi, bo wiem przecież, że sobie poradzi.

Potem znowu zaczął dzwonić znajomy z Włoch w sprawie "pracy". Czy ludzie nie rozumieją, że nie chcę?

Mam trzydzieści lat, dziesięć lat zapierdalałam na cudzym, dwa lata na własnym. Mogę nie chcieć?

Mogę.

Ale nie. Niektórzy nie wierzą w magiczną moc odmowy. Kiedy Hyeon Ju się objawił z kolejnym kolesiem, to pomyślałam, że oto doszłam do granic swojej wytrzymałości.

To się dzieje w złym momencie. Pourquoi22? Bo ja nie chciałam niczego. Ni.Cze.Go. Pustki i ciszy.

Miałam ochotę zwinąć się w kłębek, położyć się na podłodze, zasunąć żaluzje i nie wstawać przez kilka lat. Przewracać się tylko z boku na bok. Niech nikt nie przychodzi, niech nikt nic nie mówi. Nie chcę jeść, pić, sikać. Nie chcę rozmawiać, ani myśleć.

Chcę umrzeć.

Marzy mi się, żeby mnie nie było.

Przyznałam się do tego.

Jasny gwint przyznałam się do tego sama sobie.

Czemu dopadł mnie taki spleen23? Nie miałam pojęcia. Może to hormony? Może krakowskie powietrze? Może nuda? Może brak kierunku i celu w życiu? Może rozczarowanie wolnością?

Od mniej więcej dwóch lat byłam człowiekiem bez zobowiązań. Miałam trójkę ludzi, przyjaciół, których kochałam i którzy kochali mnie. Byli moim portem, kotwicą, kołem ratunkowym. I powodem, dla którego wstawałam i szłam do przodu. Gdyby nie oni, zwinęłabym się w kłębek i porosła mchem.

Kompletnie nie wiedziałam, co mam dalej ze sobą zrobić. To, co robię, jest ogólnie ważne, daje mi adrenalinę i jakieś tam zadowolenie, bo przecież pomagam ludziom, nie? Wszystkie te rzeczy, pojedynczo i w kupie, są dla mnie jakoś tam wartościowe, ale to nie to. To nie wystarcza. Nie wiem, co by wystarczyło. W końcu od starego życia odeszłam, bo już nie mogłam go znieść.

Tego też nie mogę?

Co mogę znieść? Co robią ludzie, którzy nie mają mojego luksusu posiadania wyboru? Idą do przodu i nie hamletyzują, racja?

Było mi źle i niewiele rzeczy mnie cieszyło. Telefony z Włoch nie pomagały. Nie chciałam wchodzić do tej samej rzeki. A z drugiej strony, gdyby powód był dobry, weszłabym do niej po pas.

Z nudów? Żeby zgasić ten ból? Żeby nie czuć pustki? Żeby mieć spokój? Czy to ważne? Nie miałam celu, nie znalazłam sensu. Nie mogłam tak dalej, to było pewne.

ALEX

Samochód wiózł nas przez jakąś dzielnicę willową. Droga prowadziła lekko w górę i coraz bardziej się zwężała. Domy stojące wzdłuż ulicy były osłonięte gęsto rosnącymi, starymi drzewami, zza których z rzadka prześwitywało cokolwiek. Kiedy taksówka zatrzymała się w końcu przed solidną bramą, zobaczyłem jak znana mi już dziewczyna otwiera jedno jej skrzydło i wskazuje kierowcy, żeby wjechał dalej.

Hyeon Ju zapłacił, taksówka odjechała.

Staliśmy przy wejściu do pięknej willi. Duże francuskie okna na parterze i mniejsze okrągłe, na piętrze. Proste, miękkie linie sugerowały, że domostwo było wybudowane gdzieś przy końcu XIX lub na początku XX wieku. Dziewczyna przytruchtała do nas bez specjalnego pośpiechu. Weszła na schody i skinęła na nas ręką. Nie widziałem, jak otwarła drzwi, ale mechanizm kliknął i weszliśmy do środka. W drzwiach nie zauważyłem zamka. Żadnego.

Parter willi był piękny. Jedno wielkie, otwarte pomieszczenie w kształcie litery L. W krótszej części, z tyłu domu, mieściła się biblioteka. Książki sięgały od podłogi do sufitu i półki biegły wzdłuż trzech ścian. Były ustawione w dwóch przylegających do siebie rzędach, co zauważyłem dopiero później. Później także dowiedziałem się o zbiorach w piwnicy, o rękopisach i starodrukach. Gruby turecki dywan, wykonany z myślą o tym pokoju i specjalnie do niego, przykrywał całą podłogę, omijając jedno miejsce, tuż przed kominkiem. Dwa fortele i kanapa, niewielkie biurko i kilka dobrze ustawionych lamp, wszystko zachęcało, żeby usiąść i czytać.

Większa z części parteru miała gołe ściany i gołą podłogę. Przestronne pomieszczenie, z bardzo jasnymi, prawie białymi, deskami na podłodze, kominkiem przy jednej ze ścian, sporym stołem z 12 krzesłami, stojącym pomiędzy biblioteką, a główną częścią pokoju, z kilkoma kanapami i fotelami, było pełne światła i spokoju. Po lewej stronie od drzwi wejściowych była otwarta kuchnia, ciemnopomarańczowe szafki i kobaltowe kubki przyciągały wzrok. Tuż przy drzwiach wejściowych były dość szerokie schody prowadzące na piętro, kątem oka widziałem także dwoje zamkniętych drzwi, prowadzących do kolejnych pomieszczeń. Dziewczyna wskazała jedną z kanap i przyniosła krzesło. Po raz pierwszy popatrzyła prosto i otwarcie na mnie.

– Będzie ci wygodniej na krześle.

Potem usiadła na drugiej kanapie, naprzeciw nas, i rozparła się wygodnie. Na swoim własnym terenie czuła się o wiele swobodniej i to było od razu widać.

Usadowiłem się tak dobrze, jak tylko byłem w stanie. Bolało mnie wszystko od miejsca, gdzie plecy tracą swą szlachetną postać po czubki palców u stóp.

– Zaproponowałabym kawę, ale dopiero piliście. Za chwilę zachowam się jak porządna krakowska pani domu i zacznę wmuszać w was jedzenie, nim jednak wykrzeszę z siebie odpowiedni level24 moich skilli25 społecznych, to potrzebuję odpowiedzi. Hyeon Ju, o co, kurwa, chodzi? Dlaczego potrzebujesz niańki dla tu siedzącego, pokiereszowanego przystojniaczka?

– Przystojniaczka? – zakrztusił się śmiechem Hyeon Ju – chyba pierwszy raz w życiu słyszę, że ktoś Alexa nazywa "przystojniaczkiem".

– Nazwij mnie zatem ekscentrykiem, albo trendsetterem. I nie pierdol. Dawaj. O co chodzi?

Przystojniaczka? Przystojniaczka? Czy ja mam 1,60 i blond loczki, czy co?

– Alex prawie stracił życie trzy dni temu. Już cztery właściwie. Najpierw poważne pobicie, potem wybuch, z którego wyszedł z potrzaskanymi kośćmi i uszkodzeniem kręgosłupa. Przenieśliśmy go do bezpiecznej lokalizacji, ale została zaatakowana kilka godzin później. Jeden z moich ludzi zginął. Powtórzyło się to jeszcze raz, na szczęście już bez ofiar śmiertelnych i na szczęście Alex przeżył. Ale za każdym razem było blisko. Dwie rany postrzałowe, pożar na skutek wybuchu i tak dalej.

– Ty masz kreta, a on ma szczęście – powiedziała rzeczowo – i to wysoko masz tego kreta, skoro wie, gdzie masz bezpieczne miejscówki. Współczuję. Chujowa robota wyłuskać kreta – popatrzyła na Hyeon Ju i skrzywiła się.

– A co on zrobił, że go tak gonią?– skinęła głową w moim kierunku – o jednego wkurzonego męża za dużo?

Hyeon Ju znowu parsknął śmiechem. Chyba w czasie tej jednej wizyty wyczerpie swój półroczny limit. Dopiero po sekundzie do mnie dotarło, co powiedziała.

– I beg you26… – zapowietrzyłem się, ale machnęła ręką.

– Tak, wiem. Wiem. Ty taki nie jesteś. Super – uśmiech całkowicie pozbawiony radości – No i gdzie ja się w tym wszystkim mieszczę, Hyeon Ju?

– W samym środku. Alex potrzebuje spokojnego miejsca na czas rekonwalescencji. Nie wiem, czy cały jej czas spędzi tutaj. Jeśli uda nam się posprzątać, to ściągnę go do Londynu i to szybko, bo potrzebuję jego umiejętności, nawet jeśli nie w aktywnej służbie, to za kulisami. To, co teraz muszę mu zapewnić, to spokój i bezpieczeństwo. Potrzebuję się o niego nie martwić, szukając kreta. Tylko ty się w tej chwili nadajesz. Jesteś kimś z zewnątrz i nie masz znaczenia w… Nikt na ciebie nie zwraca uwagi.

– Nice and smooth27, Hyeon Ju – kolejny niepełny uśmiech i wzruszenie ramion mojego szefa.

Oparła się wygodnie i wyłożyła ręce na oparcie.

Teraz patrzyła na mnie. Trzymałem jej spojrzenie. Długo. Bardzo długo. Chciałem ją zmusić do opuszczenia głowy i wzroku. Czułem, jak Hyeon Ju tężeje, jakby chciał wkroczyć między nas. Chyba zapomniał, że w tym momencie, to mogę się rzucić co najwyżej na podłogę. W rozpaczliwym pokazie bezradności i ostatnim w życiu ataku histerii. Sam nie wstałbym z tej podłogi, więc chyba sobie podaruję popis.

Podniósł się leniwie z kanapy i wszedł między nas. Zrobił to jakby przypadkowo, podchodząc do okna i patrząc na ogród, na doskonale widoczny sąsiedni budynek z ciemnoczerwonej cegły.

– Hyeon Ju – zamilkła. Zastanowiła się. I odezwała znowu – jeśli Alex trzy dni temu dostał wpierdol taki, że ma uszkodzony kręgosłup, to niezależnie od tego, jak niewielka byłaby skala problemu, nie mógłby chodzić o kulach. Przewoziłbyś go leżącego na noszach, czy czymś tam. Więc albo to było dużo, dużo wcześniej i kłamiesz, albo… po prostu kłamiesz.

Nie drgnęła, nie zmieniła pozycji, leniwie rozłożona na kanapie, patrząca na nas uważnie, jasno i wyraźnie rzucając nam wyzwanie. Nie czułem od niej strachu, jakby nie obawiała się nas w ogóle. Nawet teraz, kiedy otwarcie powiedziała, że Hyeon Ju i ja sprzedajemy skończony bullshit28.

Nie bała się, to prawda, ale uświadomiłem sobie, że ani razu nie podeszła do nas blisko, siadała zawsze po przeciwnej stronie, a jedyny kontakt, jaki z nią miałem, to uściśniecie ręki.

Ciekawe.

Hyeon Ju patrzył na ogród i na sylwetkę wysokiej kobiety, szczupłej i jasnowłosej, krzątającej się przy kwiatach przy sąsiednim domu.

– To jest właśnie to, co chciałem ci powiedzieć. Ta część, która wymaga bezpiecznego miejsca i dyskrecji – zaczerpnąłem głośno powietrza, bo dotarło do mnie, co mój szef chce zrobić. Spojrzał przez ramię.

Zacisnąłem zęby i milczałem.

– Oczywiście masz rację. Nie powiedziałem ci prawdy.

Nie przerywała, czekając na resztę.

– Alex został bardzo poważnie ranny dokładnie cztery dni temu. Tyle, że my regenerujemy się o wiele, wiele szybciej niż Ludzie.

Dziewczyna pochyliła się teraz do przodu i oparła łokcie na kolanach.

– Słucham – powiedziała tylko.

– Homo sapiens sapiens29ma kuzyna, Homo sapiens variabilis30. Zmiennych, jak nazywamy sami siebie. Jak widzisz, nie różnimy się za bardzo od was – wskazał na siebie i zawiesił głos.

Czułem jego wahanie. Mój szef zastanawiał się, co powiedzieć. Teraz. Jakieś trzydzieści sekund za późno. Rzucił mi przez ramię rozbawione spojrzenie. Byłem pewien, że moja dezaprobata płynęła do niego czystym i niezakłóconym strumieniem.

– Jesteśmy szybsi niż wy, stosunkowo trudno jest nas zabić, chociaż to jest możliwe, oczywiście. Bardzo rzadko się rodzimy. Homo sapiens variabilis nie jest dzieckiem ewolucji, tylko magii. Proces zmiany, po którym stajemy się… nami, jest przekazaniem tejże magii od jednego z nas dalej, do innego osobnika. Co jeszcze? – dodał prawie na końcu, jakby nie była to najważniejsza rzecz z tego wszystkiego – Każdy z nas ma dwie formy: zwierzęcą i ludzką. Obie połączone jedną świadomością, choć mogące operować niezależnie. Forma zwierzęca to zawsze drapieżnik. W sumie, to trochę jak w tych marnych książkach o wilkołakach, które czytał Claude, a z których tak się lubiłaś nabijać.

Milczała przez mniej więcej minutę, patrząc to na mnie, to na Hyeon Ju. W końcu wstała i zaczęła spacerować po pokoju. Po chwili podeszła do nas i usiadła znowu. Po raz pierwszy uśmiechnęła się, nie swoim półuśmiechem, ale całą sobą.

– Aaaa… Claude jest jednym z was?

– Tak, Claude jest Zmiennym – odpowiedział Hyeon Ju bez wahania.

Pokiwała głową, jakby wyrzucała sobie, że nie widziała rzeczy ewidentnych. Ale rzeczy ewidentne zwykle nie są aż tak ewidentne. Nie w normalnym życiu.

– OK – powiedziała i przekrzywiła głowę, w dalszym ciągu nam się przyglądając.

– OK? – chyba nie wierzyłem własnym uszom.

Wzruszyła ramionami i nie raczyła mi odpowiedzieć. Popatrzyła za to na Hyeon Ju, który czekał na jej reakcję. Zaciekawienie od niej promieniowało. Takie, jakie czuje naukowiec na minutę przed odkryciem rozwiązania fascynującej go zagadki.

– Właśnie przegrałam zakład, który ma dwadzieścia dwa lata. Oczywiście pocieszające jest to, że mój przeciwnik nie będzie wiedział, że przegrałam – widziała nasze spojrzenia i wyjaśniła – Dawno temu pokłóciłam się z jednym z moich przyjaciół. On uważał i dalej uważa, że magia istnieje. Chciał być księciem i bez czary–mary mu się to kompletnie nie opłacało. Ja uważałam, że ewolucja, a ogólnie biologia i fizyka, odpowiadają na każde możliwe pytanie, a on jest cipcią wierzącą w bajeczki. I oto okazuje się, że istnieje gatunek, który przyznaje się do pojęcia "magia". I to ja jestem przegraną cipcią, a nie ten burak. Już za samo to powinnam was nie lubić. Magia, ja pierdolę, na co mi przyszło?… – prychnęła leciutko.

Parsknąłem śmiechem. For Pete’s sake! Hyeon Ju powiedział jej przed sekundą, że oprócz ludzi są inne gatunki inteligentne, w dodatku takie, które dały początek legendom o wilkołakach i kotołakach, a ona mówi o ewolucji.

Bezcenne.

Rzuciła mi miażdżące spojrzenie.

Zdusiłem śmiech. Podniosłem ręce w uniwersalnym, obronnym geście.

– Ciągle szukamy naszych początków – powiedział Hyeon Ju i znowu przeszedł tak, żeby uniemożliwić nam kolejny konkurs spojrzeń. Przyjemnie było próbować wyprowadzić ją z równowagi.

– Tak jak my – odpowiedziała po prostu, a potem dodała – Ci… przyjaciele, których przywoziłeś wcześniej to też… Zmienni? – powiedziała to ostatnie słowo, jakby je smakowała. Hyeon Ju przytaknął.

– Po co to robiłeś? – popatrzyła na niego z przechyloną głową.

Zastanowił się.

– Bo jesteś dla nas anomalią, na którą zwrócił mi uwagę Claude. Potwierdzałem, jak daleko ta anomalia sięga.

– Anomalia? Czy to elegancki sposób powiedzenia, że jestem pierdolnięta? – zapytała i uniosła obie brwi – Bo jeśli tak, to możesz się nie krępować i powiedzieć to otwarcie. Gorsze epitety słyszałam – ostatniemu zdaniu towarzyszyło leciutkie zaciśnięcie szczęk, które wcale mi się nie podobało, a które bym pominął, gdybym nie przyglądał się jej tak uważnie.

– Aaah, ale to nie byłaby przecież obserwacja, tylko afront – zaprzeczył Hyeon Ju z uśmiechem.

Czy on z nią… flirtował? Mój szef właśnie zażartował. Niebo w tym momencie pękło na pół, a ja poczułem lekką złość na niego.

– Anomalią jest to, że mimo iż dysponujemy wyczulonymi zmysłami naszych Bestii, nie potrafimy wyczuć twojego zapachu. A dla nas to jakby… niepełnosprawność.

Dziewczyna zarumieniła się leciutko i podniosła ramię, żeby powąchać swoją pachę.

– Uff – powiedziała – Ja też na razie nic nie czuję. To dobrze, bo droga tutaj wymagała trochę wysiłku. Jakie to ma znaczenie, że nie czujecie?

Zauważyłem, że Hyeon Ju nie powiedział jej, że nie mam kłopotów z analizą jej zapachu. Czuję słońce na jej skórze i trochę potu, widocznie po niedawnym wysiłku fizycznym. Nie, to nie był nieprzyjemny zapach. Wręcz przeciwnie.

– Nie wiemy – odpowiedział mój gadatliwy szef, z niezwykłą dla niego otwartością – ale jestem ciekaw odpowiedzi.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Otwarte okna wpuszczały zapachy ogrodu, słychać było trzmiele i z daleka klakson samochodu oraz odgłos otwieranej bramy i szybkie kroki. Przysłuchiwaliśmy się obaj odgłosom kroków z uwagą. Hyeon Ju, w dalszym ciągu stojący przy oknie, lekko ugiął kolana. Jego Kot szykował się do walki. Drzwi wejściowe otwarły się i zamknęły z trzaskiem. Wysoki, szczupły chłopak, w dżinsach i bluzie z kapturem zasłaniającym głowę i twarz, wbiegł z głośnym tupotem na schody. Sporą walizkę rzucił niedbale przy drzwiach.

– Tylko nie trza… – trzask – …skaj… – powiedziała dziewczyna, opadając na kanapę i kręcąc głową.

– Przepraszam za niego – powiedziała.

– Narzeczony? – zapytał z ciekawością Hyeon Ju, rzucając mi spojrzenie, którego nie zdołałem odczytać.

Koty to dranie i zawsze coś knują. Dziewczyna przechyliła głowę, jakby chciała zapytać "myślisz, że odpowiem?", ale po kilku sekundach wyjaśniła.

– On tak reaguje na jet lag31. Wyśpi się, wróci do żywych – spojrzała na Hyeon Ju, który coś rozważał – Kuba tu nie mieszka. Wrócił ze Stanów, nienawidzi zmian stref czasowych i latania w ogóle. Obie rzeczy bardzo źle znosi. Mój dom jest bardzo blisko lotniska. O wiele bliżej niż jego. I czuje się w nim bezpiecznie, a to dla niego ważne. Zawsze przyjeżdża tutaj, żeby się przespać i potem coś zjeść. Jutro o tej porze będzie już w swojej norze. Ale – przerwała – Kuba i dwaj inni moi przyjaciele przychodzą tutaj kiedy i jak chcą. Nie będę ukrywać Alexa jak choroby wenerycznej, czy innego wstydliwego sekretu. Alex mieszka tu czasowo i oni o tym będą wiedzieć. To mój warunek. Nie powiem, dlaczego Alex jest tutaj…

– … sam Alex chciałby to zrozumieć – mruknąłem, a Hyeon Ju rzucił mi niezadowolone spojrzenie.

– … ale ukrywać jego obecności nie chcę i nie będę. Będzie przyjacielem przyjaciela. Ok?

Hyeon Ju potwierdził, ja też. Nie bardzo miałem inne wyjście. Skinęła głową.

– Chodźcie za mną – powiedziała i poprowadziła nas do przestrzeni pod schodami, za którą było dwoje drzwi.

Jedne z nich prowadziły do dużego apartamentu, urządzonego w szarościach i ciemnych zieleniach. Mówię "apartamentu", ponieważ absolutnie nie był to po prostu "pokój". Kominek, puszysty dywan w kolorze sosnowych igieł, sofa, dwa fotele, duże solidne łóżko z ciemnego drewna, dwa nocne stoliki. Biurko, biblioteczka, będąca częścią dużych zbiorów i niewielki telewizor stanowiły resztę wygodnego wyposażenia. Otworzyła drzwi z lewej strony. Odsłoniła się niewielka garderoba z wieszakami i półkami. Po prawej, znajdowała się łazienka z dużym, osłoniętym szklaną taflą prysznicem, lustrem na prawie całą ścianę, toaletą, bidetem i dwiema umywalkami.

– To jeden z dwóch głównych pokoi gościnnych. Obok jest identyczny, symetryczny do tego. Mam jeszcze miejsca na górze, ale ten pokój da Alexowi samodzielność i niezależność oraz lepszy dostęp do wszystkiego w domu. No i nie będzie musiał łazić po schodach. Cały dom jest otwarty – mówiła cicho – i zapraszam do korzystania z wszystkich udogodnień, łącznie z kuchnią i biblioteką. Nie ma sensu, żebyś siedział zamknięty tylko w tym pokoju. Zwariować można w zamknięciu. W całym domu jest tylko jeden niedostępny pokój, mój pokój do pracy. Jest na piętrze i nie sądzę, żebyś się tam mógł zapuszczać jeszcze przez jakiś czas – popatrzyła na mnie – w piwnicy jest małe dojo i siłownia. Nic wielkiego, ale jak będziesz mocniejszy, możesz tam się pocić, ile tylko chcesz. Wyciągnę ci jakieś żelastwo, żebyś mógł ćwiczyć już teraz.

Zaczerpnęła powietrza i zatrzymała je na sekundę w płucach, chcąc uporządkować myśli.

– W sąsiednim domu – brodą wskazała budynek z ciemnoczerwonej cegły – mieszka drugi z moich przyjaciół, z matką. Ich gosposia przychodzi i robi mi duże sprzątanie raz w tygodniu. Mama Michała, ciotka Mary albo jej kucharka, codziennie przynoszą tu jakieś żarcie. Oba ogrody są połączone, podobnie, jak obie rodziny, od co najmniej dwustu lat. Z głodu tutaj, pod okiem Mary i jej dwóch starszawych harpii nie da się umrzeć. Przekonasz się.

Byłem ciekawy charakteru połączenia obu rodzin, szczególnie w najmłodszym pokoleniu. Zaniepokoiła mnie moja ciekawość. Podobnie, jak zaniepokoiła mnie złość na ciągle uśmiechającego się do dziewczyny Hyeon Ju

Milczała przez kolejne pół minuty. W końcu, jakby się zdecydowała na coś, skinęła sama do siebie i powiedziała, patrząc na nas obu.

– Ten dom to prawdziwa forteca. Pewnie tak nie wygląda, z tymi wielkimi oknami i w ogóle, ale tak jest – Hyeon Ju uśmiechnął się, jakby nie miał najmniejszych wątpliwości – nikt obcy się tu nie dostanie. Sensory ruchu są wszędzie, łącznie z ogrodami i wnętrzem tego domu, zamki są papilarne, mam też niewielkie niespodzianki dla nieproszonych gości, którzy zdołają przejść przez bramę. Mam ekranowanie podczerwieni, zakłócacze fal elektromagnetycznych i kilka gadżetów, których ujawnić nie mogę. Szkło w oknach jest kuloodporne, rolety są dodatkowym zabezpieczeniem i tak dalej, i tak dalej. Alex będzie tu bezpieczny. Na całym terenie.

– Tak myślałem – powiedział mój szef.

Dziewczyna patrzyła przez chwilę na mnie, bardzo uważnie, potem na niego. Czułem, jak pod skórą pulsuje jej jakieś pytanie. W końcu je zadała.

– On tak nie wygląda w rzeczywistości. Co jeszcze ukrywacie? Dlaczego się kamufluje? – pytała Hyeon Ju, ale patrzyła na mnie. Mój przełożony zamarł. Ja próbowałem ukryć zaskoczenie.

– Dlaczego tak uważasz? – głos Hyeon Ju był ostrożny.

– On mnie cały łaskocze w podświadomość i to nie daje mi spokoju. Kiedy patrzę na niego kątem oka, to cały obraz aż wibruje – popatrzyliśmy na siebie z szefem, wzruszyłem ramionami i rozluźniłem swój kamuflaż.

Mój czar opadł i jedno muszę powiedzieć: spodziewałem się okrzyku. Jakiegoś odgłosu. Nie wiem… głośniejszego zaczerpnięcia oddechu? Westchnienia? Reakcji?! Ale nie, nic nie było. Moje ego zwinęło się w kłębek i załkało. Była tylko cisza, rozszerzenie źrenic i po chwili uśmiech rozlał się na całą jej twarz.

Zrobiła się prawie ładna.

Co widziała pod powierzchnią kamuflażu? Mam tatuaże prawie na całej powierzchni ciała. Na czaszce, na szyi, na karku, na rękach. Plecach, brzuchu, nogach, pośladkach, Tylko dłonie, twarz i penis nie są pokryte tuszem. Rzadko wychodzę bez kamuflażu. Stał się kolejną częścią ubrania, jak spodnie, czy buty.

Andrea chłonęła każdy kawałek mojej odkrytej skóry. Wrony na czaszce i na skroniach, księżyc w pełni na czubku głowy, płomienie schodzące nisko na dłonie.

– Piękne. Jest tego więcej? – nie czekała na odpowiedź – To jest to, co mnie tak łaskotało – mówiła cicho, obchodząc mnie z tyłu i patrząc na jesion wytatuowany na potylicy.

– Niezłe. Niezłe – uśmiech w jej głosie sprawił, że też się uśmiechnąłem.

Sekundę później uderzyła się otwartą dłonią w czoło.

– Przecież ciebie wszystko musi boleć. Alex, to jest twój pokój, feel free32 i korzystaj z całego domu. Hyeon Ju… bagaże? Szczegóły?

Wyszli, zostawiając mnie samego. Powoli opuściłem się na łóżko, z ulgą odkładając kule. Położyłem się i zamknąłem oczy. Nie zakładałem już kamuflażu i po raz pierwszy od kilku dni zasnąłem. Po prostu zasnąłem. W ubraniu, leżąc w poprzek łóżka, nie sprawdzając uprzednio wszystkiego dookoła mnie. Obudziłem się w środku nocy, w mojej wilczej formie. Przekręciłem się ostrożnie na bok i zasnąłem z otwartą paszczą.

Rano poszedłem do kuchni. Mój Wilk zobaczył dziewczynę stojącą w drzwiach i szykującą się do wyjścia, przechylił łeb, wciągnął jej zapach, warknął cicho i wrócił do pokoju. Nie widziała nas. Po godzinie zmieniłem się i wróciłem do kuchni coś zjeść. Nie było jej tam, ale zapach ziemi, jaśminu i herbaty wisiał w powietrzu. Od tego pierwszego dnia często spałem jako Wilk. Tylko rozbierałem się do snu. Ubrania mają tendencję do ulegania zniszczeniu w czasie zmiany.

ROZDZIAŁ 2: JESTEŚ GOTOWY NA SĄD PRAWIE OSTATECZNY?

ANDREA

Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że spałam dobrze tej pierwszej nocy z Alexem pod moim dachem. Nie, prawdę mówiąc, to nie. Uruchomiłam wszystkie możliwe czujniki ruchu na piętrze willi i po raz pierwszy od kilku lat wyciągnęłam z sejfu mój stary i wysłużony, ale ciągle pozostający w idealnym stanie pistolet. Włożyłam go pod poduszkę.