Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co czyni nas ludźmi? Dlaczego jesteśmy jedynymi stworzeniami, które noszą ubrania, jeżdżą samochodami, surfują w internecie i posyłają roboty na Marsa? Wszystko dlatego, że nauczyliśmy się mówić – choć, o dziwo, wciąż nie wiemy, jak do tego doszło. Książka ta wskazuje rozwiązanie tej zagadki, które przez cały czas mieliśmy przed oczami: przejście od wydawania prymitywnych skowytów i pomruków do słów. Zdarzenie na pozór proste, ale o gigantycznych konsekwencjach, gdyż język stał się ewolucyjnym punktem zwrotnym: dał nam zdolność dzielenia się myślami i rozpowszechniania wiedzy.
Mowa! opisuje nadzwyczajną przygodę ludzkości z językiem od czasów łowców-zbieraczy do miejskich hipsterów. To epicka opowieść o zmaganiach, by wyrwać się z pułapek kultury, religii i tożsamości – zmaganiach prowadzących nas ku przeznaczeniu, przed którym możemy się wciąż opierać, lecz które musimy przyjąć, jeżeli tylko chcemy przetrwać…
Simon Prentis pracował w ponad pięćdziesięciu krajach w różnych środowiskach kulturowych i w styczności z różnymi językami. Jest długoletnim tłumaczem języka japońskiego. Do jego klientów należały instytucje państwowe i akademickie oraz ikony kultury, między innymi Paul McCartney, Stanley Kubrick, Frank Zappa i Yoko Ono.
Ma troje dzieci. Mieszka z żoną w Londynie. Mowa! to jego pierwsza autorska książka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 449
Przystąpiłem do pisania tej książki, aby pokazać, w jaki sposób i dlaczego język należy do samej istoty tego, co czyni nas ludźmi. Daje on nam nadzwyczajną zdolność komunikowania się, która odróżnia nas od pozostałych gatunków, pozwala nam bowiem podłączać się do zbiorowej inteligencji naszych społeczności, co sprawia, że wspólne rozumienie zjawisk z czasem przeradza się w przyjmowanie wspólnych rozwiązań stających przed nami problemów. Kiedy książka ta po raz pierwszy ukazywała się drukiem, świat wciąż borykał się z pandemią COVID. Choć zdarzenia te uwydatniały mój wniosek, że punktem docelowym, do którego ostatecznie zmierza nasza długa droga współistnienia z językiem, jest efektywna współpraca w skali globalnej, mój końcowy wywód o tym, w jaki sposób można radzić sobie z wetem w Organizacji Narodów Zjednoczonych, mógł się zdawać nieco zawieszony w próżni.
A potem przyszedł 24 lutego 2022 roku.
Co prawda w 2014 roku Rosja zagarnęła Krym przy wyjątkowo mizernym oporze społeczności międzynarodowej, trudno było zignorować otwartą inwazję w 2022 roku na suwerenne państwo, Ukrainę, dokonaną armią liczącą dwieście tysięcy żołnierzy. W reakcji na to oczywiste pogwałcenie Karty Narodów Zjednoczonych natychmiast zwołano posiedzenie Rady Bezpieczeństwa ONZ, której przewodniczyła wówczas – wyjątkową ironią losu – właśnie Rosja. Rosjanie oczywiście zawetowali projekt rezolucji domagającej się od nich wycofania z terytorium Ukrainy, lecz pozostali członkowie Rady w rzadkim przejawie jedności zdecydowali się na dokładnie taki krok, jaki wyjaśniam w ostatnim rozdziale książki.
Nic nie przychodzi jednak prosto. Z powodów, które omawiam dalej, przełamywanie impasów w rozwoju świadomości ludzkiej może trwać przez wiele pokoleń, zanim doczekamy się tego owoców. Mimo wszelkich tchnących optymizmem posunięć często maksimum tego, co daje się zrobić, jest stawianie dwóch kroków do przodu, jednego do tyłu. Być może zbliżamy się jednak do punktu zwrotnego. W obliczu potwornych aktów przemocy, które w 2024 roku znów widzimy na Bliskim Wschodzie, może nareszcie nadejść moment, w którym nie da się dłużej tolerować sprzeczności między tym, do czego się formalnie zobowiązaliśmy jako ludzkość, a tym, co w rzeczywistości czynimy.
Formułując swoją teorię, Darwin postrzegał życie biologiczne w kategoriach rywalizacji o niedostateczne zasoby i nadal ta właśnie rywalizacja pozostaje motorem ewolucji, w miarę jak geny zwycięzców są przekazywane przyszłym pokoleniom. Jednak wielką nadzieją stwarzaną przez język są pożytki płynące ze współpracy. Czy to na poziomie komórkowym, czy cywilizacyjnym lepiej procentuje tworzenie wspólnej puli talentów niż walka o ich zmonopolizowanie. Nie jest to tylko – czy nawet – ocena moralna. Również w czysto pragmatycznym ujęciu zdolność współdziałania jest jedynym sposobem pozwalającym obalić tyranię siły, powstrzymać triumfy nagiej przemocy nad prawem.
Nasza wielka przygoda z językiem dotyczy nade wszystko uświadamiania sobie przewagi konwersacji nad konfrontacją. Na to wskazuje bieg dziejów i jeśli chcemy wiedzieć, dlaczego w ogóle nauczyliśmy się mówić, nie trzeba szukać niczego poza tym. Równie jasne jest, co należy dziś czynić: wywiązać się z przyrzeczeń, które uroczyście złożyliśmy sobie jako ludzkość. Pozostaje tylko pytanie, ile świat będzie musiał jeszcze wycierpieć, zanim logika tego rozumowania wreszcie zwycięży – i kto najokrutniej zostanie do tego czasu doświadczony…
Zapraszam do wspólnego prześledzenia w tej książce drogi, która wiodła nas od świata bez słów przez pierwsze zalążki mowy do rzeczywistości, w jakiej żyjemy dzisiaj – świata, w którym dane nam przez język narzędzia doprowadziły nas na próg przełomu. Przełomu dla nas wszystkich.
Simon Prentis
Londyn, 2024
Byłem kiedyś wykształcony – potrzebowałem potem całych lat, żeby się z tego wyleczyć.
Mark Twain
Czasami najtrudniejsze jest znalezienie właściwego pytania. W książce Strzelby, zarazki i stal Jared Diamond opisuje, jak zainspirowało go pytanie zadane przez pewnego polityka w Papui-Nowej Gwinei o imieniu Yali: „Dlaczego biali mają tyle różnych towarów, a my, kolorowi, nie?”. Znalezienie przekonującej odpowiedzi zabrało mu dwadzieścia pięć lat. Ja potrzebowałem dwudziestu pięciu lat na to, by w ogóle sformułować pytanie, które stało się punktem wyjścia tej książki: „Dlaczego ludzie tak bardzo różnią się od innych zwierząt?”. Podobnie jak język, którym się posługujemy do jego wysłowienia, kwestia ta może się wydać zbyt ewidentna, by o nią pytać. Ale odpowiedź na nie jest zawarta w słowach i jak się okazuje, zawsze kryła się przed naszymi oczami.
Początki krętej ścieżki, którą dotarłem do tego pytania, wiążą się z moimi wczesnymi doświadczeniami w pracy tłumacza ustnego z języka japońskiego. Po blisko ośmiu latach pobytu w Japonii, przyswajania sobie języka i przygotowywania się do nowej roli zawodowej zdumiało mnie to, co odkryłem, wykonując pierwsze prawdziwe zlecenia. Otóż często byłem świadkiem sytuacji, zwłaszcza w kontekście biznesowym, w których obie strony traktowały siebie pogardliwie – panowało przekonanie, że nie można ufać kontrahentom, bo to „obcokrajowcy”, utyskiwano na sposób prowadzenia przez nich interesów oraz ich „cudaczne” obyczaje.
Dziwnie było znajdować się na styku takich dwóch światów (często obecnych w jednym pomieszczeniu!), gdy każda strona mówiła do mnie w języku niezrozumiałym dla drugiej, lecz przez obie byłem dopuszczony do kręgu zaufanych – nie tylko dlatego, że rozumiałem jej język, ale że ze względu na znajomość jej kultury wydawałem się „swój” w odróżnieniu od ludzi, z którymi miałem się w jej imieniu i za jej pieniądze dogadać. Było to szczególnie osobliwe z tego powodu, że żadna ze stron nie zdawała sobie sprawy, iż druga zachowuje się dokładnie tak samo – a uświadomienie im tego nie bardzo należało do mojej roli. Byłem tylko wynajętym narzędziem.
Szybko stało się dla mnie jasne, że w większości przypadków ta nieufność i dyskredytowanie „drugiej strony” wynikały z nieznajomości jej kultury i (lub) braku zainteresowania nią – z niezdolności czy może tylko niechęci wejścia w buty kogoś, kto ukształtował się w innych warunkach. Do pewnego stopnia jest to wybaczalne; trudno zrozumieć coś, czego nigdy się nie doświadczyło. Jednak odruchowa reakcja często sprowadzała się do tego, że jeśli coś jest nam nieznane, to się nie liczy. Co dość znamienne (jak mi się wydało), tendencja ta była najbardziej zauważalna wśród staranniej „wykształconych” ludzi – być może dlatego, że im lepiej człowiek wnika w wyrafinowanie własnej kultury, tym bardziej podejrzewa jego brak w innej i przepaść zdaje się jeszcze większa.
Z początku moja praca ograniczała się głównie do kontaktów między Japonią a Wielką Brytanią, dwoma krajami wyspiarskimi o długowiecznych tradycjach i szczycących się indywidualnością, co często sprzyja rozwojowi poczucia wyższości. Jednak w miarę jak nabierałem doświadczenia i dostawałem coraz więcej zleceń, zacząłem się spotykać z propozycjami tłumaczenia w krajach, w których pracowałem, albo z mówiącymi po angielsku przedstawicielami różnych kultur, albo porozumiewając się z nimi przez drugiego tłumacza. I również w tych sytuacjach obserwowałem wspomniane zjawisko. Jeżeli ludzie nie zdobywają się na wysiłek wykroczenia poza swój schemat kulturowy, to niezależnie od pochodzenia i kręgu społecznego pozostają niewolnikami swoich uprzedzeń, nie są gotowi otworzyć się na „drugiego”.
Zacząłem więc myśleć o napisaniu opartej na moich doświadczeniach książki, która służyłaby naświetleniu absurdalności tych postaw. Autentycznie zabawne było widzieć dwie (lub więcej) grupy osób święcie przekonanych o wyższości własnej kultury, a nieświadomych, że ludzie, na których patrzą z góry, po cichu traktują ich protekcjonalnie – i to dokładnie z tego samego powodu. Pierwszym roboczym tytułem, na który wpadłem, był Daleki Wschód, Daleki Zachód – wydawało mi się to zgrabnym podsumowaniem tej wyrwy percepcyjnej. Kiedy zaś zacząłem się poruszać także w bardziej elitarnych sferach, miałem pokusę dodać do tego zestawu jeszcze Daleki Kosmos – gdyż światek celebrycki absolutnie nie jest wolny od kulturowego snobizmu.
Moim głównym zamiarem było uśmiercenie mitu. Chciałem ukazać, że wszyscy realizujemy to samo, tylko w inny sposób, i nie ma powodu, dla którego jeden styl działania powinien być uznany za lepszy od drugiego – prócz tego, że do niego nawykliśmy, co jest bardzo słabym argumentem. Czy chodzi o język, kuchnię, sztukę, religię czy sport, „twoja” kultura jest tylko jednym z zastygłych w czasie momentów historii, toczącej się jak kula po stoku czasu i zbierającej po drodze przypadkowe odpryski. Nie daje to podstaw do poczucia wyższości ani dumy. Jak ujął to kiedyś mój kolega z Australii, gdy przedstawiłem mu tę myśl: „Chłopie, mamy na to określenie u siebie: «To samo g… w innym wiadrze»”. Niewiele brakowało, by tak brzmiał tytuł tej książki.
Jednak chodzi tu o coś więcej. Znacznie więcej. Wielokrotnie powracało w mojej pracy translatorskiej pewne doświadczenie, często (znów) z ludźmi, którzy mieli się za ulepionych z lepszej gliny. Wymieniali oni jakieś słowo, które uważali za specyficzne dla własnego języka (na przykład angielskie soothsayer1), i powątpiewali, czy dałoby się je przetłumaczyć – nie dlatego, że akurat nie znam właściwego odpowiednika, tylko że słowo to miało nie mieć takowego w drugim języku, bo… pewnie taki nie istnieje. Równie często wrażenie takie mieli użytkownicy obu języków, w każdej kulturze występują bowiem pewne specyficzne słowa, które uważa się za unikalne dla niej. Tymczasem to przekonanie o unikalności wynika tylko z ignorancji: język jest ograniczony jedynie inteligencją jego użytkownika – wszyscy możemy przekazać treści, na jakich nam zależy, w dowolnym języku.
W konsekwencji zacząłem się głębiej zastanawiać nad słowami, nad tym, skąd się wzięły, jak zaczęliśmy się nimi posługiwać i dlaczego jesteśmy jedynymi zwierzętami, które tak postępują – zdolność mówienia to ewidentnie nasza najcenniejsza cecha. Szybko odkryłem, jak mało jest literatury na ten temat. Pochodzenie mowy wciąż stanowi jedną z nieprzeniknionych tajemnic gatunku ludzkiego; zdaniem większości naukowców język miał po prostu wyłonić się pewnego dnia dzięki nader fortunnej, lecz bliżej niesprecyzowanej „rewolucji poznawczej”. Nie dyskutuje się obszernie nad tym, co mogło ją w rzeczywistości spowodować – zadowalamy się neurobiologicznymi zgadywankami i niekończącymi się dywagacjami o naturze gramatyki.
Nie jest to szczególnie zaskakujące. Przez większą część dziejów nie zadawaliśmy sobie zbyt często tego pytania – tak jak powietrze, którym oddychamy, język stanowił po prostu dar bogów i nie było tu nic do dodania. Obraz zagmatwała jednak publikacja rozprawy O powstawaniu gatunków, stało się bowiem jasne, że tak jak wszystko inne, również język musiał wyewoluować. Niemniej choć Darwin zdawał sobie sprawę z tego, że język stanowi klucz do zagadki naszego „na poły boskiego intelektu”, jak go zwał, nie potrafił go wyjaśnić. Sekretem ewolucji jest „dziedziczenie z modyfikacją”, lecz nie widać, od czego język miałby pochodzić lub czego być modyfikacją – w całym królestwie zwierząt nie istnieje nic podobnego.
Być może poszukiwaliśmy jednak nie tam, gdzie trzeba. Obsesyjnie roztrząsając zawiłości gramatyki, językoznawcy postawili wszystko na głowie. W pokrętnych strukturach syntaktycznych Chomsky’ego drzewa zostały wzięte za las. Gramatyka jest bezużyteczna bez słów, co wie każdy, kto próbował nauczyć się języka obcego. Pierwszym krokiem w przejściu od komunikacji zwierzęcej do języka nie było – nie mogło być – wykształcenie się gramatyki. A to dlatego, że rusztowaniem świadomości są słowa i to ich strukturze musimy się przyjrzeć w poszukiwaniu najważniejszych tropów.
Uznałem więc, że trzeba zacząć właśnie od tego. Jeżeli język jest wyznacznikiem nas samych, musimy się skupić na jego działaniu: jak i dlaczego umiejętność mowy tak dobrze nam służy? Jest ważne, by uświadomić sobie, jak prosty – i arbitralny – jest w istocie to system, i pamiętać, że w samym brzmieniu wypowiadanych przez nas słów, które są w zasadzie zmodyfikowanymi pomrukami, nie ma niczego magicznego.
Jednak pomimo wielkiego znaczenia pochodzenia mowy nie jest ona jedynym aspektem, którym powinniśmy się zająć. Sprawą zasadniczą jest to, jak się nią posługujemy. Słowa szanowanych przez nas ludzi – naszych autorytetów w sferze kulturowej, religijnej i politycznej – mogą nadać kierunek naszemu życiu i zdecydować o naszych dokonaniach. Aby prawdziwie zrozumieć wpływ wywierany na nas przez język, musimy przyjrzeć się pochodzeniu mów.
Również to nieomal stało się tytułem tej książki: O powstawaniu przemów. To nawiązanie do Darwina miało dla mnie nieodparty magnetyzm, lecz obraz jest jeszcze szerszy. Użyteczność języka nie zachodzi tylko na takiej zasadzie, jak przydatna jest dłuższa szyja czy błony między palcami dla dziedziczących je osobników. Zdolność posługiwania się mową nie jest czynnikiem stopniowego zwiększenia przewagi małymi kroczkami, takimi jak wykształcenie się dodatkowego palca czy nawet widzenia barwnego. Możliwość nieskończenie drobiazgowego, nieograniczonego komunikowania się z innymi osobnikami stanowi transformację, która zmienia wszystko. To całkowita zmiana paradygmatu, osobliwość (singularity2) w ewolucji życia. Tak naprawdę właśnie język czyni z nas ludzi.
I o tym traktuje ta książka: jak to się stało, że w ogóle opanowaliśmy język, dlaczego daje nam tak wielką przewagę, co dla nas zrobił, jak go używaliśmy i dokąd dalej nas prowadzi – bo ta droga nie dobiegła jeszcze końca. Choć język decyduje o tym, że wszyscy jesteśmy ludźmi, ludzkość nadal pozostaje podzielona z powodu błędnie pokładanej przez nas wiary w wyższość pewnych kultur, religii i tożsamości, szczególnie tych naszych… Wciąż czeka nas zadanie, by wyrwać się ze złudzeń o własnej wyjątkowości, które uniemożliwiają nam uświadomienie sobie, że w ostatecznym rachunku wszyscy jesteśmy w tym samym położeniu.
Pierwsza połowa książki stanowi spojrzenie na to, czym jest język i jak funkcjonuje (rozdział 1), oraz na nieuniknione konsekwencje przyjęcia go: wykształcenie się kultury społecznej (rozdział 2), religii (rozdział 3) i poczucia tożsamości (rozdział 4). W połowie książki rozdział 5 wylicza, jakie metody znaleźliśmy w celu odnowienia kontaktu ze swoim „ja przedsłownym” – różne odtrutki na podstępne pułapki języka. Ostatnie trzy rozdziały koncentrują się wokół bardziej konkretnych pożytków płynących z naszej przygody ze słowami: jak nauka zapewniła nam większe bezpieczeństwo wynikające z rozumienia natury wszechświata i naszego w nim miejsca (rozdział 6), dlaczego potęga wiedzy powoduje rozwój skuteczniejszych środków komunikacji (rozdział 7) oraz ku czemu powinniśmy zmierzać, jeśli mamy skorzystać z tej wiedzy do uratowania się przed samymi sobą (rozdział 8).
W rzeczywistości bowiem nie mamy wyboru. Język od początku do końca dotyczy porozumienia – i w miarę jak prowadzi nas krętą ścieżką od etapu łowców-zbieraczy przez wyścig miejskich hipsterów do krytycznej masy wzajemnej łączności, siła jego logiki staje się w końcu nieodparta.
Miłej lektury.
Simon Prentis
Londyn, 2021
Rozdział 1
Zamknięty w języku, umysł tkwi w więzieniu.
Simone Weil
Czy zdarzyło ci się kiedyś stracić głos? Jeśli tak, wiesz, jak frustrująca jest niemożność powiedzenia tego, co chcesz, wyrażenia swoich odczuć czy zakomunikowania czegokolwiek poza tym, co daje się przekazać prostymi gestami. Korzystanie z języka jest dla nas tak oczywiste, że na co dzień umyka nam to, jak bardzo jesteśmy od niego zależni; ale spróbuj nie odzywać się przez godzinę, gdy następnym razem spotkasz się ze znajomymi. Trudno to zrobić. Niemożność mówienia sprawia, że stajemy się wykluczeni z grupy z tego prostego powodu, że nie możemy się włączyć do rozmowy. Fizycznie obecni, lecz pozbawieni głosu, powoli zaczynamy znikać.
Wciąż możemy jednak przynajmniej rozumieć, co mówią inni. Ale wyobraź sobie, że i to nie wchodzi w grę. Tak wygląda sytuacja, gdy mieszkamy w kraju, w którym ludzie posługują się nieznanym nam językiem. Tkwimy wyizolowani we własnym świecie, odcięci od zasadniczego czynnika decydującego o człowieczeństwie. Bez języka wracamy do zwierzęcych korzeni, zdolni okazywać jedynie najbardziej elementarne uczucia. Zresztą właśnie tak zaczynamy życie. Jak wiedzą wszyscy rodzice, dopóki dziecko nie nauczy się mówić, w dużym stopniu pozostaje uroczym, bezradnym, kochanym zwierzaczkiem. Bez względu na to, że gdzie indziej Biblia może się mylić, w tym zdecydowanie ma rację: „na początku było Słowo”.
Wszystko zaczyna się od słów, ponieważ bez nich bylibyśmy tylko tym, czym czynią nas same geny – narażonym na liczne zagrożenia, skąpo owłosionym gatunkiem małp, zamkniętych we własnych doznaniach i mogących tylko zgadywać, co czują pozostałe. Nic dziwnego, że większość zwierząt jest tak płochliwa. Nie dysponując językiem, jesteśmy skazani wyłącznie na siebie, bezbronni wobec najczarniejszych tworów wyobraźni, zdani na instynktowne pocieszenia i zwierzęcy spryt. Bez słów pozwalających zdefiniować i omówić początek i koniec nie byłoby początku, końca ani miary przestrzeni i czasu od jednego do drugiego – a w konsekwencji nie byłoby kultury, techniki, cywilizacji. Pod względem genetycznym wszystko, co dzieli nas od naszych kuzynów z grona naczelnych, sprowadza się do maluteńkiego plasterka galaretowatej masy, znikomego odsetka genomu, który w przeważającej mierze dzielimy z większością istot na planecie – niemniej różnica między szympansem a astronautą jest dosłownie astronomiczna. A DNA w żadnym stopniu jej nie tłumaczy.
Tłumaczy ją natomiast język.
A to dlatego, że język jest nadrzędną aplikacją, która przebija wszystko inne. Jest taki, ponieważ pozwala nam dzielić się myślami i scalać spostrzeżenia całego gatunku. By sparafrazować pewną znaną analogię, jeżeli mam jabłko, a ty masz pomarańczę i wymienimy się nimi, każdy z nas ma wciąż po jednym owocu. Jeśli jednak ja mam pomysł i ty masz pomysł i się nimi wymienimy, każdy z nas ma dwa pomysły. Umożliwia to magia słów. Gdy pomnożymy ten proces przez elementarne wymiany w całym społeczeństwie, nagle otrzymujemy wykładniczy przyrost świadomości. Urodzenie się w świecie z językiem sprawia, że nie jesteśmy ograniczeni do swoich indywidualnych myśli i percepcji, lecz mamy potencjalnie dostęp do wszystkich idei naszej społeczności – i w efekcie powstaje mózg grupowy. Różnicę sprawiają myśli, a język pozwala je rozprzestrzeniać.
To naprawdę imponująca zdolność. Dzięki wydobyciu z ust kilku dźwięków mogę przenieść myśl z wnętrza swojej głowy do twojej, nie musząc robić w tym celu nic innego. Nie trzeba uzupełniać tego żadnymi gestami, choć bywają one użyteczne. Nie trzeba korzystać ze specjalnego sprzętu, a ty nie musisz mnie nawet widzieć. W rzeczywistości nie musisz nawet wiedzieć, kim jestem. To nadzwyczajna sztuczka magiczna, a jej moc na tym się nie kończy. Dzięki pokrewnej magii pisma mogę korzystać z języka do podróżowania w czasie, komunikując myśli – tak jak robię to w tej chwili – długo po tym, gdy na nie wpadłem, spisałem je czy opublikowałem. W momencie, gdy będziesz je czytać, mogę już nawet nie żyć, ale nie przekreśli to możliwości komunikacji. Ponadto nie musisz nawet posługiwać się językiem, w którym pisałem – możesz czytać tłumaczenie i nadal rozumieć, co chciałem przekazać.
Tak jak każda sztuczka magiczna, zadziwia nas ona dlatego, że nie znamy jej mechanizmu. Tajemniczość języka wynika z tego, że bardzo łatwo go przyswajamy. Bez względu na to, w jakim kraju czy kulturze się rodzimy, opanowujemy język ojczysty jeszcze przed rozpoczęciem szkoły, wyrabiając sobie przy okazji doskonały rodowity akcent – a mimo to nie mamy najmniejszego pojęcia, jak udało nam się tego dokonać. Podobnie jak nauka chodzenia przebiega to po prostu naturalnie. Jednak – jak odkrywamy natychmiast po natknięciu się na inną mowę – język nie jest tak naturalny, jak się nam zdaje. Być może stanowi jedyny czynnik odróżniający nas od pozostałych zwierząt, ale w zasadniczy sposób różni się od chodzenia: wszyscy poruszamy się przecież mniej więcej tak samo, natomiast mowa bywa bardzo odmienna.
A przynajmniej może sprawiać takie wrażenie. Pierwsze zetknięcie się z obcym językiem, zwłaszcza jeśli nie jest spokrewniony z naszym, bywa niemałym szokiem. Nagle okazuje się, że dźwięki wydobywające się z ust innych ludzi nie mają żadnego sensu. Lecz w rzeczywistości wszyscy na świecie robimy to samo, tylko w inny sposób – do wyrażania i przekazywania treści używamy prostych kombinacji brzmień. Konkretne artykułowane przez nas głoski oraz sposób ich grupowania mogą się różnić, ale co do zasady sztuczka mowy jest identyczna wszędzie, gdzie występuje. Znakujemy swoje spostrzeżenia cyfrowym zestawem dźwięków i korzystamy z nich jako z narzędzia do dzielenia się nimi z innymi ludźmi.
Ale czy aby na pewno to cyfrowy zestaw dźwięków?
Zaskakujące jest to, że w ogóle nas to zaskakuje. Powód jest taki, że w większości nie zastanawiamy się nad językiem i jego mechanizmami, podobnie jak nie zastanawiamy się nad tym, jak funkcjonuje nasz organizm – a nawet zbyt dużo się o tym nie dowiadujemy. Choć język odgrywa fundamentalną rolę we wszystkim, co robimy, pozostaje dla nas w znacznej mierze niewidzialny. Nieustannie z niego korzystamy, polegamy na zapewnianej przez niego możliwości wyrażania najsubtelniejszych niuansów myśli i uczuć, ale mimo to używamy go niemal nieświadomie, w minimalnym stopniu rejestrując zdumiewająco precyzyjny taniec, jakiemu język oddaje się wewnątrz naszych ust. Wszystko to przyjmujemy za naturalne, a jeśli czasem o tym myślimy, to z reguły ze zdumieniem, że coś takiego w ogóle występuje. Skąd zatem pochodzi język? Kiedy się narodził? Dlaczego jesteśmy jedynymi zwierzętami, które umieją mówić? O dziwo, wciąż brakuje bezspornych odpowiedzi na te pytania.
Jak w przypadku wielu kwestii, które nurtowały ludzi od wieków, zgodnie z tradycyjnym wyjaśnieniem język jest darem bogów. Światu chrześcijańskiemu znane są opowieści biblijne, ale nie jest to tylko wątek chrześcijański. Niemal w każdej kulturze znajdujemy jakieś podanie o tym, że ludzkość otrzymała dar mowy od nadprzyrodzonej istoty. U współczesnego odbiorcy wyjaśnienie to może zostawiać poczucie niedosytu, niemniej dzisiejsze koncepcje na temat języka i jego ewolucji nie są wiele lepsze. Główne teorie opierają się wciąż na idei spopularyzowanej w latach sześćdziesiątych XX wieku przez Noama Chomsky’ego, głoszącej, że pewna nieznana mutacja genetyczna wyposażyła nasz gatunek w zdolność nazwaną przez niego „mechanizmem przyswajania języka” (language acquisition device), umożliwiającą nam mowę.
Jednak w obliczu utrzymującego się braku namacalnych dowodów koncepcja ta nie wnosi w istocie dużo więcej niż „wyjaśnienie” religijne. Oczywiście wiemy obecnie, że istnieją w mózgu określone obszary odpowiedzialne za mowę, oraz odkryliśmy gen, który jest prawdopodobnie związany z pewnymi aspektami jej wytwarzania, lecz ciągle jesteśmy bardzo dalecy od wytłumaczenia, w jaki sposób język się narodził i jak się rozwijał. Ta zdumiewająca zdolność ludzka nie mogła zaistnieć od razu w pełni uformowana. Musiał prowadzić do tego pewien proces.
Trudno jest wszakże wytropić jego początki. Kiedy zaczyna się myśleć o języku, jawi się on jako twór tak złożony, pełen zagadkowych, mało uchwytnych reguł gramatyki, że zdaje się prawie niemożliwe, aby miał wyłonić się naturalnie. Każdy, kto doświadczył frustracji prób wolnego od błędów posługiwania się obcym językiem, wie, jakiego wysiłku wymaga przestrzeganie niejasnych związków zgody podmiot–orzeczenie we francuskim i hiszpańskim czy pozornie przypadkowe stosowanie słów dźwiękonaśladowczych w japońskim. W niczym nie pomaga też matematyczna ekwilibrystyka typowa dla gramatyk generatywnych Chomsky’ego, która sprawia zwykle, że przeciętny człowiek robi głową gan-gan (zgrabne japońskie wyrażenie, które oznacza między innymi „tłuc, walić”) w mur. Jakże taka złożoność mogłaby wytworzyć się w drodze powolnej ewolucji z prostego zaczątku?
Z tym że, jak wiemy, w przyrodzie ożywionej dokonało się właśnie coś takiego. Jak wszystkie pozostałe gatunki żyjące dziś na planecie również ludzie są wytworem naturalnej ewolucji, trwającej zawrotne trzy i pół miliarda lat, z których blisko trzy miliardy sprowadzały się w zasadzie do reprodukcji organizmów jednokomórkowych. Nadzwyczaj skomplikowana struktura ludzkiego mózgu jest rezultatem powolnych przekształceń zachodzących w niezliczonych pokoleniach. Być może więc zaczynając rozwiązywanie zagadki abstrakcyjnych struktur języka od obecnego poziomu jego rozwoju, analizujemy go od niewłaściwego końca.
Podobnie jak wczesne, skomplikowane koncepcje na temat natury kosmosu ustąpiły miejsca prostocie i elegancji modelu kopernikańskiego, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że nie Ziemia, lecz Słońce znajduje się w centrum naszego układu planetarnego, tak jest też całkiem możliwe, że rozwój języka był sprawą znacznie prostszą, niż sobie wyobrażamy. Niemal nieskończona paleta kolorów, które jesteśmy w stanie postrzegać, jest efektem działania zaledwie trzech typów receptorów barw w naszych oczach. Także odczucia smakowe i węchowe biorą się z bardzo ograniczonej liczby pierwotnych bodźców. Dzieje się tak dlatego, że nasz mózg potrafi z nadzwyczajną maestrią wyczarowywać złożoność z prostoty. Bardzo podobnie może być w przypadku zdolności mowy.
Aby zrozumieć przyczyny tego zjawiska, musimy dokładniej przyjrzeć się funkcjonowaniu języka. Zastanów się przez moment, co się dzieje, gdy coś mówisz. Jeśli traktujemy mowę jako ciąg dźwięków, okazuje się ona po prostu długim, starannie skonstruowanym pomrukiem. W rezultacie wszystko, co mówimy, sprowadza się do wyjątkowo przeciągłego westchnienia, w którego trakcie możemy wyróżnić jednostki akustyczne, wytwarzane i kontrolowane przez zbiór elementarnych ruchów ust, stawiających opór swobodnemu strumieniowi powietrza. Spróbuj: wydaj z siebie głośne westchnienie i nie przerywaj go, aż zabraknie ci tchu – „aaaaaahhhhh”. Zauważ, że możesz modulować wysokość wydobywającego się dźwięku, czym zmieniasz nadawany mu wyraz – jego zabarwienie emocjonalne.
To właśnie, czyli czysta wokalizacja, stanowi fundament wszelkiej mowy. Na tym polega jej zwierzęcy rdzeń, szczekliwa, miaukliwa, kwikliwa, gdakliwa ekspresja odczuć, którą współdzielimy z naszymi zwierzęcymi kuzynami. A teraz powtórz powyższe ćwiczenie, ale tym razem kilkakrotnie złączaj wargi i je rozluźniaj: „aaaahh–ma-ma-ma-ma”. Z kolei zamiast tylko złączać wargi, jednocześnie delikatnie wydmij je podczas wydawania dźwięku, wzbudzając w nich niewielkie napięcie: „aaaahh–ba-ba-ba-ba”. Czy brzmi to znajomo? Prawdopodobnie właśnie tak zaczynała się twoja przygoda z mową. W wielu językach na całym świecie pierwszymi słowami, które niemowlę uczy się kojarzyć z opiekującymi się nim osobami, są różne warianty „mama” lub „baba” – najłatwiejsze dźwięki do wytworzenia. Wszelka mowa zaczyna się od radosnego gaworzenia.
Wyczuj teraz, jak twoje usta muszą się ułożyć, aby powstały inne dźwięki. Na przykład „d” wytwarza się przez oparcie czubka języka na podniebieniu, a „g” przez zaciśnięcie gardła, nie ust. Kiedy się z tym trochę zaznajomisz, spróbuj zmienić składnik samogłoskowy z „a” na „o” i zaobserwuj, jak w celu wytworzenia tej głoski musi się zmienić kształt wnętrza ust. Następnie zauważ, jak zmienia się ułożenie ust i języka, gdy łączysz dźwięki w słowa. Spróbuj powiedzieć: „hulabaluu” albo „korale koloru koralowego”. Gdy rozkładamy wszystkie ruchy na elementy pierwsze i świadomie je obserwujemy, okazuje się, że mowa to niemały wyczyn, niemniej w dorosłym życiu bez najmniejszego wysiłku posługujemy się nią tysiące razy dziennie.
Na najprostszym poziomie analizy język opiera się na społecznej umowie, że pewne dźwięki mają pewne znaczenia, i inne zwierzęta też są zdolne do zawarcia takiej umowy. Na przykład niektóre małpy dysponują odmiennymi okrzykami alarmowymi zależnie od tego, czy dojrzanym przez nie zagrożeniem jest wąż czy orzeł, i korzystają z nich do ostrzegania pozostałych osobników w grupie, by szukały odpowiedniego schronienia. Z kolei szympansy komunikują gestami i pohukiwaniem swoje uczucia. Ludzie nie są w żadnym razie wyjątkiem pod względem używania arbitralnych znaków i dźwięków do przekazywania wiadomości.
Ważne jest jednak to, co zrobiliśmy z tymi dźwiękami. Sama w sobie jest to rzecz niewielka, ale stanowi o kardynalnej różnicy między ludzkim językiem a sposobami porozumiewania się wszystkich innych zwierząt. Wyizolowaliśmy pewne dźwięki i używamy ich jako osobnych jednostek, które łączymy w celu tworzenia słów. Sprawia to, że w odróżnieniu od innych gatunków nie mamy po prostu innego pojedynczego pomruku w odniesieniu do każdej rzeczy, co składa się na analogową reprezentację treści wybranymi dźwiękami na zasadzie jeden do jednego. Zamiast tego łączymy niewielką liczbę brzmień w cyfrowe sekwencje; posługujemy się ich kombinacją. Dzięki temu łatwiej jest tworzyć i zapamiętywać nowe dźwięki.
Wspomnianymi dźwiękami są dowolne odgłosy, jakie mogą powstać w ustach człowieka: cmokanie, mlaskanie, prychanie, chrząkanie, pohukiwanie, syczenie. Międzynarodowy alfabet fonetyczny zawiera ponad sto pięćdziesiąt symboli, które reprezentują wszystkie znane dźwięki stosowane przez ludzi w różnych mowach, jednak żaden język nie korzysta z całego tego zestawu, ani nawet nie z jego większej części. Wystarczy, aby dysponował zbiorem, który pozwala na tworzenie kombinacji. Dźwięki te stanowią surowiec mowy i jest tak w każdym języku. Wszyscy postępujemy analogicznie, choć wytwarzane przez nas dźwięki, gdy mówimy po francusku, zdecydowanie różnią się od niemieckich, suahili czy chińskich. Zasada jednak pozostaje w każdym przypadku taka sama: niewielka liczba dźwięków jest zestawiana w ogromną liczbę słów. W językoznawstwie każdy z tych odmiennych dźwięków nazywa się fonemem. Choć nie jest to do końca tak proste, można traktować fonemy jako poszczególne samogłoski i spółgłoski, zamknięty zbiór, który stanowi charakterystyczną cechę danego języka.
To, że każdy język ma własną, niepowtarzalną grupę dźwięków, sprawia, że inne języki mogą brzmieć w naszych uszach obco. Na przykład osoby anglojęzyczne często czują się nieswojo, słysząc ostre, gardłowe głoski niemieckie czy arabskie, a odleglejsze afrykańskie języki mlaskowe czy dalekowschodnie tonalne często brzmią całkiem egzotycznie, jeśli człowiek nie jest z nimi osłuchany. Rzecz w tym, że dźwięki te nie tylko brzmią naturalnie dla użytkowników danego języka, lecz jednocześnie wiele dźwięków normalnych dla nas może budzić zdumienie u ludzi, którzy nie wychowali się w ich otoczeniu. Osoby japońsko- i chińskojęzyczne często mają trudności z odróżnianiem głosek „r” i „l” (Japończycy muszą opanować ponad dwadzieścia nowych fonemów, by mówić naturalnie brzmiącym angielskim) – w tamtych językach dźwięki te nie występują. Ponadto, wraz z większością nierodowitych użytkowników angielskiego, Chińczycy i Japończycy borykają się z dziwną, wargową wymową „th”, jednym z najbardziej charakterystycznych fonemów angielskich.
Dla funkcjonowania języka jest jednak obojętne, jak brzmią poszczególne dźwięki. Ważne jest tylko, by istniał ich ograniczony zestaw oraz by były stosowane konsekwentnie i wyłącznie. Sekretem języka ludzkiego jest jego zdolność do generowania olbrzymiej liczby różnych słów z małej liczby głosek. Oczywiście język nie sprowadza się do samych słów. Bez gramatyki, która je porządkuje, trudno jest zostać zrozumianym z dostateczną precyzją (każdy, kto zmagał się z komunikacją w języku obcym, nieraz boleśnie się o tym przekonał). Niemniej słowa stanowią niezbędny pierwszy krok, ponieważ bez nich nie może zaistnieć gramatyka. Nie powinno więc dziwić, że nasi zwierzęcy kuzyni nie wykazują specjalnych oznak zdolności używania gramatyki – skoro nie dysponują słowami, nie mają takiej konieczności.
Może się to zdawać wprost niepojęte, że w angielskim występuje aż milion słów, lecz dzięki sztywnemu systemowi fonemów tworzenie ich jest kwestią magii matematyki. Szybko mielibyśmy kłopoty z zapamiętaniem na przykład nazw liczb, gdyby każdą liczbę miało wyrażać całkowicie inne słowo (tak jak „pięć” i „sześć”) – skoro jednak używamy systemu opartego na kombinacjach dziesięciu podstawowych cyfr, łatwo tworzy się i zapamiętuje nowe. Nie ma trudności z powiedzeniem czy zapamiętaniem nawet tak stosunkowo dużej liczby jak 178 346, ponieważ rozumiemy, że jest to systematyczna kombinacja cyfr, natomiast niemożliwością byłoby pamiętanie każdej kolejnej liczby jako niepowtarzalnego analogowego pomruku, niepowiązanego z pozostałymi.
Podstawową jednostką w języku mówionym jest sylaba, która w swojej najprostszej formie stanowi połączenie spółgłoski z samogłoską, jak w „la”, „di” i „da”. Język angielski ma stosunkowo dużo fonemów (około czterdziestu czterech zależnie od dialektu), a niektóre z najstarszych znanych języków, na przykład grupa khoisan z rodziny tak zwanych języków mlaskowych, korzystają aż z dwudziestu czterech samogłosek i stu siedemnastu spółgłosek. Jednak nawet języki dysponujące bardzo nielicznymi fonemami radzą sobie doskonale. W przybliżeniu można uznać, że potencjalna liczba sylab dostępnych w danym języku równa się liczbie samogłosek pomnożonej przez liczbę spółgłosek, i choć w praktyce połączenia fonemów są często ograniczone rozmaitymi regułami i wyjątkami, te elementarne wyliczenia dużo mówią.
Pamiętając o tym, możemy zacząć dostrzegać, jak język mógł wyewoluować w procesie stopniowej redukcji zbioru używanych przez nas analogowych okrzyków i łączenia ich w cyfrowe klastery. Coraz więcej danych wskazuje też, że również inne gatunki rozpoczęły taki proces komasowania dźwięków. Nie oznacza to jednak, że wkrótce odezwą się swoją mową. Trzeba pamiętać, że podobnie jak sama ewolucja wszelkie procesy tego rodzaju postępują małymi krokami. Nawykliśmy do tempa przemian i rozwoju, do jakiego jest zdolne nasze wsparte językiem społeczeństwo, ale w zamierzchłej przeszłości zmiany zachodziły bez porównania wolniej. Odkrycia archeologiczne wskazują, że dawni ludzie zaczęli stosować proste kamienne narzędzia już dwa miliony lat temu – wiemy też jednak, że upłynął kolejny milion lat, zanim wprowadzono znaczące modyfikacje formy i użycia tych narzędzi. Aby coś się wykształciło, trzeba czasu – milion lat to pięćdziesiąt tysięcy pokoleń.
Świadomość zasadniczej prostoty triku, który pozwala nam tworzyć wielką liczbę słów i się nimi posługiwać, pomaga w przeniknięciu tajemnicy języka. Po przyjęciu się idei składania dźwięków w większe całości pozostaje już tylko kwestia powolnego umawiania się, które kombinacje dźwiękowe odnoszą się do czego. Sprawą kluczową jest tu to, że nie ma znaczenia konkretne brzmienie tych dźwięków. Nie ma powodu, dla którego cząsteczka H2O, elementarna cegiełka życia, musiałaby być zwana „wodą”, a nie water, eau, aqua, νερό, पानी czy 水. Nie ma też powodu, aby ser był zwany „serem”, a nie fromage, sajt, сыр czy 치즈. Są to tylko nazwy, które powstały w różnych językach w odniesieniu do tych rzeczy. W brzmieniu tych słów nie ma niczego, co czyni je bliższymi serowi i wodzie w jednym języku niż w drugim. Zasadniczo jest to proces przypadkowy i losowy, ograniczony tylko repertuarem dźwięków, jakie możemy wytworzyć w ustach. Wbrew wszelkim emocjonalnym czy patriotycznym sentymentom nie ma niczego szczególnego w wypowiadanych przez nas słowach.
Zdolność stopniowego tworzenia i używania różnych słów wciąż nie wystarcza jednak do wytłumaczenia złożoności języków, jakimi się dziś posługujemy. Małe dzieci uczące się mówić oraz dorośli opanowujący język obcy mogą zaczynać od pojedynczych słów, ale to dopiero początek. Następnym krokiem w drodze od gaworzenia do wieży Babel jest gramatyka. Sam fakt jej istnienia oraz to, że dzieci przyswajają ją z taką łatwością, podaje się często jako dowód na wrodzony instynkt językowy, lecz i w tej kwestii możliwa jest inna interpretacja. Czym bowiem jest gramatyka? Zasadniczo to sposób porządkowania informacji w celu wyrażenia zależności między pojęciami. Czy mysz je ser, czy ser je mysz? Słowa mogą być identyczne, ale znaczenie zupełnie inne – i tę różnicę wyraża gramatyka (czy raczej składnia, syntaktyka, by użyć terminu preferowanego przez językoznawców). Od kiedy przyjął się pomysł korzystania ze słów, kolejnym logicznym etapem było znalezienie sposobu używania ich kombinacji w celu wyrażania bardziej złożonych myśli. Jest tak we wszystkich językach. W tym zaś momencie szybko okazuje się, że potrzebna jest umowa co do szyku słów w zdaniu.
Aby dać bardzo prosty przykład, jeżeli znamy słowa „węże”, „jeść” i „małpy”, sens ułożonego z nich zdania będzie zależał od tego, co zdecydujemy w sprawie jego szyku. Jeśli uznamy, że istota wykonująca czynność powinna być wymieniona przed przedmiotem jej działania, wówczas zdanie „węże jeść małpy” powie nam, że ucztują węże. Ale jeśli postanowimy, że w naszym języku pierwszy powinien iść przedmiot działania, wówczas to samo zdanie „węże jeść małpy” będzie znaczyć, że posilają się te drugie. Użytkownikom angielskiego takie rozwiązanie może się wydawać nieprawdopodobne, lecz istnieją języki, w których naturalnie występuje właśnie taki szyk. Mamy skłonność, by traktować układ zdania charakterystyczny dla swojego języka jako normę, ale okazuje się, że istnieje wiele takich norm.
Zasadniczymi składnikami dowolnego zdania w dowolnym języku są podmiot (osoba lub rzecz, które coś robią), orzeczenie (czasownik wyrażający tę czynność) i dopełnienie bliższe (przedmiot, którego owa czynność dotyczy). Wystarcza chwila zastanowienia, by zauważyć, że istnieje tylko sześć sposobów ustawienia podmiotu (S, subject), orzeczenia (V, verb) i dopełnienia (O, object). Mamy szyk SVO (stosowany między innymi w angielskim3), SOV, OSV, OVS, VSO oraz VOS i wszystkie one występują w różnych językach, aczkolwiek trzy ostatnie należą do rzadkości. Ponadto, choć zdrowy rozsądek może podpowiadać użytkownikom angielskiego, że zdanie powinno układać się w porządku podmiot–orzeczenie–dopełnienie, układ SVO nie jest najczęściej występującym na świecie. Niemal połowa znanych nam języków preferuje szyk SOV, w którym czasownik pojawia się na końcu zdania. Oznacza to, że „węże małpy jeść” jest najczęstszym sposobem wyrażenia tych przykrych dla małp realiów. Nie ma jednak znaczenia, jaki układ jest stosowany, jeżeli tylko robi się to konsekwentnie. SVO znakomicie sprawdza się w angielskim, mimo że nie jest najczęściej preferowanym szykiem na świecie.
Językoznawcy od dawna spierają się, czy podstawa składni, tak zwana gramatyka uniwersalna języków ludzkich, jest determinowana przez geny (pogląd wyrażany przez Noama Chomsky’ego), czy też wzorce wykrywane w mowie wyłaniają się raczej z konieczności (pionierem tej koncepcji był Joseph Greenberg). W miarę jak powiększa się nasza wiedza o rzadszych i słabiej udokumentowanych językach, coraz bardziej widać jednak występowanie niewielu tendencji uniwersalnych. Oprócz podobieństw w ramach rodzin pokrewnych języków wykształcenie się takiego czy innego szyku zdania w dowolnym języku wydaje się w dużym stopniu dziełem przypadku, podobnie jak jest z głoskami, z których tworzymy słowa. Wygląda na to, że szukamy po prostu czegokolwiek, co zadziała, a nie opieramy się na jakichś wrodzonych czynnikach, które przesądzałyby o tych wyborach. Podobnie jak w przypadku fonemów kluczem do wzajemnego rozumienia się jest konsekwencja – trzymanie się tego, co zostało przyjęte.
A do podjęcia jest wiele decyzji. Bez względu na wybrany szyk wypowiedź „węże jeść małpy” wciąż nie przekazuje zbyt wielu informacji. Kiedy do tego doszło lub dojdzie? Z tych trzech słów się tego nie dowiemy. Na wypadek więc, gdyby ta wiadomość o czasie była ważna, musi istnieć jakiś sposób jej wyrażenia. Czy ta uczta już się odbyła, trwa w tej chwili czy zagraża niebawem? Nietrudno zauważyć, jak potrzeba wyrażania takich relacji czasowych mogłaby powstać naturalnie, mimo że w różnych językach zaspokaja się ją w odmienny sposób. Kolejną istotną sprawą jest wzajemne usytuowanie obiektów. Na przykład „węże małpy drzewo jeść” nie mówi nam, czy jedzą (zjadły, będą jadły?) je na drzewie, czy pod drzewem. Potrzebny jest przyimek, czy raczej – w układzie SOV – poimek. Uzyskujemy wtedy: „węże małpy drzewo pod jeść”. Jeżeli chcesz powiedzieć, o jakie węże czy małpy chodzi, powstaje potrzeba przymiotników. I tak dalej.
Rozwijanie się gramatyki w taki sposób (proces zwany w językoznawstwie gramatykalizacją) następowało prawdopodobnie bardzo powoli. Podobnie jak przestawienie się z systemu analogowego na cyfrowy w tworzeniu słów również gramatyka raczej nie pojawiła się na scenie od razu w pełni ukształtowana, choć kolejne pokolenia mogły przyswajać ją sobie szybciej, jak dzieje się z każdą nową umiejętnością czy technologią. Być może nigdy nie dowiemy się, kiedy powstał pierwszy system zbliżony pod względem zaawansowania do współczesnej gramatyki, ale prawdopodobnie prowadził do tego naturalny postęp od używania słów nawiązujących bezpośrednio do najważniejszych dla nas rzeczy i czynności – do stosowania słów w celu ukazania relacji między tymi rzeczami. Być może w ewolucji składni pojawił się nawet aspekt fraktalny (taki jak skomplikowane wzorce rozgałęzień, znane z przyrody) i gramatyka wyłaniała się na kolejnych etapach z krytycznej masy słów.
Jak miałoby się to dziać? W rzeczywistości nie musimy się cofać bardzo daleko w przeszłość, by trafić na historycznie udokumentowane przykłady. Weźmy angielskie wyrażenie going to jak w zdaniu I’m going to eat that dog (Zjem tego psa). Wiemy, że jeszcze w czasach Szekspira going to miało tylko swoje znaczenie dosłowne – „pójść dokądś, aby coś zrobić”. Jednak w XVIII wieku znaczenie to zaczęło się zmieniać w kierunku wskazywania na zamiar zrobienia czegoś. W bardzo podobny sposób użycie angielskiego słowa will w celu wyrażania zamiaru (jak w I will eat that dog) wzięło się od jego starszego znaczenia will jako „życzyć sobie czegoś” i przekształciło się w bardziej neutralny znacznik czasu przyszłego – proces taki językoznawcy nazywają rozbieleniem semantycznym albo desemantyzacją. W przypadku will utrata siły semantycznej słowa uwidocznia się również w tym, że bywa często zapisywane w formie ściągniętej ’ll (jak w I’ll eat that dog) – podobnie zresztą jak going to jest stopniowo zastępowane przez skrócone gonna.
Przykłady takie znajduje się we wszystkich językach4. W japońskim czasownik, który znaczy „zobaczyć” (miru), jest też używany w sensie „spróbować” – dlatego „zobacz zjeść psa” zaczęło znaczyć „spróbuj zjeść psa”, a odpowiedni znak zredukował się do symbolu fonetycznego. W języku francuskim puisque, które w nowoczesnej francuszczyźnie znaczy „ponieważ”, wyewoluowało od puis que, czyli „po tym”. Z kolei angielskie goodbye wykształciło się przed wiekami ze zwrotu God be with thee (Bóg z tobą). W formie goodbye mamy tylko relikt tej dawnej postaci – głoski wypowiadane przez nas w chwili pożegnania przestały stanowić akt zawierzenia podróżnika boskiej opiece. To samo odnosi się do hiszpańskiego adiós, które kiedyś, jako a Diós, polecało oddalającą się osobę Bogu, a teraz dla większości ludzi nie ma tego znaczenia. W języku japońskim, w kontekście odmiennego dziedzictwa kulturowego, pożegnalny zwrot sayonara znaczy dosłownie „skoro tak być musi” – choć i w tym wypadku obecnie nikt nie ma tego na myśli.
Ewolucja gramatyki znajduje też odzwierciedlenie w typach i częstotliwości używanych przez nas słów. W językoznawstwie odróżnia się tak zwane słowa znaczące – rzeczowniki, czasowniki, przymiotniki i przysłówki, takie jak „pies”, „jeść”, „brudny”, „powoli”, które znakują obiekty fizyczne i cechy w świecie rzeczywistym – od słów „funkcyjnych”, które wskazują na powiązania między tamtymi, na przykład „w”, „na”, „pod”, „przez”. Sens słowa znaczącego często można przedstawić na rysunku, natomiast słowa funkcyjne jest dużo trudniej tak zaprezentować, ponieważ wyrażają relacje między przedmiotami lub czynnościami, a nie je same. Niemniej należą one do istoty tego, co potocznie rozumie się przez „dobrą gramatykę” – zdolność poprawnego i skutecznego posługiwania się nimi odróżnia mowę dorosłego rodowitego użytkownika danego języka od mowy małego dziecka lub kaleczącego język obcokrajowca.
Słowa znaczące składają się na zdecydowaną większość naszego leksykonu. Aż dwie trzecie znanych nam słów to rzeczowniki, około dwudziestu procent czasowniki, a resztę stanowią przymiotniki i przysłówki. Jest tak dlatego, że w dowolnym języku występuje tylko niewielka liczba słów funkcyjnych: w angielskim około trzystu, a nawet w chińskim – języku niefleksyjnym, który w większym stopniu polega na słowach funkcyjnych – jest ich około pięciuset. Mimo to od połowy do dwóch trzecich wypowiadanych przez nas wyrazów to słowa funkcyjne (zastanów się, jak często trzeba użyć „w”, „przy”, „na”, „i” czy „ale”, by wymienić tylko kilka). Fakt ten jest mniej zaskakujący, kiedy zdamy sobie sprawę, że służą one jako spoiwo struktury zdania. Gdyby usunąć z niego słowa funkcyjne, nadal można by uchwycić ogólny sens, ale mielibyśmy większe trudności z jego szczegółowym zrozumieniem. Na przykład ostatnie zdanie brzmiałoby: „Usunąć słowa funkcyjne uchwycić sens trudności szczegółowym zrozumieniem”.
Jeżeli pierwszym krokiem do języka ludzkiego było tworzenie słów dzięki digitalizacji analogowych dźwięków, to można oczekiwać, że mowa w tych najwcześniejszych stadiach rozwoju była równie niezgrabna jak wówczas, gdy zaczynamy się uczyć jakiegoś języka obcego w wieku dorosłym i próbujemy porozumiewać się za pomocą garstki rzeczowników i czasowników, wspomagając się gestami. Trudno uznać to też za przypadek, że właśnie w taki sposób dzieci przyswajają sobie rodzimy język – najpierw wypowiadają tylko po jednym słowie, potem po dwa, a dopiero z czasem uczą się stosowania słów funkcyjnych, które wyrażają relacje między poznanymi już pojęciami. Kuszące jest, by dostrzegać w tym procesie przyswajania języka analogię do tego, jak rozwój płodowy embrionu odzwierciedla dzieje ewolucyjne organizmu, w który ma się rozwinąć. A istnieje jeszcze jeden, znacznie wyraźniejszy sygnał, że tak właśnie mogło to przebiegać.
O ile obraz wczesnej ewolucji języka musi opierać się na domysłach (choć toczący się proces gramatykalizacji języka można nadal obserwować dzisiaj), o tyle następny ważny etap w jego rozwoju – wynalezienie pisma – pozwala nam zobaczyć na własne oczy przebieg takiego procesu digitalizacji, upraszczania i abstrahowania, który toczy się od samego początku. Pismo wynaleziono dopiero w ostatnich kilku tysiącach lat, lecz w odróżnieniu od mowy pozostawia ono datowane ślady swego rozwoju, a fazy, przez które przechodziło w tym procesie, są prawdopodobnie analogiczne do tego, co się działo, gdy uczyliśmy się mówić. Pismo, jakie znamy dzisiaj, również jest systemem cyfrowym, który pozwala na wydajną prezentację każdego wypowiadanego słowa przy użyciu niewielkiej liczby symboli. Ale jego początki były inne. Pierwotne pismo powstało jako system analogowy, w którym słowa były reprezentowane przez obrazki. I tak jak z pewnością stało się z językiem mówionym, powoli zrozumieliśmy, że system cyfrowy niepomiernie zwiększa elastyczność komunikacji.
Choć nie ma pełnej zgody co do tego, kiedy narodziło się pismo „z prawdziwego zdarzenia” (w odróżnieniu od znaków, które symbolizowały pewne rzeczy czy pozwalały ludziom orientować się w ich liczebności), ogólnie przyjmuje się, że po raz pierwszy pojawiło się ono na Bliskim Wschodzie; zarówno Mezopotamia, jak i Egipt wypracowały własne systemy około pięciu tysięcy lat temu. Podobnie jak z mową różne systemy mogły kształtować się niezależnie od siebie lub – co być może prawdopodobniejsze – po tym, jak zrodził się gdzieś pomysł stosowania symboli do reprezentowania mowy, wieść roznosiła się szybko do sąsiednich ośrodków cywilizacji, w których opracowywano własny sposób wprowadzenia tej koncepcji w życie. Z czasem dochodziły kolejne odmienne systemy pisma (chiński dołączył około dwóch tysięcy lat później), lecz bez względu na to, czy wykształcone niezależnie, czy inspirowane podpatrzonymi przykładami, wszystkie są – i to sprawa kluczowa – analogowe, nie cyfrowe. Tak jak całostkami są okrzyki wydawane przez zwierzęta, pierwsze pismo miało charakter obrazkowy – polegało na przedstawianiu danego przedmiotu w postaci unikalnego rysunku, glifu. Dokładnie taki sam proces obserwujemy w starożytnym Egipcie, Mezopotamii, Chinach i Mezoameryce.
Do czasu odkrycia słynnego kamienia z Rosetty powszechnie przyjmowano, że starożytny system pisma egipskiego musi się opierać na wykorzystywaniu obrazków do symbolizowania pojęć, tak samo zresztą jak sądzono o znakach chińskich. Wychodząc z tego założenia, wybitni myśliciele renesansowej Europy nie szczędzili trudu, by opracować uniwersalny język pisany, który oddawałby myśli w abstrakcyjnych znakach ideowych, zrozumiałych dla wszystkich ludzi niezależnie od tego, jakim językiem się posługują. Jednak uczeni ci błędnie rozumieli historię pisma (bo jej nie znali). Pomijając kwestię, jak odseparować kluczowe składniki myślenia od języka, największe wyzwanie powstaje dla pamięci. Trudno jest aktywnie przechowywać w niej wielką mnogość niepowiązanych symboli, mimo że potrafimy je sobie przypomnieć po ich zobaczeniu – a jeszcze trudniej jest je narysować z pamięci. Bez względu na to, ile dzieł malarskich rozpoznajesz, widząc je w galerii, niełatwo jest odtworzyć je w wyobraźni po powrocie do domu, nie mówiąc już o ich narysowaniu.
Nic więc dziwnego, że chińskie znaki są znacznie bardziej usystematyzowane, niż wydaje się to w pierwszej chwili osobom niepotrafiącym ich czytać. Mimo że każdy z tych znaków niesie swoje unikalne znaczenie i nie mają one pierwszoplanowo charakteru fonetycznego (choć zawierają aspekt fonetyczny i można z nich skorzystać do zapisywania obcych słów na zasadzie analogicznej do rebusu), każdy chiński znak stanowi w istocie kombinację stosunkowo niewielkiej liczby składników graficznych, tak zwanych radykałów. Kiedy zaś okazuje się, że dwieście czternaście standardowych radykałów to najczęściej połączenia jeszcze prostszych elementów (można porównać je do często występujących grup liter w angielskich przedrostkach i przyrostkach, na przykład mis-, -ible, -tion i tak dalej), nie jest to w rzeczywistości bardzo odległe od angielskich słów, będących wyjątkową cyfrową kombinacją ograniczonej liczby figur zwanych przez nas literami. Z tej perspektywy jedyna różnica między chińskimi znakami a angielskimi słowami polega na tym, że symbole, których używamy do zapisania słowa, układamy w rządku, podczas gdy te składające się na chińskie znaki są zawarte w wyobrażonych kwadratach.
Angielskie słowa zapisujemy, korzystając z liter dwudziestosześcioelementowego alfabetu, ale chociaż każda litera jest powiązana z określonym dźwiękiem, nie sprawia to, że automatycznie można przeczytać słowo. Wystarczy pomyśleć o takich wyrazach jak tough (czyt. taf; twardy, zacięty), through (czyt. thru; poprzez), cough (czyt. kof; kaszel) i dough (czyt. dau; ciasto), w których ten sam zestaw liter -ough jest wymawiany zupełnie inaczej. Ponadto mamy right (prawy), wright (cieśla), write (pisać) i rite (rytuał), które pisze się odmiennie, ale wymawia tak samo (rajt). Jak zauważył George Bernard Shaw, ortografia angielska jest tak niekonsekwentna, że słowo fish (czyt. fysz; ryba) można by teoretycznie napisać: ghoti – „gh” jako dźwięk f wzięty z enough (czyt. ynaf), „o” jako dźwięk y z women (czyt. wymen) i „ti” jako sz z nation (czyt. nejszn). Według Brytyjskiego Towarzystwa Ortograficznego blisko połowa angielskich słów zawiera nieprzewidywalne elementy i średnio biorąc, anglojęzyczne dzieci muszą opanować około trzech i pół tysiąca przypadków pisowni nieregularnej, by dojść do standardu biegłości dorosłych. Nie różni się to znacznie od liczby znaków, które trzeba sobie przyswoić, aby czytać po chińsku.
Jednak zasadniczą sprawą w przypadku pisma, tak jak i mowy, jest to, że jedynym sposobem wydajnego i skutecznego reprezentowania dużej liczby znaczeń jest korzystanie z małej liczby znaków, które można łączyć w dowolne słowa. Nie jest tak dlatego, że po prostu oddają one mowę. Wiele systemów pisma (na przykład chiński) wykazuje bardzo skomplikowaną relację z reprezentowanym przezeń językiem mówionym, a także można je rozumieć, nie wiedząc nawet, jak powinno się je wymawiać (przypadek egipskich hieroglifów). Bez względu jednak na to, czy litery reprezentują sylaby, fonemy czy po prostu pewne prawidłowości, pozwalają nam łatwo tworzyć i zapamiętywać słowa. A to dlatego, że mają charakter cyfrowy. Analogowe obrazki, takie jak emotki, mogą być użyteczne, gdy trzeba wyrazić swój nastrój albo zakomunikować odczucia, ale nie zdają się na wiele, kiedy chcemy przekazać bardziej złożone treści.
Innym zamierzchłym systemem pisma, w którym ujawnia się taka sama progresja od modelu analogowego do cyfrowego, są glify stosowane przez cywilizację Majów w Ameryce Środkowej, które powstały prawdopodobnie około dwóch tysięcy lat temu. Większość ksiąg spisanych tym pięknym, enigmatycznym pismem logograficznym padła ofiarą Hiszpanów w trakcie bezlitosnego podboju regionu w XVI wieku i pozostawało ono w znacznej mierze zagadkowe aż do około pięćdziesięciu lat temu. W końcu uświadomiono sobie jednak, że – tak jak hieroglify egipskie – glify Majów mają najczęściej naturę fonetyczną i oddają sylaby, które miały być odczytywane jako dźwięki niestanowiące osobnych symboli poszczególnych desygnatów. Choć nadal nie potrafimy odczytać wszystkich zachowanych napisów, wiemy, że w piśmie tym stosowano zaledwie pięćset symboli logograficznych w mniej więcej dwustu pięćdziesięciu glifach sylabowych.
W porównaniu z tym standardowy alfabet zachodni może wydawać się chwalebnym wzorem prostoty, ale nie wszystko jest takie, jak wygląda na pierwszy rzut oka. Język angielski musi sobie radzić z zaledwie dwudziestoma sześcioma symbolami do oddania czterdziestu czterech fonemów, z których korzysta się w mowie (co w dużym stopniu tłumaczy niekonsekwentną naturę angielskiej pisowni). Choć może się nam wydawać szaleństwem, że Japończycy używają dwóch osobnych systemów pisma sylabowego do zapisywania identycznych dźwięków, nierzadko nie uświadamiamy sobie, że sami postępujemy identycznie. Liczba stosowanych w angielskim symboli jest mniejsza, lecz Anglicy też używają dwóch alfabetów do przedstawiania identycznych dźwięków: nazywamy je literami wielkimi i małymi. Normalnie nie myślimy o nich w taki sposób, ale w istocie są one tym właśnie – niektóre litery wyglądają w obu wersjach podobnie (na przykład c/C, o/O, s/S i v/V), ale większość jest zupełnie inna („a” nie wygląda tak jak „A”, „b” nie przypomina „B”, „d” jest całkiem inne od „D”, podobnie „e” od „E” i tak dalej).
Każdy system pisma ma swoje charakterystyczne cechy i osobliwości, lecz w ostatecznym rozrachunku w celu reprezentowania słów języka wszyscy korzystamy z ograniczonego zestawu widzialnych „cyfrowych znaków”, które w mniejszym lub większym stopniu korespondują z używanymi w mowie „cyfrowymi dźwiękami” – fonemami. Niektóre języki mogą wydawać się lepiej zharmonizowane w tym zakresie niż inne, ale nawet w hiszpańskim, w którym alfabet jest według powszechnej opinii stosowany bardzo „fonetycznie”, występują pewne odstępstwa, na przykład „g” jest inaczej wymawiane w słowach gringo (czyt. gringo), agua (czyt. agła) i gente (czyt. hente). Z biegiem lat nie brakowało propozycji reform pisowni różnych języków, lecz – abstrahując od ekonomicznego i emocjonalnego kosztu zmiany systemu w całych krajach – tak naprawdę nie mamy zbytnich trudności z posługiwaniem się tym, czym dysponujemy. Nie są to rozwiązania idealne, ale i nie muszą być. Nasze mózgi „rozumieją” te pisma, podobnie jak radzą sobie z osobliwościami gramatycznymi i nietypowymi fonemami. O sukcesie systemu decyduje konsekwentne stosowanie go, niezależnie od tego, czy dane wzorce są za każdym razem „logiczne”.
W świetle powyższego ludzka mowa nie musi wynikać ze szczęśliwego trafu w genowej ruletce, który ma wyjaśniać, w jaki sposób język stał się złożonym systemem zagnieżdżonych zależności i rekursywnych złożeń, znanym dzisiejszym badaczom. Równie dobrze mógł rozwijać się powoli i stopniowo na fundamencie tego, jak ludzie porozumiewali się przed opanowaniem mowy. Rozwój ten jest w wystarczającym stopniu wyjaśniany przez sukcesywną digitalizację dawniejszych okrzyków analogowych i zachodzącą potem powolną transformację powstałych słów, która nadała im abstrakcyjne funkcje, umożliwiające działanie gramatyki.
Jeżeli jednak na tym polega wielki sekret języka, to dlaczego nie wpadły na niego żadne inne zwierzęta? Dlaczego zdaje się, że tylko ludzie są zdolni tak naturalnie komunikować się w ten sposób? Otóż, po pierwsze, wcale nie przychodzi to nam naturalnie. Choć udokumentowane przypadki losów dzieci wychowujących się bez kontaktu z językiem są – na szczęście – bardzo sporadyczne, pokazują one, że ludzie ci mają potem ogromne trudności z nauką mówienia, tak jakby istniał pewien punkt krytyczny, po którego przekroczeniu nie jest to już możliwe. Wydaje się, że język jest umiejętnością, którą musimy aktywnie przyswajać – głównie na zasadzie naśladownictwa – w bardzo młodym wieku, i nie możemy rozwinąć jej w sobie samodzielnie, na mocy samych instynktów. Aby opanować mowę, musimy nauczyć się przenosić wzorce spostrzeżeń zmysłowych na wzorce słyszanej wokół siebie mowy, w tym zaś celu od pierwszych dni życia musimy znajdować się w otoczeniu ludzi intensywnie używających języka.
Podobnie jak mówienia, również czytania i pisania dużo łatwiej jest nauczyć się w młodszym wieku, a wymagają one jeszcze intensywniejszej ekspozycji niż mowa. W wielu częściach świata pismo nie ukształtowało się aż do stosunkowo późnego etapu ewolucji kulturowej. W Anglii najstarsze teksty datuje się na VII wiek – starożytni historycy rzymscy opisywali, jak wygląda życie w Brytanii, ale miejscowa ludność nie pozostawiła po sobie pisanych śladów. W konsekwencji nie mamy pojęcia, kto – a co jeszcze ważniejsze, dlaczego – wzniósł kilkaset kamiennych kręgów oraz grodzisk, które zostały po tych ludziach, podobnie jak nie dysponujemy śladami po większości niepiśmiennych ludów z całego świata. Bez względu na to, od jak dawna ludzie posługiwali się mową, jeśli nie potrafili jej utrwalać, nie wiemy, co było mówione. Pierwsze świadectwa pisane stanowią więc właściwy punkt wyjścia do badania najdawniejszej historii ludzkości. I choć praktykujemy pismo już kilka tysięcy lat, jego znajomość wciąż nie sięga dziś stu procent, a w niektórych krajach wynosi niecałe pięćdziesiąt. Do rozprzestrzeniania się języka i piśmienności konieczne są czas i wysiłek. Są to umiejętności wymagające intensywnego nauczania.
Po drugie, nie jesteśmy jedynymi zwierzętami mającymi zdolność porozumiewania się. Jak już wspomniałem, inne gatunki używają analogowych okrzyków do symbolicznego przekazywania osobnych znaczeń i system ten wymaga nauki. Walenie i delfiny uczą swoje małe charakterystycznych dźwięków stosowanych przez daną grupę. Również śpiew ptaków jest w dużym stopniu zachowaniem wyuczonym i cechuje się wyraźną zmiennością regionalną. Wciąż nie wiemy dostatecznie dużo o zaawansowaniu tych form komunikacji, ale nawet po uwzględnieniu zdolności do przekazywania informacji o zagrożeniu czy o lokalizacji żywności ewidentnie widać granicę tego, co nasi zwierzęcy kuzyni mogą sobie mówić. Nic nie wskazuje na to, że dwa osobniki innego gatunku niż człowiek mogą przekazać sobie nawet tak prostą wiadomość jak „Schowaj się za tym drzewem, aż dam ci znak” – a co dopiero dyskutować o sensie istnienia albo omawiać zalety teorii kwantowej.
Nie oznacza to jednak, że zwierzętom brakuje potencjału do uczenia się. Opiekunowie psów z radością donoszą, że ich ukochane zwierzaki zaczynają po pewnym czasie całkiem sporo rozumieć z tego, co się do nich mówi; w niektórych eksperymentach psy dysponowały biernym słownictwem przekraczającym dwieście słów (jeżeli zaś słyszą je jako dźwięki analogowe, jest to też prawdopodobnie granica tego, co mógłby zapamiętać człowiek). Sławna papuga Alex słynęła z umiejętności aktywnego korzystania ze stu słów, które potrafiła stosować twórczo, w tym nawet zadawać pytania. Systematycznie podejmowano wysiłki nauczenia małp języka ludzkiego, choć rezultaty były różne. Może to jednak wynikać z tego, że nie znamy wystarczająco dobrze mechanizmów języka lub procesu, w jakim sami go przyswajamy.
Najbardziej znaczący rezultat osiągnięto z samcem bonobo o imieniu Kanzi, który opanował rozumienie dość złożonych zdań wypowiadanych w normalnym tempie (na YouTube można obejrzeć o tym film, po którym włosy stają dęba na głowie). Nie ma wątpliwości, że dochodzi do rzeczywistej komunikacji z Kanzim za wyłącznym pośrednictwem ludzkiego języka (twarz trenera jest skryta za maską, by zminimalizować możliwość wychwytywania przez zwierzę sygnałów niewerbalnych, tak zwanego efektu cwanego Hansa6). Kanzi, poproszony o wykonanie dość przypadkowo wskazywanych czynności („Czy możesz posypać piłkę solą?”, „Czy możesz wynieść na zewnątrz telewizor?”), robi je praktycznie bez wahania. To nie jest już małpa – fakt, że możemy się z nią porozumieć, czyni ją jednym z „nas”. Kanzi dostarcza dowodu, że przyswajanie języka nie musi być niczym bardziej skomplikowanym niż proces rozpoznawania prawidłowości, przenoszenia percepcji zmysłowych na statystyczne klastery dźwięków wydawanych przez otaczających ludzi – podobnie jak nauka chodzenia na dwóch nogach sprowadza się do procesu opanowania znacznie prostszej gramatyki oddziaływania grawitacji na stawy w ciele.
Wyczyn Kanziego jest jeszcze bardziej imponujący dlatego, że nikt go formalnie nie nauczał. Do ekspozycji na język doszło u niego, kiedy od najmłodszego wieku pozwolono mu pozostawać przy matce podczas podejmowania przez trenerów próby (w dużym stopniu bezskutecznej) wpojenia jej podstaw języka ludzkiego, gdy była już w dojrzałym wieku – co przekracza, jak się zdaje, nawet możliwości człowieka. Każdy, kto spędził w szkole frustrujące lata, przez które daremnie uczono go języka obcego, od razu pojmie, w jakim położeniu znalazła się matka Kanziego. Ale na tej samej zasadzie, jeśli zdarzyło ci się kiedyś podłapać obcy język dzięki mieszkaniu w kraju, w którym ludzie się nim posługują, to masz dobre pojęcie o tym, jak zdołał to zrobić Kanzi. Powinno to być dla nas lekcją pokory, że uczył się w drodze zwykłej obserwacji otoczenia, a nie za sprawą celowego nauczania.
Kanzi pozostaje wciąż wyjątkiem. Podobne eksperymenty z szympansami i gorylami kończyły się mniejszym powodzeniem, lecz trudno także sobie wyobrażać, że ktokolwiek będzie otaczał przedstawiciela innego gatunku taką samą troską i poświęcał mu tyle samo czasu, jakich potrzeba, aby nauczyło się mówić ludzkie dziecko. Nie można też rozsądnie oczekiwać, aby szympans, mający mózg wielkości jednej trzeciej współczesnego ludzkiego, był zdolny posługiwać się językiem jak my – szczególnie w świetle tego, że ewolucyjny rozwój naszego mózgu mógł być w dużej mierze pobudzany specyficznymi adaptacjami do języka. Nie znaczy to jednak, że sztuka języka nie może zostać opanowana przez inne gatunki. „Nieme” zwierzęta po prostu nie potrafią mówić, a niekoniecznie są „tępe”, zaś niewykształcenie u nich jak dotąd zdolności mowy może wynikać zaledwie z pecha w losowaniu. W kontekście życia na naszej planecie wydaje się, że nam udało się po prostu dotrzeć do tej umiejętności jako pierwszym. Po tym zaś jak zdolność mowy się zakorzenia, różnica między tymi, którzy nią dysponują, a pozostałymi szybko staje się wykładnicza, ponieważ język sprzęża umysły.
Przeskok od systemu analogowego do cyfrowego sprawia wrażenie przełomu – zdarzenia, które mogło być spowodowane tylko boską interwencją lub radykalną mutacją genetyczną. Jeśli jednak przyjmiemy do wiadomości, że inne zwierzęta potrafią kojarzyć przypadkowe analogowe dźwięki ze znaczeniami, na przykład w ramach stosowania zróżnicowanych okrzyków alarmowych (co w istocie jest trudniejsze do wyjaśnienia), wtedy przejście od jednego systemu do drugiego pozostaje już tylko kwestią wydajności i czasu – zwłaszcza że prawdopodobnie dokonywało się w ciągu setek lub tysięcy pokoleń. Nie musiał to być proces świadomy, podobnie jak dziełem świadomości nie jest cyfrowa organizacja danych w DNA i ich ekspresji w postaci białek. Skomplikowane kodowanie dziesiątków tysięcy różnych protein, które składają się na nasze organizmy, polega w ostatecznej analizie na zestawianiu zaledwie czterech zasad w słynnych kombinacjach A, C, G, i T. Wyewoluowanie DNA nie wymagało zaś zaistnienia żadnej specjalnej „zdolności”. Jeżeli wariant cyfrowy jest efektywniejszym sposobem realizowania czegoś, ewolucja zadba o to, by w końcu się pojawił.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki