Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Namiętnie pokochałem Morze Śródziemne” – tak brzmi pierwsze zdanie monumentalnej pracy Fernanda Braudela, uznawanej przez wielu za największe dzieło historiografii światowej naszych czasów. Trudno przecenić znaczenie i wpływ tej najbardziej znanej i konsekwentnie zrealizowanej koncepcji badawczej nurtu „historii globalnej” – wyjątkowej tak za sprawą ujęcia, warsztatu, jak i okoliczności powstania. Łącząc płaszczyznę czasu geograficznego, czasu społecznego i czasu jednostkowego Fernand Braudel dowiódł, że historia-opowieść nie jest jedyną metodą w ścisłym sensie obiektywną, a pożytki płynące z lektury jego ambitnego dzieła są nieprzemijające.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 2861
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
NIM BRAUDEL STAŁ SIĘ BRAUDELEM.NARODZINY KSIĄŻKI
Paule Braudel[1]
W 1949 roku, kiedy publikuje swoje pierwsze dzieło, Morze Śródziemne, Fernand Braudel ma już czterdzieści siedem lat. Tymczasem w paryskich kręgach akademickich nikt, lub prawie nikt, nie wie o jego istnieniu. Nigdy nie utrzymywał osobistych kontaktów ze współczesnymi mu mistrzami. Z jednym wyjątkiem, a był nim Lucien Febvre. Poznali się w listopadzie 1937 roku i od razu nie tylko polubili, lecz wytworzyła się między nimi bardzo bliska więź. Jednak dwadzieścia miesięcy później wybuchła wojna. Wojna, która dla Braudela miała trwać sześć lat, z czego pięć spędził w niewoli. Zatem przed 1939 rokiem zabrakło mu czasu na nawiązanie prawdziwego dialogu nawet z Lucienem Febvre’em, który był tak ważną postacią w jego życiu. Zaczątki dialogu szybko przerwała wojna.
Trzeba jednak sprecyzować, że przerwała jedynie w wymiarze materialnym, nie zaś emocjonalnym – wręcz przeciwnie. Listy, jakie obaj mężczyźni regularnie do siebie pisywali, były dla jeńca nieocenionym wsparciem. Lecz były rzadkie: dozwolony był jeden, dwa listy na miesiąc. I krótkie, bo trzeba je było zmieścić na kartce bądź kartoniku, udostępnianych przez niemieckie obozy. Trudno w takich warunkach o prawdziwą wymianę myśli.
Tymczasem to podczas długich lat niewoli Braudel napisał Morze Śródziemne. Poświadcza to korespondencja z Lucienem Febvre’em (która się zachowała), gdyż właśnie jemu Braudel wysłał trzy czy cztery kolejne wersje książki. Kiedy w 1941 roku Lucien Febvre otrzymuje pierwszą, pisze: „To jest bardzo dobre: doprawdy wyśmienite, oryginalne, jędrne, żywe”. I dodaje: „Proszę nic nie poprawiać, lecz szybko dokończyć”. Jest bowiem przekonany, że jeniec będzie potrzebował swojej pracy doktorskiej po powrocie, a nikt w tym momencie nie przypuszcza, że wojna potrwa jeszcze cztery lata. Sam Braudel pisze do mnie: „Dużo pochwał od Luciena Febvre’a. Moja książka na nie jeszcze nie zasługuje, ale to kwestia czasu”. I rok po roku powstają kolejne wersje. Druga, ta z 1942, bardzo się różni od poprzedniczki. Lucien Febvre stwierdza wówczas, że jest „zdumiony i w równej mierze zachwycony”. Lecz to po ostatniej wersji pisze:
„Niecierpliwie czekam na Pana, na historyka, który nie jest po prostu dobrym historykiem, lecz prawdziwie wielkim, wszechstronnym, przenikliwym, patrzącym szeroko... Proszę pokładać ufność w sobie i w przyszłości. Całkowitą ufność” (15 listopada 1944).
Nasuwa się pytanie: skąd ta opasła księga, tak niezwykła w tamtych czasach? A przede wszystkim, jak mogła powstać w więzieniu, zważywszy na ogrom dokumentacji, na której się opiera?
Odpowiedź na to ostatnie pytanie jest prosta. W przeddzień wojny, latem 1939 roku, Braudel postanowił, że zacznie pisać. Przeczytał więc raz jeszcze i uporządkował swoją ogromną kartotekę, gromadzoną przez jakieś piętnaście lat. A miał pamięć niesamowitą, ekstrawagancką, bo automatyczną. Sam o niej mówił, że jest godna słonia. Takim to sposobem, dzięki ponownemu gruntownemu przejrzeniu swoich notatek, we wrześniu 1939 roku, miał w głowie całą swoją dokumentację. Zapisaną w pamięci z niewiarygodną precyzją, która mnie samą zdumiała, gdy po powrocie w 1945 roku musiał odszukać każdą z fiszek, których treść przytaczał z pamięci, by sprawdzić dane i dokładnie wskazać źródła. Aby podołać temu uciążliwemu, morderczemu zadaniu, ułożyliśmy wszystkie fiszki w porządku chronologicznym. I nasze rozmowy były rodzaju: „Nie znalazłaś tej notatki w lipcu 1559 roku? Ha! To w takim razie musi być w sierpniu”. I na ogół tak właśnie było.
Tak więc Braudel napisał książkę w gruncie rzeczy z pamięci. Jednak została ona wzbogacona obfitą literaturą niemiecką. W pierwszym obozie, w którym był, w Moguncji, Braudel cieszył się pewnymi względami. Prowadził regularne wykłady dla swoich towarzyszy niedoli i kierował ich pracami naukowymi, więc został mianowany „rektorem obozu”. Z tej racji miał prawo do wypożyczania z biblioteki Uniwersytetu Moguncji wszystkich książek, jakich tylko zapragnął. Tak było do wiosny 1942 roku. Potem sytuacja diametralnie się zmieniła. Nowy obóz, w Lubece, to obóz karny, gdzie panowała bardzo ostra dyscyplina. Nie było już mowy o żadnych przywilejach. Niemniej Braudel znalazł czas, by odbyć wycieczkę, którą sam określił jako bardzo owocną, do „świata dzieł niemieckich erudytów, których wcześniej nie miał okazji zgłębić tak dokładnie” (28 listopada 1940).
Pozostaje kwestia podstawowa. Pytanie, które zadano mi kilka razy po śmierci Autora. Z jakich źródeł intelektualnych czerpie Morze Śródziemne? Jakie drogi Autor przemierzył, kształtując się jako historyk? Sam Braudel mówił o tym w nazbyt krótkim autobiograficznym tekście (wydartym mu przez upór McNiella), który niemniej wyjaśnia kilka spraw. Ponieważ jednak w tym miejscu zadano mi to pytanie, odpowiem, że Morze Śródziemne jest z jednej strony owocem bardzo powolnego dojrzewania, niezależnego i samotnego, zakończonego w jeszcze większej samotności więziennej celi; z drugiej zaś – jest konsekwencją życia na marginesie akademickiego świata. Życia dość chaotycznego, podzielonego na kilka okresów, z których każdy był swoistą przygodą, szczególnym doświadczeniem. Krótko mówiąc: epizodu wiejskiego, epizodu afrykańskiego, dokładnie północnoafrykańskiego, epizodu brazylijskiego i wreszcie epizodu obozowego.
Epizod wiejski, to jego wczesne dzieciństwo. Spędził je, jak prawdziwe chłopskie dziecko, w wiosce Lunéville-en-Ornois w Lotaryngii, skąd pochodziła jego rodzina ze strony ojca. Tymczasem ojciec był wówczas nauczycielem w Paryżu, a Braudel przyszedł na świat w tej wiosce w 1902 roku, bo traf chciał, że urodził się w sierpniu, a rodzina właśnie tutaj zwykła spędzać wakacje. Miał rok, kiedy lekarz orzekł, że jest delikatnej konstytucji. Wysłano go więc na wieś, do babki – ukochanej babci, której zadedykowane jest dzieło L’Identité de la France (co nie jest bez znaczenia): „Émilie Carnot, światłu mego dzieciństwa”. Żył u jej boku, zaznając pełni szczęścia, nieustannie do siódmego roku życia. Potem wracał do niej każdego lata. Tutaj zaznajomił się dokładnie z tradycyjnym rolnictwem, nabył rzetelnej wiedzy o roślinach, drzewach, narzędziach rolniczych, wiejskim rzemiośle – pracy kowala, kołodzieja, młynarza – wreszcie o ściśle zaprogramowanej trójpolówce. Tę wiedzę widać w całym jego dorobku. Pewien historyk z Mozy zadał sobie trud wyłowienia z jego książek wszystkich aluzji do Lunéville. Tak zebrane, spisane jedna po drugiej, tworzą zaskakująco kompletny i precyzyjny obraz wioski, uwzględniający jej aspekt materialny, ekonomiczny i społeczny.
W wieku siedmiu lat całkowita zmiana otoczenia: szkoła podstawowa w Mérielles, na odległych przedmieściach Paryża; nauczyciel, którego Fernand ubóstwia i który odwzajemnia jego zauroczenie i – jak sam Braudel pisał – „Opowiadał historię Francji tak, jak odprawia się mszę”. Potem przeprowadzka do Paryża, liceum Woltera, typowe i raczej skromne życie miejskie, ojciec, będący nauczycielem na starą modłę: znakomity wychowawca, świetny matematyk, ale surowy do brutalności, bardzo wymagający wobec swoich dzieci, żywiący w stosunku do nich wielkie ambicje. A że sam młody Fernand nie był ustępliwy, to dochodziło do ostrych scysji. On chciał zostać lekarzem, ojciec postanowił, że będzie inżynierem. W końcu w obliczu obustronnego uporu obaj musieli ustąpić i Braudel zaczął bez entuzjazmu studiować historię na Sorbonie. Ukończył studia w rekordowym tempie. Jednak cały ten okres dorastania w Paryżu zapisał się w jego pamięci w równym stopniu szaro i smutno, co dzieciństwo na wsi – jasno i kolorowo.
Następuje kolejna zmiana: Braudel ma zaledwie dwadzieścia jeden lat, kiedy jako nauczyciel zostaje skierowany do pracy do Afryki Północnej, najpierw do Konstantyny, potem do Algieru. Czy trzeba mówić, jak ważny dla przyszłego historyka, autora Morza Śródziemnego, był ten afrykański epizod, który miał trwać dziewięć lat (1923–1932)? To swoboda po wyczerpujących studiach i pełnym napięć życiu rodzinnym – to radość istnienia, satysfakcja płynąca z odkrycia, że jest się wyśmienitym nauczycielem. To także okres innych objawień: słońca Południa, morza, pustyni (na którą będzie się zapuszczał na grzbiecie wielbłąda), innej cywilizacji – cywilizacji islamu. Nawet pejzaż geograficzny jest tutaj inny: Morze Śródziemne widziane z niezwyczajnej perspektywy, „od tyłu”, jak sam mówi, od strony afrykańskiego wybrzeża i Sahary. Wreszcie – i jest to fakt najwyższej wagi – wkrótce Braudel zacznie penetrować świat archiwów. Ustala temat swojej pracy doktorskiej: „Filip II, Hiszpania i Morze Śródziemne w XVI wieku”. W efekcie od 1927 roku prawie cały czas wolny – przede wszystkim letnie wakacje – będzie spędzał w wielkim magazynie narodowego archiwum w Simancas, nieopodal miasta Valladolid.
Zaznaczmy od razu – dawało mu to wiele radości. Zawsze był zapalonym czytelnikiem książek i czasopism. Lecz jego pasją, przyjemnością, której oddawał się namiętnie aż do końca swego długiego życia, był dokument. Dla niego był on bramą otwartą dla wyobraźni. A tej Braudelowi nie brakowało. Napisał do mnie z obozu: „Na szczęście moja wyobraźnia nigdy nie zostawia mnie samego; znasz ją, jest mi niewyczerpanym źródłem. Wszystkie historie, których nie opowiem moim córkom, opowiadam sobie, chodząc wzdłuż drutów kolczastych”. Także w archiwach wyobraźnia nigdy go nie opuszczała. Pamiętam, jak bardzo był wzruszony pewnego dnia w Valladolidzie. Na naszym biurku położono ogromne pliki dokumentów. Nikt do nich nie zaglądał od XVI wieku: kartki rozdzielały się z trudem, wydając za każdym razem odgłos darcia, a złocisty piasek, którym niegdyś suszono atrament, wciąż na nich zalegał. Braudel rozmarzył się, przesiewając go między palcami. Długie lata przechowywał torebeczkę tego złotego piasku.
Trzeba w tym miejscu zwrócić uwagę na pozorną sprzeczność: ten wielki kolekcjoner fiszek nie znosił pewnego rodzaju erudycji. Rzecz w tym, że dla niego dokumenty archiwalne były czymś innym, żywą erudycją, można by rzec, a z pewnością ulubionym polem działania dla jego wyobraźni. Nigdy nie mylił wiedzy zaczerpniętej bezpośrednio z archiwaliów i erudycji.
W archiwach Valladolidu nawiązuje długotrwałą znajomość z kilkoma historykami, lecz – na co warto zwrócić uwagę – wszyscy oni są cudzoziemcami: między innymi z Earlem Hamiltonem i Federikiem Chabodem. Dużo pracuje, z wielkim entuzjazmem. Tym skuteczniej, że przytrafia mu się dziwna przygoda. Otóż zapragnął kupić okazyjnie jeden ze specjalistycznych aparatów fotograficznych epoki, którego wyłączną zaletą było to, że – bardzo powoli, gdyż filmy wówczas przekręcano ręcznie – można było nim sfotografować sto dokumentów jeden po drugim, na jednej błonie, zamiast szesnastu, jak normalnym aparatem. Zdarzyło się, że amerykański pracownik filmowy, bawiący przejazdem w Algierze, ofiaruje Braudelowi starą, dość prostą, kamerę filmową, zaprojektowaną do zdjęć próbnych. Udowadnia mu, że kamera świetnie się nada do jego celów, gdyż dzięki automatycznemu przewijaniu będzie mógł wykonać w jedno popołudnie do dwóch tysięcy zdjęć, zarejestrowanych na 30-metrowych taśmach filmu. To istny cud! Tak to Braudel stał się prekursorem mikrofilmu, w tamtych czasach nieznanego. Aparat projekcyjny był bardzo prosty, ale zmyślnie ustawiony tak, by obraz wyświetlał się na blacie biurka, nie na ekranie ściennym. Historyk korzystał z tego udogodnienia bez opamiętania w archiwach hiszpańskich, potem włoskich. Zachwycony Earl Hamilton na darmo szukał w Stanach Zjednoczonych takiej kamery: była tak stara, że nie sposób było znaleźć ją na rynku.
W tych latach badania archiwów z jednej strony, nauczanie z drugiej, a ponadto pisanie artykułów i sprawozdań dla „Revue africaine” tak pochłaniają Braudela, że nie ma czasu na utrzymywanie kontaktów z Paryżem. Tym bardziej że jego babka umiera w 1926 roku, a ojciec, przedwcześnie, rok później. Braudel wcale nie myśli o tym, by zasięgać porad i szukać wsparcia w Paryżu, u uznanych autorytetów historii. Zresztą nie żywi ambicji, by robić karierę. Czy należy powiedzieć o nim to, co Lucien Febvre powiedział o Michelecie – że miał to szczęście, iż nie miał mistrzów? Możliwe. Lecz w 1930 roku w Algierze odbywa się Kongres Nauk Historycznych. Braudel jest zastępcą sekretarza i z tej racji przyjmuje na miejscu wielu znanych historyków. Na przykład Henriego Hausera, na którego wykłady uczęszczał dziesięć lat wcześniej. A także Henriego Berra, z którym zetknie się ponownie w Paryżu. Lecz niewątpliwie jedynym spotkaniem, które w tym czasie naprawdę się dla niego liczyło, które go zafascynowało, było spotkanie z Henrim Pirenne’em, który w 1931 roku w Algierze zaprezentował swoje poglądy na zamknięcie się regionu Morza Śródziemnego na świat zachodni wskutek muzułmańskich inwazji w VII wieku. Braudel tak o nim opowiada: „Wykłady Pirenne’a wydały mi się niesamowite: w jego dłoni otwartej lub zaciśniętej całe morze, zamykające się i na przemian uwalniające”. Całe morze – czy w tej chwili zaczął marzyć o Morzu Śródziemnym samym w sobie, o jego bardzo starej i fantastycznej historii, znacznie barwniejszej i bardziej ekscytującej dla wyobraźni niż smętna postać Filipa II?
Jesienią 1932 roku Braudel wyjeżdża z Algierii. Po powrocie do Paryża uczy kolejno w dwóch liceach. Mogła to być okazja do ponownego nawiązania bliskiego kontaktu z paryskim światem naukowym. Jednak na początku 1935 roku bez wahania przyjmuje propozycję następnego wyjazdu, nowej przygody, tym razem w Ameryce Południowej. W São Paulo, w Brazylii, właśnie powstał uniwersytet, który zatrudnia francuskich profesorów. Braudel będzie tam wykładał przez trzy kolejne lata.
Brazylijska przygoda była dla niego fascynująca. „To raj dla pracy i dla refleksji” – jak sam mówi. Raj dla pracy, bo spędza każdą zimę (brazylijskie lato) w archiwach, już nie hiszpańskich, lecz włoskich. Przywozi stamtąd kilometry mikrofilmów i po raz pierwszy w życiu nauczanie zostawia mu dość czasu na ich spokojne przeczytanie, jednocześnie zaznając przyjemności przyjaźni, którą Brazylijczycy tak hojnie ofiarowują. Raj dla refleksji, bo brazylijski spektakl urzeka go z tego samego powodu, z którego swego czasu Talleyranda urzekła podróż po Ameryce Północnej: wrażenia „podróżowania w historii”, jak gdyby niegdysiejszą Europę można było dostrzec albo wyobrazić sobie poprzez tę Brazylię pierwszej połowy XX wieku, z jej wędrownym rolnictwem odłogowo-żarowym, wypalaniem lasów, wielkimi patriarchalnymi rodzinami, Brazylię, opierającą się gwałtownemu naporowi nowoczesności. Drugi temat refleksji pojawia się w tym okresie, w latach 1935–1936, po morskich podróżach do Palermo, Neapolu, Rzymu, Genui, Florencji, Dubrownika, a jest nim coraz wyrazistsze pragnienie oddalenia się od Filipa II, tego nazbyt ostrożnego króla, którego jakoś nie potrafił polubić. Ogrom dokumentacji, jaką Braudel zgromadził, ciągnie go ku szerszym horyzontom. Jego wybór padnie na Morze Śródziemne. Tak więc to w okresie brazylijskim zmienił temat pracy doktorskiej – raz jeszcze z własnej inicjatywy, bez przedyskutowania sprawy z naukowcem z Sorbony lub kimś innym. Co najwyżej ze mną! Kwestia ta zajmowała nas przez osiem dni podczas jednej z podróży z Brazylii do Włoch, ale nie potrafię podać, w którym to było roku.
Dwa lata później Braudel zostaje skierowany do École des Hautes Études – trochę przez przypadek. To koniec brazylijskiego raju. Wynagradza to jednak sowicie fakt, że od tej pory będzie mógł poświęcić się całkowicie swojej osobistej pracy (w tym czasie we Francji nie istniała żadna instytucja badawcza, która ułatwiałaby życie naukowcom). Drugi łut szczęścia – na statku, którym płynie do Francji, Braudel poznaje Luciena Febvre’a, wracającego z Argentyny. Podczas tej długiej podróży w zamkniętym świecie, w ciągu dwudziestu dni swobodnych dyskusji, narodziła się między nimi natychmiast głęboka przyjaźń. Braudel powiedział pewnego dnia: „Ja potrzebowałem ojca, a on potrzebował syna”.
Ten powrót do Paryża w założeniu miał być ostateczny. Lucien Febvre namawia nowego przyjaciela, by zaprzestał wojaży dokoła Morza Śródziemnego, by „zmierzał do końca”, i latem 1939 roku Braudel zabiera się do pisania w wiejskim domu Febvre’ów, gdzie spotykają się obie rodziny. A potem wybuch wojny, gorycz klęski, wściekłość, że został uwięziony nielegalnie, bo poddał się tylko siedem dni po zawarciu rozejmu, i to po otrzymaniu obietnicy, że zostanie wolny. Zaczyna się wówczas dla niego ostatnie doświadczenie, bardzo trudne, doświadczenie obozu jenieckiego. Wróci z długiej niewoli dopiero w marcu 1945 roku, po sześciu latach nieobecności. Lecz wróci z Morzem Śródziemnym, napisanym niemal w całości. Morzem Śródziemnym, o którym sam powiedział w 1942 roku, że z pewnością napisałby je inaczej, gdyby nie niewola, „która wysysa siły nerwowe, lecz zwiększa przenikliwość umysłu, pozwala na długą medytację nad tematem”. W kilku słowach streścił rolę, jaką odegrało uwięzienie w jego dojrzewaniu naukowym.
Powiecie mi, że mówiąc o kształtowaniu się Braudela i jego egzystencjalnych przygodach, nie śledziłam toku jego myśli, nie wskazałam momentu narodzin pojęć, na których fundamencie wybudował Morze Śródziemne.
Sądzę, że odnośnie do Braudela to pytanie jest niewłaściwe. Bowiem przez wszystkie te lata zdobywania wiedzy nie dążył on do jakiejś koncepcji historii, choćby historii Morza Śródziemnego. Braudel po prostu oddawał się zaspokajaniu swej nienasyconej ciekawości; bawił się swoją fenomenalną pamięcią, która w jednym i tym samym obrazie umieszczała obok siebie, bez udziału woli autora, tysiące faktów, tysiące szczegółów, niekiedy bardzo odległych od siebie w czasie i przestrzeni. Jego „przygoda intelektualna” polegała na powolnym gromadzeniu informacji, a to prowadziło go stopniowo nie do zarysowania pojęć, a już na pewno nie systemu pojęć, lecz do milionów obrazów, baśniowego spektaklu historii, w którym mieszają się ze sobą przeszłość i teraźniejszość. Nie było w tym żadnej dbałości o logikę. Była w tym przede wszystkim przyjemność odkrywania. Wszystko go bawiło. Rzadko zdarza się, by w archiwach znaleźć od razu to, czego się szuka. Lecz Braudel nigdy nie był zawiedziony, bo znajdował coś innego, o czym wcześniej nie pomyślał. Delektował się tymi niespodziankami. Zresztą przez to właśnie, że tak kluczył po drodze, pewnego dnia odkrył, że ma w ręku bardzo obszerną dokumentację, która znacznie bardziej niż samego Filipa II dotyczy całego Morza Śródziemnego.
Nie należy wyobrażać sobie zatem, że w 1939 roku Braudel był już uzbrojony w to, co zostało nazwane Braudeliańską koncepcją historii, w koncepcję, którą rzekomo konstruował krok po kroku podczas zbierania materiałów. Czy ma już w głowie zarys swojego dzieła? Czy jest już świadom, że będzie ono zbudowane na różnorodności epok? Z pewnością nie. W głowie ma fantastyczną feerię barw, krajobrazów, ludzi, wielkich wydarzeń i drobnych anegdot, słowem, to wszystko, co oddaje, wskrzesza życie. On to wszystko widzi, czuje, smakuje. Lecz jak to pomieścić w zrozumiałym dziele? Bo w tym tkwi jeszcze jedna sprzeczność Braudela: sam z siebie nie odczuwa potrzeby logicznego, metodycznego wyjaśniania sobie samemu tego, co widzi, w chwili, gdy to spostrzega. Jest zbyt zajęty rozkoszowaniem się widokiem, niczym poeta. (W młodości napisał wiele wierszy, nad których stratą ubolewał, i nieraz zdarzało się, że znajdowałam na moim stole kilka wersów specjalnie dla mnie napisanych). Lecz ten poeta był także, i w tym tkwi sprzeczność, nauczycielem, który przywiązywał najwyższą wagę do tego, by każdy tekst zaadresowany do innych był w pełni jasny i klarownie napisany.
I z tym problemem będzie się zmagał w niemieckiej niewoli. Nad tym będzie medytował przez pięć lat, podejmując jedną próbę po drugiej. Chciałby powiedzieć wszystko, co zobaczył, poczuł, zrozumiał, co sobie wyobraził. Lecz jak zamieścić w jednym spójnym wywodzie rzeczy, które do siebie zupełnie nie przystają? Na przykład fascynowało go wieczne, ponadczasowe Morze Śródziemne, w którym zawiera się teraźniejszość i przeszłość. Pamiętam pewien zimowy dzień w Dubrowniku (dawnej Raguzie). Siedzieliśmy w dużej kawiarni, która znajduje się w dawnym arsenale i wychodzi bezpośrednio na port. Port pusty tego dnia, poza wielką barką, załadowaną chwiejnym stosem drewna opałowego, która wpłynęła majestatycznie na naszych oczach. „Spójrz – powiedział mój mąż. – Jesteśmy w XVI wieku”. Tak, ale drewno opałowe, niepewne żniwa, wymuszone rytmy nawigacji, powolność transportu, wszechobecna dzikość gór – jak o nich mówić, mówiąc jednocześnie o wielkich konfliktach cywilizacyjnych i politycznych, przeobrażeniach handlu, które tak mocno wstrząsają szesnastowiecznym Morzem Śródziemnym? I odwrotnie, jak dogłębnie zrozumieć te wielkie konflikty, te wielkie przemiany, bez świadomości monotonnego życia codziennego, które dyktuje rozkazy wszystkim książętom, władcom polityki i władcom pieniądza?
Właśnie dlatego, że chciał wszystko powiedzieć, że tak trudno było jego pióru scalić te nazbyt liczne pola, na które zawiodła go ciekawość, właśnie dlatego tak wiele razy pisał tekst od nowa. Aż do momentu, gdy zauważył, że dzięki „liniom czasowym” (to jego własne wyrażenie) całość sama się organizuje, w naturalny sposób. Gdyż wszystkie te rzeczywistości, które ma przed oczyma, żyją w różnych czasach, zgodnie z różnymi rytmami. W liście z 20 kwietnia 1944 roku Braudel pisze o tych podziałach czasowych, które nareszcie go satysfakcjonują: „Historia nieruchoma – ram geograficznych; historia głęboka – ruchów obejmujących całość; historia wydarzeń”. I dodaje (choć może to nie przypaść do gustu niektórym dobrym ludziom, dla których wydarzenia zostały uwzględnione w Morzu Śródziemnym tylko po to, by przypodobać się jurorom Sorbony): „Niebezpieczeństwo jest takie, że tekst będzie za długi. Czy można ograniczyć książkę do drugiej części..., powiedzmy do losów Morza Śródziemnego w latach 1550–1600? W głębi duszy jestem przeciwny takiemu okaleczeniu”. W jego odczuciu wszystkie trzy części stanowią całość.
Tak Braudel doszedł do jasnego, logicznego wyjaśnienia. Lecz był to punkt końcowy. Jakby późne rozpoznanie tego, co tkwi w głębi i organizuje pozorny chaos życia. Sam opisał jasność, do jakiej ostatecznie dotarł, w liście, który napisał do mnie 23 grudnia 1944 roku: „Jestem w stanie pewnego rodzaju niezwykłej łaski. Wszystko teraz jest proste w architekturze i pisarstwie mojej książki”. Znacznie później powie w artykule autobiograficznym, że jego koncepcja historii sama mu się narzuciła „jako jedyna odpowiedź intelektualna na spektakl – Morza Śródziemnego – którego żadna tradycyjna opowieść historyczna, jak się wydaje, nie byłaby w stanie uchwycić”. Spektakl. Braudel mówi, że punktem wyjścia był dlań spektakl, nie jakaś z góry założona idea. Takie są kluczowe słowa oddające jego drogę intelektualną, metodę postępowania, która jest obca logikowi czy filozofowi. Może znana artyście? Chętnie zgodziłabym się w tej kwestii z François Fourquetem. W każdym razie tym, co dwadzieścia czy dwadzieścia pięć lat temu mnie osobiście skłoniło po raz pierwszy do refleksji nad mechanizmem pisarstwa Braudela, jest fragment książki, która nie ma nic wspólnego z historią, a nosi tytuł La perception visuelle [Percepcja wzrokowa]. Był tam zamieszczony przykład malarza stojącego przed krajobrazem, który chce namalować. Artysta wszystko widzi, wszystkiemu się przygląda, rejestruje multum szczegółów. Jednak tym, co go urzeka, jest jeszcze mgliste, mało uświadomione znaczenie, jakie dostrzega w całości, za nagromadzeniem wszystkich detali. Dla niego malowanie będzie usiłowaniem oddania na płótnie tego wewnętrznego spostrzeżenia, swoistym rozszyfrowaniem nieczytelnej masy detali, by wychwycić, podkreślić znaczące linie. W chwili, gdy przeczytałam ten fragment, który moja pamięć być może trochę odmieniła, natychmiast pomyślałam o tym, co sama nieświadomie dostrzegłam w metodzie postępowania Braudela historyka.
Z tej perspektywy być może łatwiej zrozumieć, dlaczego Braudel napisał w 1942 roku, że bez doświadczenia niewoli z pewnością napisałby inną książkę. W swoim artykule autobiograficznym przytacza słowa młodego włoskiego filozofa, którego spotkał pewnego wieczoru we Florencji i który zakrzyknął: „Napisał pan tę książkę w więzieniu? Ach, to dlatego sprawia na mnie wrażenie książki kontemplacyjnej!”. Na co Braudel odrzekł: „Tak, przez całe lata kontemplowałem samotnie Morze Śródziemne i moja wizja historii osiągnęła wówczas ostateczny kształt, choć nie od razu zdałem sobie z tego sprawę”.
Dodajmy na zakończenie, że przez te pięć lat Braudel miał mnóstwo czasu (a była to jego jedyna rozrywka), by niestrudzenie wciąż zaczynać malować ten sam obraz. Myślę też, że to wówczas nabawił się choroby, z której już się nie uleczy, choroby kolejnych wersji, pisanych najczęściej z pamięci, bez poprawiania wcześniejszego tekstu, pisanych w całości od nowa. Kiedy pewnego dnia skrytykowałam to marnotrawstwo czasu i sił, ze śmiechem odparł, że nie może postępować inaczej. „Ale, ale – powiedział – to ty opowiadałaś mi o tym, wcale tego nie krytykując, że Matisse dzień po dniu rysował od nowa portret tego samego modela. Powiedziałaś, że codziennie wyrzucał do kosza swój rysunek, aż wreszcie znalazł linię, która mu się spodobała. W gruncie rzeczy robię trochę to samo!”. Istotnie, to właśnie robił, nie pomijając gestu niszczenia tego, co wcześniej stworzył. Tak więc na darmo byście mnie pytali o trzy czy cztery kolejne Morza Śródziemne, które dostał Lucien Febvre podczas wojny za pośrednictwem szwajcarskiej ambasady, jak mniemam. Żaden z tych etapów myśli Braudela, które dzisiaj byłyby dla nas bardzo interesujące, się nie zachował. Tak jak rysunki Matisse’a, wszystkie z ręki Autora wylądowały w koszu na śmieci.
Paule Braudel, żona
LUCIENOWI FEBVRE’OWI
WIECZNIE OBECNEMU,
dowód wdzięczności i synowskich uczuć
W nowym świecie nie odkryto do dziś żadnego Morza Śródziemnego, jakie istnieje w Europie, Azji i Afryce...
J. Acosta: Histoire Naturelle des Indes, 1958, s. 54
PRZEDMOWA DO DRUGIEGO WYDANIA
Długo wahałem się, czy wydać ponownie Morze Śródziemne. Niektórzy z przyjaciół radzili mi niczego nie zmieniać, ani jednego słowa, ani jednego przecinka, posuwając się aż do przekonywania mnie, że lepiej nie wprowadzać modyfikacji do tekstu, który stał się klasyczny. Czyż mogłem im naprawdę uwierzyć? Wobec wzrostu ciężaru naszej wiedzy, wskutek bujnego rozwoju nauk o człowieku, sąsiadujących z historią, książki z tej dziedziny starzeją się dziś szybciej niż wczoraj. Mija ledwie chwila, a ich język staje się przestarzały; to, co było w nich nowego, jest już myślą powszechnie znaną; a zawarte w nich wyjaśnienia domagają się, same z siebie, ponownego rozpatrzenia.
Ponadto, Morze Śródziemne nie pochodzi z roku 1949, roku publikacji, ani nawet z roku 1947, w którym jako rozprawa doktorska było przedmiotem obrony na Sorbonie. Jego główne zarysy były już ukształtowane, jakkolwiek tekst w całości nie został napisany w 1939 roku, w końcu okresu pierwszej, olśniewającej młodości „Annales” Marca Blocha i Luciena Febvre’a, której jest bezpośrednim owocem. Niech czytelnika nie wprowadzą w błąd te czy inne argumenty z przedmowy do pierwszego wydania: wymierzone są przeciwko dawnym stanowiskom, zapomnianym dziś w dziedzinie badań, jeśli nie w dziedzinie nauczania. Nasza wczorajsza polemika jest walką z cieniami.
Wszelka synteza, jak powtarzał Henri Pirenne, pobudza do badań szczegółowych. W ślad za moją książką podjęto wiele takich badań. Towarzyszą mi one, jestem dziś ich więźniem. Potrzebowałbym wielu stron, by ukazać ogromną pracę, jaką wykonano od 1949 roku w dziedzinach dotyczących bezpośrednio tej książki, by wymienić opublikowane i nieopublikowane książki i studia, które napisali: Ömer Lütfi Barkan i jego uczniowie: Julio Caro Barroja, Jean-François Bergier, Jacques Berque, Ramón Carande, Alvaro Castillo Pintado, Federico Chabod, Huguette i Pierre Chaunu, Carlo M. Cipolla, Gaetano Cozzi, Jean Delumeau, Alphonse Dupront, Elena Fasano, Richard Gascon, José Gentil da Silva, Jacques Heers, Emmanuel Le Roy Ladurie, Vitorino Magalhães Godinho, Hermann Kellenbenz, Henri Lapeyre, Robert Mantran, Felipe Ruiz Martín, Frédéric Mauro, Ruggiero Romano, Raymond de Roover, Frank Spooner, Iorjo Tadić, Alberto Tenenti, Ugo Tucci, Valentin Vázquez de Prada, Pierre Vilar, czy wreszcie grupa, jaką tworzył wraz ze swoimi znakomitymi uczniami nieodżałowany Vicens Vives. Uczestniczyłem, często z bliska, w powstawaniu tych prac.
Do informacji, jakie zawierało pierwsze wydanie, dodałem wreszcie wiele nowych, dzięki własnym poszukiwaniom i lekturom w archiwach i bibliotekach Wenecji, Parmy, Modeny, Florencji, Genui, Neapolu, Paryża, Wiednia, Simancas, Londynu, Krakowa, Warszawy.
Trzeba zebrać całe to żniwo. Pojawiają się tu znów zdradliwe kwestie metody. Dotyczą one, przede wszystkim, skali tematycznej książki, przedstawiającej obszar śródziemnomorski w jego najszerzej ujętych granicach i w pełnym wymiarze jego wielorakiego życia. Wzbogacać zasób informacji to, siłą rzeczy, inaczej sytuować, inaczej rozstrzygać dawne problemy, a następnie napotykać nowe, których rozwiązania są trudne i wątpliwe. Z drugiej strony, przez piętnaście lat dzielących nowe wydanie od pierwotnej redakcji zmienił się sam autor. Nowa redakcja tekstu wymagała pewnego przesunięcia środka ciężkości dociekań, czy nawet zmian w ujęciu problematyki stanowiącej jej nić przewodnią, mianowicie dialektyki przestrzeń–czas (historia–geografia), która określała kontury naszego pierwotnego przedsięwzięcia. Tym razem ukazuję i akcentuję nowe perspektywy, ledwie zarysowane w pierwotnym tekście. Zainteresowała mnie ekonomia, nauka o polityce, pewna koncepcja cywilizacji, bardziej wnikliwa demografia. Dodałem wiele wyjaśnień, które – jeśli się nie mylę – rzucają nowe światło na istotę mojego przedsięwzięcia.
Jednakże zasadniczy problem pozostaje ten sam. Jest to problem występujący we wszelkich przedsięwzięciach historyków: czy można uchwycić jednocześnie, w ten czy inny sposób, historię zmieniającą się szybko, wysuwającą na pierwszy plan właśnie swoje zmiany i sceny – i historię ukrytą, raczej milczącą, bez wątpienia dyskretną, której niemal nie domyślają się jej świadkowie i jej aktorzy, a która nieźle opiera się niszczącej sile czasu? Ta zasadnicza sprzeczność, którą trzeba wciąż rozwiązywać, okazuje się ważnym środkiem poznania i badania. Dotycząc wszystkich dziedzin życia, przybiera ona, siłą rzeczy, różne formy, zależne od punktu odniesienia.
Utarł się zwyczaj, coraz powszechniejszy, używania skrótowych określeń: struktury i koniunktury, z których pierwsze odnosiłoby się do długiego trwania, a drugie do krótkiego czasu. Są oczywiście różne struktury, są także różne koniunktury, a trwanie tych struktur i tych koniunktur bywa z kolei też różne. Historia uznaje, odkrywa liczne tłumaczenia jednego czy drugiego „poziomu” czasowego w pionie. A na każdym poziomie istnieją także związki, korelacje poziome. Wyjaśniała to już w słowach prostszych i bardziej dobitnych przedmowa do pierwszego wydania, która przedstawia moje główne intencje i zapowiada kolejność rozdziałów tej książki.
19 czerwca 1963
Mapy i szkice drugiego wydania zostały sporządzone, wedle moich wskazówek, w Laboratorium Kartograficznym VI Sekcji École des Hautes Études, pod kierownictwem Jacques’a Bertin. Pragnę podziękować Pani Marthe Briata, Pani Marianne Mahn oraz Panom Albertowi Tenentiemu i Michaelowi Keulowi za pomoc przy weryfikacji bibliografii i korektach odbitek.
PRZEDMOWA DO PIERWSZEGO WYDANIA
Namiętnie pokochałem Morze Śródziemne, niewątpliwie dlatego, że przybyłem z Północy, jak tylu innych i po tylu innych. Poświęciłem mu z radością długie lata studiów – to dla mnie znacznie więcej niż całą młodość. W zamian, mam nadzieję, że trochę tej radości i wiele blasku Morza Śródziemnego zalśni na stronicach tej książki. Ideałem byłoby, niewątpliwie, przedstawienie bohatera zgodnie z naszymi upodobaniami, jak to czynią powieściopisarze, niegubienie go ani na chwilę z oczu, nieustanne przypominanie jego wielkiej postaci. Na nieszczęście, czy na szczęście, zawód nasz nie zna zachwycającej giętkości powieści. Czytelnik, który będzie chciał ustosunkować się do tej książki tak, jak tego pragnę, uczyni zatem dobrze, jeśli wniesie swoje własne wspomnienia, swoje wyobrażenia Morza Wewnętrznego i ubarwi nimi – ze swej strony – mój tekst, pomagając mi w odtworzeniu rozległej obecności tego morza, do czego, jak mogłem, dążyłem... Myślę, że samo morze – takie, jakie można widzieć i kochać – pozostaje najważniejszym z dokumentów swojej przeszłości. Jeśli wyciągnąłem tylko tę naukę z wykładów geografii moich mistrzów z Sorbony, to trzymam się jej uparcie, co nadaje sens mojemu całemu przedsięwzięciu.
Może się wydawać, że przykład prostszy niż Morze Śródziemne pozwoliłby niewątpliwie lepiej ukazać więzi historii z przestrzenią, zwłaszcza że wedle ludzkiej miary Morze Wewnętrzne jest w XVI wieku jeszcze bardziej rozległe niż dzisiaj; jego postać jest złożona, kłopotliwa, wyjątkowa. Wymyka się ona naszym miarom i kategoriom. Nie warto starać się napisać o niej zwykłej historii: „urodziła się dnia...”, próżny byłby wysiłek mówienia na jej temat po prostu tego, co się faktycznie działo... Morze Śródziemne nie jest jednym morzem, stanowi ono „kompleks mórz”, i to mórz zatłoczonych wyspami, pociętych półwyspami, otoczonych poszarpanymi brzegami. W jego życie przenika ziemia, jego poezja jest na poły wiejska, jego marynarze bywają chłopami; jest ono morzem zarówno oliwek i winorośli, jak smukłych okrętów wiosłowych czy pękatych statków kupieckich, a jego historii nie da się oddzielić od historii otaczającego go lądu, podobnie jak gliny nie da się wyjąć z rąk rzemieślnika, który ją formuje. „Lauso la mare et tente’n terro” (Chwal morze, a trzymaj się ziemi) – mówi przysłowie prowansalskie.
Niełatwo więc było zrozumieć, jaką postacią historyczną może być właściwie Morze Śródziemne; trzeba było cierpliwości, wielu wysiłków i na pewno jakichś nieuniknionych błędów. Nic jaśniejszego jak Morze Śródziemne w oczach oceanografa, geologa czy nawet geografa: są to dziedziny rozpoznane, sklasyfikowane, wytyczone. Ale w oczach historyka? Sto uzasadnionych rad przestrzega nas: nie jest ono tym, nie jest tamtym; nie jest samowystarczalnym światem samym w sobie, ale tym bardziej nie jest zagrodzoną łączką. Biada historykowi, który uważa, że ta wstępna kwestia nie istnieje, że Morze Śródziemne jest postacią niewymagającą określenia, od dawna bowiem określoną, zrozumiałą, bezpośrednio rozpoznawalną, którą ogarniamy przez podzielenie historii powszechnej wedle znaków wytyczających jej kontury geograficzne. Ale jaką wartość mają te kontury dla naszych badań?
Czy można by napisać historię morza, chociażby lat pięćdziesięciu, zatrzymując się z jednej strony u słupów Herkulesa, a z drugiej w cieśninie morskiej, dokąd starożytny Ilion (Troja) strzegł już dostępu? Te problemy granic, pierwsze, jakie się wyłaniają, pociągają za sobą wszystkie inne: ograniczać – to definiować, analizować, rekonstruować, a – w danym wypadku – wybrać, czyli przyjąć pewną filozofię historii.
Do pomocy mieliśmy oczywiście niezwykłą masę artykułów, rozpraw, książek, publikacji, ankiet, jednych z zakresu czystej historii, innych, nie mniej interesujących, pisanych przez sąsiadów: etnografów, geografów, botaników, geologów, technologów... Nie ma w świecie przestrzeni lepiej oświetlonej, lepiej zinwentaryzowanej jak przestrzeń Morza Wewnętrznego i lądów, które opromienia ono swoim blaskiem. Ale czyż mamy powiedzieć, ryzykując, iż wydamy się niewdzięczni wobec poprzedników, że ta masa publikacji przytłacza badacza niczym lawina szczątków? Zbyt wiele studiów przemawia językiem wczorajszym, nie z jednego względu przestarzałym. To, czym się one interesują, nie jest rozległym morzem, lecz maleńkim kawałkiem mozaiki, nie jego wielkim, burzliwym życiem, lecz czynami książąt i możnych, pyłem różnych faktów, niewspółmiernym do potężnej i toczącej się powoli historii, którą się zajmujemy. Zbyt wiele tych studiów trzeba rozpocząć od nowa, sprowadzić do skali ogólnej, podważyć, aby przywrócić im życie.
Niemożliwa jest, tym bardziej, historia morza bez dokładnego poznania obszernych źródeł archiwalnych. Tu zadanie wydaje się przekraczać siły pojedynczego historyka. Nie ma XVI-wiecznego państwa śródziemnomorskiego, którego zbiory rękopiśmienne, na ogół obficie zaopatrzone w dokumenty, nie ocalałyby mimo pożóg, oblężeń, wszelkiego rodzaju katastrof, jakie przeżył świat śródziemnomorski. Aby jednak zinwentaryzować i zbadać te zadziwiające bogactwa, kopalnie tego, co najpiękniejsze czy historyczne, trzeba niejednego życia, lecz dwudziestu, to znaczy trzeba by dwudziestu badaczy, z których każdy poświęciłby temu całe swoje życie. Być może nadejdzie dzień, w którym nad archiwami historycznymi nie będzie się już pracować metodami drobnych rzemieślników... Tego dnia stanie się, być może, realne uprawianie historii powszechnej na podstawie tekstów oryginalnych, a nie książek pisanych nie zawsze przez autorów znających te teksty z pierwszej ręki. Czy potrzebuję wyjaśniać, że nie przeczytałem wszystkich dokumentów, jakie znajdowały się w moim zasięgu, jakkolwiek moje starania były rozległe; że książka moja wspiera się na badaniach siłą rzeczy częściowych? Wiem z góry, że jej wnioski będą podjęte, dyskutowane, zastępowane innymi, i tego właśnie pragnę. W ten sposób rozwija się i musi rozwijać się historia.
Z drugiej strony, z powodu niesprzyjającej sytuacji chronologicznej między ostatnimi wielkimi płomieniami renesansu i reformacji a tym ciężkim, już wstecznym stuleciem, jakim będzie wiek XVII, Morze Śródziemne drugiej połowy XVI wieku jest „zwodniczo pięknym tematem”, jak pisał Lucien Febvre. Czy trzeba wskazywać, dlaczego jest interesujące? Nie bez pożytku jest wiedza o tym, czym stało się Morze Wewnętrzne na progu epoki nowożytnej, wówczas, gdy świat przestał skupiać się wokół niego, żyć dla niego i jego rytmem. Natychmiastowa dekadencja, o której zawsze mówiono, nie wydaje mi się dowiedziona; wszystko zdaje się raczej przemawiać za czymś przeciwnym. Ale niezależnie od tego dramatu sądzę, że wszystkie problemy, jakie stawia przed nami Morze Śródziemne, mają wyjątkowe ludzkie bogactwo, a zatem interesują historyków i nie tylko historyków. Myślę, że rzucają one światło aż na czasy obecne i nie są pozbawione tej „pożyteczności”, której Nietzsche wymagał właśnie od historii.
Nie będę się rozwodził nad powabami, pokusami, jakie przedstawia taki temat. Jego zwodniczość, to znaczy jego trudności, jego zdradzieckość, już wyliczyłem. Dodam tu jeszcze to, że spośród naszych dzieł historycznych żaden wartościowy przewodnik nie służył mi swoją pomocą. Studium historyczne, skupiające uwagę na płynnej przestrzeni, ma wszystkie uroki, ale na pewno w jeszcze większym stopniu zawiera w sobie niebezpieczeństwa nowatorstwa.
Skoro obie szale wagi są poważnie obciążone, to czy miałbym powód przechylać ostatecznie stronę ryzyka i – nieostrożnie – sądzić, że przedsięwzięcie warte jest zachodu?
Moim usprawiedliwieniem jest sama historia tej książki. Gdy w 1923 roku rozpoczynałem nad nią pracę, zamierzałem jej nadać klasyczną, na pewno ostrożniejszą formę studium poświęconego polityce Filipa II. Moi ówcześni mistrzowie bardzo to chwalili. Wyobrażali sobie moje studium jako książkę mieszczącą się w ramach historii dyplomatycznej, która pozostaje dość obojętna wobec zdobyczy geografii i niewiele troszczy się (jak nazbyt często sama dyplomacja) o życie gospodarcze; która odnosi się dość pogardliwie do tych wielkich świadectw wszelkiej prawdziwej historii, jakimi są fakty cywilizacyjne, religie, a także literatura i sztuka, i zamknięta we własnych granicach, zabrania sobie jakiegokolwiek spojrzenia poza biura kancelarii, na prawdziwe życie, płodne i bujne. Wyjaśnienie polityki Króla Przezornego oznaczało, przede wszystkim, ustalenie odpowiedzialności suwerena i jego doradców, zdanych na zmieniające się okoliczności; określenie ról wielkich i ról mniejszych, odtworzenie ogólnego obrazu światowej polityki hiszpańskiej, w której Morze Śródziemne było tylko wycinkiem, i to na pewno nie zawsze uprzywilejowanym.
Z nadejściem lat osiemdziesiątych XVI wieku potęga Hiszpanii została nagle zepchnięta w stronę Atlantyku. Tam właśnie, świadome tego czy nie, rozległe imperium Filipa II musiało stawiać czoło i bronić swojego zagrożonego istnienia. Potężny ruch wahadłowy pchał je ku oceanicznemu powołaniu. Zainteresować się tą grą podskórną, tą fizyką polityki Hiszpanii i stawiać wyżej badania niż przyklejanie etykietek, określających odpowiedzialność Filipa II czy Don Juana Austriackiego, sądzić nadto, że ci ostatni byli częstokroć, mimo własnych iluzji, zarówno aktorami, jak i kukłami – znaczyło wyjść poza tradycyjne ramy historii dyplomatycznej; wreszcie zadawać pytanie, czy poza tą odległą i nieregularną grą Hiszpanii (dość mdłą, jeśli odłożymy na bok pełen namiętności wielki akt z Lepanto) Morze Śródziemne ma własną historię, własny los, własne potężne życie i czy to życie nie zasługiwałoby na coś innego niż rola barwnego tła – znaczyło ulegać pokusie tego ogromnego tematu, który mnie ostatecznie przyciągnął.
Czy mogłem tego nie dostrzec? Jak szukać po różnych zbiorach rewelacyjnego dokumentu archiwalnego, nie otwierając oczu na to różnorodne, burzliwe życie? Wobec tak ożywczej aktywności, jak nie pójść w kierunku historii gospodarczej i społecznej, tej rewolucyjnej dyscypliny, którą we Francji niewielka grupa badaczy starała się podnieść do godności, jakiej nie odmówiono jej wcześniej ani w Niemczech, ani w Anglii, ani w Stanach Zjednoczonych, ani w bardzo bliskiej Belgii czy w Polsce? Ujmować historię śródziemnomorską w jej złożonym całokształcie, to iść za ich radą, chronić się za ich doświadczeniem, odwoływać się do ich pomocy, walczyć o nową formę historii, ponownie u nas przemyślaną, opracowaną i zasługującą na przekroczenie naszych granic; o historię na pewno zdobywczą, świadomą swoich zadań, swoich możliwości, także wymagającą, gdyż zobowiązaną do zerwania z dawnymi formami i do ich zburzenia, zresztą w sposób mniej lub bardziej usprawiedliwiony, ale to mało ważne! Była to dobra okazja, aby – badając postać wyjątkową – skorzystać z jej ogromu, jej wymagań, jej oporu i jej pułapek, a także jej żywotności, dla podjęcia próby budowania historii inaczej, niż nauczali nasi mistrzowie.
Każde dzieło uważa się za rewolucyjne, każde pretenduje do miana zdobyczy i stara się takim być. Gdyby Morze Śródziemne skłoniło nas tylko do porzucenia naszych nawyków, oddałoby nam już przysługę.
Książka dzieli się na trzy części, z których każda stanowi odrębną próbę całościowego wyjaśnienia.
Pierwsza część dotyczy historii prawie nieruchomej, historii człowieka w jego stosunkach z otaczającym go środowiskiem; historii płynącej powoli, zmieniającej się powoli, złożonej częstokroć z uporczywych nawrotów, wciąż zaczynanych od nowa cykli. Nie chciałbym lekceważyć tej historii toczącej się niemal poza czasem, w styczności z nieożywionymi rzeczami, ani też zadowolić się w tej materii tradycyjnymi wprowadzeniami geograficznymi do historii, niepotrzebnie umieszczanymi na początku tylu książek wraz z zawartymi w nich obrazami minerałów, orki i kwiatów, które pokazuje się szybko i o których nigdy się już nie mówi, jakby kwiaty nie powracały co wiosnę, jakby stada zatrzymywały się w miejscu, jakby okręty nie miały pływać po rzeczywistym morzu, które zmienia się wraz z porami roku.
Ponad tą historią nieruchomą wyodrębnić można historię o wolnym rytmie. Chciałoby się powiedzieć, jeśli to wyrażenie nie wypaczałoby pełni jej sensu, że jest to historia społeczna, historia zbiorowości i grup. W jaki sposób te podwodne fale unoszą całość życia śródziemnomorskiego – oto pytanie, jakie zadaję sobie w drugiej części mojej książki, badając po kolei życie gospodarcze, państwa, społeczeństwa, cywilizacje, a wreszcie usiłując, w celu lepszego wyjaśnienia mojej koncepcji historii, pokazać, jak te wszystkie, głęboko tkwiące siły działają w złożonej dziedzinie wojny. Wojna bowiem, jak wiemy, nie jest dziedziną wyłącznie indywidualnej odpowiedzialności.
Wreszcie trzecia część – historia tradycyjna, jeśli ktoś pragnie, „historia wydarzeniowa” według Paula Lacombe’a i François Simianda: ukazuje ona wzburzenia powierzchni, fale, unoszone potężnym ruchem przypływów i odpływów. Historia ta ma krótkie, szybkie, nerwowe oscylacje. Jest nadwrażliwa, jak wynika z jej definicji, najmniejszy krok wprawia w ruch wszystkie instrumenty pomiarowe. Ale właśnie jako taka jest ze wszystkich najbardziej pasjonująca, najbardziej człowiecza, a także najbardziej niebezpieczna. Nie dowierzajmy tej gorącej jeszcze historii, takiej, jak ją odczuwają, opisują, przeżywają współcześni, zgodnie z rytmem swojego życia, krótkiego jak nasze. Ma ona wymiar ich gniewu, ich snów i ich iluzji. W XVI wieku po prawdziwym renesansie przychodzi renesans ubogich, poniżonych, którzy zawzięli się pisać, opowiadać, mówić o innych. Ta cenna masa papieru zniekształca znacznie obraz przeszłości; wtargnęła ona w czas utracony, zajmując miejsce dalekie od prawdy. W dziwaczny świat, któremu brak wymiaru, przenosi się historyk czytający papiery Filipa II, tak jakby znajdował się w tym samym co on miejscu i w jego położeniu; jest to na pewno świat żywych uczuć; ślepy jak wszelki świat żywy, jak nasz, nietroszczący się o głębię historii, o te wartkie prądy, które niosą naszą barkę jak najbardziej pijany ze statków. To świat niebezpieczny, groźbę jego czarów i uroków zdołalibyśmy jednak zażegnać, gdybyśmy określili uprzednio te wielkie ruchy podskórne, często ciche, których znaczenie ujawnia się nam tylko wtedy, gdy obserwujemy rozleglejsze obszary czasu. Głośne wydarzenia są często tylko chwilami, tylko przejawami szerszych tendencji i tylko przez te tendencje mogą być wytłumaczone.
Doszliśmy w ten sposób do podziału historii wedle jej różnych poziomów. Albo – jeśli ktoś pragnie – do wyróżnienia w czasie historycznym: czasu geograficznego, czasu społecznego i czasu jednostkowego. Bądź jeszcze – jeśli ktoś woli – do podziału człowieka na szereg postaci. To, być może, najtrudniej będzie mi wybaczone, nawet jeśli stwierdzę, że również tradycyjne podziały kawałkują żywą i stanowiącą w głębi jedną całość historię; nawet jeśli powiem, wbrew Rankemu i Karlowi Brandiemu, że historia-opowieść nie jest jedyną metodą czy metodą w ścisłym sensie obiektywną i wykażę następnie, że te płaszczyzny mają być tylko środkami wyrazu myśli i że po drodze nie wyrzekłem się przechodzenia, od jednej do drugiej... Ale po cóż się bronić? Jeśli ktoś będzie mi zarzucał złe połączenie elementów tej książki, to mam nadzieję, że znajdzie w niej wiele fragmentów właściwie opracowanych, zgodnie z dobrymi zasadami naszego warsztatu.
Mam także nadzieję, że nie będzie mi się czyniło zarzutu z moich zbyt wielkich ambicji, pragnienia i potrzeby szerokiego spojrzenia. Historia może nie jest skazana wyłącznie na badanie otoczonych murami ogrodów. Czy w przeciwnym razie sprostałaby jednemu z obecnych zadań, jakim jest udzielanie odpowiedzi również na niepokojące problemy chwili, utrzymywanie związku z naukami tak młodymi, a tak zdobywczymi, jakimi są nauki o człowieku? Czyż bez historii ambitnej, świadomej swoich obowiązków i swoich ogromnych możliwości mielibyśmy w 1946 dzisiejszy humanizm? „To strach przed wielką historią zabił wielką historię” – pisał w 1942 roku Edmond Faral. Oby mogła ona odżyć![1]
Maj 1946
Część pierwsza
ROLA ŚRODOWISKA
Część pierwsza, jak zapowiada jej tytuł, stoi pod znakiem pewnego typu geografii, skupiającej uwagę na danych o życiu ludzkim. Jest ona także, w jeszcze większym stopniu, poszukiwaniem pewnego rodzaju historii.
Gdyby należycie datowane wiadomości były liczniejsze, moglibyśmy zadowolić się badaniem geografii ludzkiej, ograniczonym ściśle do lat 1550–1600 – nawet badaniem prowadzonym w zdradliwym kierunku pewnego determinizmu. Ponieważ jednak świadectwa te są niekompletne, gdyż historycy nie gromadzili ich systematycznie, ponieważ nasze żniwo mimo jego obfitości jest niewystarczające, trzeba było, chcąc nie chcąc, dokonywać interpolacji. I po to, by oświetlić tę krótką chwilę w życiu śródziemnomorskim między rokiem 1550 a 1600, odwołać się do wyobrażeń, obrazów, realiów pochodzących z innych epok, wcześniejszych bądź późniejszych, a nawet z czasów obecnych. Wszystko to służy odtąd, w czasie i przestrzeni, wyłanianiu się historii o zwolnionym rytmie, ukazującej stałe wartości. W tej roli geografia przestaje być celem samym w sobie, by stać się środkiem do celu. Pomaga ona odkrywać najwolniej zmieniające się realności strukturalne, ujmować je w perspektywie zwróconej ku przepływowi najdłuższego trwania[1]. Geografia, od której – podobnie jak od historii – możemy wymagać wszystkiego, da w ten sposób pierwszeństwo historii niemal nieruchomej, oczywiście pod warunkiem, że słucha się jej nauk, że akceptuje się jej podziały i jej kategorie.
Świat śródziemnomorski pojmujemy co najmniej dwojako. Jest on przede wszystkim złożony z szeregu zwartych, górzystych, porozdzielanych równoległymi równinami półwyspów: Italii, Półwyspu Bałkańskiego, Azji Mniejszej, Afryki Północnej, Półwyspu Iberyjskiego. Po wtóre zaś między te kontynenty w miniaturze morze wciska swoje rozległe, złożone, rozbite na części przestrzenie, albowiem Morze Śródziemne jest raczej „kompleksem mórz” niż jednolitą całością. Takie są dwie sceny – półwyspy i morza – które rozważymy najpierw, aby określić ogólne warunki życia ludzi. Ale ukazanie tych dwóch scen byłoby niewystarczające.
Z jednej strony, na południu, basen Morza Śródziemnego jest słabo oddzielony od olbrzymiej pustyni, która ciągnie się nieprzerwanie od atlantyckiej Sahary do pustyni Gobi, aż do wrót Pekinu. Od południowej Tunezji do południowej Syrii pustynia dotyka bezpośrednio morza. Jest czymś więcej niż sąsiadem, raczej gospodarzem, niekiedy nieprzyjemnym, zawsze wymagającym. Pustynia jest więc jednym z oblicz świata śródziemnomorskiego.
Z drugiej strony, na północy, dalszy ciąg krainy śródziemnomorskiej stanowi Europa, doznająca wskutek kontaktów z nią wielorakich wstrząsów, a wstrząsy przez nią wywoływane są równie liczne, mają często decydujące znaczenie. Europa Północna, znajdująca się poza strefą oliwek, jest wciąż obecna w historii Morza Śródziemnego. I właśnie wzlot Europy, Europy związanej z Atlantykiem, zdecyduje u schyłku XVI wieku o całym losie świata śródziemnomorskiego.
Rozdziały I–III mówią więc o różnorodności morza i rozważają je w przestrzeni. Czy w tych warunkach można mówić o jedności fizycznej morza (rozdział IV Klimat) bądź o jedności ludzkiej i siłą rzeczy historycznej (rozdział V Szlaki i miasta)? Są to etapy długiego wprowadzenia, które zmierza do naszkicowania różnych oblicz Morza Śródziemnego, aby – jeśli to możliwe – lepiej uchwycić i zrozumieć jego barwny los.
I. PÓŁWYSPY. GÓRY, PŁASKOWYŻE, RÓWNINY
Pięć półwyspów Morza Wewnętrznego łączy wzajemne podobieństwo. Jeśli weźmiemy pod uwagę ich rzeźbę, to dzielą one regularnie między siebie nadmiar gór, nieliczne równiny, rzadkie doliny, rozległe płaskowyże. Nie twierdząc, że jest to jedyny sposób podziału ich brył, podzielmy je wedle tych prostych wskazówek. Każdy element tych złożonych całości należy do odrębnej rodziny, ukazuje w sposób oczywisty pewną typologię.
Porzućmy więc półwyspy jako autonomiczne światy, by rozważać jedynie podobieństwo materiałów, z jakich są zbudowane. Inaczej mówiąc, rozrzućmy klocki tych łamigłówek, porównajmy to, co jest porównywalne. Nawet w płaszczyźnie historycznej takie wyodrębnienie składników i poklasyfikowanie ich wniesie pewną jasność.
1. NAJPIERW GÓRY
Morze Śródziemne określane jest jako morze wśród lądów, jako morze ściśnięte przez lądy. Trzeba jeszcze dokonać rozróżnień między lądami, które je otaczają i ograniczają. Czy Morze Śródziemne nie jest przede wszystkim morzem wśród gór? W płaszczyźnie historii należy kłaść duży nacisk na ten fakt, zwykle bowiem zapomina się o odnotowaniu go i jego licznych konsekwencjach.
Właściwości fizyczne i ludzkie
Geolodzy znają je i wyjaśniają. Całe Morze Śródziemne, powiadają, usytuowane jest w strefie sfałdowań i pęknięć ziemskich, jakie występowały w Starym Świecie, od Gibraltaru do Indonezji: jest ono, ściśle mówiąc, częścią tej strefy. Sfałdowania ostatnie, jedne z epoki formowania się Pirenejów, inne z epoki Alp, podniosły ponownie i wprawiły w ruch osady drugiego Morza Śródziemnego, znacznie rozleglejszego niż nasze, głównie ogromne złoża wapienia o grubości przekraczającej niekiedy 1000 metrów. Te gwałtowne sfałdowania następowały dość regularnie, natrafiając na tamy ze starych i twardych skał, które niekiedy zostały wydźwignięte (jak góry w Kabylii), a niekiedy przyłączone do potężnych łańcuchów, jak w wypadku Mercantour i licznych masywów centralnych Alp czy Pirenejów. Częściej jeszcze skały te zapadają się – czemu towarzyszy w mniejszym lub większym stopniu występowanie wulkanów – i są ponownie przykrywane przez wody morza.
Jakkolwiek porozdzielane przez baseny morskie, góry znajdujące się po różnych stronach wypełnionych wodą rowów mają z sobą połączenia i stanowią spoiste systemy. Jeden most połączył Sycylię z Tunezją; inny most, betycki, istniał między Hiszpanią a Marokiem; most egejski rozciągał się od Grecji do Azji Mniejszej (zniknięcie jego jest – w sensie geologicznym – tak niedawne, że pokrywałoby się z biblijnym potopem), a nie wspominamy o takich kontynentach jak Tyrrenaida, z których pozostały tylko świadczące o ich istnieniu wyspy i uczepione wybrzeży morza fragmenty. Jeśli oczywiście przyjmiemy, że hipotezy geologiczne odpowiadają rzeczywistości, ponieważ są to tylko hipotezy[1]. W każdym razie stwierdzona została jedność architektoniczna obszaru śródziemnomorskiego, którego „szkielet” stanowią góry: szkielet kłopotliwy, zbyt duży, wszechobecny, który przebija wszędzie powłokę.
Nad morzem góry są więc obecne wszędzie poza kilkoma przerwami o nieznacznej długości, jak Cieśnina Gibraltarska, Brama Langwedocka, korytarz Rodanu i cieśniny prowadzące z Morza Egejskiego do Morza Czarnego. Nie ma drugiej równie poważnej luki poza tą, która rozciąga się od południowej Tunezji do Syrii, gdzie przez wiele tysięcy kilometrów saharyjska równina styka się – bardziej czy mniej wzniesiona – bezpośrednio z morzem.
1. Sfałdowania basenu Morza Śródziemnego
Masywy hercyńskie zakreskowane, sfałdowania alpejskie na czarno, białe pasma wskazują kierunek łańcuchów. Na południu płaskowyż saharyjski – na biało – otacza Morze Śródziemne od Tunezji do Syrii. Na wschodzie ukazano tektoniczne załamania Morza Martwego i Morza Czerwonego. Na północy – na biało – równiny wewnątrzalpejskie i pozaalpejskie. Wykropkowano zasięg dawnych lodowców.
Dodajmy, że są to góry wysokie, rozłożyste, ciągnące się bez końca: Alpy, Pireneje, Apeniny, Góry Dynarskie, Kaukaz, góry Anatolii, Libanu, Atlas, Kordyliera hiszpańska. A więc postacie potężne, wymagające. Jedne z racji swej wysokości, inne z powodu zwartości swoich kształtów czy trudno dostępnych, głębokich, otoczonych stromymi zboczami dolin. Zwracają one w stronę morza swoje okazałe, groźne oblicza[2].
Tak więc Morze Śródziemne to nie tylko krajobrazy winnic, oliwek i zurbanizowanych wsi, to nie tylko wąskie wstążki wybrzeży, to także całkiem blisko przylegające do morza krainy wyżynne, wznoszący się wysoko świat najeżony stromymi ścianami, z rzadko rozsianymi domami i wioskami, ze swoją „północą w pionie”[3]. Już nic nie przypomina tu obszaru śródziemnomorskiego, gdzie kwitnie pomarańcza. Zimy są tu srogie. W Atlasie Wysokim śnieg pada obficie, a Leon Afrykańczyk, gdy przekraczał zimą Atlas marokański, miał pecha, dając sobie skraść bagaże i ubrania[4]... Ale który podróżnik śródziemnomorski nie zna z własnego doświadczenia lawin złej pogody, zablokowanych dróg, syberyjskich i polarnych krajobrazów o kilka zaledwie kilometrów od nasłonecznionego wybrzeża, zasypanych śniegiem chat czarnogórskich czy przełęczy Tirurdat w Kabylii, kłębiącej się potężnymi zamieciami, gdzie w ciągu jednej nocy spada do czterech metrów śniegu? Narciarze z Szrea docierają w godzinę do Algieru pokrytego różami, podczas gdy 120 kilometrów dalej, w masywie Dżurdżury, opodal cedrowego gaju w Tindżda, tubylcy z gołymi nogami nurzają się w śniegu aż po uda.
Któż nie zna tych spóźnionych śniegów, padających nawet w środku lata, które, jak powiada jeden z podróżników, „odświeżają oczy”[5]. Znaczą się pręgami białych śladów na szczycie Mulhacenu, podczas gdy u jego podnóża zamiera spalona żarem Grenada; czepiają się Tajgetu nad tropikalną równiną Sparty; zachowują się w zagłębieniach gór Libanu, czy też w „lodowcach” Szrea[6]... To one tłumaczą w basenie Morza Śródziemnego długą historię „wody ze śniegu”, ofiarowanej przez Saladyna Ryszardowi Lwie Serce, od której nadużycia zmarł książę Don Carlos podczas upalnego lipca 1568 roku[7] w swoim więzieniu w pałacu madryckim. W Turcji była ona w XVI wieku przywilejem bogatych. W Konstantynopolu, a także gdzie indziej, na przykład w syryjskim Trypolisie (Tarabulus)[8], podróżnicy sygnalizują obecność handlarzy wody ze śniegu, z kawałków lodu – napoju, który nabywa się za kilka drobnych monet[9]. Belon du Mans mówi nam, że śnieg z Brusy (Bursy) docierał do Stambułu całymi fustami[10]. Można go było tam dostać o każdej porze roku, co stwierdza także Busbecq, zdziwiony tym, że janczarowie piją go codziennie w Amasyi, w Anatolii, w obozach tureckiej armii[11]. Handel śniegiem jest tak ważny, że paszowie zajmują się eksploatacją „kopalń lodu”: jak mówiono w 1578 roku, Mehmed Pasza miał na tym zarabiać do 80 000 cekinów rocznie[12].
Gdzie indziej: w Egipcie, dokąd szybka poczta konna dostarczała go z Syrii do Kairu; w Lizbonie, dokąd sprowadzano go z bardzo daleka[13]; w Oranie, gdzie przeważał śnieg hiszpański, przywożony tam przez brygantyny intendentury[14]; na Malcie, gdzie kawalerowie, jeśli im wierzyć, umierali z braku dostaw śniegu przywożonego z Neapolu, ich choroby bowiem wymagały „tego najskuteczniejszego lekarstwa”[15] – był to, na odwrót, artykuł luksusowy. Natomiast w Italii, podobnie jak w Hiszpanii, woda ze śniegu wydaje się dość rozpowszechniona, czym się tłumaczy wczesne pojawienie się w Italii sztuki wytwarzania lodów i sorbetów[16]. W Rzymie sprzedaż jej przynosi tak duże dochody, że jest zmonopolizowana[17]. W Hiszpanii śnieg gromadzony jest w studniach i przechowywany aż do lata[18]. Zachodni pielgrzymi, zmierzający do Ziemi Świętej, zdziwili się jednak, gdy w 1494 roku zobaczyli na brzegu syryjskim, że kapitan ich statku otrzymuje w podarunku „worek wypełniony śniegiem, którego widok w tym kraju, i to w lipcu, wprawił całą załogę w najwyższe zdumienie”[19]. Także na brzegu Syrii w 1553 roku pewien Wenecjanin dziwił się wielce temu, że „Maurowie” „ut nos utimur saccharo, item spargunt nivem super cibos et sua edulia”[20] („posypują śniegiem swoje pożywienie i pokarmy, tak jak my przyprawiamy je cukrem”).
Położone w samym środku basenu Morza Śródziemnego, te śnieżne krainy są czymś niezmiernie oryginalnym. Dzięki swojej ruchliwej ludności, dzięki swoim rozmiarom dominują nad równiną, nad wybrzeżami morskimi, nad wszystkimi tymi wspaniałymi, lecz niewielkimi tworami, chociażby dlatego, że owe „błogosławione” regiony potrzebują ludzi, a ich rozwinięty handel wymaga dróg komunikacji. Śnieżne krainy dominują nad niziną, ale ją przerażają. Podróżny stara się ominąć przeszkodę, poruszać się po terenie płaskim, od niziny do niziny, od doliny do doliny. Musi jednak zawsze, w tej lub innej chwili, przekraczać korytarze, wąwozy o złowrogiej sławie; ale udaje się tam na czas możliwie najkrótszy. Dawniej podróżny pozostawał więźniem równin, ogrodów, olśniewających brzegów, bogatego życia morza...
Prawdę mówiąc, historyk jest trochę jak ten podróżny. Przebywa zbyt długo na równinie, wśród scenerii, gdzie zmieniają się potęgi epoki; wydaje się nie mieć wielkiej ochoty do wkroczenia w wysokie a bliskie góry. Niejeden z nich, nie opuszczając nigdy miast i archiwów, byłby zdziwiony ich odkryciem. A jakże można nie dostrzegać tych potężnych aktorów, tych gór na poły dzikich, gdzie człowiek pnie się jak żywa roślina, gór zawsze na poły pustynnych, nieustannie bowiem porzucanych przez człowieka? Jakże można ich nie zauważać, skoro długimi, urwistymi brzegami sięgają często do samego morza?[21] Góral jest typem człowieka znanym całej literaturze śródziemnomorskiej. Już według Homera Kreteńczycy nie wierzyli w dzikość gór, a Telemach, powróciwszy do Itaki, opiewał pokryty gajami Peloponez, gdzie żył wśród wieśniaków, skąpych „zjadaczy żołędzi”[22].
Trzeba zdefiniować góry
Czym są właściwie góry? Jeśli mamy podać jakąś prostą definicję – na przykład: całokształt ziem śródziemnomorskich powyżej 500 metrów – uściślenie jest zbędne. Pozostaje natomiast kwestia przeniesienia na mapę barier ludzkich, wątpliwych, trudnych do uchwycenia. Raoul Blanchard ostrzegał nas dawno: „Definicja gór, która byłaby jasna i zrozumiała, byłaby sama w sobie prawie niemożliwa do podania”[23].
Czy moglibyśmy powiedzieć: góry są ubogimi rejonami śródziemnomorskimi, skupiskami proletariuszy? Ogólnie byłaby to prawda. Ale w XVI wieku jest wiele innych ubogich regionów, także poniżej linii 500 metrów, jak chociażby stepy Aragonii czy Pontyjskie Błota... Ponadto liczne są góry, jeśli nie bogate, to co najmniej dość uprzywilejowane i stosunkowo gęsto zaludnione. Niektóre, położone bardzo wysoko doliny Pirenejów katalońskich nawet wchłaniają „częściowo, z jednej wsi do drugiej, swoją własną emigrację”[24]. Wiele gór jest także bogatych dzięki opadom; wedle słów Arthura Younga w klimacie śródziemnomorskim małe znaczenie ma gleba: „tym, co decyduje o wszystkim, jest słońce i woda”. Alpy, Pireneje, Rif, góry Kabylii – wszystkie te góry wystawione na wiatry Atlantyku są dzięki temu zielonymi krainami, gdzie rosną bujne trawy i gęste gaje[25]. Inne góry są bogate z powodu swego wnętrza. Jeszcze inne są anormalnie zaludnione w wyniku napływu ludności niegóralskiej – wypadek powtarzający się setki razy.
Góry bowiem są schronieniem przed żołnierzami i piratami, mówią o tym wszystkie dokumenty, a nawet już Biblia[26]. Niekiedy schronienie to staje się stałą siedzibą[27]. Dowodzi tego przykład Puszto-Wołochów, wygnanych z równin przez słowiańskich oraz greckich chłopów i koczujących odtąd, w okresie całego średniowiecza, po wolnych obszarach Bałkanów, od Galicji do Serbii i do Morza Egejskiego, wypieranych bez końca, ale i wypierających innych[28]. Dorównując kozicom „lekkością, schodzili oni z gór, by zdobyć jakiś łup...” – notuje pewien podróżnik z XII wieku[29]. Przez cały Półwysep „aż do Matapanu i przez Kretę pędzili w swoich czarnych odzieniach stada owiec, a dwa najwyższe łańcuchy, Hajmos i Pindos, były dla nich najlepszymi schronieniami. Z tych dwóch masywów górskich zeszli nagle do historii bizantyjskiej, na początku XI wieku”[30]. Właśnie wokół tych gór widzi się jeszcze w XIX wieku pasterzy, rolników, a przede wszystkim przewodników karawan mułów, które są ważnymi środkami transportu w Albanii i północnej Grecji[31].
A więc liczne góry stanowią wyjątek od reguły ubóstwa i pustki, która zresztą znajduje tyle potwierdzeń ze strony podróżników i innych świadków XVI stulecia. Bezludne krainy górnej Kalabrii, którą przemierzył w 1572 roku wysłannik wenecki, dołączając się w Mesynie do Don Juana de Austria[32]; bezludne rejony Sierra Morena w Kastylii[33], oraz góry Espadan i Bernia w królestwie Walencji[34], o których mamy dane z roku 1564, gdy obawiano się poruszenia i wojny morysków, chroniących się w tej górskiej, trudno dostępnej krainie, gdzie buntownicy z 1526 roku stawiali uprzednio opór niemieckim lancknechtom; jeszcze bardziej bezludne, odwiecznie puste, dzikie i pozbawione roślinności są góry wewnętrznej Sycylii i tyle innych gór, tu i tam, niedostatecznie nawodnionych, niedostępnych nawet dla pasterstwa[35].
Ale są to wypadki skrajne. Dla geografa J. Cvijicia[36] góry środkowych Bałkanów (do nas należy uznanie czy odrzucenie jego uwag) są domeną rozproszonego zaludnienia[37], skupisk typu przysiółek; natomiast skupiska równinne mają charakter wsi. Rozróżnienie to słuszne jest w odniesieniu do Wołoszczyzny i – aż do absurdu – do Węgier i ogromnych wsi Puszty, a także północnej Bułgarii, gdzie osady, niegdyś na poły pasterskie, znane są pod nazwą kolib. Jest to jeszcze słuszne w odniesieniu do Starej Serbii, Galicji, Podola. Tylko że wszystko jest zawsze słuszne jedynie na ogół. W wielu wypadkach trudno byłoby wskazać ściśle na mapie strefę nizinnych wsi – często nieomal miast[38] – i strefę górskich osad, które obejmują po kilka domów, niekiedy jedną tylko rodzinę. Rozległe badania tego samego autora na temat pogranicza serbsko-bułgarskiego, między Kumanilem a Kumanovem[39], dowodzą, że ścisłe wyznaczenie granic jest prawie niemożliwe.
Można więc ogólnie mówić o rozproszeniu ludności góralskiej, a jeszcze bardziej o cywilizacji ograniczonej, niepełnej, co jest skutkiem niedostatku zajęć dla mieszkańców. Heinrich Decker mógł badać w pięknej książce[40] cywilizację artystyczną Alp; tak, ale Alpy są Alpami, czyli górami wyjątkowymi ze względu na bogactwa, zasady zbiorowego życia, cechy ich ludności, liczbę wielkich dróg. Gdy mówi się o górach Morza Śródziemnego, rzadko wypada powoływać się na Alpy, wybiera się raczej Pireneje, ich burzliwą historię, ich pierwotną niedostępność[41]. Niezależnie od tego Pireneje są jeszcze – one także – uprzywilejowane: można by całkiem ściśle mówić o cywilizacji pirenejskiej, nadając temu słowu jego dawne znaczenie cywilizacji w dobrym znaczeniu[42]. Region, o którym będziemy jeszcze mówili, Pireneje katalońskie, był w okresie od XI do XII wieku miejscem narodzin pełnej rozmachu architektury romańskiej[43], której dane było przetrwać w osobliwy sposób aż do wieku XVI[44]. Tak. Ale jak było w Aurès, w Rifie, w Kabylii?
Góry, cywilizacje i religie
Góry to zwykle świat istniejący z dala od cywilizacji, od tworzenia się miast, od krain nizinnych. Ich historią jest brak historii, dość regularne pozostawanie na marginesie wielkich prądów cywilizacyjnych, które jednak powoli je przenikają. Zdolne rozlewać się szeroko na powierzchni w kierunku poziomym, prądy te okazują się bezsilne w kierunku pionowym, wobec przeszkody o kilkusetmetrowej wysokości. Dla tych światów wysoko położonych, które nie znają prawie miast, Rzym mimo swojej zadziwiającej trwałości niewiele by znaczył[45], gdyby nie żołnierskie obozy, które dla swojego bezpieczeństwa Rzymianie musieli założyć tu i ówdzie, na skraju niezdobytych masywów: jak Léon u podnóża Gór Kantabryjskich, Dżemilach przeciwko dysydentom z Atlasu berberyjskiego, Timgad wraz z Lambessą, gdzie obozowała IIIa legio augusta... Również język łaciński nie odniósł nigdzie triumfu w tych wrogich masywach Afryki Północnej, Hiszpanii i innych regionów, a dom łaciński pozostał domem nizinnym[46]. Góry pozostały dlań zamknięte, mimo że w niektórych rejonach przeniknął w nie lokalnie.
Później, gdy po Rzymie cezarów sukcesję przejął Rzym Świętego Piotra, pozostał ten sam problem. Kościół tylko tam zdołał oswoić i zewangelizować pastuchów, niezależnych chłopów, gdzie jego działalność mogła być uporczywie ponawiana. Zużył na to niesłychanie wiele czasu. W XVI wieku zadanie było dalekie od zakończenia, zarówno dla katolicyzmu, jak i dla islamu, który napotykał tę samą przeszkodę: Berberowie z Afryki Północnej, chronieni przez swoje szczyty, tylko w niewielkim stopniu dali się przekonać do Mahometa lub nie dali wcale. Podobnie jest z Kurdami w Azji[47]. Tymczasem zaś w Aragonii, w rejonie Walencji czy na ziemiach Grenady góry pozostają strefą dysydentyzmu religijnego, utrzymywania się islamu[48], podobnie jak położone wysoko, dzikie i „nieufne” doliny Luberonu umożliwiają przetrwanie protestantyzmowi z Vaud[49]. W XVI wieku górskie krainy są słabo przywiązane do religii panujących w obszarach nadmorskich; wszędzie obserwujemy przesunięcie czasu, opóźnienie w życiu górali.
Świadectwem tego jest choćby łatwość, z jaką – jeśli pozwalają na to okoliczności – nowe religie odnoszą w tych krajach ogromne, jakkolwiek nietrwałe zwycięstwa. W XV-wiecznym świecie bałkańskim całe zbocza gór przyjmują islam; w Albanii podobnie jak w Hercegowinie, wokół Sarajewa; dowodzi to przede wszystkim słabego przywiązania do kościołów chrześcijańskich. Podobne zjawisko powtórzy się w 1647 roku podczas wojny kandyjskiej: znaczna liczba górali kreteńskich, walczących wówczas o wspólną sprawę razem z Turkami, wyprze się swojej wiary. Tak samo, jeszcze w XVII wieku, w obliczu naporu rosyjskiego Kaukaz przejdzie na mahometanizm i wytworzy jedną z najbardziej żywotnych form islamu[50].
W górach cywilizacja pozostaje więc wartością niepewną. Spójrzmy na nader osobliwy tekst Francisco de Pedraça w jego Historia eclesiastica de Granada, napisanej w epoce Filipa IV: „Nic dziwnego, że mieszkańcy Alpujarras (bardzo wysokich gór królestwa Grenady) porzucili swoją dawną wiarę. Ci, którzy pozostali w górach, to cristianos viejos; nie mają oni w swych żyłach ani kropli nieczystej krwi; są poddanymi katolickiego króla; a jednak, z powodu braku nauczycieli i wskutek prześladowań, których są ofiarami, tak dalece nie znają tego, co powinni znać, aby osiągnąć zbawienie wieczne, że pozostało u nich zaledwie kilka śladów religii chrześcijańskiej. Czyż nie należy sądzić, jeśliby zapragnął tego Bóg, że gdyby dziś niewierni stali się panami ich kraju, to ludzie ci nie zwlekaliby długo z porzuceniem swojej wiary i przyjęciem wierzeń zwycięzców?”[51].
Tak zarysowuje się odrębna geografia religijna górskich krain, które są wciąż do zawładnięcia, do podbicia, do odzyskania. Uwaga ta nadaje sens wielu drobnym faktom przedstawianym przez tradycyjną historię.
To, że święta Teresa (śniło się jej w dzieciństwie, że znalazła męczeńską śmierć wśród moryskow z Sierra de Guadarrama[52]