Mowa. Jak język uczynił nas ludźmi - Simon Prentis - ebook

Mowa. Jak język uczynił nas ludźmi ebook

Prentis Simon

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co czyni nas ludźmi? Dlaczego jesteśmy jedynymi stworzeniami, które noszą ubrania, jeżdżą samochodami, surfują w internecie i posyłają roboty na Marsa? Wszystko dlatego, że nauczyliśmy się mówić – choć, o dziwo, wciąż nie wiemy, jak do tego doszło. Książka ta wskazuje rozwiązanie tej zagadki, które przez cały czas mieliśmy przed oczami: przejście od wydawania prymitywnych skowytów i pomruków do słów. Zdarzenie na pozór proste, ale o gigantycznych konsekwencjach, gdyż język stał się ewolucyjnym punktem zwrotnym: dał nam zdolność dzielenia się myślami i rozpowszechniania wiedzy.

Mowa! opisuje nadzwyczajną przygodę ludzkości z językiem od czasów łowców-zbieraczy do miejskich hipsterów. To epicka opowieść o zmaganiach, by wyrwać się z pułapek kultury, religii i tożsamości – zmaganiach prowadzących nas ku przeznaczeniu, przed którym możemy się wciąż opierać, lecz które musimy przyjąć, jeżeli tylko chcemy przetrwać…

Simon Prentis pracował w ponad pięćdziesięciu krajach w różnych środowiskach kulturowych i w styczności z różnymi językami. Jest długoletnim tłumaczem języka japońskiego. Do jego klientów należały instytucje państwowe i akademickie oraz ikony kultury, między innymi Paul McCartney, Stanley Kubrick, Frank Zappa i Yoko Ono.

Ma troje dzieci. Mieszka z żoną w Londynie. Mowa! to jego pierwsza autorska książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 449

Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa

Przy­stą­pi­łem do pisa­nia tej książki, aby poka­zać, w jaki spo­sób i dla­czego język należy do samej istoty tego, co czyni nas ludźmi. Daje on nam nad­zwy­czajną zdol­ność komu­ni­ko­wa­nia się, która odróż­nia nas od pozo­sta­łych gatun­ków, pozwala nam bowiem pod­łą­czać się do zbio­ro­wej inte­li­gen­cji naszych spo­łecz­no­ści, co spra­wia, że wspólne rozu­mie­nie zja­wisk z cza­sem prze­ra­dza się w przyj­mo­wa­nie wspól­nych roz­wią­zań sta­ją­cych przed nami pro­ble­mów. Kiedy książka ta po raz pierw­szy uka­zy­wała się dru­kiem, świat wciąż bory­kał się z pan­de­mią COVID. Choć zda­rze­nia te uwy­dat­niały mój wnio­sek, że punk­tem doce­lo­wym, do któ­rego osta­tecz­nie zmie­rza nasza długa droga współ­ist­nie­nia z języ­kiem, jest efek­tywna współ­praca w skali glo­bal­nej, mój koń­cowy wywód o tym, w jaki spo­sób można radzić sobie z wetem w Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych, mógł się zda­wać nieco zawie­szony w próżni.

A potem przy­szedł 24 lutego 2022 roku.

Co prawda w 2014 roku Rosja zagar­nęła Krym przy wyjąt­kowo mizer­nym opo­rze spo­łecz­no­ści mię­dzy­na­ro­do­wej, trudno było zigno­ro­wać otwartą inwa­zję w 2022 roku na suwe­renne pań­stwo, Ukra­inę, doko­naną armią liczącą dwie­ście tysięcy żoł­nie­rzy. W reak­cji na to oczy­wi­ste pogwał­ce­nie Karty Naro­dów Zjed­no­czo­nych natych­miast zwo­łano posie­dze­nie Rady Bez­pie­czeń­stwa ONZ, któ­rej prze­wod­ni­czyła wów­czas – wyjąt­kową iro­nią losu – wła­śnie Rosja. Rosja­nie oczy­wi­ście zawe­to­wali pro­jekt rezo­lu­cji doma­ga­ją­cej się od nich wyco­fa­nia z tery­to­rium Ukra­iny, lecz pozo­stali człon­ko­wie Rady w rzad­kim prze­ja­wie jed­no­ści zde­cy­do­wali się na dokład­nie taki krok, jaki wyja­śniam w ostat­nim roz­dziale książki.

Nic nie przy­cho­dzi jed­nak pro­sto. Z powo­dów, które oma­wiam dalej, prze­ła­my­wa­nie impa­sów w roz­woju świa­do­mo­ści ludz­kiej może trwać przez wiele poko­leń, zanim docze­kamy się tego owo­ców. Mimo wszel­kich tchną­cych opty­mi­zmem posu­nięć czę­sto mak­si­mum tego, co daje się zro­bić, jest sta­wia­nie dwóch kro­ków do przodu, jed­nego do tyłu. Być może zbli­żamy się jed­nak do punktu zwrot­nego. W obli­czu potwor­nych aktów prze­mocy, które w 2024 roku znów widzimy na Bli­skim Wscho­dzie, może naresz­cie nadejść moment, w któ­rym nie da się dłu­żej tole­ro­wać sprzecz­no­ści mię­dzy tym, do czego się for­mal­nie zobo­wią­za­li­śmy jako ludz­kość, a tym, co w rze­czy­wi­sto­ści czy­nimy.

For­mu­łu­jąc swoją teo­rię, Dar­win postrze­gał życie bio­lo­giczne w kate­go­riach rywa­li­za­cji o nie­do­sta­teczne zasoby i na­dal ta wła­śnie rywa­li­za­cja pozo­staje moto­rem ewo­lu­cji, w miarę jak geny zwy­cięz­ców są prze­ka­zy­wane przy­szłym poko­le­niom. Jed­nak wielką nadzieją stwa­rzaną przez język są pożytki pły­nące ze współ­pracy. Czy to na pozio­mie komór­ko­wym, czy cywi­li­za­cyj­nym lepiej pro­cen­tuje two­rze­nie wspól­nej puli talen­tów niż walka o ich zmo­no­po­li­zo­wa­nie. Nie jest to tylko – czy nawet – ocena moralna. Rów­nież w czy­sto prag­ma­tycz­nym uję­ciu zdol­ność współ­dzia­ła­nia jest jedy­nym spo­so­bem pozwa­la­ją­cym oba­lić tyra­nię siły, powstrzy­mać triumfy nagiej prze­mocy nad pra­wem.

Nasza wielka przy­goda z języ­kiem doty­czy nade wszystko uświa­da­mia­nia sobie prze­wagi kon­wer­sa­cji nad kon­fron­ta­cją. Na to wska­zuje bieg dzie­jów i jeśli chcemy wie­dzieć, dla­czego w ogóle nauczy­li­śmy się mówić, nie trzeba szu­kać niczego poza tym. Rów­nie jasne jest, co należy dziś czy­nić: wywią­zać się z przy­rze­czeń, które uro­czy­ście zło­ży­li­śmy sobie jako ludz­kość. Pozo­staje tylko pyta­nie, ile świat będzie musiał jesz­cze wycier­pieć, zanim logika tego rozu­mo­wa­nia wresz­cie zwy­cięży – i kto naj­okrut­niej zosta­nie do tego czasu doświad­czony…

Zapra­szam do wspól­nego prze­śle­dze­nia w tej książce drogi, która wio­dła nas od świata bez słów przez pierw­sze zalążki mowy do rze­czy­wi­sto­ści, w jakiej żyjemy dzi­siaj – świata, w któ­rym dane nam przez język narzę­dzia dopro­wa­dziły nas na próg prze­łomu. Prze­łomu dla nas wszyst­kich.

Simon Pren­tis

Lon­dyn, 2024

Preludium: Pytanie

Byłem kie­dyś wykształ­cony – potrze­bo­wa­łem potem całych lat, żeby się z tego wyle­czyć.

Mark Twain

Cza­sami naj­trud­niej­sze jest zna­le­zie­nie wła­ści­wego pyta­nia. W książce Strzelby, zarazki i stal Jared Dia­mond opi­suje, jak zain­spi­ro­wało go pyta­nie zadane przez pew­nego poli­tyka w Papui-Nowej Gwi­nei o imie­niu Yali: „Dla­czego biali mają tyle róż­nych towa­rów, a my, kolo­rowi, nie?”. Zna­le­zie­nie prze­ko­nu­ją­cej odpo­wie­dzi zabrało mu dwa­dzie­ścia pięć lat. Ja potrze­bo­wa­łem dwu­dzie­stu pię­ciu lat na to, by w ogóle sfor­mu­ło­wać pyta­nie, które stało się punk­tem wyj­ścia tej książki: „Dla­czego ludzie tak bar­dzo róż­nią się od innych zwie­rząt?”. Podob­nie jak język, któ­rym się posłu­gu­jemy do jego wysło­wie­nia, kwe­stia ta może się wydać zbyt ewi­dentna, by o nią pytać. Ale odpo­wiedź na nie jest zawarta w sło­wach i jak się oka­zuje, zawsze kryła się przed naszymi oczami.

Początki krę­tej ścieżki, którą dotar­łem do tego pyta­nia, wiążą się z moimi wcze­snymi doświad­cze­niami w pracy tłu­ma­cza ust­nego z języka japoń­skiego. Po bli­sko ośmiu latach pobytu w Japo­nii, przy­swa­ja­nia sobie języka i przy­go­to­wy­wa­nia się do nowej roli zawo­do­wej zdu­miało mnie to, co odkry­łem, wyko­nu­jąc pierw­sze praw­dziwe zle­ce­nia. Otóż czę­sto byłem świad­kiem sytu­acji, zwłasz­cza w kon­tek­ście biz­ne­so­wym, w któ­rych obie strony trak­to­wały sie­bie pogar­dli­wie – pano­wało prze­ko­na­nie, że nie można ufać kon­tra­hen­tom, bo to „obco­kra­jowcy”, uty­ski­wano na spo­sób pro­wa­dze­nia przez nich inte­re­sów oraz ich „cudaczne” oby­czaje.

Dziw­nie było znaj­do­wać się na styku takich dwóch świa­tów (czę­sto obec­nych w jed­nym pomiesz­cze­niu!), gdy każda strona mówiła do mnie w języku nie­zro­zu­mia­łym dla dru­giej, lecz przez obie byłem dopusz­czony do kręgu zaufa­nych – nie tylko dla­tego, że rozu­mia­łem jej język, ale że ze względu na zna­jo­mość jej kul­tury wyda­wa­łem się „swój” w odróż­nie­niu od ludzi, z któ­rymi mia­łem się w jej imie­niu i za jej pie­nią­dze doga­dać. Było to szcze­gól­nie oso­bliwe z tego powodu, że żadna ze stron nie zda­wała sobie sprawy, iż druga zacho­wuje się dokład­nie tak samo – a uświa­do­mie­nie im tego nie bar­dzo nale­żało do mojej roli. Byłem tylko wyna­ję­tym narzę­dziem.

Szybko stało się dla mnie jasne, że w więk­szo­ści przy­pad­ków ta nie­uf­ność i dys­kre­dy­to­wa­nie „dru­giej strony” wyni­kały z nie­zna­jo­mo­ści jej kul­tury i (lub) braku zain­te­re­so­wa­nia nią – z nie­zdol­no­ści czy może tylko nie­chęci wej­ścia w buty kogoś, kto ukształ­to­wał się w innych warun­kach. Do pew­nego stop­nia jest to wyba­czalne; trudno zro­zu­mieć coś, czego ni­gdy się nie doświad­czyło. Jed­nak odru­chowa reak­cja czę­sto spro­wa­dzała się do tego, że jeśli coś jest nam nie­znane, to się nie liczy. Co dość zna­mienne (jak mi się wydało), ten­den­cja ta była naj­bar­dziej zauwa­żalna wśród sta­ran­niej „wykształ­co­nych” ludzi – być może dla­tego, że im lepiej czło­wiek wnika w wyra­fi­no­wa­nie wła­snej kul­tury, tym bar­dziej podej­rzewa jego brak w innej i prze­paść zdaje się jesz­cze więk­sza.

Z początku moja praca ogra­ni­czała się głów­nie do kon­tak­tów mię­dzy Japo­nią a Wielką Bry­ta­nią, dwoma kra­jami wyspiar­skimi o dłu­go­wiecz­nych tra­dy­cjach i szczy­cą­cych się indy­wi­du­al­no­ścią, co czę­sto sprzyja roz­wo­jowi poczu­cia wyż­szo­ści. Jed­nak w miarę jak nabie­ra­łem doświad­cze­nia i dosta­wa­łem coraz wię­cej zle­ceń, zaczą­łem się spo­ty­kać z pro­po­zy­cjami tłu­ma­cze­nia w kra­jach, w któ­rych pra­co­wa­łem, albo z mówią­cymi po angiel­sku przed­sta­wi­cie­lami róż­nych kul­tur, albo poro­zu­mie­wa­jąc się z nimi przez dru­giego tłu­ma­cza. I rów­nież w tych sytu­acjach obser­wo­wa­łem wspo­mniane zja­wi­sko. Jeżeli ludzie nie zdo­by­wają się na wysi­łek wykro­cze­nia poza swój sche­mat kul­turowy, to nie­za­leż­nie od pocho­dze­nia i kręgu spo­łecz­nego pozo­stają nie­wol­ni­kami swo­ich uprze­dzeń, nie są gotowi otwo­rzyć się na „dru­giego”.

Zaczą­łem więc myśleć o napi­sa­niu opar­tej na moich doświad­cze­niach książki, która słu­ży­łaby naświe­tle­niu absur­dal­no­ści tych postaw. Auten­tycz­nie zabawne było widzieć dwie (lub wię­cej) grupy osób świę­cie prze­ko­na­nych o wyż­szo­ści wła­snej kul­tury, a nie­świa­do­mych, że ludzie, na któ­rych patrzą z góry, po cichu trak­tują ich pro­tek­cjo­nal­nie – i to dokład­nie z tego samego powodu. Pierw­szym robo­czym tytu­łem, na który wpa­dłem, był Daleki Wschód, Daleki Zachód – wyda­wało mi się to zgrab­nym pod­su­mo­wa­niem tej wyrwy per­cep­cyj­nej. Kiedy zaś zaczą­łem się poru­szać także w bar­dziej eli­tar­nych sfe­rach, mia­łem pokusę dodać do tego zestawu jesz­cze Daleki Kosmos – gdyż świa­tek cele­brycki abso­lut­nie nie jest wolny od kul­tu­ro­wego sno­bi­zmu.

Moim głów­nym zamia­rem było uśmier­ce­nie mitu. Chcia­łem uka­zać, że wszy­scy reali­zu­jemy to samo, tylko w inny spo­sób, i nie ma powodu, dla któ­rego jeden styl dzia­ła­nia powi­nien być uznany za lep­szy od dru­giego – prócz tego, że do niego nawy­kli­śmy, co jest bar­dzo sła­bym argu­men­tem. Czy cho­dzi o język, kuch­nię, sztukę, reli­gię czy sport, „twoja” kul­tura jest tylko jed­nym z zasty­głych w cza­sie momen­tów histo­rii, toczą­cej się jak kula po stoku czasu i zbie­ra­ją­cej po dro­dze przy­pad­kowe odpry­ski. Nie daje to pod­staw do poczu­cia wyż­szo­ści ani dumy. Jak ujął to kie­dyś mój kolega z Austra­lii, gdy przed­sta­wi­łem mu tę myśl: „Chło­pie, mamy na to okre­śle­nie u sie­bie: «To samo g… w innym wia­drze»”. Nie­wiele bra­ko­wało, by tak brzmiał tytuł tej książki.

Jed­nak cho­dzi tu o coś wię­cej. Znacz­nie wię­cej. Wie­lo­krot­nie powra­cało w mojej pracy trans­la­tor­skiej pewne doświad­cze­nie, czę­sto (znów) z ludźmi, któ­rzy mieli się za ule­pio­nych z lep­szej gliny. Wymie­niali oni jakieś słowo, które uwa­żali za spe­cy­ficzne dla wła­snego języka (na przy­kład angiel­skie sooth­sayer1), i powąt­pie­wali, czy dałoby się je prze­tłu­ma­czyć – nie dla­tego, że aku­rat nie znam wła­ści­wego odpo­wied­nika, tylko że słowo to miało nie mieć tako­wego w dru­gim języku, bo… pew­nie taki nie ist­nieje. Rów­nie czę­sto wra­że­nie takie mieli użyt­kow­nicy obu języ­ków, w każ­dej kul­tu­rze wystę­pują bowiem pewne spe­cy­ficzne słowa, które uważa się za uni­kalne dla niej. Tym­cza­sem to prze­ko­na­nie o uni­kal­no­ści wynika tylko z igno­ran­cji: język jest ogra­ni­czony jedy­nie inte­li­gen­cją jego użyt­kow­nika – wszy­scy możemy prze­ka­zać tre­ści, na jakich nam zależy, w dowol­nym języku.

W kon­se­kwen­cji zaczą­łem się głę­biej zasta­na­wiać nad sło­wami, nad tym, skąd się wzięły, jak zaczę­li­śmy się nimi posłu­gi­wać i dla­czego jeste­śmy jedy­nymi zwie­rzę­tami, które tak postę­pują – zdol­ność mówie­nia to ewi­dent­nie nasza naj­cen­niej­sza cecha. Szybko odkry­łem, jak mało jest lite­ra­tury na ten temat. Pocho­dze­nie mowy wciąż sta­nowi jedną z nie­prze­nik­nio­nych tajem­nic gatunku ludz­kiego; zda­niem więk­szo­ści naukow­ców język miał po pro­stu wyło­nić się pew­nego dnia dzięki nader for­tun­nej, lecz bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­nej „rewo­lu­cji poznaw­czej”. Nie dys­ku­tuje się obszer­nie nad tym, co mogło ją w rze­czy­wi­sto­ści spo­wo­do­wać – zado­wa­lamy się neu­ro­bio­lo­gicz­nymi zga­dy­wan­kami i nie­koń­czą­cymi się dywa­ga­cjami o natu­rze gra­ma­tyki.

Nie jest to szcze­gól­nie zaska­ku­jące. Przez więk­szą część dzie­jów nie zada­wa­li­śmy sobie zbyt czę­sto tego pyta­nia – tak jak powie­trze, któ­rym oddy­chamy, język sta­no­wił po pro­stu dar bogów i nie było tu nic do doda­nia. Obraz zagma­twała jed­nak publi­ka­cja roz­prawy O powsta­wa­niu gatun­ków, stało się bowiem jasne, że tak jak wszystko inne, rów­nież język musiał wyewo­lu­ować. Nie­mniej choć Dar­win zda­wał sobie sprawę z tego, że język sta­nowi klucz do zagadki naszego „na poły boskiego inte­lektu”, jak go zwał, nie potra­fił go wyja­śnić. Sekre­tem ewo­lu­cji jest „dzie­dzi­cze­nie z mody­fi­ka­cją”, lecz nie widać, od czego język miałby pocho­dzić lub czego być mody­fi­ka­cją – w całym kró­le­stwie zwie­rząt nie ist­nieje nic podob­nego.

Być może poszu­ki­wa­li­śmy jed­nak nie tam, gdzie trzeba. Obse­syj­nie roz­trzą­sa­jąc zawi­ło­ści gra­ma­tyki, języ­ko­znawcy posta­wili wszystko na gło­wie. W pokręt­nych struk­tu­rach syn­tak­tycz­nych Chom­sky’ego drzewa zostały wzięte za las. Gra­ma­tyka jest bez­u­ży­teczna bez słów, co wie każdy, kto pró­bo­wał nauczyć się języka obcego. Pierw­szym kro­kiem w przej­ściu od komu­ni­ka­cji zwie­rzę­cej do języka nie było – nie mogło być – wykształ­ce­nie się gra­ma­tyki. A to dla­tego, że rusz­to­wa­niem świa­do­mo­ści są słowa i to ich struk­tu­rze musimy się przyj­rzeć w poszu­ki­wa­niu naj­waż­niej­szych tro­pów.

Uzna­łem więc, że trzeba zacząć wła­śnie od tego. Jeżeli język jest wyznacz­ni­kiem nas samych, musimy się sku­pić na jego dzia­ła­niu: jak i dla­czego umie­jęt­ność mowy tak dobrze nam służy? Jest ważne, by uświa­do­mić sobie, jak pro­sty – i arbi­tralny – jest w isto­cie to sys­tem, i pamię­tać, że w samym brzmie­niu wypo­wia­da­nych przez nas słów, które są w zasa­dzie zmo­dy­fi­ko­wa­nymi pomru­kami, nie ma niczego magicz­nego.

Jed­nak pomimo wiel­kiego zna­cze­nia pocho­dze­nia mowy nie jest ona jedy­nym aspek­tem, któ­rym powin­ni­śmy się zająć. Sprawą zasad­ni­czą jest to, jak się nią posłu­gu­jemy. Słowa sza­no­wa­nych przez nas ludzi – naszych auto­ry­te­tów w sfe­rze kul­tu­ro­wej, reli­gij­nej i poli­tycz­nej – mogą nadać kie­ru­nek naszemu życiu i zde­cy­do­wać o naszych doko­na­niach. Aby praw­dzi­wie zro­zu­mieć wpływ wywie­rany na nas przez język, musimy przyj­rzeć się pocho­dze­niu mów.

Rów­nież to nie­omal stało się tytu­łem tej książki: O powsta­wa­niu prze­mów. To nawią­za­nie do Dar­wina miało dla mnie nie­od­party magne­tyzm, lecz obraz jest jesz­cze szer­szy. Uży­tecz­ność języka nie zacho­dzi tylko na takiej zasa­dzie, jak przy­datna jest dłuż­sza szyja czy błony mię­dzy pal­cami dla dzie­dzi­czą­cych je osob­ni­ków. Zdol­ność posłu­gi­wa­nia się mową nie jest czyn­ni­kiem stop­nio­wego zwięk­sze­nia prze­wagi małymi krocz­kami, takimi jak wykształ­ce­nie się dodat­ko­wego palca czy nawet widze­nia barw­nego. Moż­li­wość nie­skoń­cze­nie dro­bia­zgo­wego, nie­ogra­ni­czo­nego komu­ni­ko­wa­nia się z innymi osob­ni­kami sta­nowi trans­for­ma­cję, która zmie­nia wszystko. To cał­ko­wita zmiana para­dyg­matu, oso­bli­wość (sin­gu­la­rity2) w ewo­lu­cji życia. Tak naprawdę wła­śnie język czyni z nas ludzi.

I o tym trak­tuje ta książka: jak to się stało, że w ogóle opa­no­wa­li­śmy język, dla­czego daje nam tak wielką prze­wagę, co dla nas zro­bił, jak go uży­wa­li­śmy i dokąd dalej nas pro­wa­dzi – bo ta droga nie dobie­gła jesz­cze końca. Choć język decy­duje o tym, że wszy­scy jeste­śmy ludźmi, ludz­kość na­dal pozo­staje podzie­lona z powodu błęd­nie pokła­da­nej przez nas wiary w wyż­szość pew­nych kul­tur, reli­gii i toż­sa­mo­ści, szcze­gól­nie tych naszych… Wciąż czeka nas zada­nie, by wyrwać się ze złu­dzeń o wła­snej wyjąt­ko­wo­ści, które unie­moż­li­wiają nam uświa­do­mie­nie sobie, że w osta­tecz­nym rachunku wszy­scy jeste­śmy w tym samym poło­że­niu.

Pierw­sza połowa książki sta­nowi spoj­rze­nie na to, czym jest język i jak funk­cjo­nuje (roz­dział 1), oraz na nie­unik­nione kon­se­kwen­cje przy­ję­cia go: wykształ­ce­nie się kul­tury spo­łecz­nej (roz­dział 2), reli­gii (roz­dział 3) i poczu­cia toż­sa­mo­ści (roz­dział 4). W poło­wie książki roz­dział 5 wyli­cza, jakie metody zna­leź­li­śmy w celu odno­wie­nia kon­taktu ze swoim „ja przed­słow­nym” – różne odtrutki na pod­stępne pułapki języka. Ostat­nie trzy roz­działy kon­cen­trują się wokół bar­dziej kon­kret­nych pożyt­ków pły­ną­cych z naszej przy­gody ze sło­wami: jak nauka zapew­niła nam więk­sze bez­pie­czeń­stwo wyni­ka­jące z rozu­mie­nia natury wszech­świata i naszego w nim miej­sca (roz­dział 6), dla­czego potęga wie­dzy powo­duje roz­wój sku­tecz­niej­szych środ­ków komu­ni­ka­cji (roz­dział 7) oraz ku czemu powin­ni­śmy zmie­rzać, jeśli mamy sko­rzy­stać z tej wie­dzy do ura­to­wa­nia się przed samymi sobą (roz­dział 8).

W rze­czy­wi­sto­ści bowiem nie mamy wyboru. Język od początku do końca doty­czy poro­zu­mie­nia – i w miarę jak pro­wa­dzi nas krętą ścieżką od etapu łow­ców-zbie­ra­czy przez wyścig miej­skich hip­ste­rów do kry­tycz­nej masy wza­jem­nej łącz­no­ści, siła jego logiki staje się w końcu nie­od­parta.

Miłej lek­tury.

Simon Pren­tis

Lon­dyn, 2021

Roz­dział 1

CO: Sztuczka mowy

Zamknięty w języku, umysł tkwi w wię­zie­niu.

Simone Weil

Nasza tajemna siła

Czy zda­rzyło ci się kie­dyś stra­cić głos? Jeśli tak, wiesz, jak fru­stru­jąca jest nie­moż­ność powie­dze­nia tego, co chcesz, wyra­że­nia swo­ich odczuć czy zako­mu­ni­ko­wa­nia cze­go­kol­wiek poza tym, co daje się prze­ka­zać pro­stymi gestami. Korzy­sta­nie z języka jest dla nas tak oczy­wi­ste, że na co dzień umyka nam to, jak bar­dzo jeste­śmy od niego zależni; ale spró­buj nie odzy­wać się przez godzinę, gdy następ­nym razem spo­tkasz się ze zna­jo­mymi. Trudno to zro­bić. Nie­moż­ność mówie­nia spra­wia, że sta­jemy się wyklu­czeni z grupy z tego pro­stego powodu, że nie możemy się włą­czyć do roz­mowy. Fizycz­nie obecni, lecz pozba­wieni głosu, powoli zaczy­namy zni­kać.

Wciąż możemy jed­nak przy­naj­mniej rozu­mieć, co mówią inni. Ale wyobraź sobie, że i to nie wcho­dzi w grę. Tak wygląda sytu­acja, gdy miesz­kamy w kraju, w któ­rym ludzie posłu­gują się nie­zna­nym nam języ­kiem. Tkwimy wyizo­lo­wani we wła­snym świe­cie, odcięci od zasad­ni­czego czyn­nika decy­du­ją­cego o czło­wie­czeń­stwie. Bez języka wra­camy do zwie­rzę­cych korzeni, zdolni oka­zy­wać jedy­nie naj­bar­dziej ele­men­tarne uczu­cia. Zresztą wła­śnie tak zaczy­namy życie. Jak wie­dzą wszy­scy rodzice, dopóki dziecko nie nauczy się mówić, w dużym stop­niu pozo­staje uro­czym, bez­rad­nym, kocha­nym zwier­zacz­kiem. Bez względu na to, że gdzie indziej Biblia może się mylić, w tym zde­cy­do­wa­nie ma rację: „na początku było Słowo”.

Wszystko zaczyna się od słów, ponie­waż bez nich byli­by­śmy tylko tym, czym czy­nią nas same geny – nara­żo­nym na liczne zagro­że­nia, skąpo owło­sio­nym gatun­kiem małp, zamknię­tych we wła­snych dozna­niach i mogą­cych tylko zga­dy­wać, co czują pozo­stałe. Nic dziw­nego, że więk­szość zwie­rząt jest tak pło­chliwa. Nie dys­po­nu­jąc języ­kiem, jeste­śmy ska­zani wyłącz­nie na sie­bie, bez­bronni wobec naj­czar­niej­szych two­rów wyobraźni, zdani na instynk­towne pocie­sze­nia i zwie­rzęcy spryt. Bez słów pozwa­la­ją­cych zde­fi­nio­wać i omó­wić począ­tek i koniec nie byłoby początku, końca ani miary prze­strzeni i czasu od jed­nego do dru­giego – a w kon­se­kwen­cji nie byłoby kul­tury, tech­niki, cywi­li­za­cji. Pod wzglę­dem gene­tycz­nym wszystko, co dzieli nas od naszych kuzy­nów z grona naczel­nych, spro­wa­dza się do malu­teń­kiego pla­sterka gala­re­to­wa­tej masy, zni­ko­mego odsetka genomu, który w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze dzie­limy z więk­szo­ścią istot na pla­ne­cie – nie­mniej róż­nica mię­dzy szym­pan­sem a astro­nautą jest dosłow­nie astro­no­miczna. A DNA w żad­nym stop­niu jej nie tłu­ma­czy.

Tłu­ma­czy ją nato­miast język.

A to dla­tego, że język jest nad­rzędną apli­ka­cją, która prze­bija wszystko inne. Jest taki, ponie­waż pozwala nam dzie­lić się myślami i sca­lać spo­strze­że­nia całego gatunku. By spa­ra­fra­zo­wać pewną znaną ana­lo­gię, jeżeli mam jabłko, a ty masz poma­rań­czę i wymie­nimy się nimi, każdy z nas ma wciąż po jed­nym owocu. Jeśli jed­nak ja mam pomysł i ty masz pomysł i się nimi wymie­nimy, każdy z nas ma dwa pomy­sły. Umoż­li­wia to magia słów. Gdy pomno­żymy ten pro­ces przez ele­men­tarne wymiany w całym spo­łe­czeń­stwie, nagle otrzy­mu­jemy wykład­ni­czy przy­rost świa­do­mo­ści. Uro­dze­nie się w świe­cie z języ­kiem spra­wia, że nie jeste­śmy ogra­ni­czeni do swo­ich indy­wi­du­al­nych myśli i per­cep­cji, lecz mamy poten­cjal­nie dostęp do wszyst­kich idei naszej spo­łecz­no­ści – i w efek­cie powstaje mózg gru­powy. Róż­nicę spra­wiają myśli, a język pozwala je roz­prze­strze­niać.

To naprawdę impo­nu­jąca zdol­ność. Dzięki wydo­by­ciu z ust kilku dźwię­ków mogę prze­nieść myśl z wnę­trza swo­jej głowy do two­jej, nie musząc robić w tym celu nic innego. Nie trzeba uzu­peł­niać tego żad­nymi gestami, choć bywają one uży­teczne. Nie trzeba korzy­stać ze spe­cjal­nego sprzętu, a ty nie musisz mnie nawet widzieć. W rze­czy­wi­sto­ści nie musisz nawet wie­dzieć, kim jestem. To nad­zwy­czajna sztuczka magiczna, a jej moc na tym się nie koń­czy. Dzięki pokrew­nej magii pisma mogę korzy­stać z języka do podró­żo­wa­nia w cza­sie, komu­ni­ku­jąc myśli – tak jak robię to w tej chwili – długo po tym, gdy na nie wpa­dłem, spi­sa­łem je czy opu­bli­ko­wa­łem. W momen­cie, gdy będziesz je czy­tać, mogę już nawet nie żyć, ale nie prze­kre­śli to moż­li­wo­ści komu­ni­ka­cji. Ponadto nie musisz nawet posłu­gi­wać się języ­kiem, w któ­rym pisa­łem – możesz czy­tać tłu­ma­cze­nie i na­dal rozu­mieć, co chcia­łem prze­ka­zać.

Tak jak każda sztuczka magiczna, zadzi­wia nas ona dla­tego, że nie znamy jej mecha­ni­zmu. Tajem­ni­czość języka wynika z tego, że bar­dzo łatwo go przy­swa­jamy. Bez względu na to, w jakim kraju czy kul­tu­rze się rodzimy, opa­no­wu­jemy język ojczy­sty jesz­cze przed roz­po­czę­ciem szkoły, wyra­bia­jąc sobie przy oka­zji dosko­nały rodo­wity akcent – a mimo to nie mamy naj­mniej­szego poję­cia, jak udało nam się tego doko­nać. Podob­nie jak nauka cho­dze­nia prze­biega to po pro­stu natu­ral­nie. Jed­nak – jak odkry­wamy natych­miast po natknię­ciu się na inną mowę – język nie jest tak natu­ralny, jak się nam zdaje. Być może sta­nowi jedyny czyn­nik odróż­nia­jący nas od pozo­sta­łych zwie­rząt, ale w zasad­ni­czy spo­sób różni się od cho­dze­nia: wszy­scy poru­szamy się prze­cież mniej wię­cej tak samo, nato­miast mowa bywa bar­dzo odmienna.

A przy­naj­mniej może spra­wiać takie wra­że­nie. Pierw­sze zetknię­cie się z obcym języ­kiem, zwłasz­cza jeśli nie jest spo­krew­niony z naszym, bywa nie­ma­łym szo­kiem. Nagle oka­zuje się, że dźwięki wydo­by­wa­jące się z ust innych ludzi nie mają żad­nego sensu. Lecz w rze­czy­wi­sto­ści wszy­scy na świe­cie robimy to samo, tylko w inny spo­sób – do wyra­ża­nia i prze­ka­zy­wa­nia tre­ści uży­wamy pro­stych kom­bi­na­cji brzmień. Kon­kretne arty­ku­ło­wane przez nas gło­ski oraz spo­sób ich gru­po­wa­nia mogą się róż­nić, ale co do zasady sztuczka mowy jest iden­tyczna wszę­dzie, gdzie wystę­puje. Zna­ku­jemy swoje spo­strze­że­nia cyfro­wym zesta­wem dźwię­ków i korzy­stamy z nich jako z narzę­dzia do dzie­le­nia się nimi z innymi ludźmi.

Ale czy aby na pewno to cyfrowy zestaw dźwię­ków?

Zaska­ku­jące jest to, że w ogóle nas to zaska­kuje. Powód jest taki, że w więk­szo­ści nie zasta­na­wiamy się nad języ­kiem i jego mecha­ni­zmami, podob­nie jak nie zasta­na­wiamy się nad tym, jak funk­cjo­nuje nasz orga­nizm – a nawet zbyt dużo się o tym nie dowia­du­jemy. Choć język odgrywa fun­da­men­talną rolę we wszyst­kim, co robimy, pozo­staje dla nas w znacz­nej mie­rze nie­wi­dzialny. Nie­ustan­nie z niego korzy­stamy, pole­gamy na zapew­nia­nej przez niego moż­li­wo­ści wyra­ża­nia naj­sub­tel­niej­szych niu­an­sów myśli i uczuć, ale mimo to uży­wamy go nie­mal nie­świa­do­mie, w mini­mal­nym stop­niu reje­stru­jąc zdu­mie­wa­jąco pre­cy­zyjny taniec, jakiemu język oddaje się wewnątrz naszych ust. Wszystko to przyj­mu­jemy za natu­ralne, a jeśli cza­sem o tym myślimy, to z reguły ze zdu­mie­niem, że coś takiego w ogóle wystę­puje. Skąd zatem pocho­dzi język? Kiedy się naro­dził? Dla­czego jeste­śmy jedy­nymi zwie­rzę­tami, które umieją mówić? O dziwo, wciąż bra­kuje bez­spor­nych odpo­wie­dzi na te pyta­nia.

Jak w przy­padku wielu kwe­stii, które nur­to­wały ludzi od wie­ków, zgod­nie z tra­dy­cyj­nym wyja­śnie­niem język jest darem bogów. Światu chrze­ści­jań­skiemu znane są opo­wie­ści biblijne, ale nie jest to tylko wątek chrze­ści­jań­ski. Nie­mal w każ­dej kul­tu­rze znaj­du­jemy jakieś poda­nie o tym, że ludz­kość otrzy­mała dar mowy od nad­przy­ro­dzo­nej istoty. U współ­cze­snego odbiorcy wyja­śnie­nie to może zosta­wiać poczu­cie nie­do­sytu, nie­mniej dzi­siej­sze kon­cep­cje na temat języka i jego ewo­lu­cji nie są wiele lep­sze. Główne teo­rie opie­rają się wciąż na idei spo­pu­la­ry­zo­wa­nej w latach sześć­dzie­sią­tych XX wieku przez Noama Chom­sky’ego, gło­szą­cej, że pewna nie­znana muta­cja gene­tyczna wypo­sa­żyła nasz gatu­nek w zdol­ność nazwaną przez niego „mecha­ni­zmem przy­swa­ja­nia języka” (lan­gu­age acqu­isi­tion device), umoż­li­wia­jącą nam mowę.

Jed­nak w obli­czu utrzy­mu­ją­cego się braku nama­cal­nych dowo­dów kon­cep­cja ta nie wnosi w isto­cie dużo wię­cej niż „wyja­śnie­nie” reli­gijne. Oczy­wi­ście wiemy obec­nie, że ist­nieją w mózgu okre­ślone obszary odpo­wie­dzialne za mowę, oraz odkry­li­śmy gen, który jest praw­do­po­dob­nie zwią­zany z pew­nymi aspek­tami jej wytwa­rza­nia, lecz cią­gle jeste­śmy bar­dzo dalecy od wytłu­ma­cze­nia, w jaki spo­sób język się naro­dził i jak się roz­wi­jał. Ta zdu­mie­wa­jąca zdol­ność ludzka nie mogła zaist­nieć od razu w pełni ufor­mo­wana. Musiał pro­wa­dzić do tego pewien pro­ces.

Trudno jest wszakże wytro­pić jego początki. Kiedy zaczyna się myśleć o języku, jawi się on jako twór tak zło­żony, pełen zagad­ko­wych, mało uchwyt­nych reguł gra­ma­tyki, że zdaje się pra­wie nie­moż­liwe, aby miał wyło­nić się natu­ral­nie. Każdy, kto doświad­czył fru­stra­cji prób wol­nego od błę­dów posłu­gi­wa­nia się obcym języ­kiem, wie, jakiego wysiłku wymaga prze­strze­ga­nie nie­ja­snych związ­ków zgody pod­miot–orze­cze­nie we fran­cu­skim i hisz­pań­skim czy pozor­nie przy­pad­kowe sto­so­wa­nie słów dźwię­ko­na­śla­dow­czych w japoń­skim. W niczym nie pomaga też mate­ma­tyczna ekwi­li­bry­styka typowa dla gra­ma­tyk gene­ra­tyw­nych Chom­sky’ego, która spra­wia zwy­kle, że prze­ciętny czło­wiek robi głową gan-gan (zgrabne japoń­skie wyra­że­nie, które ozna­cza mię­dzy innymi „tłuc, walić”) w mur. Jakże taka zło­żo­ność mogłaby wytwo­rzyć się w dro­dze powol­nej ewo­lu­cji z pro­stego zaczątku?

Z tym że, jak wiemy, w przy­ro­dzie oży­wio­nej doko­nało się wła­śnie coś takiego. Jak wszyst­kie pozo­stałe gatunki żyjące dziś na pla­ne­cie rów­nież ludzie są wytwo­rem natu­ral­nej ewo­lu­cji, trwa­ją­cej zawrotne trzy i pół miliarda lat, z któ­rych bli­sko trzy miliardy spro­wa­dzały się w zasa­dzie do repro­duk­cji orga­ni­zmów jed­no­ko­mór­ko­wych. Nad­zwy­czaj skom­pli­ko­wana struk­tura ludz­kiego mózgu jest rezul­ta­tem powol­nych prze­kształ­ceń zacho­dzą­cych w nie­zli­czo­nych poko­le­niach. Być może więc zaczy­na­jąc roz­wią­zy­wa­nie zagadki abs­trak­cyj­nych struk­tur języka od obec­nego poziomu jego roz­woju, ana­li­zu­jemy go od nie­wła­ści­wego końca.

Podob­nie jak wcze­sne, skom­pli­ko­wane kon­cep­cje na temat natury kosmosu ustą­piły miej­sca pro­sto­cie i ele­gan­cji modelu koper­ni­kań­skiego, gdy zda­li­śmy sobie sprawę, że nie Zie­mia, lecz Słońce znaj­duje się w cen­trum naszego układu pla­ne­tar­nego, tak jest też cał­kiem moż­liwe, że roz­wój języka był sprawą znacz­nie prost­szą, niż sobie wyobra­żamy. Nie­mal nie­skoń­czona paleta kolo­rów, które jeste­śmy w sta­nie postrze­gać, jest efek­tem dzia­ła­nia zale­d­wie trzech typów recep­to­rów barw w naszych oczach. Także odczu­cia sma­kowe i węchowe biorą się z bar­dzo ogra­ni­czo­nej liczby pier­wot­nych bodź­ców. Dzieje się tak dla­tego, że nasz mózg potrafi z nad­zwy­czajną maestrią wycza­ro­wy­wać zło­żo­ność z pro­stoty. Bar­dzo podob­nie może być w przy­padku zdol­no­ści mowy.

Od analogowości do cyfrowości

Aby zro­zu­mieć przy­czyny tego zja­wi­ska, musimy dokład­niej przyj­rzeć się funk­cjo­no­wa­niu języka. Zasta­nów się przez moment, co się dzieje, gdy coś mówisz. Jeśli trak­tu­jemy mowę jako ciąg dźwię­ków, oka­zuje się ona po pro­stu dłu­gim, sta­ran­nie skon­stru­owa­nym pomru­kiem. W rezul­ta­cie wszystko, co mówimy, spro­wa­dza się do wyjąt­kowo prze­cią­głego wes­tchnie­nia, w któ­rego trak­cie możemy wyróż­nić jed­nostki aku­styczne, wytwa­rzane i kon­tro­lo­wane przez zbiór ele­men­tar­nych ruchów ust, sta­wia­ją­cych opór swo­bod­nemu stru­mie­niowi powie­trza. Spró­buj: wydaj z sie­bie gło­śne wes­tchnie­nie i nie prze­ry­waj go, aż zabrak­nie ci tchu – „aaaaaahhhhh”. Zauważ, że możesz modu­lo­wać wyso­kość wydo­by­wa­ją­cego się dźwięku, czym zmie­niasz nada­wany mu wyraz – jego zabar­wie­nie emo­cjo­nalne.

To wła­śnie, czyli czy­sta woka­li­za­cja, sta­nowi fun­da­ment wszel­kiej mowy. Na tym polega jej zwie­rzęcy rdzeń, szcze­kliwa, miau­kliwa, kwi­kliwa, gda­kliwa eks­pre­sja odczuć, którą współ­dzie­limy z naszymi zwie­rzęcymi kuzy­nami. A teraz powtórz powyż­sze ćwi­cze­nie, ale tym razem kil­ka­krot­nie złą­czaj wargi i je roz­luź­niaj: „aaaahh–ma-ma-ma-ma”. Z kolei zamiast tylko złą­czać wargi, jed­no­cze­śnie deli­kat­nie wydmij je pod­czas wyda­wa­nia dźwięku, wzbu­dza­jąc w nich nie­wiel­kie napię­cie: „aaaahh–ba-ba-ba-ba”. Czy brzmi to zna­jomo? Praw­do­po­dob­nie wła­śnie tak zaczy­nała się twoja przy­goda z mową. W wielu języ­kach na całym świe­cie pierw­szymi sło­wami, które nie­mowlę uczy się koja­rzyć z opie­ku­ją­cymi się nim oso­bami, są różne warianty „mama” lub „baba” – naj­ła­twiej­sze dźwięki do wytwo­rze­nia. Wszelka mowa zaczyna się od rado­snego gawo­rze­nia.

Wyczuj teraz, jak twoje usta muszą się uło­żyć, aby powstały inne dźwięki. Na przy­kład „d” wytwa­rza się przez opar­cie czubka języka na pod­nie­bie­niu, a „g” przez zaci­śnię­cie gar­dła, nie ust. Kiedy się z tym tro­chę zazna­jo­misz, spró­buj zmie­nić skład­nik samo­gło­skowy z „a” na „o” i zaob­ser­wuj, jak w celu wytwo­rze­nia tej gło­ski musi się zmie­nić kształt wnę­trza ust. Następ­nie zauważ, jak zmie­nia się uło­że­nie ust i języka, gdy łączysz dźwięki w słowa. Spró­buj powie­dzieć: „hula­ba­luu” albo „korale koloru kora­lo­wego”. Gdy roz­kła­damy wszyst­kie ruchy na ele­menty pierw­sze i świa­do­mie je obser­wu­jemy, oka­zuje się, że mowa to nie­mały wyczyn, nie­mniej w doro­słym życiu bez naj­mniej­szego wysiłku posłu­gu­jemy się nią tysiące razy dzien­nie.

Na naj­prost­szym pozio­mie ana­lizy język opiera się na spo­łecz­nej umo­wie, że pewne dźwięki mają pewne zna­cze­nia, i inne zwie­rzęta też są zdolne do zawar­cia takiej umowy. Na przy­kład nie­które małpy dys­po­nują odmien­nymi okrzy­kami alar­mo­wymi zależ­nie od tego, czy doj­rza­nym przez nie zagro­że­niem jest wąż czy orzeł, i korzy­stają z nich do ostrze­ga­nia pozo­sta­łych osob­ni­ków w gru­pie, by szu­kały odpo­wied­niego schro­nie­nia. Z kolei szym­pansy komu­ni­kują gestami i pohu­ki­wa­niem swoje uczu­cia. Ludzie nie są w żad­nym razie wyjąt­kiem pod wzglę­dem uży­wa­nia arbi­tral­nych zna­ków i dźwię­ków do prze­ka­zy­wa­nia wia­do­mo­ści.

Ważne jest jed­nak to, co zro­bi­li­śmy z tymi dźwię­kami. Sama w sobie jest to rzecz nie­wielka, ale sta­nowi o kar­dy­nal­nej róż­nicy mię­dzy ludz­kim języ­kiem a spo­so­bami poro­zu­mie­wa­nia się wszyst­kich innych zwie­rząt. Wyizo­lo­wa­li­śmy pewne dźwięki i uży­wamy ich jako osob­nych jed­no­stek, które łączymy w celu two­rze­nia słów. Spra­wia to, że w odróż­nie­niu od innych gatun­ków nie mamy po pro­stu innego poje­dyn­czego pomruku w odnie­sie­niu do każ­dej rze­czy, co składa się na ana­lo­gową repre­zen­ta­cję tre­ści wybra­nymi dźwię­kami na zasa­dzie jeden do jed­nego. Zamiast tego łączymy nie­wielką liczbę brzmień w cyfrowe sekwen­cje; posłu­gu­jemy się ich kom­bi­na­cją. Dzięki temu łatwiej jest two­rzyć i zapa­mię­ty­wać nowe dźwięki.

Wspo­mnia­nymi dźwię­kami są dowolne odgłosy, jakie mogą powstać w ustach czło­wieka: cmo­ka­nie, mla­ska­nie, pry­cha­nie, chrzą­ka­nie, pohu­ki­wa­nie, sycze­nie. Mię­dzy­na­ro­dowy alfa­bet fone­tyczny zawiera ponad sto pięć­dzie­siąt sym­boli, które repre­zen­tują wszyst­kie znane dźwięki sto­so­wane przez ludzi w róż­nych mowach, jed­nak żaden język nie korzy­sta z całego tego zestawu, ani nawet nie z jego więk­szej czę­ści. Wystar­czy, aby dys­po­no­wał zbio­rem, który pozwala na two­rze­nie kom­bi­na­cji. Dźwięki te sta­no­wią suro­wiec mowy i jest tak w każ­dym języku. Wszy­scy postę­pu­jemy ana­lo­gicz­nie, choć wytwa­rzane przez nas dźwięki, gdy mówimy po fran­cu­sku, zde­cy­do­wa­nie róż­nią się od nie­miec­kich, suahili czy chiń­skich. Zasada jed­nak pozo­staje w każ­dym przy­padku taka sama: nie­wielka liczba dźwię­ków jest zesta­wiana w ogromną liczbę słów. W języ­ko­znaw­stwie każdy z tych odmien­nych dźwię­ków nazywa się fone­mem. Choć nie jest to do końca tak pro­ste, można trak­to­wać fonemy jako poszcze­gólne samo­gło­ski i spół­gło­ski, zamknięty zbiór, który sta­nowi cha­rak­te­ry­styczną cechę danego języka.

To, że każdy język ma wła­sną, nie­po­wta­rzalną grupę dźwię­ków, spra­wia, że inne języki mogą brzmieć w naszych uszach obco. Na przy­kład osoby anglo­ję­zyczne czę­sto czują się nie­swojo, sły­sząc ostre, gar­dłowe gło­ski nie­miec­kie czy arab­skie, a odle­glej­sze afry­kań­skie języki mla­skowe czy dale­ko­wschod­nie tonalne czę­sto brzmią cał­kiem egzo­tycz­nie, jeśli czło­wiek nie jest z nimi osłu­chany. Rzecz w tym, że dźwięki te nie tylko brzmią natu­ral­nie dla użyt­kow­ni­ków danego języka, lecz jed­no­cze­śnie wiele dźwię­ków nor­mal­nych dla nas może budzić zdu­mie­nie u ludzi, któ­rzy nie wycho­wali się w ich oto­cze­niu. Osoby japoń­sko- i chiń­sko­ję­zyczne czę­sto mają trud­no­ści z odróż­nia­niem gło­sek „r” i „l” (Japoń­czycy muszą opa­no­wać ponad dwa­dzie­ścia nowych fone­mów, by mówić natu­ral­nie brzmią­cym angiel­skim) – w tam­tych języ­kach dźwięki te nie wystę­pują. Ponadto, wraz z więk­szo­ścią nie­ro­do­wi­tych użyt­kow­ni­ków angiel­skiego, Chiń­czycy i Japoń­czycy bory­kają się z dziwną, war­gową wymową „th”, jed­nym z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych fone­mów angiel­skich.

Dla funk­cjo­no­wa­nia języka jest jed­nak obo­jętne, jak brzmią poszcze­gólne dźwięki. Ważne jest tylko, by ist­niał ich ogra­ni­czony zestaw oraz by były sto­so­wane kon­se­kwent­nie i wyłącz­nie. Sekre­tem języka ludz­kiego jest jego zdol­ność do gene­ro­wa­nia olbrzy­miej liczby róż­nych słów z małej liczby gło­sek. Oczy­wi­ście język nie spro­wa­dza się do samych słów. Bez gra­ma­tyki, która je porząd­kuje, trudno jest zostać zro­zu­mia­nym z dosta­teczną pre­cy­zją (każdy, kto zma­gał się z komu­ni­ka­cją w języku obcym, nie­raz bole­śnie się o tym prze­ko­nał). Nie­mniej słowa sta­no­wią nie­zbędny pierw­szy krok, ponie­waż bez nich nie może zaist­nieć gra­ma­tyka. Nie powinno więc dzi­wić, że nasi zwie­rzęcy kuzyni nie wyka­zują spe­cjal­nych oznak zdol­no­ści uży­wa­nia gra­ma­tyki – skoro nie dys­po­nują sło­wami, nie mają takiej koniecz­no­ści.

Może się to zda­wać wprost nie­po­jęte, że w angiel­skim wystę­puje aż milion słów, lecz dzięki sztyw­nemu sys­te­mowi fone­mów two­rze­nie ich jest kwe­stią magii mate­ma­tyki. Szybko mie­li­by­śmy kło­poty z zapa­mię­ta­niem na przy­kład nazw liczb, gdyby każdą liczbę miało wyra­żać cał­ko­wi­cie inne słowo (tak jak „pięć” i „sześć”) – skoro jed­nak uży­wamy sys­temu opar­tego na kom­bi­na­cjach dzie­się­ciu pod­sta­wo­wych cyfr, łatwo two­rzy się i zapa­mię­tuje nowe. Nie ma trud­no­ści z powie­dze­niem czy zapa­mię­ta­niem nawet tak sto­sun­kowo dużej liczby jak 178 346, ponie­waż rozu­miemy, że jest to sys­te­ma­tyczna kom­bi­na­cja cyfr, nato­miast nie­moż­li­wo­ścią byłoby pamię­ta­nie każ­dej kolej­nej liczby jako nie­po­wta­rzal­nego ana­lo­go­wego pomruku, nie­po­wią­za­nego z pozo­sta­łymi.

Pod­sta­wową jed­nostką w języku mówio­nym jest sylaba, która w swo­jej naj­prost­szej for­mie sta­nowi połą­cze­nie spół­gło­ski z samo­gło­ską, jak w „la”, „di” i „da”. Język angiel­ski ma sto­sun­kowo dużo fone­mów (około czter­dzie­stu czte­rech zależ­nie od dia­lektu), a nie­które z naj­star­szych zna­nych języ­ków, na przy­kład grupa kho­isan z rodziny tak zwa­nych języ­ków mla­sko­wych, korzy­stają aż z dwu­dzie­stu czte­rech samo­gło­sek i stu sie­dem­na­stu spół­gło­sek. Jed­nak nawet języki dys­po­nu­jące bar­dzo nie­licz­nymi fone­mami radzą sobie dosko­nale. W przy­bli­że­niu można uznać, że poten­cjalna liczba sylab dostęp­nych w danym języku równa się licz­bie samo­gło­sek pomno­żo­nej przez liczbę spół­gło­sek, i choć w prak­tyce połą­cze­nia fone­mów są czę­sto ogra­ni­czone roz­ma­itymi regu­łami i wyjąt­kami, te ele­men­tarne wyli­cze­nia dużo mówią.

Pamię­ta­jąc o tym, możemy zacząć dostrze­gać, jak język mógł wyewo­lu­ować w pro­ce­sie stop­nio­wej reduk­cji zbioru uży­wa­nych przez nas ana­lo­go­wych okrzy­ków i łącze­nia ich w cyfrowe kla­stery. Coraz wię­cej danych wska­zuje też, że rów­nież inne gatunki roz­po­częły taki pro­ces koma­so­wa­nia dźwię­ków. Nie ozna­cza to jed­nak, że wkrótce ode­zwą się swoją mową. Trzeba pamię­tać, że podob­nie jak sama ewo­lu­cja wszel­kie pro­cesy tego rodzaju postę­pują małymi kro­kami. Nawy­kli­śmy do tempa prze­mian i roz­woju, do jakiego jest zdolne nasze wsparte języ­kiem spo­łe­czeń­stwo, ale w zamierz­chłej prze­szło­ści zmiany zacho­dziły bez porów­na­nia wol­niej. Odkry­cia arche­olo­giczne wska­zują, że dawni ludzie zaczęli sto­so­wać pro­ste kamienne narzę­dzia już dwa miliony lat temu – wiemy też jed­nak, że upły­nął kolejny milion lat, zanim wpro­wa­dzono zna­czące mody­fi­ka­cje formy i uży­cia tych narzę­dzi. Aby coś się wykształ­ciło, trzeba czasu – milion lat to pięć­dzie­siąt tysięcy poko­leń.

Świa­do­mość zasad­ni­czej pro­stoty triku, który pozwala nam two­rzyć wielką liczbę słów i się nimi posłu­gi­wać, pomaga w prze­nik­nię­ciu tajem­nicy języka. Po przy­ję­ciu się idei skła­da­nia dźwię­ków w więk­sze cało­ści pozo­staje już tylko kwe­stia powol­nego uma­wia­nia się, które kom­bi­na­cje dźwię­kowe odno­szą się do czego. Sprawą klu­czową jest tu to, że nie ma zna­cze­nia kon­kretne brzmie­nie tych dźwię­ków. Nie ma powodu, dla któ­rego czą­steczka H2O, ele­men­tarna cegiełka życia, musia­łaby być zwana „wodą”, a nie water, eau, aqua, νερό, पानी czy 水. Nie ma też powodu, aby ser był zwany „serem”, a nie fro­mage, sajt, сыр czy 치즈. Są to tylko nazwy, które powstały w róż­nych języ­kach w odnie­sie­niu do tych rze­czy. W brzmie­niu tych słów nie ma niczego, co czyni je bliż­szymi serowi i wodzie w jed­nym języku niż w dru­gim. Zasad­ni­czo jest to pro­ces przy­pad­kowy i losowy, ogra­ni­czony tylko reper­tu­arem dźwię­ków, jakie możemy wytwo­rzyć w ustach. Wbrew wszel­kim emo­cjo­nal­nym czy patrio­tycz­nym sen­ty­men­tom nie ma niczego szcze­gól­nego w wypo­wia­da­nych przez nas sło­wach.

Gramatyka

Zdol­ność stop­nio­wego two­rze­nia i uży­wa­nia róż­nych słów wciąż nie wystar­cza jed­nak do wytłu­ma­cze­nia zło­żo­no­ści języ­ków, jakimi się dziś posłu­gu­jemy. Małe dzieci uczące się mówić oraz doro­śli opa­no­wu­jący język obcy mogą zaczy­nać od poje­dyn­czych słów, ale to dopiero począ­tek. Następ­nym kro­kiem w dro­dze od gawo­rze­nia do wieży Babel jest gra­ma­tyka. Sam fakt jej ist­nie­nia oraz to, że dzieci przy­swa­jają ją z taką łatwo­ścią, podaje się czę­sto jako dowód na wro­dzony instynkt języ­kowy, lecz i w tej kwe­stii moż­liwa jest inna inter­pre­ta­cja. Czym bowiem jest gra­ma­tyka? Zasad­ni­czo to spo­sób porząd­ko­wa­nia infor­ma­cji w celu wyra­że­nia zależ­no­ści mię­dzy poję­ciami. Czy mysz je ser, czy ser je mysz? Słowa mogą być iden­tyczne, ale zna­cze­nie zupeł­nie inne – i tę róż­nicę wyraża gra­ma­tyka (czy raczej skład­nia, syn­tak­tyka, by użyć ter­minu pre­fe­ro­wa­nego przez języ­ko­znaw­ców). Od kiedy przy­jął się pomysł korzy­sta­nia ze słów, kolej­nym logicz­nym eta­pem było zna­le­zie­nie spo­sobu uży­wa­nia ich kom­bi­na­cji w celu wyra­ża­nia bar­dziej zło­żo­nych myśli. Jest tak we wszyst­kich języ­kach. W tym zaś momen­cie szybko oka­zuje się, że potrzebna jest umowa co do szyku słów w zda­niu.

Aby dać bar­dzo pro­sty przy­kład, jeżeli znamy słowa „węże”, „jeść” i „małpy”, sens uło­żo­nego z nich zda­nia będzie zale­żał od tego, co zde­cy­du­jemy w spra­wie jego szyku. Jeśli uznamy, że istota wyko­nu­jąca czyn­ność powinna być wymie­niona przed przed­mio­tem jej dzia­ła­nia, wów­czas zda­nie „węże jeść małpy” powie nam, że ucztują węże. Ale jeśli posta­no­wimy, że w naszym języku pierw­szy powi­nien iść przed­miot dzia­ła­nia, wów­czas to samo zda­nie „węże jeść małpy” będzie zna­czyć, że posi­lają się te dru­gie. Użyt­kow­ni­kom angiel­skiego takie roz­wią­za­nie może się wyda­wać nie­praw­do­po­dobne, lecz ist­nieją języki, w któ­rych natu­ral­nie wystę­puje wła­śnie taki szyk. Mamy skłon­ność, by trak­to­wać układ zda­nia cha­rak­te­ry­styczny dla swo­jego języka jako normę, ale oka­zuje się, że ist­nieje wiele takich norm.

Zasad­ni­czymi skład­ni­kami dowol­nego zda­nia w dowol­nym języku są pod­miot (osoba lub rzecz, które coś robią), orze­cze­nie (cza­sow­nik wyra­ża­jący tę czyn­ność) i dopeł­nie­nie bliż­sze (przed­miot, któ­rego owa czyn­ność doty­czy). Wystar­cza chwila zasta­no­wie­nia, by zauwa­żyć, że ist­nieje tylko sześć spo­so­bów usta­wie­nia pod­miotu (S, sub­ject), orze­cze­nia (V, verb) i dopeł­nie­nia (O, object). Mamy szyk SVO (sto­so­wany mię­dzy innymi w angiel­skim3), SOV, OSV, OVS, VSO oraz VOS i wszyst­kie one wystę­pują w róż­nych języ­kach, acz­kol­wiek trzy ostat­nie należą do rzad­ko­ści. Ponadto, choć zdrowy roz­są­dek może pod­po­wia­dać użyt­kow­ni­kom angiel­skiego, że zda­nie powinno ukła­dać się w porządku pod­miot–orze­cze­nie–dopeł­nie­nie, układ SVO nie jest naj­czę­ściej wystę­pującym na świe­cie. Nie­mal połowa zna­nych nam języ­ków pre­fe­ruje szyk SOV, w któ­rym cza­sow­nik poja­wia się na końcu zda­nia. Ozna­cza to, że „węże małpy jeść” jest naj­częst­szym spo­so­bem wyra­że­nia tych przy­krych dla małp realiów. Nie ma jed­nak zna­cze­nia, jaki układ jest sto­so­wany, jeżeli tylko robi się to kon­se­kwent­nie. SVO zna­ko­mi­cie spraw­dza się w angiel­skim, mimo że nie jest naj­czę­ściej pre­fe­ro­wa­nym szy­kiem na świe­cie.

Języ­ko­znawcy od dawna spie­rają się, czy pod­stawa składni, tak zwana gra­ma­tyka uni­wer­salna języ­ków ludz­kich, jest deter­mi­no­wana przez geny (pogląd wyra­żany przez Noama Chom­sky’ego), czy też wzorce wykry­wane w mowie wyła­niają się raczej z koniecz­no­ści (pio­nie­rem tej kon­cep­cji był Joseph Gre­en­berg). W miarę jak powięk­sza się nasza wie­dza o rzad­szych i sła­biej udo­ku­men­to­wa­nych języ­kach, coraz bar­dziej widać jed­nak wystę­po­wa­nie nie­wielu ten­den­cji uni­wer­sal­nych. Oprócz podo­bieństw w ramach rodzin pokrew­nych języ­ków wykształ­ce­nie się takiego czy innego szyku zda­nia w dowol­nym języku wydaje się w dużym stop­niu dzie­łem przy­padku, podob­nie jak jest z gło­skami, z któ­rych two­rzymy słowa. Wygląda na to, że szu­kamy po pro­stu cze­go­kol­wiek, co zadziała, a nie opie­ramy się na jakichś wro­dzo­nych czyn­ni­kach, które prze­są­dza­łyby o tych wybo­rach. Podob­nie jak w przy­padku fone­mów klu­czem do wza­jem­nego rozu­mie­nia się jest kon­se­kwen­cja – trzy­ma­nie się tego, co zostało przy­jęte.

A do pod­ję­cia jest wiele decy­zji. Bez względu na wybrany szyk wypo­wiedź „węże jeść małpy” wciąż nie prze­ka­zuje zbyt wielu infor­ma­cji. Kiedy do tego doszło lub doj­dzie? Z tych trzech słów się tego nie dowiemy. Na wypa­dek więc, gdyby ta wia­do­mość o cza­sie była ważna, musi ist­nieć jakiś spo­sób jej wyra­że­nia. Czy ta uczta już się odbyła, trwa w tej chwili czy zagraża nie­ba­wem? Nie­trudno zauwa­żyć, jak potrzeba wyra­ża­nia takich rela­cji cza­so­wych mogłaby powstać natu­ral­nie, mimo że w róż­nych języ­kach zaspo­kaja się ją w odmienny spo­sób. Kolejną istotną sprawą jest wza­jemne usy­tu­owa­nie obiek­tów. Na przy­kład „węże małpy drzewo jeść” nie mówi nam, czy jedzą (zja­dły, będą jadły?) je na drze­wie, czy pod drze­wem. Potrzebny jest przy­imek, czy raczej – w ukła­dzie SOV – poimek. Uzy­sku­jemy wtedy: „węże małpy drzewo pod jeść”. Jeżeli chcesz powie­dzieć, o jakie węże czy małpy cho­dzi, powstaje potrzeba przy­miot­ni­ków. I tak dalej.

Roz­wi­ja­nie się gra­ma­tyki w taki spo­sób (pro­ces zwany w języ­ko­znaw­stwie gra­ma­ty­ka­li­za­cją) nastę­po­wało praw­do­po­dob­nie bar­dzo powoli. Podob­nie jak prze­sta­wie­nie się z sys­temu ana­lo­go­wego na cyfrowy w two­rze­niu słów rów­nież gra­ma­tyka raczej nie poja­wiła się na sce­nie od razu w pełni ukształ­to­wana, choć kolejne poko­le­nia mogły przy­swa­jać ją sobie szyb­ciej, jak dzieje się z każdą nową umie­jęt­no­ścią czy tech­no­lo­gią. Być może ni­gdy nie dowiemy się, kiedy powstał pierw­szy sys­tem zbli­żony pod wzglę­dem zaawan­so­wa­nia do współ­cze­snej gra­ma­tyki, ale praw­do­po­dob­nie pro­wa­dził do tego natu­ralny postęp od uży­wa­nia słów nawią­zu­ją­cych bez­po­śred­nio do naj­waż­niej­szych dla nas rze­czy i czyn­no­ści – do sto­so­wa­nia słów w celu uka­za­nia rela­cji mię­dzy tymi rze­czami. Być może w ewo­lu­cji składni poja­wił się nawet aspekt frak­talny (taki jak skom­pli­ko­wane wzorce roz­ga­łę­zień, znane z przy­rody) i gra­ma­tyka wyła­niała się na kolej­nych eta­pach z kry­tycz­nej masy słów.

Jak mia­łoby się to dziać? W rze­czy­wi­sto­ści nie musimy się cofać bar­dzo daleko w prze­szłość, by tra­fić na histo­rycz­nie udo­ku­men­to­wane przy­kłady. Weźmy angiel­skie wyra­że­nie going to jak w zda­niu I’m going to eat that dog (Zjem tego psa). Wiemy, że jesz­cze w cza­sach Szek­spira going to miało tylko swoje zna­cze­nie dosłowne – „pójść dokądś, aby coś zro­bić”. Jed­nak w XVIII wieku zna­cze­nie to zaczęło się zmie­niać w kie­runku wska­zy­wa­nia na zamiar zro­bie­nia cze­goś. W bar­dzo podobny spo­sób uży­cie angiel­skiego słowa will w celu wyra­ża­nia zamiaru (jak w I will eat that dog) wzięło się od jego star­szego zna­cze­nia will jako „życzyć sobie cze­goś” i prze­kształ­ciło się w bar­dziej neu­tralny znacz­nik czasu przy­szłego – pro­ces taki języ­ko­znawcy nazy­wają roz­bie­le­niem seman­tycz­nym albo dese­man­ty­za­cją. W przy­padku will utrata siły seman­tycz­nej słowa uwi­docz­nia się rów­nież w tym, że bywa czę­sto zapi­sy­wane w for­mie ścią­gnię­tej ’ll (jak w I’ll eat that dog) – podob­nie zresztą jak going to jest stop­niowo zastę­po­wane przez skró­cone gonna.

Przy­kłady takie znaj­duje się we wszyst­kich języ­kach4. W japoń­skim cza­sow­nik, który zna­czy „zoba­czyć” (miru), jest też uży­wany w sen­sie „spró­bo­wać” – dla­tego „zobacz zjeść psa” zaczęło zna­czyć „spró­buj zjeść psa”, a odpo­wiedni znak zre­du­ko­wał się do sym­bolu fone­tycz­nego. W języku fran­cu­skim puisque, które w nowo­cze­snej fran­cusz­czyź­nie zna­czy „ponie­waż”, wyewo­lu­owało od puis que, czyli „po tym”. Z kolei angiel­skie good­bye wykształ­ciło się przed wie­kami ze zwrotu God be with thee (Bóg z tobą). W for­mie good­bye mamy tylko relikt tej daw­nej postaci – gło­ski wypo­wia­dane przez nas w chwili poże­gna­nia prze­stały sta­no­wić akt zawie­rze­nia podróż­nika boskiej opiece. To samo odnosi się do hisz­pań­skiego adiós, które kie­dyś, jako a Diós, pole­cało odda­la­jącą się osobę Bogu, a teraz dla więk­szo­ści ludzi nie ma tego zna­cze­nia. W języku japoń­skim, w kon­tek­ście odmien­nego dzie­dzic­twa kul­tu­ro­wego, poże­gnalny zwrot say­onara zna­czy dosłow­nie „skoro tak być musi” – choć i w tym wypadku obec­nie nikt nie ma tego na myśli.

Ewo­lu­cja gra­ma­tyki znaj­duje też odzwier­cie­dle­nie w typach i czę­sto­tli­wo­ści uży­wa­nych przez nas słów. W języ­ko­znaw­stwie odróż­nia się tak zwane słowa zna­czące – rze­czow­niki, cza­sow­niki, przy­miot­niki i przy­słówki, takie jak „pies”, „jeść”, „brudny”, „powoli”, które zna­kują obiekty fizyczne i cechy w świe­cie rze­czy­wi­stym – od słów „funk­cyj­nych”, które wska­zują na powią­za­nia mię­dzy tam­tymi, na przy­kład „w”, „na”, „pod”, „przez”. Sens słowa zna­czącego czę­sto można przed­sta­wić na rysunku, nato­miast słowa funk­cyjne jest dużo trud­niej tak zapre­zen­to­wać, ponie­waż wyra­żają rela­cje mię­dzy przed­mio­tami lub czyn­no­ściami, a nie je same. Nie­mniej należą one do istoty tego, co potocz­nie rozu­mie się przez „dobrą gra­ma­tykę” – zdol­ność popraw­nego i sku­tecz­nego posłu­gi­wa­nia się nimi odróż­nia mowę doro­słego rodo­wi­tego użyt­kow­nika danego języka od mowy małego dziecka lub kale­czą­cego język obco­kra­jowca.

Słowa zna­czące skła­dają się na zde­cy­do­waną więk­szość naszego lek­sy­konu. Aż dwie trze­cie zna­nych nam słów to rze­czow­niki, około dwu­dzie­stu pro­cent cza­sow­niki, a resztę sta­no­wią przy­miot­niki i przy­słówki. Jest tak dla­tego, że w dowol­nym języku wystę­puje tylko nie­wielka liczba słów funk­cyj­nych: w angiel­skim około trzy­stu, a nawet w chiń­skim – języku nie­flek­syj­nym, który w więk­szym stop­niu polega na sło­wach funk­cyj­nych – jest ich około pię­ciu­set. Mimo to od połowy do dwóch trze­cich wypo­wia­da­nych przez nas wyra­zów to słowa funk­cyjne (zasta­nów się, jak czę­sto trzeba użyć „w”, „przy”, „na”, „i” czy „ale”, by wymie­nić tylko kilka). Fakt ten jest mniej zaska­ku­jący, kiedy zdamy sobie sprawę, że służą one jako spo­iwo struk­tury zda­nia. Gdyby usu­nąć z niego słowa funk­cyjne, na­dal można by uchwy­cić ogólny sens, ale mie­li­by­śmy więk­sze trud­no­ści z jego szcze­gó­ło­wym zro­zu­mie­niem. Na przy­kład ostat­nie zda­nie brzmia­łoby: „Usu­nąć słowa funk­cyjne uchwy­cić sens trud­no­ści szcze­gó­ło­wym zro­zu­mie­niem”.

Jeżeli pierw­szym kro­kiem do języka ludz­kiego było two­rze­nie słów dzięki digi­ta­li­za­cji ana­lo­go­wych dźwię­ków, to można ocze­ki­wać, że mowa w tych naj­wcze­śniej­szych sta­diach roz­woju była rów­nie nie­zgrabna jak wów­czas, gdy zaczy­namy się uczyć jakie­goś języka obcego w wieku doro­słym i pró­bu­jemy poro­zu­mie­wać się za pomocą garstki rze­czow­ni­ków i cza­sow­ni­ków, wspo­ma­ga­jąc się gestami. Trudno uznać to też za przy­pa­dek, że wła­śnie w taki spo­sób dzieci przy­swa­jają sobie rodzimy język – naj­pierw wypo­wia­dają tylko po jed­nym sło­wie, potem po dwa, a dopiero z cza­sem uczą się sto­so­wa­nia słów funk­cyj­nych, które wyra­żają rela­cje mię­dzy pozna­nymi już poję­ciami. Kuszące jest, by dostrze­gać w tym pro­ce­sie przy­swa­ja­nia języka ana­lo­gię do tego, jak roz­wój pło­dowy embrionu odzwier­cie­dla dzieje ewo­lu­cyjne orga­ni­zmu, w który ma się roz­wi­nąć. A ist­nieje jesz­cze jeden, znacz­nie wyraź­niej­szy sygnał, że tak wła­śnie mogło to prze­bie­gać.

Napis na ścianie

O ile obraz wcze­snej ewo­lu­cji języka musi opie­rać się na domy­słach (choć toczący się pro­ces gra­ma­ty­ka­li­za­cji języka można na­dal obser­wo­wać dzi­siaj), o tyle następny ważny etap w jego roz­woju – wyna­le­zie­nie pisma – pozwala nam zoba­czyć na wła­sne oczy prze­bieg takiego pro­cesu digi­ta­li­za­cji, uprasz­cza­nia i abs­tra­ho­wa­nia, który toczy się od samego początku. Pismo wyna­le­ziono dopiero w ostat­nich kilku tysią­cach lat, lecz w odróż­nie­niu od mowy pozo­sta­wia ono dato­wane ślady swego roz­woju, a fazy, przez które prze­cho­dziło w tym pro­cesie, są praw­do­po­dob­nie ana­lo­giczne do tego, co się działo, gdy uczy­li­śmy się mówić. Pismo, jakie znamy dzi­siaj, rów­nież jest sys­te­mem cyfro­wym, który pozwala na wydajną pre­zen­ta­cję każ­dego wypo­wia­da­nego słowa przy uży­ciu nie­wiel­kiej liczby sym­boli. Ale jego początki były inne. Pier­wotne pismo powstało jako sys­tem ana­lo­gowy, w któ­rym słowa były repre­zen­to­wane przez obrazki. I tak jak z pew­no­ścią stało się z języ­kiem mówio­nym, powoli zro­zu­mie­li­śmy, że sys­tem cyfrowy nie­po­mier­nie zwięk­sza ela­stycz­ność komu­ni­ka­cji.

Choć nie ma peł­nej zgody co do tego, kiedy naro­dziło się pismo „z praw­dzi­wego zda­rze­nia” (w odróż­nie­niu od zna­ków, które sym­bo­li­zo­wały pewne rze­czy czy pozwa­lały ludziom orien­to­wać się w ich liczeb­no­ści), ogól­nie przyj­muje się, że po raz pierw­szy poja­wiło się ono na Bli­skim Wscho­dzie; zarówno Mezo­po­ta­mia, jak i Egipt wypra­co­wały wła­sne sys­temy około pię­ciu tysięcy lat temu. Podob­nie jak z mową różne sys­temy mogły kształ­to­wać się nie­za­leż­nie od sie­bie lub – co być może praw­do­po­dob­niej­sze – po tym, jak zro­dził się gdzieś pomysł sto­so­wa­nia sym­boli do repre­zen­to­wa­nia mowy, wieść roz­no­siła się szybko do sąsied­nich ośrod­ków cywi­li­za­cji, w któ­rych opra­co­wy­wano wła­sny spo­sób wpro­wa­dze­nia tej kon­cep­cji w życie. Z cza­sem docho­dziły kolejne odmienne sys­temy pisma (chiń­ski dołą­czył około dwóch tysięcy lat póź­niej), lecz bez względu na to, czy wykształ­cone nie­za­leż­nie, czy inspi­ro­wane pod­pa­trzo­nymi przy­kła­dami, wszyst­kie są – i to sprawa klu­czowa – ana­lo­gowe, nie cyfrowe. Tak jak całost­kami są okrzyki wyda­wane przez zwie­rzęta, pierw­sze pismo miało cha­rak­ter obraz­kowy – pole­gało na przed­sta­wia­niu danego przed­miotu w postaci uni­kal­nego rysunku, glifu. Dokład­nie taki sam pro­ces obser­wu­jemy w sta­ro­żyt­nym Egip­cie, Mezo­po­ta­mii, Chi­nach i Mezo­ame­ryce.

Do czasu odkry­cia słyn­nego kamie­nia z Rosetty powszech­nie przyj­mo­wano, że sta­ro­żytny sys­tem pisma egip­skiego musi się opie­rać na wyko­rzy­sty­wa­niu obraz­ków do sym­bo­li­zo­wa­nia pojęć, tak samo zresztą jak sądzono o zna­kach chiń­skich. Wycho­dząc z tego zało­że­nia, wybitni myśli­ciele rene­san­so­wej Europy nie szczę­dzili trudu, by opra­co­wać uni­wer­salny język pisany, który odda­wałby myśli w abs­trak­cyj­nych zna­kach ide­owych, zro­zu­mia­łych dla wszyst­kich ludzi nie­za­leż­nie od tego, jakim języ­kiem się posłu­gują. Jed­nak uczeni ci błęd­nie rozu­mieli histo­rię pisma (bo jej nie znali). Pomi­ja­jąc kwe­stię, jak odse­pa­ro­wać klu­czowe skład­niki myśle­nia od języka, naj­więk­sze wyzwa­nie powstaje dla pamięci. Trudno jest aktyw­nie prze­cho­wy­wać w niej wielką mno­gość nie­po­wią­za­nych sym­boli, mimo że potra­fimy je sobie przy­po­mnieć po ich zoba­cze­niu – a jesz­cze trud­niej jest je nary­so­wać z pamięci. Bez względu na to, ile dzieł malar­skich roz­po­zna­jesz, widząc je w gale­rii, nie­ła­two jest odtwo­rzyć je w wyobraźni po powro­cie do domu, nie mówiąc już o ich nary­so­wa­niu.

Nic więc dziw­nego, że chiń­skie znaki są znacz­nie bar­dziej usys­te­ma­ty­zo­wane, niż wydaje się to w pierw­szej chwili oso­bom nie­po­tra­fią­cym ich czy­tać. Mimo że każdy z tych zna­ków nie­sie swoje uni­kalne zna­cze­nie i nie mają one pierw­szo­pla­nowo cha­rak­teru fone­tycz­nego (choć zawie­rają aspekt fone­tyczny i można z nich sko­rzy­stać do zapi­sy­wa­nia obcych słów na zasa­dzie ana­lo­gicz­nej do rebusu), każdy chiń­ski znak sta­nowi w isto­cie kom­bi­na­cję sto­sun­kowo nie­wiel­kiej liczby skład­ni­ków gra­ficz­nych, tak zwa­nych rady­ka­łów. Kiedy zaś oka­zuje się, że dwie­ście czter­na­ście stan­dar­do­wych rady­ka­łów to naj­czę­ściej połą­cze­nia jesz­cze prost­szych ele­men­tów (można porów­nać je do czę­sto wystę­pu­ją­cych grup liter w angiel­skich przed­rost­kach i przy­rost­kach, na przy­kład mis-, -ible, -tion i tak dalej), nie jest to w rze­czy­wi­sto­ści bar­dzo odle­głe od angiel­skich słów, będą­cych wyjąt­kową cyfrową kom­bi­na­cją ogra­ni­czo­nej liczby figur zwa­nych przez nas lite­rami. Z tej per­spek­tywy jedyna róż­nica mię­dzy chiń­skimi zna­kami a angiel­skimi sło­wami polega na tym, że sym­bole, któ­rych uży­wamy do zapi­sa­nia słowa, ukła­damy w rządku, pod­czas gdy te skła­da­jące się na chiń­skie znaki są zawarte w wyobra­żo­nych kwa­dra­tach.

Angiel­skie słowa zapi­su­jemy, korzy­sta­jąc z liter dwu­dzie­sto­sze­ścio­ele­men­to­wego alfa­betu, ale cho­ciaż każda litera jest powią­zana z okre­ślo­nym dźwię­kiem, nie spra­wia to, że auto­ma­tycz­nie można prze­czy­tać słowo. Wystar­czy pomy­śleć o takich wyra­zach jak tough (czyt. taf; twardy, zacięty), thro­ugh (czyt. thru; poprzez), cough (czyt. kof; kaszel) i dough (czyt. dau; cia­sto), w któ­rych ten sam zestaw liter -ough jest wyma­wiany zupeł­nie ina­czej. Ponadto mamy right (prawy), wri­ght (cie­śla), write (pisać) i rite (rytuał), które pisze się odmien­nie, ale wyma­wia tak samo (rajt). Jak zauwa­żył Geo­rge Ber­nard Shaw, orto­gra­fia angiel­ska jest tak nie­kon­se­kwentna, że słowo fish (czyt. fysz; ryba) można by teo­re­tycz­nie napi­sać: ghoti – „gh” jako dźwięk f wzięty z eno­ugh (czyt. ynaf), „o” jako dźwięk y z women (czyt. wymen) i „ti” jako sz z nation (czyt. nejszn). Według Bry­tyj­skiego Towa­rzy­stwa Orto­gra­ficz­nego bli­sko połowa angiel­skich słów zawiera nie­prze­wi­dy­walne ele­menty i śred­nio bio­rąc, anglo­ję­zyczne dzieci muszą opa­no­wać około trzech i pół tysiąca przy­pad­ków pisowni nie­re­gu­lar­nej, by dojść do stan­dardu bie­gło­ści doro­słych. Nie różni się to znacz­nie od liczby zna­ków, które trzeba sobie przy­swoić, aby czy­tać po chiń­sku.

Jed­nak zasad­ni­czą sprawą w przy­padku pisma, tak jak i mowy, jest to, że jedy­nym spo­so­bem wydaj­nego i sku­tecz­nego repre­zen­to­wa­nia dużej liczby zna­czeń jest korzy­sta­nie z małej liczby zna­ków, które można łączyć w dowolne słowa. Nie jest tak dla­tego, że po pro­stu oddają one mowę. Wiele sys­te­mów pisma (na przy­kład chiń­ski) wyka­zuje bar­dzo skom­pli­ko­waną rela­cję z repre­zen­to­wa­nym prze­zeń języ­kiem mówio­nym, a także można je rozu­mieć, nie wie­dząc nawet, jak powinno się je wyma­wiać (przy­pa­dek egip­skich hie­ro­gli­fów). Bez względu jed­nak na to, czy litery repre­zen­tują sylaby, fonemy czy po pro­stu pewne pra­wi­dło­wo­ści, pozwa­lają nam łatwo two­rzyć i zapa­mię­ty­wać słowa. A to dla­tego, że mają cha­rak­ter cyfrowy. Ana­lo­gowe obrazki, takie jak emotki, mogą być uży­teczne, gdy trzeba wyra­zić swój nastrój albo zako­mu­ni­ko­wać odczu­cia, ale nie zdają się na wiele, kiedy chcemy prze­ka­zać bar­dziej zło­żone tre­ści.

Innym zamierz­chłym sys­te­mem pisma, w któ­rym ujaw­nia się taka sama pro­gre­sja od modelu ana­lo­go­wego do cyfro­wego, są glify sto­so­wane przez cywi­li­za­cję Majów w Ame­ryce Środ­ko­wej, które powstały praw­do­po­dob­nie około dwóch tysięcy lat temu. Więk­szość ksiąg spi­sa­nych tym pięk­nym, enig­ma­tycz­nym pismem logo­gra­ficz­nym padła ofiarą Hisz­pa­nów w trak­cie bez­li­to­snego pod­boju regionu w XVI wieku i pozo­sta­wało ono w znacz­nej mie­rze zagad­kowe aż do około pięć­dzie­się­ciu lat temu. W końcu uświa­do­miono sobie jed­nak, że – tak jak hie­ro­glify egip­skie – glify Majów mają naj­czę­ściej naturę fone­tyczną i oddają sylaby, które miały być odczy­ty­wane jako dźwięki nie­sta­no­wiące osob­nych sym­boli poszcze­gól­nych desy­gna­tów. Choć na­dal nie potra­fimy odczy­tać wszyst­kich zacho­wa­nych napi­sów, wiemy, że w piśmie tym sto­so­wano zale­d­wie pięć­set sym­boli logo­gra­ficz­nych w mniej wię­cej dwu­stu pięć­dzie­się­ciu gli­fach syla­bo­wych.

W porów­na­niu z tym stan­dar­dowy alfa­bet zachodni może wyda­wać się chwa­leb­nym wzo­rem pro­stoty, ale nie wszystko jest takie, jak wygląda na pierw­szy rzut oka. Język angiel­ski musi sobie radzić z zale­d­wie dwu­dzie­stoma sze­ścioma sym­bo­lami do odda­nia czter­dzie­stu czte­rech fone­mów, z któ­rych korzy­sta się w mowie (co w dużym stop­niu tłu­ma­czy nie­kon­se­kwentną naturę angiel­skiej pisowni). Choć może się nam wyda­wać sza­leń­stwem, że Japoń­czycy uży­wają dwóch osob­nych sys­te­mów pisma syla­bo­wego do zapi­sy­wa­nia iden­tycz­nych dźwię­ków, nie­rzadko nie uświa­da­miamy sobie, że sami postę­pu­jemy iden­tycz­nie. Liczba sto­so­wa­nych w angiel­skim sym­boli jest mniej­sza, lecz Anglicy też uży­wają dwóch alfa­betów do przed­sta­wia­nia iden­tycz­nych dźwię­ków: nazy­wamy je lite­rami wiel­kimi i małymi. Nor­mal­nie nie myślimy o nich w taki spo­sób, ale w isto­cie są one tym wła­śnie – nie­które litery wyglą­dają w obu wer­sjach podob­nie (na przy­kład c/C, o/O, s/S i v/V), ale więk­szość jest zupeł­nie inna („a” nie wygląda tak jak „A”, „b” nie przy­po­mina „B”, „d” jest cał­kiem inne od „D”, podob­nie „e” od „E” i tak dalej).

Każdy sys­tem pisma ma swoje cha­rak­te­ry­styczne cechy i oso­bli­wo­ści, lecz w osta­tecz­nym roz­ra­chunku w celu repre­zen­to­wa­nia słów języka wszy­scy korzy­stamy z ogra­ni­czo­nego zestawu widzial­nych „cyfro­wych zna­ków”, które w mniej­szym lub więk­szym stop­niu kore­spon­dują z uży­wa­nymi w mowie „cyfro­wymi dźwię­kami” – fone­mami. Nie­które języki mogą wyda­wać się lepiej zhar­mo­ni­zo­wane w tym zakre­sie niż inne, ale nawet w hisz­pań­skim, w któ­rym alfa­bet jest według powszech­nej opi­nii sto­so­wany bar­dzo „fone­tycz­nie”, wystę­pują pewne odstęp­stwa, na przy­kład „g” jest ina­czej wyma­wiane w sło­wach gringo (czyt. gringo), agua (czyt. agła) i gente (czyt. hente). Z bie­giem lat nie bra­ko­wało pro­po­zy­cji reform pisowni róż­nych języ­ków, lecz – abs­tra­hu­jąc od eko­no­micz­nego i emo­cjo­nal­nego kosztu zmiany sys­temu w całych kra­jach – tak naprawdę nie mamy zbyt­nich trud­no­ści z posłu­gi­wa­niem się tym, czym dys­po­nu­jemy. Nie są to roz­wią­za­nia ide­alne, ale i nie muszą być. Nasze mózgi „rozu­mieją” te pisma, podob­nie jak radzą sobie z oso­bli­wo­ściami gra­ma­tycz­nymi i nie­ty­po­wymi fone­mami. O suk­ce­sie sys­temu decy­duje kon­se­kwentne sto­so­wa­nie go, nie­za­leż­nie od tego, czy dane wzorce są za każ­dym razem „logiczne”.

Nie jesteśmy sami

W świe­tle powyż­szego ludzka mowa nie musi wyni­kać ze szczę­śli­wego trafu w geno­wej ruletce, który ma wyja­śniać, w jaki spo­sób język stał się zło­żo­nym sys­te­mem zagnież­dżo­nych zależ­no­ści i rekur­syw­nych zło­żeń, zna­nym dzi­siej­szym bada­czom. Rów­nie dobrze mógł roz­wi­jać się powoli i stop­niowo na fun­da­men­cie tego, jak ludzie poro­zu­mie­wali się przed opa­no­wa­niem mowy. Roz­wój ten jest w wystar­cza­ją­cym stop­niu wyja­śniany przez suk­ce­sywną digi­ta­li­za­cję daw­niej­szych okrzy­ków ana­lo­go­wych i zacho­dzącą potem powolną trans­for­ma­cję powsta­łych słów, która nadała im abs­trak­cyjne funk­cje, umoż­li­wia­jące dzia­ła­nie gra­ma­tyki.

Jeżeli jed­nak na tym polega wielki sekret języka, to dla­czego nie wpa­dły na niego żadne inne zwie­rzęta? Dla­czego zdaje się, że tylko ludzie są zdolni tak natu­ral­nie komu­ni­ko­wać się w ten spo­sób? Otóż, po pierw­sze, wcale nie przy­cho­dzi to nam natu­ral­nie. Choć udo­ku­men­to­wane przy­padki losów dzieci wycho­wu­ją­cych się bez kon­taktu z języ­kiem są – na szczę­ście – bar­dzo spo­ra­dyczne, poka­zują one, że ludzie ci mają potem ogromne trud­no­ści z nauką mówie­nia, tak jakby ist­niał pewien punkt kry­tyczny, po któ­rego prze­kro­cze­niu nie jest to już moż­liwe. Wydaje się, że język jest umie­jęt­no­ścią, którą musimy aktyw­nie przy­swa­jać – głów­nie na zasa­dzie naśla­dow­nic­twa – w bar­dzo mło­dym wieku, i nie możemy roz­wi­nąć jej w sobie samo­dziel­nie, na mocy samych instynk­tów. Aby opa­no­wać mowę, musimy nauczyć się prze­no­sić wzorce spo­strze­żeń zmy­sło­wych na wzorce sły­sza­nej wokół sie­bie mowy, w tym zaś celu od pierw­szych dni życia musimy znaj­do­wać się w oto­cze­niu ludzi inten­syw­nie uży­wa­ją­cych języka.

Podob­nie jak mówie­nia, rów­nież czy­ta­nia i pisa­nia dużo łatwiej jest nauczyć się w młod­szym wieku, a wyma­gają one jesz­cze inten­syw­niej­szej eks­po­zy­cji niż mowa. W wielu czę­ściach świata pismo nie ukształ­to­wało się aż do sto­sun­kowo póź­nego etapu ewo­lu­cji kul­tu­ro­wej. W Anglii naj­star­sze tek­sty datuje się na VII wiek – sta­ro­żytni histo­rycy rzym­scy opi­sy­wali, jak wygląda życie w Bry­ta­nii, ale miej­scowa lud­ność nie pozo­sta­wiła po sobie pisa­nych śla­dów. W kon­se­kwen­cji nie mamy poję­cia, kto – a co jesz­cze waż­niej­sze, dla­czego – wzniósł kil­ka­set kamien­nych krę­gów oraz gro­dzisk, które zostały po tych ludziach, podob­nie jak nie dys­po­nu­jemy śla­dami po więk­szo­ści nie­pi­śmien­nych ludów z całego świata. Bez względu na to, od jak dawna ludzie posłu­gi­wali się mową, jeśli nie potra­fili jej utrwa­lać, nie wiemy, co było mówione. Pierw­sze świa­dec­twa pisane sta­no­wią więc wła­ściwy punkt wyj­ścia do bada­nia naj­daw­niej­szej histo­rii ludz­ko­ści. I choć prak­ty­ku­jemy pismo już kilka tysięcy lat, jego zna­jo­mość wciąż nie sięga dziś stu pro­cent, a w nie­któ­rych kra­jach wynosi nie­całe pięć­dzie­siąt. Do roz­prze­strze­nia­nia się języka i piśmien­no­ści konieczne są czas i wysi­łek. Są to umie­jęt­no­ści wyma­gające inten­syw­nego naucza­nia.

Po dru­gie, nie jeste­śmy jedy­nymi zwie­rzę­tami mają­cymi zdol­ność poro­zu­mie­wa­nia się. Jak już wspo­mnia­łem, inne gatunki uży­wają ana­lo­go­wych okrzy­ków do sym­bo­licz­nego prze­ka­zy­wa­nia osob­nych zna­czeń i sys­tem ten wymaga nauki. Wale­nie i del­finy uczą swoje małe cha­rak­te­ry­stycz­nych dźwię­ków sto­so­wa­nych przez daną grupę. Rów­nież śpiew pta­ków jest w dużym stop­niu zacho­wa­niem wyuczo­nym i cechuje się wyraźną zmien­no­ścią regio­nalną. Wciąż nie wiemy dosta­tecz­nie dużo o zaawan­so­wa­niu tych form komu­ni­ka­cji, ale nawet po uwzględ­nie­niu zdol­no­ści do prze­ka­zy­wa­nia infor­ma­cji o zagro­że­niu czy o loka­li­za­cji żyw­no­ści ewi­dent­nie widać gra­nicę tego, co nasi zwie­rzęcy kuzyni mogą sobie mówić. Nic nie wska­zuje na to, że dwa osob­niki innego gatunku niż czło­wiek mogą prze­ka­zać sobie nawet tak pro­stą wia­do­mość jak „Scho­waj się za tym drze­wem, aż dam ci znak” – a co dopiero dys­ku­to­wać o sen­sie ist­nie­nia albo oma­wiać zalety teo­rii kwan­to­wej.

Nie ozna­cza to jed­nak, że zwie­rzę­tom bra­kuje poten­cjału do ucze­nia się. Opie­ku­no­wie psów z rado­ścią dono­szą, że ich uko­chane zwie­rzaki zaczy­nają po pew­nym cza­sie cał­kiem sporo rozu­mieć z tego, co się do nich mówi; w nie­któ­rych eks­pe­ry­men­tach psy dys­po­no­wały bier­nym słow­nic­twem prze­kra­cza­ją­cym dwie­ście słów (jeżeli zaś sły­szą je jako dźwięki ana­lo­gowe, jest to też praw­do­po­dob­nie gra­nica tego, co mógłby zapa­mię­tać czło­wiek). Sławna papuga Alex sły­nęła z umie­jęt­no­ści aktyw­nego korzy­sta­nia ze stu słów, które potra­fiła sto­so­wać twór­czo, w tym nawet zada­wać pyta­nia. Sys­te­ma­tycz­nie podej­mo­wano wysiłki naucze­nia małp języka ludz­kiego, choć rezul­taty były różne. Może to jed­nak wyni­kać z tego, że nie znamy wystar­cza­jąco dobrze mecha­ni­zmów języka lub pro­cesu, w jakim sami go przy­swa­jamy.

Naj­bar­dziej zna­czący rezul­tat osią­gnięto z sam­cem bonobo o imie­niu Kanzi, który opa­no­wał rozu­mie­nie dość zło­żo­nych zdań wypo­wia­da­nych w nor­mal­nym tem­pie (na YouTube można obej­rzeć o tym film, po któ­rym włosy stają dęba na gło­wie). Nie ma wąt­pli­wo­ści, że docho­dzi do rze­czy­wi­stej komu­ni­ka­cji z Kan­zim za wyłącz­nym pośred­nic­twem ludz­kiego języka (twarz tre­nera jest skryta za maską, by zmi­ni­ma­li­zo­wać moż­li­wość wychwy­ty­wa­nia przez zwie­rzę sygna­łów nie­wer­bal­nych, tak zwa­nego efektu cwa­nego Hansa6). Kanzi, popro­szony o wyko­na­nie dość przy­pad­kowo wska­zy­wa­nych czyn­no­ści („Czy możesz posy­pać piłkę solą?”, „Czy możesz wynieść na zewnątrz tele­wi­zor?”), robi je prak­tycz­nie bez waha­nia. To nie jest już małpa – fakt, że możemy się z nią poro­zu­mieć, czyni ją jed­nym z „nas”. Kanzi dostar­cza dowodu, że przy­swa­ja­nie języka nie musi być niczym bar­dziej skom­pli­ko­wa­nym niż pro­ces roz­po­zna­wa­nia pra­wi­dło­wo­ści, prze­no­sze­nia per­cep­cji zmy­sło­wych na sta­ty­styczne kla­stery dźwię­ków wyda­wa­nych przez ota­cza­ją­cych ludzi – podob­nie jak nauka cho­dze­nia na dwóch nogach spro­wa­dza się do pro­cesu opa­no­wa­nia znacz­nie prost­szej gra­ma­tyki oddzia­ły­wa­nia gra­wi­ta­cji na stawy w ciele.

Wyczyn Kan­ziego jest jesz­cze bar­dziej impo­nu­jący dla­tego, że nikt go for­mal­nie nie nauczał. Do eks­po­zy­cji na język doszło u niego, kiedy od naj­młod­szego wieku pozwo­lono mu pozo­sta­wać przy matce pod­czas podej­mo­wa­nia przez tre­ne­rów próby (w dużym stop­niu bez­sku­tecz­nej) wpo­je­nia jej pod­staw języka ludz­kiego, gdy była już w doj­rza­łym wieku – co prze­kra­cza, jak się zdaje, nawet moż­li­wo­ści czło­wieka. Każdy, kto spę­dził w szkole fru­stru­jące lata, przez które darem­nie uczono go języka obcego, od razu poj­mie, w jakim poło­że­niu zna­la­zła się matka Kan­ziego. Ale na tej samej zasa­dzie, jeśli zda­rzyło ci się kie­dyś pod­ła­pać obcy język dzięki miesz­ka­niu w kraju, w któ­rym ludzie się nim posłu­gują, to masz dobre poję­cie o tym, jak zdo­łał to zro­bić Kanzi. Powinno to być dla nas lek­cją pokory, że uczył się w dro­dze zwy­kłej obser­wa­cji oto­cze­nia, a nie za sprawą celo­wego naucza­nia.

Kanzi pozo­staje wciąż wyjąt­kiem. Podobne eks­pe­ry­menty z szym­pan­sami i gory­lami koń­czyły się mniej­szym powo­dze­niem, lecz trudno także sobie wyobra­żać, że kto­kol­wiek będzie ota­czał przed­sta­wi­ciela innego gatunku taką samą tro­ską i poświę­cał mu tyle samo czasu, jakich potrzeba, aby nauczyło się mówić ludz­kie dziecko. Nie można też roz­sąd­nie ocze­ki­wać, aby szym­pans, mający mózg wiel­ko­ści jed­nej trze­ciej współ­cze­snego ludz­kiego, był zdolny posłu­gi­wać się języ­kiem jak my – szcze­gól­nie w świe­tle tego, że ewo­lu­cyjny roz­wój naszego mózgu mógł być w dużej mie­rze pobu­dzany spe­cy­ficz­nymi adap­ta­cjami do języka. Nie zna­czy to jed­nak, że sztuka języka nie może zostać opa­no­wana przez inne gatunki. „Nieme” zwie­rzęta po pro­stu nie potra­fią mówić, a nie­ko­niecz­nie są „tępe”, zaś nie­wy­kształ­ce­nie u nich jak dotąd zdol­no­ści mowy może wyni­kać zale­d­wie z pecha w loso­wa­niu. W kon­tek­ście życia na naszej pla­ne­cie wydaje się, że nam udało się po pro­stu dotrzeć do tej umie­jęt­no­ści jako pierw­szym. Po tym zaś jak zdol­ność mowy się zako­rze­nia, róż­nica mię­dzy tymi, któ­rzy nią dys­po­nują, a pozo­sta­łymi szybko staje się wykład­ni­cza, ponie­waż język sprzęża umy­sły.

Prze­skok od sys­temu ana­lo­go­wego do cyfro­wego spra­wia wra­że­nie prze­łomu – zda­rze­nia, które mogło być spo­wo­do­wane tylko boską inter­wen­cją lub rady­kalną muta­cją gene­tyczną. Jeśli jed­nak przyj­miemy do wia­do­mo­ści, że inne zwie­rzęta potra­fią koja­rzyć przy­pad­kowe ana­lo­gowe dźwięki ze zna­cze­niami, na przy­kład w ramach sto­so­wa­nia zróż­ni­co­wa­nych okrzy­ków alar­mo­wych (co w isto­cie jest trud­niej­sze do wyja­śnie­nia), wtedy przej­ście od jed­nego sys­temu do dru­giego pozo­staje już tylko kwe­stią wydaj­no­ści i czasu – zwłasz­cza że praw­do­po­dob­nie doko­ny­wało się w ciągu setek lub tysięcy poko­leń. Nie musiał to być pro­ces świa­domy, podob­nie jak dzie­łem świa­do­mo­ści nie jest cyfrowa orga­ni­za­cja danych w DNA i ich eks­pre­sji w postaci bia­łek. Skom­pli­ko­wane kodo­wa­nie dzie­siąt­ków tysięcy róż­nych pro­tein, które skła­dają się na nasze orga­ni­zmy, polega w osta­tecz­nej ana­li­zie na zesta­wia­niu zale­d­wie czte­rech zasad w słyn­nych kom­bi­na­cjach A, C, G, i T. Wyewo­lu­owa­nie DNA nie wyma­gało zaś zaist­nie­nia żad­nej spe­cjal­nej „zdol­no­ści”. Jeżeli wariant cyfrowy jest efek­tyw­niej­szym spo­so­bem reali­zo­wa­nia cze­goś, ewo­lu­cja zadba o to, by w końcu się poja­wił.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki