Mroczna kołysanka - Polly Ho-Yen - ebook + audiobook + książka

Mroczna kołysanka ebook

Ho-Yen Polly

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Do czego się posuniesz, by chronić swoje dziecko?

W świecie dotkniętym kryzysem bezpłodności ostatnie naturalne narodziny zdarzyły się ponad dwadzieścia lat temu. Obecnie jedyną drogą do poczęcia jest przejście bolesnego procesu indukcji. Wszystkie noworodki są ściśle monitorowane, a ich rodzice muszą przestrzegać drobiazgowych reguł, bo jeśli państwo uzna ich za niezdolnych do pełnienia obowiązków rodzicielskich, dziecko zostanie poddane ekstrakcji i umieszczone w jednym ze specjalnych kompleksów.

Kit widziała już wielu rodziców, którzy stoczyli heroiczną walkę: najpierw by spłodzić, a potem zatrzymać potomstwo. Sądziła więc, że nie chce zostać matką. Jednak gdy poznała Thomasa, urodziła im się Mimi. Wkrótce kumulacja drobnych błędów sprawia, że groźba ekstrakcji staje się coraz bardziej realna, a Kit musi zdecydować, jak daleko jest gotowa się posunąć, by nie dopuścić do utraty dziecka i rozpadu rodziny.

***

„Opowieść podręcznej” w futurystycznych realiach.–Sarah Langan, autorka powieści „Dobrzy sąsiedzi”

Trzymająca w napięciu opowieść o miłości i determinacji.–Deirdre Sullivan, autorka powieści „Perfectly Preventable Deaths”

Doskonale oddaje siłę miłości i wynikający z niej strach.–Dave Rudden, autor serii „Rycerze pożyczonego mroku”

Pełen napięcia thriller, jest w nim wszystko. –Emily Koch, autorka powieści „Czy umrę, nim się zbudzę?”

Mocna i głęboko poruszająca, spadkobierczyni „Nie opuszczaj mnie” Kazuo Ishiguro i „Roku 1984” George’a Orwella.–Tim Major, autor powieści „Hope Island”

Mroczna, piękna i słodko-gorzka. Uwielbiam tę książkę.–Martyn Ford, autor powieści „Every Missing Thing”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 320

Oceny
4,0 (214 oceny)
71
84
47
12
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WeronikaTrz

Dobrze spędzony czas

Wydawać by się mogło, że to jeden z najpiękniejszych momentów w życiu - pojawienie się dziecka, które było długo wyczekiwane przez rodziców. Jednak radość z narodzin wkrótce przysłania lęk i nierówna walka z nieubłaganym, monitorującym każdy najmniejszy krok systemem. Jak wiele można poświęcić, ile własnych granic przekroczyć, by chronić swoich najbliższych? Nie będę ukrywać, że nie jest to typ literatury, po jaki sięgam na co dzień. Czasami jednak lubię wyjść poza swoją czytelniczą strefę komfortu, a że książka ta zbierała sporo pozytywnych recenzji, to ostatecznie padło na nią. I zdecydowanie było warto. Polly Ho-Yen przenosi nas do świata, w którym pierwsze skrzypce gra pozbawiony jakichkolwiek skurpółów system, a kobiety zostały zdegradowane praktycznie do jednej podstawowej roli. Roli żywych inkubatorów. To jedna z tych książek, która, chcąc czy nie, wzbudza w czytelniku masę emocji. Poczucie niesprawiedliwości, rozżalenie, bezsilność, ogromną złość. Osobiście jednak najgorsza o...
40
Namatiti

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
AngelikaBrzostek

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca
00
Sharpmark

Całkiem niezła

Mam dziwną relację z tą książką. Czytałam ją baaaardzo długo.. w ogóle nie czułam motywacji by do niej wracać, choć uczciwie stwierdzam, że prócz słabszych- miała też lepsze momenty. Generalnie sama fabuła jest zbudowana na ciekawym koncepcie, Autorka konsekwentnie buduje historię niemal nie zbaczając na zbędne do jej zrozumienia wątki. Ale.. cóż, jak dla mnie to ostatecznie książka bez "polotu".. nie czułam tych emocji, które jak mniemam miała przekazać.. Mając w domu Maleństwo sądziłam, że historia tą rozłoży mnie na przysłowiowe łopatki, a łzy będą lały się litrami; nic z tego- jakaś taka.. chlodna i nijaka mi się wydaje.. Właściwie to dość frustrująca- więc może to jednak jej walor? Plus za samo zakończenie- w odniesieniu do całej fabuły robi "wrażenie". Ani polecam, ani odradzam;)
00
SYLVAIN1998

Nie oderwiesz się od lektury

To było fantastyczne, mocne i dające do myślenia. przy temacie aborcji i praw kobiet lektura obowiązkowa!
00

Popularność




Tytuł oryginału Dark Lullaby

Copyright © Polly Ho-Yen 2021All Rights Reserved

First published in 2021 by Titan BooksA division of Titan Publishing Group Ltd 144 Southwark Street, London SE1 0UP titanbooks.com

PrzekładRobert Kędzierski, Anna Krochmal

Redakcja i korektaPiotr Mocniak, Joanna Rozmus, Pracownia 12A

Skład Tomasz Brzozowski, Bogumiła Łaś

Projekt okładkiNatasha MacKenzie

Grafika na okładce© Shutterstock

Fragment wiersza Johna Donne’a w przekładzie Stanisława Barańczaka

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2023Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN pełnej wersji 978-83-67710-70-1

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Danowi

Miłość moja tak czystą już mi się nie zdawa,Jakem ją widział wprzódy,Skoro umie, jak trawa,Przetrwać zmienność pór roku i mijania trudy;Całą zimę snadź łgałem, swą mękę miłosnąZwąc największą — boć przecież zwiększyła się wiosną.

John Donne, Wzrost miłości(fragment)

BSR – Biuro Standardów Rodzicielskich

NSR – Niezadowalający Standard Rodzicielski

Indukcja – proces leczenia niepłodności, któremu poddaje się kobieta w celu poczęcia dziecka

Ekstrakcja – odebranie dziecka jego biologicznemu rodzicowi lub rodzicom, jeśli BSR uzna standard opieki za niezadowalający

Niewidzialna – nieoficjalne określenie kobiety „niebiorącej udziału w programach BSR”

WTEDY

Kiedy ostatni raz widziałam Mimi, miała prawie roczek.

Postanowiliśmy wcześniej wyprawić jej urodziny – tylko Thomas, ja i matka Thomasa, Santa, jedyny rodzic, jaki nam pozostał.

Przygotowałam ciasto, które składało się niemal wyłącznie z czystego owsa, masła i syropu klonowego. U Mimi dopiero co zdiagnozowano nietolerancję glutenu i od czasu, gdy dostałam ostatni NSR, moja czujność w kwestii najmniejszego okruszka, który przeszedł przez jej usta, graniczyła z obsesją.

Zdaje się, że tamtego listopadowego wieczoru, kiedy usiedliśmy przy naszym małym stoliku, myśleliśmy o tym, jak niewiele czasu z nią nam pozostało. Nie rozmawialiśmy o tym. Po prostu zatraciliśmy się w moim żałosnym, niewydarzonym cieście i sterczącej z niego elektrycznej świeczce, kupionej przez Thomasa specjalnie na tę okazję.

Jakaś część mnie już wtedy wiedziała.

Tamtego ranka, kiedy zasnęła, zanurzyłam twarz w delikatnym puszku na czubku jej głowy. „Aureolka Mimi”, mówił Thomas, dotykając jej sprężystych złotych loczków. Wiedziałam, że czasu nie zostało wiele. Była to jednak myśl tak okropna, tak pełna bólu, tak beznadziejna i zionąca pustką jak żadna inna. Nie miałam odwagi, by się z nią zmierzyć. Odepchnęłam ją rozpaczliwie od siebie i wyszeptałam w jedwabiste uszko Mimi:

– Wszystkiego najlepszego, kochana córeczko.

Zaczęliśmy śpiewać Happy Birthday i przysunęliśmy się do siebie, jakby ostre światło elektrycznej świeczki dawało namiastkę ciepła. W naszych głosach słychać było znużenie. Słowa nie niosły już w sobie żadnej obietnicy, wydawały się tylko podkreślać nasze braki. „Wszystkiego najlepszego, kochana Mimi”.

Śpiew Santy rozbrzmiewał głośniej niż Thomasa i mój razem wzięte, fałszywe nuty zagłuszały nasze łamiące się głosy. Kobieta była ubrana w swoim zwykłym stylu: złoto-pomarańczowy szal luźno narzucony na ramiona, spódnica pasująca do jej karminowych ust, zaś ciemne włosy z kilkoma zagubionymi pasemkami siwizny zawiązała do tyłu barwną chustą. W porównaniu z nią zarówno Thomas, jak i ja byliśmy niczym cienie: szarzy, rozmyci, wycofani.

Jej karminowy uśmiech był przeznaczony dla ukochanej jedynej wnuczki. Pamiętam, jak myślałam, że próbuje się nacieszyć tymi ostatnimi chwilami, napełnić je kolorem i światłem, tak jak swoje płótna i życie. Tamtego dnia ubrała się szczególnie starannie, wybierając jaskrawe kolory garderoby, by zrównoważyć przygnębienie, smutek, który zalał nasze życie i pociągnął nas za sobą. Próbowałam przykleić do twarzy uśmiech, ale czułam, że jest jak źle dopasowana maska.

Hap…py Birth…day to… you. Dlaczego melodia tej piosenki zwalnia w miarę śpiewania? Kilka ostatnich nut ciągnęło się nieporadnie, aż Santa zaczęła klaskać, a my dołączyliśmy do niej. Spojrzałam na siedzącą między nami córkę, zastanawiając się nad tym, co spędzało mi sen z powiek: czy stworzyliśmy świat, w którym była szczęśliwa? W którym była bezpieczna?

Mimi siedziała wyprostowana w swoim krzesełku, które przez pierwszy rok jej życia rosło razem z nią. Ten elegancki, inspirowany skandynawskim designem mebelek można było dostosowywać do rozmiarów rosnącego dziecka. Uparłam się, że chcę go mieć, kiedy byłam w ciąży. A zapragnęłam go, wbrew sobie, w jednym z Wzorcowych Domów, które odwiedzaliśmy podczas indukcji.

Zanim wybraliśmy się do Wzorcowych Domów, odbyłam z Thomasem szczerą rozmowę o pieniądzach i o tym, czy posiadanie różnych rzeczy może sprawić, że będziemy lepszymi rodzicami. Uznaliśmy zgodnie, iż najważniejsza jest miłość, a nie otaczanie się przedmiotami. A jednak, gdy tylko zobaczyłam to krzesełko, drewno w kolorze miodu, z którego było wykonane, jego łagodne krzywizny, obiecałam sobie, że je dla naszej córeczki zdobędę. Już wtedy wyobrażałam sobie, jak siedzi w nim podczas obiadu, dopełniając trójkąt. Należało do niej, zanim otworzyła oczy, zanim poczuła oddech świata, na długo przed tym, nim nauczyła się sama siedzieć i jeść.

– Zdmuchnij ją, Mimi! – wykrzyknęła Santa. – Pomyśl życzenie!

Dziewczynka była urzeczona światłem świeczki, ale potem jej spojrzenie powędrowało w moją stronę.

– Zdmuchnij ją, kochanie! – powiedziałam i pochyliłam się nad nią. – Tak się robi w urodziny. – Komicznie wydęłam policzki.

Thomas też do mnie dołączył. W tamtych chwilach, gdy się tak wygłupialiśmy, śmiejąc się i udając, że zdmuchujemy razem świeczkę, chyba zapomnieliśmy. Myślę, że nie pamiętaliśmy wtedy, co doprowadziło do naszego spotkania dwadzieścia dwa dni przed datą jej pierwszych urodzin.

Mimi wpatrywała się w nasze twarze i przez chwilę wydawało się, że naśladując nas, też wydmie swoje podobne do pączków policzki i dmuchnie na plastikową świeczkę.

– Dasz radę, Mimi! – zawołałam.

Powróciło dawne wspomnienie. Siedziałam wtedy na miejscu Mimi, a obok mnie – moja siostra Evie. Przede mną znajdował się tort urodzinowy. Wierzyłam we wszystko, co robiła i mówiła moja siostra. „Pomyśl życzenie! Dasz radę, Kit!” – krzyknęła gorączkowo, tak jak ja do Mimi, zupełnie jakby nie mogła się powstrzymać. Pamiętam, jak pomyślałam, że muszę to zrobić, bo Evie mi kazała, a życzenie musi się spełnić, skoro powiedziała, że tak się stanie. Zdmuchnęłam świeczkę, ale zapomniałam, żeby sobie czegoś życzyć.

Usta Mimi ułożyły się w szeroki uśmiech i wtedy zobaczyłam to w jej oczach.

Czysty zachwyt.

Brązowe oczy Mimi zdawały się rozkwitać, powiększać, a światło świecy tańczyło w jej źrenicach. Choć może było to światło bijące z jej wnętrza? Pozwoliłam sobie rozkoszować się tym i pomyślałam przez chwilę: „Tak. Tak, moja córka jest szczęśliwa. Tak, świat jest taki, jaki powinien być. I nie, nie ma niczego, absolutnie niczego, czego pragnęłabym bardziej niż tej jednej chwili jej szczęścia”.

Mimi pochyliła się nad mrugającą ledową świeczką, jakby naprawdę zrozumiała, że powinna ją zdmuchnąć.

– Wyłącz to – syknęłam.

Żarówka uparcie świeciła chwilę dłużej, niż powinna. Widziałam panikę w oczach siedzącego obok mnie Thomasa, gdy naciskał, a wreszcie uderzał w pilota kontrolującego świeczkę. I nagle światełko zgasło.

Znów przypomniałam sobie świeczkę, którą zdmuchnęłam w tamte urodziny, gdy zapomniałam pomyśleć życzenie. Gdy dmuchnęłam, jej chybotliwy płomyk zadrżał, odchylił się w drugą stronę, aż w końcu zgasł. Z knota uniosła się smużka dymu, a mnie spodobał się ten charakterystyczny zapach, choć był ostry i gryzący. Odsunęłam jednak to wspomnienie od siebie. Nie chciałam ryzykować i umieszczać na torcie prawdziwej świeczki, bez względu na to, jak łagodne rzucała światło.

Wyciągnęłam rękę do Thomasa. Po raz pierwszy tego dnia czułam wzbierającą we mnie falę zadowolenia. Przysunął dłoń do mojej, jakby myślał o tym samym, i nasze palce spotkały się i mocno splotły. Mimi aż promieniała z dumy, szeroko uśmiechnięta, niewinna, z rozdziawioną z podekscytowania buzią.

Właśnie w tym momencie usłyszeliśmy pukanie do drzwi.

TERAZ

Pukanie w szybę samochodu sprawia, że się budzę. Zasnęłam z przekrzywioną głową i teraz czuję bolesny skurcz w karku. Docierają do mnie jaskrawe światła stacji ładowania i cichy szum otoczenia.

Przed sobą widzę twarz Thomasa i pytające spojrzenie jego szeroko otwartych oczu. Ruchem ust pyta mnie przez szybę: „Chcesz coś?”.

Kręcę głową, a on się odwraca. Patrzę, jak szybkim krokiem zmierza do budynku stacji. Nie możemy zatrzymać się tu na długo.

Wciąż nie jestem do końca rozbudzona i na tych kilka chwil zapominam, co zrobiliśmy, dlaczego tu jesteśmy. Potem gwałtownie odwracam się za siebie i patrzę na tylne siedzenie. Wiem, co tam zobaczę, a mimo to wychylam głowę tak bardzo, że czuję ból.

Szare siedzenia są puste; pasy bezpieczeństwa zwisają niepotrzebne.

Przybita tym widokiem znów się odwracam i patrzę przed siebie. Zza wiader z ledwo żywymi kwiatami widzę czubek głowy Thomasa i lśniące sfery, które obracają się powyżej. Przygląda się czemuś na półce, jakby chciał po to sięgnąć, ale zaraz się prostuje, odwraca w stronę toalet i znika z pola widzenia.

Na miejscu obok nas zatrzymuje się jakiś samochód. Prowadzi mężczyzna, kobieta siedzi z tyłu. Wyczuwam między nimi napięcie; on podczas rozmowy splata dłonie i wyłamuje sobie palce, a potem długo i nerwowo pociera skronie. Ona jest przygarbiona, zgięta jak gałąź starego drzewa. W następnej chwili dostrzegam zarys dziecięcego fotelika obok niej. To dlatego siedzi z tyłu.

Wyciągam szyję, żeby zobaczyć dziecko. Nie widzieliśmy żadnego, odkąd wyjechaliśmy z domu, a zdaję sobie sprawę, że łaknę ich widoku. Maleńka buzia pogrążona we śnie, bobas stawiający pierwsze niepewne kroki… Tak bardzo chciałabym zobaczyć jakiś dowód ich istnienia.

Kobieta zauważa moje spojrzenie, więc szybko się odwracam i udaję, że obserwuję sfery, na których właśnie zmienia się obraz. Gdy znów na nią zerkam, nadal się na mnie gapi, podobnie jak mężczyzna. Pewnie się zastanawiają, dlaczego się nimi interesuję. Może podejrzewają, że nie tylko na nich patrzę, ale wręcz ich obserwuję, kontroluję, oceniam.

W następnej chwili odjeżdżają, rezygnując z ładowania baterii swojego auta. Ich samochodem trochę szarpie, pokonują zakręt nieco za ostro i za szybko. Żałuję, że nie mogę im powiedzieć, że nie musieli odjeżdżać, ale jakaś część mnie cieszy się, że są pełni podejrzeń, chciałaby, żeby zawsze mieli się na baczności.

Garbię się, moje plecy sztywnieją po tak długiej podróży. Chcę się pozbyć tego bólu, który czuję w kręgosłupie, ale noszę go ze sobą, stał się częścią mnie.

Sfery znów się obracają. Z cichym trzaskiem pokazują kolejne informacje. Oglądam je, chcąc odwrócić uwagę od myśli, które krążą mi w głowie w niekończącym się cyklu. Głośno ziewam, moje powieki zaczynają opadać.

I wtedy to widzę.

Jestem porażona. Czuję narastający ucisk w piersi, wielką gulę w gardle, która rośnie i rośnie. Wszystko, co wydawało mi się, że wiem, przestaje się liczyć.

Widzę to wciąż i wciąż, nawet po tym, jak sfery znów się zmieniają i zaczynają wyświetlać statystyki.

Widzę to, gdy Thomas wraca do samochodu, a ja zamykam oczy i odchylam głowę do tyłu, jakbym znów zasnęła.

Widzę to, gdy słyszę szelest czegoś, co kupił i co teraz umieszcza w schowku pod deską rozdzielczą.

Przesuwa palcem po moim policzku, wierząc, że znów śpię.

Muska ustami moją skroń.

Słyszę, jak mówi:

– Kocham cię.

Ale nie reaguję. Udaję, że śpię, udaję, że nie żyję.

Jestem w stanie myśleć tylko o tym, co widziałam przed chwilą.

Dla niego nic już we mnie nie zostało.

WTEDY

Poznaliśmy się na ceremonii nadania imienia Jakobowi.

Długi, wąski ogród Evie i Seba zapełnił się rodziną oraz przyjaciółmi. Piliśmy wyjątkowo kwaśną lemoniadę domowej roboty i czekaliśmy na rozpalenie grilla.

Jakob, ubrany w pajacyk w pomarańczowe lwy, całe popołudnie przespał w ramionach Evie. Ilekroć szła z nim przez ogród, Seb krok w krok podążał tuż za nimi, jak cień – goście rozstępowali się, by ich przepuścić, rozmowy milkły i zapadała pełna szacunku cisza. Dodawało to temu nieformalnemu spotkaniu jakiejś dziwnej powagi.

Pajacyk był na Jakoba za duży. Choć chłopiec miał już cztery tygodnie, wciąż wydawał się tak maleńki, że zaczęłam się nawet zastanawiać, dlaczego ceremonię nadania imienia zaplanowali tak szybko po narodzinach. Dopiero później Evie poinformowała mnie, że BSR może wykorzystywać oficjalne uroczystości do oceny, jak radzą sobie nowi rodzice. Wyjaśniła mi, że dla fizycznego zdrowia dziecka należy zachować równowagę między izolacją społeczną a izolacją ochronną.

Lawirowałam wśród gości i zewsząd docierały do mnie najróżniejsze szepty.

– Całkiem nieźle wygląda, prawda? Jeśli wziąć pod uwagę, przez co przeszła…

– To w końcu ile indukcji musieli przejść?

– Słyszałam, że prawie jej się nie udało.

Mogłam usłyszeć tylko piąte przez dziesiąte, nie potrafiłam stwierdzić, czyje to słowa. Pojawiło się za to wspomnienie Evie, bladej i zagubionej, niemal niknącej na szpitalnym łóżku. Potrząsnęłam głową, chcąc się pozbyć tego obrazu.

Jakaś starsza, nieznana mi kobieta wpatrywała się w Jakoba jeszcze długo po tym, jak ją minęli. Nieświadoma wyciągała ręce w stronę dziecka, jakby wyobrażała sobie, że tuli je w ramionach. Ale chwilę później stojący obok niej mężczyzna zaczął głośno rozprawiać ochrypłym głosem i jej ręce opadły wzdłuż boków.

– Kto mógł coś takiego przewidzieć? – powiedział. – Kiedyś martwiliśmy się bronią jądrową, przeludnieniem, zmianami klimatu… ale nie tym. Nie niepłodnością. I wciąż nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego tak się stało.

– Słyszałam ostatnio, że to podobno przez zanieczyszczenie środowiska. Pojawiła się jakaś teoria o mikroplastiku – odparła starsza kobieta. Mówiła powoli, jakby znużyło ją samo sformułowanie tego zdania.

– Gdyby faktycznie chodziło o coś takiego, to czy nie powinno już być lepiej? Poziom zanieczyszczenia przecież spadł. A współczynnik niepłodności od lat wynosi 99,98 procent.

– Tak mi się tylko obiło o uszy – odpowiedziała tym samym zmęczonym tonem kobieta.

Tata stał trochę na uboczu i pochylony przyglądał się rabatom. Jedną rękę trzymał w kieszeni, w drugiej niezdarnie ściskał kieliszek. Miał na sobie kurtkę, choć wszyscy wokół byli w T-shirtach i cienkich bawełnianych koszulach. Wiedziałam, że czuje się bardzo nieswojo, kiedy rozmowa schodzi na niepłodność, a to zdarzało się często. W każdej chwili mógł stamtąd uciec. Ruszyłam w jego stronę, ale zatrzymał mnie cichy brzęk kieliszka uderzanego łyżeczką.

Seb stał przed nami z uniesionym drinkiem, gotowy. Skinął głową do kogoś z tyłu – był o wiele wyższy od każdego z gości zebranych w ogrodzie i z łatwością patrzył ponad ich głowami. Miał odrobinę za długie włosy. Domyślałam się, że przed przyjęciem Evie próbowała je jakoś uładzić.

– Powiem tylko parę słów – zaczął. Uśmiechnął się swobodnie, wzruszył ramionami i rozłożył ręce, jakby chciał przez to powiedzieć, że nie potrafi się powstrzymać. – To nie będzie jakaś długa przemowa, obiecałem to Evie.

Wymienili porozumiewawcze spojrzenie. W oczach kobiety błysnęło czułe ostrzeżenie.

– Chciałem tylko powiedzieć, że kiedy Evie i ja postanowiliśmy poddać się indukcji, nie mieliśmy pojęcia, jak to wszystko może się skończyć.

Gdy mówił, mimowolnie skupiłam uwagę na siostrze. Stała trochę sztywno obok niego i tuliła do siebie Jakoba. Gdyby miała wolne ręce, pewnie nerwowo bawiłaby się materiałem sukienki. Nie dało się ukryć, że tak naprawdę wcale nie chce, żeby Seb przemawiał.

Widziałam, jak lekko się wzdrygnęła, gdy wypowiedział słowo „indukcja”, ale cały czas wpatrywała się w Jakoba, jakby mogła zatracić się w jego obliczu. Znaliśmy to słowo od najmłodszych lat, wpajano nam je w szkole; wciąż słyszałam bezosobowy głos lektora z filmów, które nam pokazywano, i potrafiłam dokładnie powtórzyć wypowiadane w nich formułki: „Indukcja jest jedynym sposobem, by zlokalizować to wąskie pasmo wciąż zdolnych do życia komórek jajowych i plemników”. Kręciło mi się w głowie od tych wszystkich diagramów przedstawiających jajniki i embriony, od zwrotów w rodzaju „intensywna procedura pobierania komórek jajowych”, które brzmiały przerażająco już wtedy, jeszcze zanim tak naprawdę zrozumiałam, co oznaczają.

Pamiętam, jak razem z Evie jako nastolatki próbowałyśmy poukładać sobie w głowie te fragmentaryczne informacje. Usiłowałyśmy pojąć coś, co było dla nas wtedy zbyt wielkie i zbyt obce. Dopiero zaczynałam rozumieć, że chodziło o nasze ciała, że te obce diagramy były tak naprawdę częścią nas.

Później, gdy byłyśmy starsze, Evie mówiła o indukcji z coraz większym znawstwem. Kiedy jednak sama przez nią przechodziła, cała ta wiedza na niewiele jej się przydała. „To jak loteria” – rzuciła znużonym głosem, gdy zakończyła kolejny nieudany cykl i niebawem miała próbować znowu. Nie chciała mówić o tym, że łączenie leków, których używano do stymulowania jajników, często wywoływało zbyt silną reakcję, prowadząc do skrzepów, trwałych uszkodzeń narządów, ataków serca. Nie pamiętałam takich szczegółów ze szkoły. Kiedy Evie rozpoczęła indukcję, sprawdziłam to sama, przeczytałam ulotki podawanych jej leków. Te informacje – wydrukowane niewinnym drobnym druczkiem – zmroziły mnie. Nie chciałam wierzyć, że to może być prawda. Ukryłam tę wiedzę gdzieś głęboko w sobie. Od tamtej pory dręczył mnie jednak niepokój. Zmusiłam się, by spojrzeć na Seba, chciałam rozproszyć swoje mroczne myśli.

– Ale zawsze, zawsze… i nie mówiłem o tym nawet Evie… miałem w głowie obraz tego, jak pokazujemy nasze dziecko tym, którzy są dla nas najważniejsi na świecie. Kiedy było naprawdę ciężko, ten obraz pomagał mi wytrzymać. A teraz jestem tutaj, przedstawiam wam Jakoba, naszego pięknego synka, i to jest spełnienie marzeń…

Nagle umilkł, stracił głos.

Z początku wydawało się, że się śmieje. Wyglądało to jak kilka nerwowych chichotów, jego ramiona zaczęły się trząść, twarz się zmarszczyła. Najwyraźniej nie potrafił powstrzymać tego niemego drżenia. Jego ciało zapadło się na naszych oczach, jakby utrzymujące go w pionie sznurki zostały jednym okrutnym cięciem zerwane. Evie dopadła do niego z troską na twarzy i wtedy usłyszeliśmy wyraźne łkanie. Nie brzmiało to jak coś, co mogłoby się wydobyć z gardła tego samego mężczyzny, który jeszcze chwilę temu wznosił toast.

W ogrodzie niczym echo dał się słyszeć zbiorowy jęk, wspólny lament. Brzmiał niemal jak głos rozczarowania, zdawał się mówić, że nie tak to się miało skończyć. Spora grupka podeszła do Seba i Evie, otaczając ich ciasno, zaś reszta niezręcznie trzymała się z tyłu. Próbowaliśmy się nie gapić, ale nie byliśmy w stanie powstrzymać wzroku szukającego zapłakanej twarzy Seba.

– Nic mi nie jest, nic mi nie jest. – Jego słowa niemal zagłuszyły życzliwe głosy próbujących go pocieszyć gości.

Ktoś, teraz już nie pamiętam kto, uniósł kieliszek i krzyknął:

– Za Evie i Seba, i za małego Jakoba!

Ale zebrani wokół uciszyli go.

– Nie teraz! – usłyszałam pełen zniecierpliwienia szept.

Potem wszyscy rozmawiali już ściszonymi głosami, tak jakby cokolwiek głośniejszego od zapobiegliwego szeptu mogło zostać uznane za niestosowne.

Chodziłam od jednej grupki do drugiej, napełniałam kieliszki i proponowałam miseczki z chipsami, których nikt nie chciał. Oficjalna wersja była taka, że Seb tak się cieszył z ojcostwa, że nie panował nad emocjami. A w dodatku noworodek nie pozwalał się im wyspać. Kto byłby w stanie zapanować nad uczuciami, gdyby nie mógł liczyć na więcej niż dwie godziny snu, nim znów będzie musiał się zerwać?

– Jedzenie niedługo będzie gotowe – powiedziała piskliwym głosem Evie, gdy pierwsi goście podeszli do niej, by się pożegnać. Jedyną osobą, której pozwoliła wyjść bez słowa, był tata; zniknął tuż po tym, jak Seb zaczął przemawiać. Łzy zawsze tak na niego działały.

Evie stała przed grillem. W ręku trzymała duży srebrny nóż kuchenny, którym przecinała plastikowe opakowania surowych różowych kiełbasek. Wydawał się on zbyt wielki do tego celu, bardziej pasowałby jako narzędzie zbrodni. Jakoba oddała starszej koleżance z pracy, korpulentnej kobiecie o imieniu Deborah, która siedziała opodal na leżaku. Chłopiec spał teraz nieruchomo na jej piersi, ale spojrzenie Evie nieustannie wędrowało w jego stronę. Podeszłam, by wziąć od niej nóż, ale zanim zdążyłam to zrobić, mężczyzna o bardzo krótkich ciemnych włosach, którego nigdy dotąd nie widziałam, położył rękę na jej dłoni i delikatnie jej go odebrał.

Evie z wdzięcznością pozbyła się noża. Odsunęła się od grilla i rozejrzała po zatłoczonym ogrodzie, bezskutecznie czegoś lub kogoś szukając.

– Wszystko w porządku? – spytałam. – Mogę ci jakoś pomóc?

Dostrzegła mnie i uśmiech zniknął z jej twarzy.

– Wszystko w porządku. Nic mi nie jest. To pewnie nic takiego…

– Powiedz mi – rzuciłam po prostu. Przecież byłam jej siostrą.

– Chodzi o Jakoba. Dostaliśmy ostrzeżenie z BSR. Jeszcze nie NSR, tylko ostrzeżenie. Ale to nami wstrząsnęło. Zwłaszcza Sebem.

– Kiedy? Co się stało?

BSR istniało od czasu wprowadzenia indukcji. Funkcjonariusze BSR monitorowali opiekę nad dziećmi, dbając, by potrzeby każdego rodzącego się dziecka były zaspokajane zgodnie z najwyższym standardem. Opowieści o niegdysiejszych zaniedbaniach i nadużyciach przeszły do historii. Funkcjonariusze BSR mieli znacznie więcej władzy niż dawna opieka społeczna. Teraz wszyscy rodzice żyli w strachu, że funkcjonariusze dadzą im NSR i koniec końców przeprowadzą ekstrakcję, odbierając im opiekę nad dzieckiem.

– To nic poważnego. Właśnie wsadzaliśmy go do samochodu po dzisiejszych zakupach. Seb przygotowywał fotelik, ja trzymałam małego. A kiedy Seb powiedział, że jest gotowy, podałam mu Jakoba… Może przez to, jak Seb stał, jedną nogą w samochodzie, nie trzymał go jak należy… I wtedy to się stało.

– Upuścił go?

– Nie! Nic z tych rzeczy. Po prostu nie podtrzymał mu porządnie główki. Tak powiedziała ta funkcjonariuszka.

– To nic takiego – przyznałam jej rację. – Myślisz, że wszystko będzie w porządku?

– Cóż… – Evie się zawahała. – Tak mi się wydawało. Do momentu, kiedy podbiegła do nas ta funkcjonariuszka i nam tego nie wytknęła. Chyba faktycznie mógł mu lepiej podtrzymywać główkę.

– Zapomnij o tym – powiedziałam. – To się przecież nie powtórzy.

– Mam taką nadzieję – odparła Evie. – Seb się obwinia, ale tak jak mu powiedziałam, ja też tego nie zauważyłam. To była również moja wina. Tak mi powiedziała ta funkcjonariuszka. Że jestem… Jak ona to ujęła?… Współwinna.

– Jaka ona była? Ta funkcjonariuszka.

– Wyglądała jak ktoś, kogo bez mrugnięcia okiem minęłabyś na ulicy. Taka jak wszyscy. Dość krótkie włosy, bez makijażu. Trochę… trochę zaniedbana. Kiedyś wyobrażałam sobie, że wszyscy oni noszą garnitury i ciemne okulary, że widzisz, kiedy są w pobliżu. Ale na ulicy nie zwróciłabyś na nią w ogóle uwagi. Była zupełnie normalna, przeciętna.

– Wyobraź sobie, że wykonujesz taką pracę… – Wzdrygnęłam się. – Dlaczego ktoś chce się tym zajmować?

– W tym właśnie rzecz. Była bardzo dowartościowana całą tą sytuacją. Czułam, że naprawdę jest przekonana, iż nam pomaga, zwracając uwagę, jak Seb trzyma Jakoba. Zupełnie, jakby była zadowolona z siebie, że to zauważyła. Jakby wyświadczała nam przysługę.

– Skoro dała wam tylko ostrzeżenie, to chyba w pewnym sensie tak było. Teraz wiesz, że musisz być wyjątkowo czujna.

– Tak – potwierdziła Evie i uśmiechnęła się smutno. – To będzie trudniejsze, niż sądziłam.

– Poradzisz sobie – zapewniłam ją.

– Może – odparła. – A może nie. – Gwałtownie otarła łzę, która zaczęła spływać po jej policzku.

– Nie myśl tak. Pamiętaj o indukcjach, o wszystkim, czego się nauczyłaś, przez co przeszłaś. Jesteś wspaniałą mamą. I Seb tak cudownie zajmuje się małym. Jakob jest małym szczęściarzem.

Evie przełknęła ślinę. Jej twarz zaróżowiła się od prób powstrzymania płaczu. Na szyi nad obojczykiem widać było pierwsze ślady wysypki.

– Przestań, proszę – powiedziała łagodnie.

– Może pójdziesz poszukać Seba? Ja pomogę z jedzeniem. – Gestem wskazałam na ciemnowłosego mężczyznę, który zabrał jej z ręki nóż. Zdążył wyjąć wszystkie kiełbaski z opakowań i ułożył z nich surową piramidę na talerzu; teraz łamał białą piankę podpałki i rzucał jej kawałki na węgiel drzewny. – Nakarmimy gości. Co to za facet przy grillu?

– Thomas – odparła Evie. – Pracuje z Sebem.

Sprawiała wrażenie, jakby chciała dodać coś jeszcze, ale potem zrezygnowała i z westchnieniem wypuściła powietrze z płuc, wydobywając z siebie jedynie cichy nieartykułowany dźwięk.

TERAZ

Thomas śpi obok mnie.

Leży na boku, twarzą do pustej białej ściany, której jedyną ozdobą jest oprawiona w ramkę reprodukcja jakiejś rozmytej akwareli przedstawiającej ogród. Gdyby teraz otworzył oczy, obraz ten byłby pierwszą rzeczą, jaką zobaczy.

Kształty na obrazie nakładają się na siebie. Senne zielone krzewy stają się kwiatami, kwiaty zaś człowiekiem – ogrodnikiem w za dużych butach i oklapłym kapeluszu, zasłaniającym jego twarz. Wybrano ten obraz ze względu na jego nijakość, nieszkodliwość, ale jego rozwodnione kolory i falujące linie przeszkadzają mi.

Jakby nakłaniał mnie do postrzegania w ten sposób życia, przez mgłę, z miękkimi krawędziami. Nieostro i bezkształtnie. By zapomnieć o tym, jak potrafi boleć i ranić.

Thomas oddycha miarowo. Jestem przekonana, że śpi głęboko, ale wcześniej też byłam tego pewna, a gdy się poruszyłam, odwrócił się i mnie objął. Jest wczesny ranek, jednak równie dobrze mógłby być środek nocy. Kiedy tu dotarliśmy, była prawie północ. Musiało minąć trochę czasu, nim Thomas się uspokoił. Chciał rozmawiać, a potem długo nie mógł zasnąć, poruszał się niespokojnie, przewracał z boku na bok, kopał nogami kołdrę, wydawało się, że próbuje się spod niej wydostać. Dopiero teraz jestem pewna, że naprawdę śpi.

Opuszczam nogę z łóżka, a gdy Thomas nie reaguje, wypełzam z białej pościeli. Jest trochę szorstka od zbyt częstego prania. Ostrożnie wymykam się z sypialni na schody. Dopiero na dole pozwalam sobie odetchnąć.

Pokoje są dla mnie nowe, ale od czasu, gdy tu dotarliśmy, tyle razy planowałam w głowie tę trasę, że wydaje mi się, iż dobrze je znam. Leżąc cicho w łóżku, w wyobraźni raz za razem skręcałam za róg, schodziłam na palcach po schodach i ostrożnie otwierałam drzwi salonu. Czekałam tylko na właściwy moment, żeby się wymknąć.

Wczoraj, gdy tu przyjechaliśmy, było już ciemno. Thomas, włączając jedno światło za drugim, zbadał każdy zakamarek dwupoziomowego mieszkania. Może myślał, że dzięki temu stanie się ono bardziej przyjazne i znajome. To kolejny bezpieczny dom z listy, którą mamy, i równie bezduszny jak poprzednie. Trochę zbyt schludny, ze sztywną pościelą w łóżku, bez jakichkolwiek śladów życia czy miłości.

Gdybym miała wybór, nie opuściłabym rosnącej sterty pościeli w naszej sypialni w domu. Na firankach widać tam ślady kurzu. W powietrzu latają małe srebrzyste ćmy, które wciąż się gdzieś mnożą. Zadomowiły się w mojej stagnacji.

Ale teraz jesteśmy w tym białym, jasnym miejscu.

Pokoje bez wspomnień.

Ściany bez zdjęć.

Kiedy byłam w ciąży, obwiesiłam ścianę zdjęciami naszych rodzin. Mimi wierciła się we mnie i czkała, a ja borowałam dziury, wieszałam ramki i wygrzebywałam stare, całkiem zapomniane fotografie mamy, taty i Evie. Nie udało mi się znaleźć żadnego zdjęcia Mai, mojej młodszej siostrzyczki, która umarła, gdy była jeszcze małym dzieckiem. Pamiętam, że kiedyś takie widziałam: maleńka, pomarszczona twarzyczka, zawinięta w biały kocyk. Na ścianie znalazło się jedno z nowszych zdjęć Santy i Thomasa. Nie patrzyli w obiektyw i nie mieli pojęcia, że są fotografowani. Śmiali się, a ich głowy pochylały się ku sobie.

Nasza rodzina była niezwykła ze względu na mnie i Evie. Rodzeństwo stanowiło pewną anomalię. Moi rodzice wygrali los na loterii i znaleźli się w bardzo nielicznej grupie ludzi zdolnych począć dziecko w naturalny sposób. Na kilka lat przed urodzeniem Evie współczynnik niepłodności zaczął rosnąć i w czasie, gdy mama była w ciąży z nami, niemal wszyscy, którzy chcieli mieć dzieci, musieli poddawać się indukcji.

Evie i ja byłyśmy więc nietypowe nie tylko dlatego, że byłyśmy dwie; niezwykłe było także to, że zostałyśmy poczęte naturalnie. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy się o tym dowiedziałam, ale pamiętam, że tata przestrzegł nas, byśmy o tym nie wspominały. Twierdził, że inni ludzie mogliby się czuć skrępowani.

Skrępowani. Pamiętam, jak powtarzałam za nim to słowo jak papuga, każdą sylabę wymawiałam osobno. Nie wiem, ile miałam wtedy lat.

Gdy byłam w ciąży z Mimi, stawałam czasem przy tej ścianie z rodzinnymi zdjęciami i przesuwałam palcem po twarzach matki i ojca. W dniu ślubu, trzymający się za ręce i obsypani konfetti, wyglądali jak każda inna para nowożeńców: niezwykli, a równocześnie zwyczajni w swojej radości. Na podstawie tego zdjęcia nikt by się nie domyślił, że spotka ich coś tak wyjątkowego, że jakimś cudem będą w stanie począć dziecko bez niczyjej pomocy.

Potem przechodziłam do innych zdjęć i opowiadałam Mimi, kogo przedstawiają. Gdy była noworodkiem, stałyśmy przy tej ścianie każdego dnia i śpiewnym tonem, którego nie potrafiłam się pozbyć, powtarzałam w kółko te same informacje.

Teraz, stojąc przed tą nijaką beżową ścianą naszego tymczasowego lokum, wyraźnie widzę w wyobraźni tamte zdjęcia. W ten cudowny sposób potrafię zmienić to bezduszne pomieszczenie w dom, który stworzyliśmy wspólnie z Thomasem. Przywołuję widok z okna w pokoju dziecięcym. W ogrodzie rosła morwa, którą zasadziliśmy zaraz po przeprowadzce. Mimi i ja nieraz przyglądałyśmy się jej cienkim gałęziom, które przypominały długie, chude palce przywołujące nas do siebie. Pamiętam pikowany kocyk z geometrycznym wzorem z kolorowych kwadratów, na którym wspólnie się bawiłyśmy. Leżały na nim porozrzucane zabawki, którymi Mimi najbardziej się interesowała. Był tam też fotel mojego taty, a na ścianach wisiały obrazy namalowane przez Thomasa i Santę. Wszystkie te drobne elementy, które razem tworzyły nasz dom, teraz porzucony.

Tutaj nic, co posiadamy, nie jest na swoim miejscu. Chleb, banany i puszka herbaty, którą Thomas kupił w organizatorskim zapędzie, leżą na lśniącym cętkowanym blacie. Karton mleka stoi pośrodku pustej lodówki, jakby starał się zajmować więcej miejsca tylko dlatego, że może. Mój płaszcz leży na miękkiej wiśniowej sofie, tam, gdzie go rzuciłam. Jest zmięty i na tle mebli wygląda niechlujnie.

Bez zastanowienia sięgam po niego i starannie zapinam; pod spodem mam tylko T-shirt i miękkie, znoszone spodnie od piżamy. Z każdym zapiętym guzikiem trochę bardziej staję się sobą, trochę bardziej przypominam człowieka, który wstał rano, ma przed sobą cały dzień i może zrobić, co zechce.

Gdy ostatni guzik jest już zapięty, jestem osłonięta, chroniona.

Wsuwam bose stopy w buty i biorę kluczyki do samochodu z miejsca, gdzie rzucił je Thomas, koło pustej misy na owoce.

Dzień należy do mnie.

Odchodzę.

Ciąg dalszy książki znajduje się w pełnej wersji.