46,00 zł
Na jałowej, spieczonej ziemi, przypominającej planetę po apokaliptycznej zagładzie czy jeden ze światów równoległych, istniejących obok naszego, pozostały tylko ślady dawnej upadłej cywilizacji. Ten złowrogi świat przemierza Roland, ostatni z dumnego klanu rewolwerowców, ścigając człowieka w czerni, który posiadł tajemnicę Wieży - mistycznego miejsca, gdzie być może uda się rozwiązać zagadkę czasu czy przestrzeni. Podczas wędrówki musi stawić czoła opętanej kapłance: spotyka szalonych osadników, gadającego kruka, zamieszkujące podziemia mutanty oraz pochodzącego z Ziemi chłopca, Jake`a.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 353
MROCZNA WIEŻA
Ośmioczęściowy cykl powieści łączący elementy science fiction i westernu. Cykl, w którym King stworzył uniwersum na miarę Władcy Pierścieni i Kronik Diuny. Przez samego autora uważany za ukoronowanie jego twórczości. Podróż ostatniego rewolwerowca przez światy równoległe naszemu, pełne groźnych istot, magii i demonów, ale też przyjaźni, miłości i braterstwa.
ROLAND
Na jałowej ziemi przypominającej planetę po apokaliptycznej zagładzie pozostały tylko ślady dawnej cywilizacji. Roland Deschain, ostatni z dumnego klanu rewolwerowców, przemierza ten złowrogi, zamieszkany przez mutanty, demony i wampiry świat, ścigając człowieka w czerni. Wierzy, że ten posiadł tajemnicę Mrocznej Wieży – centrum wszystkich światów, miejsca, w którym być może uda się rozwiązać zagadkę czasu i przestrzeni i odkryć tajemnicę istnienia.
Podczas wędrówki musi stawić czoła opętanej kapłance, spotyka szalonych osadników, gadającego kruka – i zaprzyjaźnia się z pewnym chłopcem z Nowego Jorku o imieniu Jake. A to dopiero początek…
Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, opowiadania i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki, jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Desperacja, Komórka, Uciekinier, Czarna bezgwiezdna noc, To, Cujo, Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża, który wkrótce zostanie zekranizowany z Matthew McConaugheyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. swoją premierę miała pierwsza część ekranizacji jednej z kultowych książek Kinga, To, a w 2019 r. na ekrany weszła druga część tego świetnie przyjętego przez widzór filmu, pt. To: Rozdział 2.
Pod pseudonimem Richard Bachman opublikował siedem powieści.
Stephen King wciąż szuka nowych wyzwań – w ostatnich latach napisał trylogię kryminalną z detektywem Billem Hodgesem, do której należą książki: Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i Koniec warty.
stephenkinguniwersum.com
stephenking.com
stephenking.pl
ROSE MADDERDOLORES CLAIBORNEGRA GERALDADESPERACJAREGULATORZYSKLEPIK Z MARZENIAMIBEZSENNOŚĆZIELONA MILAMARZENIA I KOSZMARYKOMÓRKACZTERY PO PÓŁNOCYCHUDSZYTOBASTIONOCZY SMOKAPO ZACHODZIE SŁOŃCACZTERY PORY ROKUUCIEKINIERCZARNA BEZGWIEZDNA NOCCUJOPODPALACZKAROK WILKOŁAKAMROCZNA POŁOWAWOREK KOŚCIDZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA TOMA GORDONANOCNA ZMIANAŁOWCA SNÓWOSTATNI BASTION BARTA DAWESAUNIESIENIEINSTYTUTPÓŹNIE
Stephen King, Richard ChizmarPUDEŁKO Z GUZIKAM GWENDY
Trylogia PAN MERCEDES
PAN MERCEDESZNALEZIONE NIE KRADZIONEKONIEC WARTY
MROCZNA WIEŻA
ROLAND(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)POWOŁANIE TRÓJKIZIEMIE JAŁOWECZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁWIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZAWILKI Z CALLAPIEŚŃ SUSANNAHMROCZNA WIEŻA
Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA
NARODZINY REWOLWEROWCADŁUGA DROGA DO DOMUZDRADAUPADEK GILEADBITWA O JERICHO HILLPOCZĄTEK PODRÓŻYSIOSTRZYCZKI Z ELURIIBITWA O TULLPRZYDROŻNY ZAJAZDCZŁOWIEK W CZERNI
Wyłącznie jako audiobook i e-book
Stephen King, Joe HillW WYSOKIEJ TRAWIE
Stephen King, Stewart O’NanTWARZ W TŁUMIE
Tytuł oryginału:THE DARK TOWER, BOOK I: THE GUNSLINGER
Copyright © Stephen King 1982, 2003All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2024
Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2002, 2004
Redakcja: Barbara Nowak
Opowiadanie „Siostrzyczki z Elurii”
Tytuł oryginału:LITTLE SISTERS OF ELURIA
Copyright © Stephen King 1998All rights reserved
Polish translation copyright © Prószyński Media, 2002
Ilustracja na okładce: © Vincent Chong
Opracowanie graficzne okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
ISBN 978-83-8361-494-6
WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media
EDOWI FERMANOWI,który podjął ryzyko,stawiając na te historie.
I
Hobbity były duże, kiedy miałem dziewiętnaście lat (ta liczba ma pewne znaczenie w historiach, które zamierzacie przeczytać).
W błocie na farmie Maxa Yasgura na Wielkim Festiwalu Muzycznym w Woodstock taplało się prawdopodobnie pół tuzina Merrych i Pippinów, dwa razy tylu Frodów oraz całe mnóstwo hipisowatych Gandalfów. Władca Pierścieni J.R.R. Tolkiena był w tamtych czasach szalenie popularny i chociaż nigdy nie dotarłem do Woodstock (powiedz: przepraszam), byłem chyba przynajmniej hipisem-niziołkiem. W wystarczającym stopniu, by przeczytać sagę i zakochać się w niej. Cykl Mrocznej Wieży, podobnie jak większość długich fantastycznych książek współczesnych mi autorów (spośród wielu innych można tu wymienić choćby Kroniki Thomasa Covenanta Stephena Donaldsona oraz Miecz Shannary Terry Brooks), zrodził się z Tolkiena.
Chociaż czytałem te książki w roku 1966 i w roku 1967, wstrzymywałem się z pisaniem. Porywała mnie siła Tolkienowskiej wyobraźni i ambicja jego opowieści, ale chciałem pisać po swojemu, a gdybym wówczas zaczął, pisałbym w jego stylu. A to byłoby niedobre, jak mawiał świętej pamięci Szczwany Dick Nixon. Dwudziesty wiek zyskał dzięki panu Tolkienowi wszystkie elfy i czarodziejów, jakich potrzebował.
W 1967 roku nie wiedziałem, jak wygląda mój styl, lecz nie miało to znaczenia; byłem przekonany, że na pewno go poznam, kiedy będzie mnie mijał na ulicy. Byłem aroganckim dziewiętnastolatkiem. Z pewnością dość aroganckim, by uważać, że mogę jeszcze zaczekać na moją muzę i moje arcydzieło (nie miałem bowiem wątpliwości, że to będzie arcydzieło). W wieku dziewiętnastu lat ma się, moim zdaniem, prawo do arogancji: czas nie zaczął jeszcze swoich ukradkowych i parszywych rekwizycji. Jak mówią słowa popularnej piosenki, czas konfiskuje włosy i siłę wyskoku, lecz, prawdę mówiąc, zabiera znacznie więcej. Nie wiedziałem tego w roku 1966 i 1967, a nawet gdybym wiedział, wcale bym się nie przejął. Potrafiłem sobie wyobrazić – z trudem – że będę miał kiedyś czterdzieści lat, ale pięćdziesiąt? Nie. Sześćdziesiąt? Nigdy w życiu. Sześćdziesiątka była wykluczona. W wieku dziewiętnastu lat tak właśnie powinno być. Dziewiętnaście lat to wiek, kiedy mówisz: „Uważaj, świecie. Popalam TNT i piję dynamit, więc jeśli ci życie miłe, zejdź mi z drogi – oto nadchodzi Stevie”.
Dziewiętnaście lat to samolubny wiek, wiek, w którym troski są ściśle ograniczone. Miałem dużo do osiągnięcia, i o to się troszczyłem. Miałem dużo ambicji, i o to się troszczyłem. Miałem maszynę do pisania, którą przenosiłem z jednej nory do drugiej, zawsze z paczką fajek w kieszeni i z uśmiechem na twarzy. Kompromisy wieku średniego były jeszcze daleko, obelgi starości gdzieś za horyzontem. Niczym bohater piosenki Boba Segera, którą puszczają teraz, żeby sprzedawać ciężarówki, czułem się nieskończenie potężny, a mój optymizm nie znał granic; miałem puste kieszenie, ale moja głowa była pełna rzeczy, które chciałem opowiedzieć, a serce pełne historii, które chciałem przekazać. Dzisiaj brzmi to ckliwie, wtedy wydawało się wspaniałe. Bardzo odlotowe. Niczego nie pragnąłem bardziej, jak obezwładnić i zauroczyć moich Czytelników; chciałem zmienić ich na zawsze wyłącznie poprzez to, co piszę. I czułem, że potrafię to zrobić. Czułem, że jestem do tego stworzony.
Jak zarozumiale to brzmi? Bardzo czy tylko trochę? Tak czy inaczej, nie zamierzam się kajać. Miałem dziewiętnaście lat. Nie miałem ani jednej siwej nitki w brodzie. Miałem trzy pary dżinsów, jedną parę butów i przekonanie, że świat stoi przede mną otworem. Nic, co zdarzyło się w ciągu następnych dwudziestu lat, nie wyprowadziło mnie z błędu. A potem, kiedy miałem trzydzieści dziewięć lat, zaczęły się kłopoty: picie, narkotyki, wypadek drogowy, który zmienił sposób, w jaki chodzę (między innymi). Pisałem o tym dość obszernie już wcześniej i nie chciałbym się powtarzać. Poza tym podobnie wygląda to u Was, prawda? Świat posyła w końcu jakiegoś podłego chłopca radarowca, żebyście zwolnili i przekonali się, kto tu jest szefem. Wy, którzy to czytacie, bez wątpienia spotkaliście swojego (albo spotkacie); ja spotkałem mojego i wiem, że jeszcze powróci. Ma mój adres. To podły facet, Zły Porucznik, zaprzysięgły wróg wygłupów, opierdalania się, dumy, ambicji, głośnej muzyki i wszystkiego, co ma związek z dziewiętnastką.
Mimo to w dalszym ciągu uważam, że to piękny wiek. Może najlepszy. Można przetańczyć całą noc, a kiedy przebrzmi muzyka i skończy się piwo, można zacząć myśleć. I snuć wielkie marzenia. Podły chłopiec radarowiec podetnie Wam w końcu skrzydełka, a jeśli już na początku nie były zbyt duże, pozostaną wam same kikuty. „Dajcie mi następnego” zawoła wówczas i odmaszeruje z bloczkiem mandatów w ręku. Dlatego troszeczkę (albo nawet sporo) arogancji to nic złego, chociaż Wasza matka z pewnością mówiła inaczej. Moja przestrzegała mnie. „Pycha chodzi przed upadkiem, Stephen”, powtarzała… a potem w wieku 2 x 19 lat odkryłem, że człowiek upada tak czy owak. Względnie zostaje zepchnięty do rowu. Kiedy macie dziewiętnaście lat, mogą Wam się kazać wylegitymować w barze i powiedzieć, żebyście spieprzali, żebyście gdzie indziej robili z siebie głupka, ale, na Boga, nie mogą Wam się kazać wylegitymować, kiedy siadacie, żeby namalować obraz, napisać wiersz lub opowiedzieć historię, i jeśli Wy, którzy to czytacie, jesteście bardzo młodzi, nie pozwólcie starszym i ponoć lepszym od siebie ględzić, że jest inaczej. Jasne, nigdy nie byliście w Paryżu. Nigdy nie biegaliście z bykami w Pampelunie. Tak, jesteście szczylem, który dopiero od trzech lat ma włosy pod pachami – i co z tego? Jeśli na początku nie będziecie trochę zbyt duzi na swoje bryczesy, czym je wypełnicie, kiedy będziecie dorośli? Niech się rozedrą bez względu na to, co ktokolwiek mówi, oto mój pomysł; a poza tym usiądźcie sobie i zapalcie.
II
Pisarze dzielą się, moim zdaniem, na dwa rodzaje i dotyczy to również nieopierzonego autora, jakim byłem w 1970 roku. Ci, którzy nastawiają się na bardziej „poważne” pisarstwo, badają każdy możliwy temat pod kątem: Co będzie dla mnie oznaczało napisanie tego rodzaju historii? Ci, których przeznaczeniem (albo jak kto woli, ka) jest pisanie popularnych powieści, skłonni są zadać zupełnie inne pytanie: Co będzie znaczyło dla innych napisanie tego rodzaju historii? „Poważny” pisarz szuka odpowiedzi i kluczy do samego siebie, „popularny” pisarz szuka publiczności. Obaj są równie samolubni. Poznałem ich wielu, i niech mnie kule biją, jeśli kłamię.
Tak czy inaczej, już w wieku dziewiętnastu lat uznałem chyba, że historia Froda i jego wysiłków, by pozbyć się Pewnego Wielkiego Pierścienia, należy do tej drugiej grupy. Były to przygody w gruncie rzeczy brytyjskich pielgrzymów osadzone na tle bliżej nieokreślonej nordyckiej mitologii. Podobał mi się pomysł tej misji – szczerze mówiąc, zachwycał mnie – lecz nie interesowały mnie ani toporne wiejskie postaci Tolkiena (co wcale nie znaczy, że mi się nie podobały), ani bujna skandynawska sceneria. Gdybym poszedł w tym kierunku, wszystko bym pokręcił.
Dlatego czekałem. W roku 1970 miałem już dwadzieścia dwa lata, w mojej brodzie pokazały się pierwsze siwe nitki (myślę, że miało to coś wspólnego z wypalaniem dwóch i pół paczek pall malli dziennie), ale nawet w takim wieku człowieka stać na to, żeby czekać. W wieku dwudziestu dwóch lat czas jest wciąż po naszej stronie, chociaż ten zły facet z drogówki zaczyna się już kręcić w okolicy i zadawać pytania.
A potem w kompletnie pustym kinie (Bijou w Bangor w stanie Maine, jeśli ma to jakieś znaczenie) obejrzałem film wyreżyserowany przez Sergia Leone. Zatytułowany był Dobry, zły, brzydki, i już w połowie zdałem sobie sprawę, że tym, co chcę napisać, jest powieść przesycona Tolkienowskim poczuciem misji i magii i umieszczona na prawie absurdalnym tle majestatycznego Dzikiego Zachodu Sergia Leone. Jeśli oglądaliście ten zwariowany western wyłącznie na ekranie telewizora, nie rozumiecie, o czym mówię – wybaczcie, ale to prawda. W kinie, wyświetlany przez odpowiedni obiektyw firmy Panavision, Dobry, zły i brzydki jest epopeją porównywalną z Ben Hurem. Clint Eastwood wydaje się facetem co najmniej osiemnastu stóp wzrostu, a każdy szczeciniasty włosek na jego policzku jest wielkości młodej sekwoi. Bruzdy okalające usta Lee Van Cleefa są głębokie jak kaniony, a na dnie każdego z nich może się kryć błona (patrz: Czarnoksiężnik i kryształ). Pustynia ciągnie się co najmniej aż do orbity Neptuna. A lufa każdego z pistoletów zbliżona jest rozmiarami do wylotu Holland Tunnel.
Jeszcze bardziej niż na scenerii zależało mi na epickiej, apokaliptycznej skali. Fakt, iż Leone nie wiedział nic na temat amerykańskiej geografii (według jednego z bohaterów Chicago leży gdzieś w okolicy Phoenix w stanie Arizona), potęgował emanujące z filmu fenomenalne poczucie zagubienia. A ja w swoim entuzjazmie – na który, jak sądzę, stać jest tylko kogoś młodego – chciałem napisać nie tylko długą książkę, lecz najdłuższą popularną powieść w historii. Nie udało mi się to, ale jestem przekonany, że mało brakowało. Mroczna Wieża, poczynając od tomu pierwszego aż do siódmego, naprawdę stanowi jedną historię, a pierwsze cztery tomy liczą ponad dwa tysiące stron w miękkich okładkach. Ostatnie trzy tomy liczą kolejne dwa i pół tysiąca stron manuskryptu. Nie chcę tu sugerować, że długość ma coś wspólnego z jakością; twierdzę tylko, że chciałem stworzyć coś epickiego, i pod pewnymi względami mi się to udało. Gdybyście zapytali, dlaczego tego chciałem, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Może ma to coś wspólnego z dorastaniem w Ameryce: żeby budować jak najwyżej, kopać jak najgłębiej, pisać jak najdłużej. A to bezradne drapanie się po głowie, kiedy ktoś pyta o motywy? Przypuszczam, że również ma to coś wspólnego z tym, że jestem Amerykaninem. Ostatecznie nie pozostaje nam nic innego, jak powiedzieć, że „wydawało się to nam wówczas dobrym pomysłem”.
III
Kolejna prawda o byciu dziewiętnastolatkiem, jeśli łaska: jest to według mnie wiek, w którym wielu z nas w pewien sposób się zacina (mentalnie i emocjonalnie, jeśli nie fizycznie). Mijają lata i któregoś dnia spoglądamy w lustro z prawdziwym zdumieniem. „Skąd się wzięły zmarszczki na mojej twarzy?”, dziwimy się. „Skąd się wziął ten bańdzioch? Mam przecież tylko dziewiętnaście lat, do diabła!”. Nie jest to zbyt oryginalne spostrzeżenie, ale nie zmniejsza wcale Waszego zaskoczenia.
Czas prószy siwizną Waszą brodę i zmniejsza siłę wyskoku, ale przez cały czas wydaje się Wam – głuptasy – że jest po Waszej stronie. Logika podpowiada, że jest inaczej, lecz serce nie pozwala się z nią zgodzić. Jeśli macie szczęście, facet z drogówki, który wlepił Wam mandat za zbyt szybką jazdę i zbyt dobrą zabawę, podaje Wam również sole trzeźwiące. Mniej więcej coś takiego przydarzyło mi się pod koniec dwudziestego wieku. Przybrało formę furgonetki marki Plymouth, która zepchnęła mnie do rowu w moim rodzinnym mieście.
Trzy lata po tym wypadku podpisywałem egzemplarze Buicka 8 w księgarni Bordersa w Dearborn, w stanie Michigan. Dotarłszy do czoła kolejki, pewien facet oświadczył mi, że naprawdę szczerze się cieszy, że żyję. (Bardzo mi się to spodobało; bije o głowę odzywkę: „Dlaczego jeszcze nie zdechłeś?”).
– Kiedy usłyszałem, że pana stuknęli, byłem akurat z moim dobrym kumplem – powiedział. – Człowieku, od razu zaczęliśmy potrząsać głowami i powtarzać: „Wieża się chwieje, wieża się pochyla, wieża się wali, och, w dupę, teraz już jej nigdy nie skończy”.
Mnie też przyszło wcześniej do głowy coś podobnego – niepokojąca myśl, że skoro wzniosłem Mroczną Wieżę w zbiorowej wyobraźni miliona Czytelników, ponoszę chyba odpowiedzialność za jej bezpieczeństwo – przynajmniej dopóki ludzie chcą o niej czytać. Może to trwać zaledwie pięć lat; z tego, co wiem, może trwać i pięćset. Fantastyczne opowieści, zarówno te dobre, jak i złe (dokładnie w tej chwili ktoś czyta pewnie Wampira Varneya albo Mnicha), mają raczej długi biblioteczny żywot. Roland chroni wieżę, starając się usunąć niebezpieczeństwo grożące Promieniom, które ją podtrzymują. Ja będę musiał to zrobić (o czym zdałem sobie sprawę po wypadku), kończąc opowieść o rewolwerowcu.
Podczas długich przerw między pisaniem i wydaniem pierwszych czterech książek z cyklu Mrocznej Wieży otrzymałem setki listów z serii „uderz się w piersi, posyp głowę popiołem”. W 1998 roku (kiedy urabiałem sobie ręce po łokcie, pozostając pod mylnym wrażeniem, iż w dalszym ciągu mam w gruncie rzeczy dziewiętnaście lat), dostałem jeden od osiemdziesięciodwuletniej babci, która „nie chciała zawracać mi głowy swoimi kłopotami, ALE ostatnio bardzo się rozchorowała”. Napisała, że ma przed sobą jeden rok życia („Najwyżej czternaście miesięcy, zanim zeżre mnie rak”), i chociaż nie oczekuje, iż ukończę historię Rolanda wyłącznie dla niej, zapytuje łaskawie („łaskawie!”), czy nie mógłbym zdradzić, jak się kończy. Przyrzekała, że „nie powie nikomu”, i ta obietnica poruszyła mnie do głębi, nie aż tak bardzo jednak, bym chwycił za pióro. Rok później – chyba wówczas gdy wylądowałem po wypadku w szpitalu – jedna z moich asystentek, Marsha DiFilippo, dostała list od faceta, który siedział w celi śmierci w Teksasie albo na Florydzie i chciał wiedzieć w zasadzie to samo: jak kończy się ta opowieść? (Obiecał zabrać tajemnicę do grobu, co przyprawiło mnie o dreszcz).
Gdybym tylko mógł, chętnie dałbym obojgu to, czego chcieli – streszczenie dalszych przygód Rolanda. Niestety nie mogłem. Nie wiedziałem, jak potoczą się dalej losy rewolwerowca i jego przyjaciół. Żeby się tego dowiedzieć, muszę pisać. Miałem kiedyś konspekt, lecz gdzieś go zgubiłem. (Był zresztą pewnie gówno wart). Miałem tylko kilka notatek (kiedy to piszę, jedna z nich leży na moim biurku i brzmi: „A gdy rano przyjdzie świt, coś tam, coś tam, będzie wstyd”. W końcu w lipcu 2001 roku zacząłem znowu pisać. Wiedziałem wówczas, że nie mam już dziewiętnastu lat i nie jestem odporny na „owe tysiączne właściwe naszej naturze wstrząśnienia”1. Wiedziałem, że dobiję sześćdziesiątki, a może nawet siedemdziesiątki. I pragnąłem ukończyć moją historię, zanim po raz ostatni zgłosi się do mnie zły policjant z drogówki. Nie chciałem, by zaliczono mnie do tej samej kategorii, co Opowieści kanterberyjskie i The Mystery of Edwin Drood.
Rezultat leży przed Tobą, Nieodłączny Czytelniku, bez względu na to, czy zaczynasz lekturę od pierwszego tomu, czy szykujesz się do przeczytania piątego. Czy ci się to podoba, czy nie, historia Rolanda jest już ukończona. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
Co do mnie, nigdy w życiu lepiej się nie bawiłem.
Stephen King25 stycznia 2003
Większość z tego, co pisarze piszą o swoich książkach, to wydumane brednie2. Dlatego nigdy nie widzieliście książki zatytułowanej Sto najlepszych wstępów cywilizacji zachodniej lub Ulubione przedmowy Amerykanów. To oczywiście moja subiektywna ocena, lecz po napisaniu co najmniej pięćdziesięciu przedmów i wstępów – nie mówiąc już o całej książce o sztuce pisania – wydaje mi się, że mam do niej prawo. I wydaje mi się, że możecie potraktować mnie serio, kiedy oznajmię, że to jedna z rzadkich okazji, gdy rzeczywiście mam coś ważnego do powiedzenia.
Przed kilku laty wywołałem pewne poruszenie, oferując moim Czytelnikom poprawioną i rozszerzoną wersję powieści Bastion. Nie bez powodu żywiłem wówczas pewne obawy, ponieważ była to książka, którą ukochali oni najbardziej (dla zagorzałych fanów Bastionu mógłbym śmiało umrzeć w 1980 roku i świat nie odczułby wcale tej straty).
Jeśli istnieje historia, która zajmuje podobne do Bastionu miejsce w wyobraźni Czytelników Kinga, to jest nią prawdopodobnie opowieść o Rolandzie Deschainie i jego poszukiwaniu Mrocznej Wieży. A teraz – do licha! – robię z nią dokładnie to samo.
Tyle że to wcale nie to samo i chcę, żebyście o tym wiedzieli. Chcę również, żebyście wiedzieli, dokładnie, co i dlaczego zrobiłem. Dla Was nie musi to być wcale ważne, ale jest ważne dla mnie i stąd przedmowa ta stanowi wyjątek od Zasady Bredni Kinga.
Proszę pamiętać, że Bastion został poważnie okrojony, i to nie z powodów redakcyjnych, lecz finansowych. (Były nawet ograniczenia dotyczące oprawy, lecz nie będę w to głębiej wchodził). Wszystko, co wstawiłem w późnych latach osiemdziesiątych, to poprawione fragmenty istniejącego wcześniej manuskryptu. Skorygowałem również cały utwór, głównie po to, żeby uwzględnić epidemię AIDS, która rozkwitła (jeśli to odpowiednie słowo) między pierwszym wydaniem książki i publikacją jej poprawionej wersji osiem albo dziewięć lat później. W rezultacie powstał tom o mniej więcej sto tysięcy słów dłuższy od oryginału.
W wypadku Rolanda pierwotna wersja była cienka, a dodany materiał liczy zaledwie trzydzieści pięć stron czyli około dziewięciu tysięcy słów. Jeśli czytaliście wcześniej Rolanda, znajdziecie teraz tylko dwie albo trzy całkowicie nowe sceny. Puryści Mrocznej Wieży (których jest zaskakująco dużo – zajrzyjcie tylko do Internetu) będą oczywiście chcieli ponownie przeczytać książkę, i większość z nich zrobi to z mieszaniną ciekawości i irytacji. Współczuję im, ale muszę powiedzieć, że dbam o nich mniej aniżeli o Czytelników, którzy nigdy dotąd nie spotkali się z Rolandem i jego ka-tet3.
Mimo zagorzałych zwolenników opowieść o Wieży jest o wiele mniej znana niż Bastion. Wygłaszając czasami odczyty, proszę obecnych, żeby podnieśli ręce, jeśli czytali jedną lub więcej moich powieści. Ponieważ zadali sobie w ogóle trud, żeby przyjść – a często musieli z tego powodu wynająć kogoś do dziecka albo zatankować starego rzęcha, co naraziło ich na dodatkowe koszty – nie dziwi mnie, że większość podnosi ręce. Następnie proszę, aby nie opuszczali ich Ci, którzy przeczytali jedną albo więcej książek z cyklu Mrocznej Wieży. W tym momencie połowa rąk wędruje niezmiennie w dół. Konkluzja jest dość jasna: chociaż w ciągu trzydziestu trzech lat między rokiem 1970 i 2003 poświęciłem na ich spisanie niesamowicie dużo czasu, przeczytało je stosunkowo niewielu ludzi. Ci, którzy to zrobili, są jednak w nich zakochani, i ja też jestem w nich raczej zakochany – w wystarczającym w każdym razie stopniu, by nie wygnać Rolanda do tego nieszczęsnego przytułku, w którym mieszkają niespełnione postaci (pomyślcie o pielgrzymach Chaucera albo ludziach zaludniających niedokończoną ostatnią powieść Karola Dickensa, The Mystery of Edwin Drood).
Zakładałem chyba zawsze (zupełnie bezwiednie, ponieważ nie pamiętam, żebym się nad tym świadomie zastanawiał), że będę miał jeszcze czas to skończyć, że być może sam Bóg wyśle mi o wyznaczonej godzinie muzyczny telegram: „Hejże! Ha, hejże, hejże, / Bierz się do roboty, Stephen, / Dokończ Wieżę”. I w gruncie rzeczy coś takiego naprawdę się wydarzyło, chociaż nie był to muzyczny telegram, lecz bliskie spotkanie z minivanem marki Plymouth, spotkanie, które wprawiło mnie ponownie w ruch. Gdyby pojazd, który uderzył mnie tamtego dnia, był trochę większy albo gdyby trafił mnie nieco celniej, wszystko skończyłoby się pogrzebem: uprasza się o nieskładanie kwiatów, rodzina Kingów dziękuje za wyrazy współczucia. A misja Rolanda nigdy nie zostałaby zakończona, przynajmniej przeze mnie.
Tak czy inaczej, w roku 2001 – kiedy doszedłem wreszcie do siebie – postanowiłem, że nadeszła pora, by doprowadzić do końca historię Rolanda. Odłożyłem na bok wszystkie inne rzeczy i zabrałem się do trzech ostatnich części. Jak zawsze, robiłem to w większym stopniu dla samego siebie aniżeli dla domagających się tego Czytelników.
Kiedy piszę te słowa w zimie 2003 roku, czeka mnie korekta dwóch ostatnich tomów, ale książki zostały już ukończone zeszłego lata. I w przerwie między pracami redakcyjnymi nad tomem piątym (Wilki z Calla) i szóstym (Pieśń Susannah) postanowiłem, że cofnę się do samego początku i rozpocznę generalną korektę. Dlaczego? Dlatego że te siedem tomów tak naprawdę nigdy nie stanowiło oddzielnych historii, lecz części jednej długiej powieści zatytułowanej Mroczna Wieża, i początek nie pasuje do końca.
Moje podejście do poprawek nie zmieniło się wraz z upływem lat. Wiem, że są pisarze, którzy wykonują je w trakcie pisania, ale moja strategia polegała zawsze na tym, by dać susa i zasuwać do przodu najszybciej, jak można, nie pozwalając, by stępiło się ostrze narracji i próbując umknąć przed najbardziej podstępnym wrogiem pisarza, którym są wątpliwości. Oglądanie się wstecz budzi zbyt wiele pytań: Jak dalece wiarygodne są moje postaci? Jak ciekawa jest moja fabuła? Czy w ogóle jest dobra? Czy kogoś obchodzi? Czy obchodzi mnie samego?
Kiedy pierwsza wersja powieści jest już gotowa, odkładam ją na bok ze wszystkimi skazami, żeby się ocukrowała. Po pewnym czasie – sześciu miesiącach, roku, dwóch latach, naprawdę nie ma to znaczenia – mogę jej się ponownie przyjrzeć chłodniejszym (lecz czułym) okiem i przystąpić do korekty. I chociaż każda z książek składających się na Wieżę była redagowana oddzielnie, aż do ukończenia siódmego tomu (The Dark Tower), nigdy tak naprawdę nie spojrzałem na tę historię jak na całość.
Gdy przyjrzałem się pierwszemu tomowi, który trzymacie teraz w ręku, trzy rzeczy wydały mi się dość oczywiste. Po pierwsze, Roland został napisany przez bardzo młodego autora i ma wszystkie wady książki napisanej przez bardzo młodego autora. Po drugie, było w nim wiele błędów oraz falstartów, zwłaszcza w świetle tego, co napisałem później4. Po trzecie, Roland nawet nie brzmiał tak jak następne książki – był, prawdę mówiąc, raczej trudny w lekturze. Zbyt często musiałem się za niego tłumaczyć i powtarzać ludziom, że jeśli będą wytrwali, odkryją, iż opowieść odnalazła właściwy ton dopiero w Powołaniu Trójki.
W pierwszym tomie Roland jest opisany jako człowiek, który prostuje obrazy w obcym hotelowym pokoju. Ja sam też jestem tego pokroju facetem, i w pewnym sensie na tym właśnie polegają poprawki: na prostowaniu obrazów, odkurzaniu podłóg, szorowaniu sedesów. W trakcie tej korekty odrobiłem mnóstwo pracy domowej i miałem okazję uczynić to, co każdy pisarz pragnie uczynić z utworem, który, choć zakończony, potrzebuje ostatecznego szlifu i dostrojenia: po prostu napisać go jak należy. Wiedząc, jak ostatecznie rozwinęła się sytuacja, trzeba się cofnąć i wszystko uporządkować – jest się to winnym potencjalnemu Czytelnikowi oraz samemu sobie. To właśnie starałem się zrobić, stale uważając, by żadne uzupełnienia lub zmiany nie uchyliły sekretów zawartych w ostatnich trzech książkach cyklu, sekretów, których strzegłem niekiedy cierpliwie przez trzydzieści lat.
Zanim skończę, powinienem jeszcze powiedzieć coś o młodym człowieku, który ośmielił się napisać tę książkę. Uczęszczał on na zbyt wiele literackich seminariów i za bardzo przejął się teoriami, które tam się propaguje: że pisze się w większym stopniu dla innych ludzi aniżeli dla samego siebie; że język jest ważniejszy od fabuły; że dwuznaczność jest lepsza od jasności i prostoty, które są na ogół oznaką topornego i ograniczonego umysłu. W rezultacie nie zdziwiłem się zbytnio, odkrywając, iż pojawieniu się Rolanda na scenie towarzyszy spora doza pretensjonalności (nie wspominając o tysiącach niepotrzebnych przysłówków). Starałem się usunąć jak najwięcej tego pustosłowia i nie żałuję w tym względzie ani jednego skreślenia. W innych miejscach – na ogół tam, gdzie jakiś szczególnie wciągający fragment opowieści kazał mi zapomnieć o teoriach z seminariów – mogłem pozostawić tekst prawie bez zmian, z wyjątkiem normalnych poprawek, które musi wprowadzić każdy pisarz. Jak wskazałem kiedyś w innym kontekście, tylko Panu Bogu udaje się za pierwszym razem.
W żadnym wypadku nie chciałem cenzurować ani nawet zmieniać sposobu, w jaki opowiedziana została ta historia. Mimo wszystkich wad, ma ona, jak mi się zdaje, swój szczególny urok. Całkowicie ją zmieniając, musiałbym wyprzeć się osoby, która późną wiosną i wczesnym latem 1970 roku stworzyła postać rewolwerowca – a tego wcale nie chciałem zrobić.
Chciałem za to – jeśli to możliwe, jeszcze przed wydaniem ostatnich części cyklu – ofiarować tym, którzy nie znają opowieści o Wieży (oraz starym Czytelnikom, którzy chcą odświeżyć pamięć), bardziej klarowny start i nieco łatwiejsze wejście w świat Rolanda. Chciałem również dać im tom, który skuteczniej zwiastuje przyszłe wypadki. Mam nadzieję, że mi się to udało. I jeśli nie odwiedziliście jeszcze dziwnego świata, który przemierzają Roland i jego przyjaciele, wierzę, że spodobają Wam się cuda, jakie tam znajdziecie. Bardziej niż czegokolwiek innego pragnąłem opowiedzieć cudowną historię. Jeśli okaże się, że znaleźliście się choć trochę pod urokiem Mrocznej Wieży, uznam, że wykonałem zadanie, które zaczęło się w 1970 roku i w dużym stopniu zostało zakończone w roku 2003. Choć nie kto inny niż Roland wskazałby, że taki okres znaczy bardzo mało. W gruncie rzeczy, kiedy wyrusza się na poszukiwanie Mrocznej Wieży, czas nie ma żadnego znaczenia.
6 lutego 2003
…kamień, liść, nieodnalezione drzwi; o kamieniu, o liściach, o drzewach. I o wszystkich zapomnianych twarzach.
Nadzy i samotni przyszliśmy na wygnanie. W mroku łona matki nie znaliśmy jej twarzy; z więzienia jej ciała weszliśmy w niewypowiedzialność i niewyrażalność więzienia tej ziemi.
Kto z nas naprawdę znał własnego brata? Kto z nas naprawdę zajrzał w serce ojca? Kto z nas nie pozostał na zawsze zamknięty w więzieniu? Kto z nas nie jest na zawsze obcy i samotny?
Zagubiony i przez wichry opłakiwany duchu, wróć!
Thomas WolfeSpójrz ku domowi, aniele,przełożyła Krystyna Tarnowska
I
Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim.
Pustynia stanowiła kwintesencję wszystkich pustyń – ogromna, rozpościerająca się niczym wieczność we wszystkich kierunkach. Była biała, oślepiająca i bezwodna, pozbawiona wszelkich punktów orientacyjnych prócz spowitych mgłą gór, które rysowały się niewyraźnie na horyzoncie, oraz kęp diabelskiej trawy, sprowadzającej słodkie sny, koszmary i śmierć. Wyłaniający się co jakiś czas słupek wskazywał drogę, albowiem poryty koleinami szlak, który przecinał alkaliczną skorupę, był kiedyś traktem i jeździły nim dyliżanse i bryki. Od tamtego czasu świat poszedł naprzód. Świat opustoszał.
Na chwilę zakręciło mu się w głowie, zachciało ziewać, i cały świat stał się nagle czymś efemerycznym, co można przejrzeć na wylot. A potem to uczucie minęło i podobnie jak świat, po którego skórze stąpał, rewolwerowiec poszedł naprzód. Pokonywał kolejne mile równym krokiem, nie spiesząc się i nie zbaczając ze szlaku. Skórzany bukłak opasywał go niczym pęto kiełbasy. Był prawie pełen. Rewolwerowiec przez wiele lat doskonalił się w khef i doszedł chyba do piątego poziomu. Gdyby był świętym mężem Manni, nie czułby nawet pragnienia; obserwowałby z kliniczną chłodną uwagą swoje odwadniające się ciało, nawilżając jego szczeliny i mroczne wewnętrzne zakamarki, kiedy podpowiadałby mu to rozum. Nie był jednak Manni ani wyznawcą Jezusa-Człowieka i w żadnym wypadku nie uważał się za świętego. Był, innymi słowy, zwyczajnym pielgrzymem i jedno tylko wiedział na pewno: że jest spragniony. Mimo to nie odczuwał szczególnie wielkiej potrzeby, by się napić. W jakiś nieokreślony sposób wszystko to sprawiało mu przyjemność. Tego właśnie wymagał ten kraj, spragniony kraj, a w długim życiu rozwinął zdolności adaptacyjne.
Pod bukłakiem miał swoje rewolwery, świetnie wyważone i dopasowane do ręki; kiedy dostał je od ojca, który był lżejszy i nie tak wysoki jak on, opatrzono je plakietkami. Dwa pasy krzyżowały się nad jego kroczem. Kabury były dobrze naoliwione, żeby nie popękały w prażącym bezlitośnie słońcu. Kolby rewolwerów wykonano z żółtego, mazerowanego sandałowego drewna. Rzemyki z surowej skóry, które przytrzymywały kabury przy udach i kołysały się lekko przy każdym kroku, starły błękit z jego dżinsów i zostawiły na materiale dwa podobne do uśmiechów łuki. Tkwiące w ładownicach mosiężne naboje puszczały zajączki na słońcu. Skóra cicho skrzypiała.
Rozchylona pod szyją koszula rewolwerowca miała nieokreślony kolor deszczu lub kurzu. Między jej ręcznie dzierganymi dziurkami przewleczony był luźny rzemyk. Kapelusz gdzieś zgubił. Podobnie zresztą jak róg, który kiedyś niósł; ów utracony przed laty róg wypadł z ręki konającego przyjaciela i rewolwerowiec tęsknił za jednym i drugim.
Wspiął się po łagodnym zboczu wydmy (choć w zasadzie nie było tu piasku; powierzchnię pustyni stanowił skalny zlepieniec i nawet porywiste wiatry, które wiały po zapadnięciu zmroku, niosły wyłącznie pył ostry niczym proszek do czyszczenia) i zobaczył z boku, tam gdzie najwcześniej chowało się słońce, porozrzucane szczątki niewielkiego ogniska. Nigdy nie przestawały go cieszyć drobne, podobne do tego ślady, po raz kolejny potwierdzające przynależność człowieka w czerni do rodzaju ludzkiego. Wargi rewolwerowca skrzywiły się w dziobatej, łuszczącej się twarzy. Ukucnął.
Jako opału człowiek w czerni użył oczywiście diabelskiego ziela – jedynej rzeczy, która się tu do tego nadawała. Ziele paliło się tłustym płaskim płomieniem, i paliło się wolno. Mieszkańcy pogranicza mówili, że diabeł mieszka nawet w płomieniach. Palili je, lecz nie patrzyli w ogień. Mówili, że diabły hipnotyzują, dają znaki i w końcu wciągają w płomienie tego, kto patrzy. Mógł je ujrzeć każdy, kto był na tyle głupi, by spojrzeć w ogień.
Źdźbła spalonej trawy ułożone były w znajomy już kształt ideogramu. Pod ręką rewolwerowca rozsypały się w szary bezsens. W popiele nie było nic oprócz zwęglonego plasterka boczku, który zjadł w zadumie. Tak było zawsze. Od dwóch miesięcy podążał za człowiekiem w czerni przez pustynię – bezkresny, przeraźliwie monotonny czyśćcowy ugór – i nie znalazł na razie innych tropów prócz higienicznie sterylnych ideogramów jego ognisk. Nie znalazł manierki, butelki ani bukłaka (sam zostawił ich za sobą cztery, niczym zrzucane przez węża skóry). Nie znalazł żadnych odchodów. Podejrzewał, że człowiek w czerni je palił.
Być może same ogniska mogły stanowić wiadomość pisaną Wielkimi Literami. Mogły znaczyć: Trzymaj się z daleka, partnerze. Albo: Koniec jest już blisko. Albo nawet: Spróbuj mnie złapać. To, co znaczyły lub nie znaczyły, nie miało znaczenia. Nie znał się na wiadomościach, jeśli to były wiadomości. Ważne, że ten popiół okazał się tak samo zimny jak inne. Mimo to coś zyskał. Wiedział, że jest coraz bliżej, choć nie wiedział, skąd to wie. To też nie miało znaczenia. Będzie szedł dalej, aż coś się zmieni, a jeśli nic się nie zmieni, i tak będzie szedł dalej. Jeśli Bóg zechce, będzie woda, mawiali weterani. Woda z łaski Boga, nawet na pustyni. Rewolwerowiec wstał i otrzepał ręce.
Żadnych innych tropów; ostry jak brzytwa wiatr wywiał wszelkie ślady, które mogły się odcisnąć na ubitej ziemi. Żadnych ludzkich ekskrementów, żadnych śmieci ani śladów, gdzie te rzeczy mogły zostać zakopane. Nic. Tylko te wystygłe ogniska wzdłuż wiodącego na południowy wschód starodawnego traktu i funkcjonujący bez przerwy dalmierz w jego własnej głowie. Chociaż oczywiście było w tym coś więcej; ta siła, która ciągnęła go na południowy wschód, była czymś więcej aniżeli tylko zmysłem orientacji, czymś więcej nawet niż magnetyzmem.
Usiadł i pozwolił sobie na niewielki łyk wody z bukłaka. Pomyślał o wcześniejszym krótkim zawrocie głowy, tym poczuciu zerwania więzi ze światem, i zastanawiał się, co mogło oznaczać. Dlaczego ten zawrót przypomniał mu róg i ostatniego ze starych przyjaciół, którego stracił dawno temu na wzgórzu Jericho? Miał rewolwery – rewolwery swojego ojca – i z pewnością były one ważniejsze od rogów… i nawet przyjaciół.
Czy aby na pewno?
To pytanie w dziwny sposób nie dawało mu spokoju, ponieważ jednak nie było na nie innej odpowiedzi poza tą oczywistą, odsunął je od siebie. Być może zastanowi się nad nim później. Przebiegł oczyma pustynię i spojrzał na słońce, które chyliło się w dół w odległym kwadrancie nieba, znajdującym się, co niepokojące, nie całkiem na zachodzie. A potem wstał, wyjął wciśnięte za pas wytarte rękawice i zaczął rwać diabelskie ziele na własne ognisko, które rozpalił w popiele pozostawionym przez człowieka w czerni. Ironia tego faktu, podobnie jak doskwierające pragnienie, sprawiała mu gorzką satysfakcję.
Krzesiwem i krzemieniem posłużył się dopiero, kiedy o minionym dniu świadczyło tylko ulotne ciepło gruntu pod stopami i szydercza pomarańczowa kreska na monochromatycznym horyzoncie. Siedząc z rewolwerami na kolanach, spoglądał cierpliwie na południe, w stronę gór, nie spodziewając się i nie mając nadziei, że zobaczy pomarańczową iskrę płomienia albo cienką, prostą nitkę dymu z innego ogniska. Patrzył, bo to należało do gry i było w specyficznie gorzki sposób przyjemne. Nie zobaczysz tego, czego nie szukasz, gnido, powiedziałby Cort. Otworzysz w końcu te gały, które dali ci bogowie?
Nie zobaczył jednak niczego. Był blisko, ale tylko stosunkowo blisko. Nie dość blisko, by ujrzeć pomarańczowy błysk obozowego ogniska i strużkę dymu o zmierzchu.
Skrzesał iskrę na suche, postrzępione źdźbła, mrucząc przy tym obdarzone mocą stare, bezsensowne słowa.
– Iskierko-w-mroku, gdzie mój pan? Czy się położę? Czy zostanę? Pobłogosław ten obóz ogniem.
A potem położył się po nawietrznej, tak żeby dym zwiewało na pustynię. Wiatr, z wyjątkiem wirujących co jakiś czas małych trąb powietrznych, był niezmienny.
Wyżej płonęły gwiazdy, również niezmienne. Miliony słońc i światów. Przyprawiające o zawrót głowy konstelacje, zimny ogień w każdym pierwotnym odcieniu. Na jego oczach niebo zmieniło kolor z fioletowego na hebanowy. Meteor zakreślił krótki spektakularny łuk pod Starą Matką i zgasł. Ogień rzucał dziwne cienie; diabelskie ziele wypalało się powoli, tworząc nowe wzory – nie ideogramy, lecz proste, krzyżujące się linie, w nieokreślony sposób złowrogie w swojej rzeczowej stałości. Wzór, w który ułożył opał, nie był artystyczny, lecz pragmatyczny. Mówił o tym, co białe i co czarne. Mówił o mężczyźnie prostującym źle zawieszone obrazy w obcych hotelowych pokojach. Ognisko paliło się równym wolnym płomieniem; w jego rozżarzonym jądrze tańczyły fantomy. Rewolwerowiec nie widział ich. Dwa wzory, wzór sztuki oraz wzór biegłości, zlały się ze sobą, kiedy spał. Wiatr pojękiwał niczym chora na raka wiedźma. Co jakiś czas zabłąkany wir powietrza porywał smugi dymu i dmuchał nim w jego nozdrza, tkając kanwę snów w taki sam sposób, w jaki mały pyłek stwarza perłę w ostrydze. Chwilami rewolwerowiec pojękiwał do wtóru z wiatrem. Gwiazdy nie zwracały na to uwagi, podobnie jak nie zwracały uwagi na wojny, ukrzyżowania oraz rebelie. To również powinno sprawić mu przyjemność.
II
Schodząc z ostatniego wzgórza, rewolwerowiec prowadził muła o wybałuszonych od skwaru martwych oczach. Ostatnie miasteczko minął trzy tygodnie wcześniej i podążając starym traktem, którym kiedyś jeździły dyliżanse, napotykał odtąd wyłącznie kryte darnią osady mieszkańców pogranicza. Osady zmieniły się w pojedyncze chaty, zamieszkane na ogół przez trędowatych albo wariatów. Bardziej odpowiadało mu towarzystwo wariatów. Jeden z nich wręczył mu kompas marki Silva z nierdzewnej stali, każąc go oddać Jezusowi-Człowiekowi. Rewolwerowiec wziął go z poważną miną. Jeśli Go spotka, na pewno odda kompas. Nie spodziewał się tego, ale wszystko było możliwe. Kiedyś zobaczył taheen – w tym wypadku człowieka z głową kruka – ale gdy do niego zawołał, niewydarzone stworzenie uciekło, kracząc jakieś słowa. A może nawet przekleństwa.
Minęło już pięć dni, odkąd minął ostatnią chatę, i podejrzewał, że nie zobaczy ich więcej, a jednak wspiąwszy się na szczyt ostatniego zwietrzałego wzgórza, ujrzał znajomy kryty darnią, niski dach.
Osadnik, zaskakująco młody człowiek ze zmierzwioną grzywą jasnych włosów o słomianym odcieniu, które sięgały mu prawie do pasa, pielił z zaciekłą gorliwością niewielkie poletko kukurydzy. Muł sapnął ciężko. Osadnik podniósł wzrok i utkwił na chwilę swoje płonące błękitne oczy w przybyszu. Nieuzbrojony, nie miał żadnego grotu ani bah, które byłoby widać. Podniósł obie ręce w krótkim geście pozdrowienia i pochylił się, żeby dalej pielić położoną najbliżej chaty grzędę, ciskając co chwila przez ramię diabelskie ziele i rzadziej karłowatą łodygę kukurydzy. Jego czupryna trzęsła się i powiewała na wietrze, który dął prosto z pustyni, nie napotykając po drodze żadnych przeszkód.
Rewolwerowiec zszedł powoli ze wzgórza, prowadząc muła z chlupoczącą w bukłakach wodą. Zatrzymał się przy skraju uschłego zagonu, napił trochę wody z bukłaka, żeby pobudzić wydzielanie śliny, po czym splunął na jałową ziemię.
– Życie za twoje zbiory.
– Życie za twoje własne – odparł osadnik i wyprostował się.
Coś chrupnęło głośno w jego plecach. Przyjrzał się bez lęku przybyszowi. Widoczna między brodą i czupryną skóra twarzy nie nosiła śladów zgnilizny, a w oczach, choć nieco dzikich, nie malowało się szaleństwo.
– Długich dni i przyjemnych nocy, cudzoziemcze.
– Ty miej ich dwa razy tyle.
– To niemożliwe – odparł osadnik, parskając śmiechem. – Nie mam nic prócz kukurydzy i fasoli. Kukurydza jest za darmo, ale musisz kopsnąć coś za fasolę. Dostarcza ją tu co jakiś czas pewien gość. Nie bawi u mnie zbyt długo. – Osadnik ponownie się roześmiał. – Boi się duchów. I człowieka-ptaka.
– Widziałem go. To znaczy człowieka-ptaka. Uciekł przede mną.
– Owszem, zgubił się. Twierdzi, że szuka miejsca, które nazywa się Algul Siento, tyle że czasami nazywa je Błękitną Przystanią albo Niebem. Nie mogę go dobrze zrozumieć. Słyszałeś o takim miejscu?
Rewolwerowiec pokręcił głową.
– No cóż… taheen nie gryzie ani nie kole, więc chuj z nim – mruknął osadnik. – Jesteś żywy czy martwy?
– Żywy – odparł rewolwerowiec. – Mówisz jak Manni.
– Byłem z nimi jakiś czas, ale to nie było życie dla mnie. Za bardzo się spoufalają i szukają dziur na całym świecie.
Rewolwerowiec uświadomił sobie, że to prawda. Manni byli wielkimi podróżnikami.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– Nazywam się Brown – powiedział osadnik, wyciągając rękę.
Rewolwerowiec uścisnął ją i podał mu własne nazwisko. Kiedy to robił, chudy kruk zakrakał z niskiego szczytu krytego darnią dachu.
– To Zoltan – powiedział osadnik, wskazując ręką ptaka.
Na dźwięk swojego imienia kruk zakrakał ponownie, podfrunął do Browna i wylądował na jego głowie, wbijając mocno szpony w zmierzwioną czuprynę.
– Chromolę cię! – zakrakał rezolutnie. – Chromolę ciebie i konia, którego dosiadasz.
Rewolwerowiec pokiwał z uznaniem głową.
– Fasola, fasola to czysta muzyka – wyrecytował zachęcony tym kruk. – Im więcej jej żresz, tym częściej prykasz.
– Ty go tego nauczyłeś?
– Chyba tylko tego ma ochotę się uczyć – odparł Brown. – Próbowałem go kiedyś nauczyć Modlitwy Pańskiej. – Jego oczy pobiegły na chwilę poza chatę, w stronę kamienistej, pozbawionej punktów orientacyjnych równiny. – W tym kraju nie odmawiają chyba Modlitwy Pańskiej. Jesteś rewolwerowcem. Zgadza się?
– Tak.
Rewolwerowiec przykucnął na piętach i wyjął woreczek z tytoniem. Zoltan sfrunął z głowy Browna i wylądował, trzepocząc skrzydłami, na jego ramieniu.
– Myślałem, że twój rodzaj wyginął.
– Więc możesz się przekonać, że jest inaczej.
– Przybyłeś ze Świata Wewnętrznego?
– Dawno temu – przyznał rewolwerowiec.
– Czy coś tam zostało?
Rewolwerowiec nie odpowiedział, ale wyraz jego twarzy sugerował, żeby lepiej nie drążyć tego tematu.
– Domyślam się, że ścigasz tego drugiego – mruknął osadnik.
– Tak – odparł rewolwerowiec. Z jego ust padło nieuniknione pytanie: – Jak dawno tędy szedł?
Brown wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Z czasem dzieją się tutaj dziwne rzeczy. Z odległością i kierunkami także. Więcej niż dwa tygodnie temu. Mniej niż dwa miesiące. Fasolarz odwiedził mnie od tamtego czasu dwa razy, więc przypuszczam, że to było przed sześcioma tygodniami. Chociaż mogę się mylić.
– Im więcej żresz, tym częściej prykasz – oznajmił Zoltan.
– Czy się zatrzymał? – zapytał rewolwerowiec.
Brown pokiwał głową.
– Został na kolacji, podobnie jak możesz zostać i ty, jeśli masz ochotę. Spędziliśmy miło czas.
Rewolwerowiec wstał. Ptak zakrakał i pofrunął z powrotem na dach. Rewolwerowiec poczuł, że wewnętrznie drży.
– O czym mówił?
Brown podniósł brwi.
– Niewiele się odzywał. Czy padał tutaj w ogóle deszcz, od kiedy tu przybyłem, i czy pochowałem swoją żonę. Pytał, czy należała do Manni, i odparłem „ano”, bo chyba i tak to wiedział. Mówiłem głównie ja, co rzadko się zdarza. – Brown przerwał i przez chwilę słychać było tylko dujący wiatr. – To czarownik, prawda?
– Między innymi.
Brown pokiwał powoli głową.
– Wiedziałem. Wyciągnął królika z rękawa, wypatroszonego i gotowego do włożenia do garnka. A ty?
– Czy jestem czarownikiem? – Rewolwerowiec się roześmiał. – Jestem tylko człowiekiem.
– Nigdy go nie dopadniesz.
– Dopadnę go.
Popatrzyli jeden na drugiego, czując do siebie nagle głęboką sympatię – osadnik na swoim suchym jak pieprz poletku, przybysz na skalnej płycie, która opadała ku pustyni.
Rewolwerowiec sięgnął po krzesiwo.
– Proszę – powiedział Brown, wyjmując zapałkę z siarczanym czubkiem i zapalając ją brudnym paznokciem.
Rewolwerowiec zbliżył papieros do płomienia i zaciągnął się dymem.
– Dzięki.
– Na pewno będziesz chciał napełnić swoje bukłaki – powiedział osadnik i odwrócił się do niego plecami. – Źródło jest pod okapem z tyłu. Ja idę szykować kolację.
Rewolwerowiec obszedł dom, stąpając ostrożnie po zagonach kukurydzy. Źródło biło na dnie wykopanej ręcznie studni, którą ocembrowano kamieniami zabezpieczającymi sypką ziemię przed zawałem. Schodząc po rozchybotanej drabinie, zdał sobie sprawę, że budowa studni – wykopanie dołu, a potem zwiezienie i ułożenie kamieni – mogła zająć nawet dwa lata. Woda była czysta, lecz płynęła powoli i napełnienie bukłaków trwało bardzo długo. Gdy kończył napełniać drugi, na skraju studni przycupnął Zoltan.
– Chromolę ciebie i konia, którego dosiadasz – oznajmił.
Zaskoczony rewolwerowiec zerknął w górę. Szyb miał piętnaście stóp wysokości; był wystarczająco głęboki, żeby Brown cisnął w niego kamieniem, rozbił mu głowę i ze wszystkiego okradł. Wariat albo trędowaty nie zrobiłby tego; Brown nie był ani jednym, ani drugim. Mimo to polubił go. Odsunął od siebie złe myśli i zaczął napełniać kolejny bukłak daną przez Boga wodą. Co jeszcze szykował Bóg, zależało od ka, nie od niego.
Kiedy przekroczył próg chaty i zszedł po schodkach w dół (podłoga izby znajdowała się poniżej poziomu gruntu, żeby zatrzymać nocny chłód), Brown trzymał w ręku szpatułkę z twardego drewna i wpychał nią kolby kukurydzy między głownie. Dwa poobijane talerze stały po przeciwnych stronach ciemnobrązowego koca. W wiszącym nad ogniem kociołku zaczynała bulgotać woda na fasolę.
– Za wodę też zapłacę.
Brown nie podniósł wzroku.
– Jak chyba wiesz, woda jest darem Boga. Fasolę przynosi Pappa Doc.
Rewolwerowiec parsknął śmiechem i usiadł, opierając się plecami o szorstką ścianę. Po chwili skrzyżował ręce na piersi i zamknął oczy. Do jego nozdrzy dotarł zapach prażonej kukurydzy. Słyszał podobny do toczących się kamyków grzechot, kiedy Brown wsypywał do kociołka suszoną fasolę. I co jakiś czas tak-tak-tak, spacerującego niespokojnie po dachu Zoltana. Był zmęczony; po horrorze, którego doświadczył w ostatnim miasteczku, Tull, szedł przez szesnaście, a czasami nawet osiemnaście godzin dziennie. I był na nogach od dwunastu dni; muł padał z nóg, a to, że żył, wynikało wyłącznie z przyzwyczajenia. Rewolwerowiec znał kiedyś chłopca imieniem Sheemie, który miał muła. Sheemiego już nie było, podobnie jak innych – zostało ich tylko dwóch: on i człowiek w czerni. Słyszał opowieści o innych leżących za tym krajach, zielonych krajach w miejscu nazywanym Światem Pośrednim, ale trudno było w nie uwierzyć. Zielone kraje wydawały się tutaj dziecinną fantazją.
Tak-tak-tak.
Minęły dwa tygodnie, powiedział Brown, albo nawet sześć. To nie miało znaczenia. W Tull mieli kalendarze i pamiętali człowieka w czerni, ponieważ uzdrowił tam miejscowego starca. Starca, który konał od ziela. Trzydziestopięcioletniego starca. I jeśli Brown się nie mylił, rewolwerowiec znacznie zmniejszył dystans dzielący go od człowieka w czerni. Teraz jednak musiał pokonać pustynię. A pustynia będzie piekłem.
Tak-tak-tak.
Użycz mi swoich skrzydeł, ptaku. Rozpostrę je i pofrunę z ciepłymi powietrznymi prądami.
Zasnął.
III
Brown obudził go godzinę później. Ciemność rozświetlały żarzące się wiśniowym światłem głownie.
– Zdechł twój muł – powiedział. – Przyszykowałem kolację.
– Jak?
Brown wzruszył ramionami.
– Kukurydza prażona, fasola gotowana. Jak inaczej? Jesteś wybredny?
– Nie, chodzi mi o muła.
– Po prostu się położył, to wszystko. Wyglądał na starego. Zoltan wydziobał mu oczy – dodał przepraszającym tonem.
– O! – Rewolwerowiec mógł się tego spodziewać. – W porządku.
Kiedy zasiedli przy kocu, który pełnił funkcję stołu, Brown ponownie go zaskoczył, odmawiając krótką modlitwę: za deszcz, za zdrowie, za duchowy rozwój.
– Wierzysz w życie po życiu? – zapytał rewolwerowiec, kiedy Brown położył trzy gorące kolby kukurydzy na jego talerzu.
Brown pokiwał głową.
– Chyba tak.
IV
Ziarna fasoli były niczym naboje, kukurydza łykowata. Wszechobecny wiatr sapał i zawodził pod sięgającymi ziemi okapami. Rewolwerowiec jadł żarłocznie, popijając posiłek czterema kubkami wody. W połowie kolacji rozległo się szybkie niczym karabin maszynowy stukanie do drzwi. Brown wstał i wpuścił do środka Zoltana. Ptak przeleciał przez izbę i przycupnął naburmuszony w kącie.
– Muzyczny frykas – mruknął.
– Myślałeś kiedyś, żeby go zjeść? – zapytał rewolwerowiec.
Osadnik roześmiał się.
– Mówiące zwierzęta są twarde – powiedział. – Ptaki, billy-bumblery, ludzka fasola. Są twarde w jedzeniu.
Po kolacji rewolwerowiec poczęstował Browna tytoniem. Osadnik nie dał się dwa razy prosić.
Teraz, pomyślał rewolwerowiec. Teraz zaczną się pytania.
A jednak Brown nie zadawał żadnych pytań. Palił tytoń, który dojrzewał przed laty w Garlan, i spoglądał na szczapy dopalające się w palenisku. W izbie zrobiło się wyraźnie chłodniej.
– Nie wódź nas na pokuszenie – oznajmił nagle apokaliptycznym tonem Zoltan.
Rewolwerowiec wzdrygnął się, jakby do niego strzelano. Doszedł nagle do przekonania, że wszystko to jest iluzją, że człowiek w czerni rzucił urok i stara się dać mu coś do zrozumienia w irytująco niejasny, symboliczny sposób.
– Znasz Tull? – zapytał nagle.
Brown pokiwał głową.
– Minąłem je w drodze tutaj i kiedyś wybrałem się tam, żeby sprzedać kukurydzę i wypić szklaneczkę whiskey. W tamtym roku padało. Cały deszcz trwał może piętnaście minut. Ziemia jakby się otworzyła i wessała całą wilgoć. Po godzinie było tak samo biało i sucho jak zawsze. Ale kukurydza… Boże… Widziało się, jak rośnie. To nie było takie złe. Słyszało się, jak rośnie… jak gdyby deszcz dał jej głos. Ten dźwięk nie był zbyt radosny. Tak jakby, wychodząc z ziemi, przez cały czas wzdychała i jęczała. Zebrałem duże plony – dodał po chwili Brown – więc wziąłem ją i sprzedałem. Pappa Doc powiedział, że to zrobi, ale na pewno by mnie oszukał. Więc poszedłem sam.
– Nie lubisz miasta?
– Nie.
– O mało tam nie zginąłem – wyznał raptem rewolwerowiec.
– Tak twierdzisz?
– Niech mnie kule biją, jeśli kłamię. I zabiłem człowieka, który został dotknięty przez Boga. Tyle że to wcale nie był Bóg. To był człowiek, który wyciągnął królika z rękawa. Człowiek w czerni.
– Zastawił na ciebie pułapkę.
– Jakbyś zgadł. Dziękuję.
Spoglądali na siebie w półmroku, czując, że zbliża się kulminacyjny moment.
Teraz zaczną się pytania.
Brown jednak o nic nie pytał. Jego papieros prawie całkiem się wypalił, lecz kiedy rewolwerowiec poklepał woreczek z tytoniem, pokręcił głową.
Zoltan poruszył się niespokojnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale potem się rozmyślił.
– Mam ci o tym opowiedzieć? – zapytał rewolwerowiec. – Normalnie nie jestem zbyt gadatliwy, ale…
– Mówienie czasami pomaga. Wysłucham cię.
Rewolwerowiec szukał słów, od których mógłby zacząć, lecz nie znalazł żadnych.
– Muszę się odlać – oświadczył.
Brown pokiwał głową.
– Odlej się na polu.
– Jasne.
Rewolwerowiec wspiął się po schodkach i wyszedł w mrok. Nad głową migotały mu gwiazdy. Pulsował wiatr. Drżąca struga moczu zatoczyła łuk nad osypującym się poletkiem kukurydzy. Zwabił go tu człowiek w czerni. Niewykluczone, że sam Brown jest człowiekiem w czerni. Mógł być…
Rewolwerowiec odsunął od siebie te bezproduktywne i dręczące myśli. Jedyną rzeczą, z którą nie potrafiłby sobie poradzić, było własne szaleństwo. Wrócił do izby.
– Rozstrzygnąłeś już, czy ktoś rzucił na mnie urok? – zapytał rozbawiony Brown.
Rewolwerowiec zatrzymał się, zaskoczony, na niewielkim podeście. Po chwili powoli zszedł i usiadł.
– Przyszło mi coś takiego do głowy. A rzucił?
– Jeśli rzucił, nic o tym nie wiem.
Nie była to zbyt pomocna odpowiedź, więc rewolwerowiec puścił ją mimo uszu.
– Zacząłem ci opowiadać o Tull.
– Czy miasto się rozwija?
– Jest wymarłe – odparł rewolwerowiec. – Zabiłem je.
A teraz zabiję ciebie, miał ochotę dodać, choćby dlatego, że nie chcę spać z otwartym okiem. Ale czy stać go było na taki postępek? Jeśli tak, po co było iść dalej? Po co, jeśli upodobnił się do tego, którego ścigał?
– Nic od ciebie nie chcę, rewolwerowcze – rzekł Brown – prócz tego, by żyć tu dalej, kiedy ruszysz w drogę. Nie będę cię błagać o życie, ale to wcale nie oznacza, że nie chcę się nim jeszcze trochę nacieszyć.
Rewolwerowiec zamknął oczy. W głowie miał mętlik.
– Powiedz mi, kim jesteś – powiedział grubym głosem.
– Zwykłym człowiekiem. Który nie chce zrobić ci krzywdy. I mam ochotę cię wysłuchać, jeśli zdecydujesz się mówić.
Rewolwerowiec nic na to nie odpowiedział.
– Zgaduję, że nie zaczniesz, dopóki cię o to nie poproszę – ciągnął Brown. – Zatem zrobię to. Czy mógłbyś mi opowiedzieć o Tull?
Rewolwerowiec z zaskoczeniem zauważył, że tym razem nie brakuje mu słów. Zaczął opowiadać urywanymi monosylabami, które z wolna rozwinęły się w równą, beznamiętną narrację. Zorientował się, że jest dziwnie podekscytowany. Mówił do późna w nocy. Brown w ogóle mu nie przerywał. Podobnie jak ptak.
V
Kupił muła w Pricetown i gdy dotarł do Tull, zwierzę było w dobrej formie. Słońce zaszło już godzinę wcześniej, lecz rewolwerowiec szedł dalej, prowadzony przez łunę, która zawisła nad miasteczkiem, a potem niesamowicie czyste tony barowego pianina, na którym ktoś grał Hey Jude. Droga poszerzyła się, kiedy dołączyły do niej boczne trakty. Nad jego głową jarzyły się gdzieniegdzie gwiazdy, wszystkie od dawna martwe.
Lasy skończyły się o wiele wcześniej i zastąpiła je monotonna płaska preria: bezkresne wyludnione pola porośnięte tymotką i niskimi zaroślami; ponure opuszczone posiadłości strzeżone przez cieniste, złowrogie dwory, z całą pewnością nawiedzane przez demony; ziejące pustką chaty, z których ludzie albo odeszli sami, albo zostali wysiedleni; rzadkie chałupki osadników, których obecność zdradzało pojedyncze migotliwe światło w nocy albo posępne, niekontaktujące się z nikim klany, które trudziły się za dnia na polach. Uprawiano głównie kukurydzę, ale również fasolę i szkarłatkę. Od czasu do czasu widział wychudłą krowę, gapiącą się spomiędzy okorowanych olchowych palików. Cztery razy mijały go dyliżanse, dwa razy jadące w jedną, dwa razy w drugą stronę, prawie puste, gdy nadjeżdżały z tyłu, i pełniejsze, gdy podążały z powrotem w stronę lasów na północy. Co jakiś czas przejeżdżał wieśniak z nogami opartymi wysoko o błotnik bryki, uważając, żeby nie zatrzymać dłużej wzroku na człowieku z rewolwerami.
To był brzydki kraj. Odkąd opuścił Pricetown, dwukrotnie padało, za każdym razem niemrawo. Nawet tymotka była żółta i przywiędła. Kraj, w którym nikt się nie zatrzymuje po drodze. Nie widział śladów człowieka w czerni. Może podróżował dyliżansem.
Rewolwerowiec minął zakręt, po czym zatrzymał cmoknięciem muła i spojrzał w dół na Tull. Miasteczko leżało na dnie okrągłego zagłębienia w kształcie niecki – fałszywy brylant w tandetnej oprawie. Paliło się trochę świateł, w większości tam, skąd dochodziła muzyka. Zobaczył cztery ulice. Trzy krzyżowały się pod kątem prostym z drogą dyliżansów, która była główną ulicą miasteczka. Może mieli tam knajpę. Nie bardzo w to wierzył, ale może. Cmoknął na muła.
Przy drodze pojawiło się teraz więcej domów, większość opuszczonych. Minął niewielki cmentarz z przekrzywionymi, spróchniałymi drewnianymi nagrobkami, które obrosło cuchnące diabelskie zielsko. Może dwieście jardów dalej stała nadgryziona tablica z napisem: TULL.
Farba złuszczyła się z niej do granicy czytelności. Dalej stał kolejny znak, ale rewolwerowiec nie zdołał odcyfrować na nim ani jednej litery.
Kiedy wszedł do centrum miasteczka, chór przepitych głosów unosił się w finałowym zaśpiewie Hey Jude.
– Naa-naa-naa, naa-na-na-na… hej, Jude…
Głosy brzmiały głucho niczym wiatr hulający w dziupli martwego drzewa. Tylko prozaiczne postukiwanie młoteczków barowego pianina odsunęło od niego podejrzenie, że to człowiek w czerni wskrzesił duchy, by zaludnić opuszczone miasto. Na myśl o tym lekko się uśmiechnął.
Na ulicy widać było trochę ludzi. Trzy panie w czarnych spodniach oraz identycznych bluzkach z wysokimi kołnierzami przeszły drewnianym chodnikiem po drugiej stronie ulicy, świadomie odwracając od niego wzrok. Ich twarze wydawały się płynąć nad prawie niewidocznymi ciałami, niczym wielkie, blade, opatrzone oczyma piłki. Smutny staruszek we wciśniętym na głowę słomkowym kapeluszu obserwował go ze stopni zabitego deskami sklepu. Przyjmujący późnego klienta chudy krawiec przerwał przymiarkę i podniósł wyżej lampę w oknie, żeby móc mu się lepiej przyjrzeć. Rewolwerowiec skinął mu głową. Ani krawiec, ani jego klient nie odwzajemnili ukłonu. Czuł ich wzrok utkwiony w przylegających do jego bioder, wiszących nisko kaburach. Młody, mniej więcej trzynastoletni chłopak i dziewczynka, która mogła być jego siostrzyczką lub sympatią, przeszli na drugą stronę ulicy, prawie niedostrzegalnie wstrzymując krok. Ich stopy wzbijały w górę małe obłoczki kurzu. W środku miasta paliła się większość latarni, ale nie były elektryczne; ich szybki pokrywał ciemny osad nafty. Niektóre były potłuczone. Trochę dalej stała publiczna stajnia w opłakanym stanie, zawdzięczająca chyba swoje przetrwanie dyliżansom. Przy jej otwartych wrotach, wokół nakreślonego na ziemi koła do gry w kulki, kucali w milczeniu trzej chłopcy, rzucając długie cienie na podwórze i paląc papierosy nabite łuskami kukurydzy. Jeden z nich miał ogon skorpiona, wbity we wstążkę kapelusza. Inny spuchnięte niewidzące lewe oko, które wystawało z oczodołu.
Rewolwerowiec powiódł obok nich muła i zajrzał w głąb pogrążonej w półmroku stajni. W świetle pojedynczej lampy tańczył cień chudego jak tyczka, ubranego w drelichy starszego mężczyzny, który, machając energicznie widłami, wrzucał na strych luźne siano tymotki.
– Hej! – zawołał rewolwerowiec.
Widły znieruchomiały. Stajenny obejrzał się i wbił w niego żółtawe oczka.
– Hej! – odkrzyknął.
– Mam muła.
– To dobrze.
Rewolwerowiec rzucił w półmrok ciężką, nierówno karbowaną złotą monetę, która zamigotała i zadzwoniła o stare, pokryte sieczką deski.
Stajenny podniósł ją i zerknął z ukosa na przybysza. Jego oczy zatrzymały się na taśmach z nabojami i pokiwał ponuro głową.
– Na jak długo chcesz go zostawić?
– Na jedną albo dwie noce. Może na dłużej.
– Nie mam jak wydać reszty.
– Nie prosiłem o resztę.
– Pieniądze z rozboju – mruknął stajenny.
– Coś powiedział?
– Nic.
Stajenny wziął muła za uzdę i wprowadził do środka.
– Wyszczotkuj go! – zawołał rewolwerowiec. – Kiedy wrócę, poznam po jego zapachu, czy to zrobiłeś, pamiętaj!
Mężczyzna nie odwrócił się.
Rewolwerowiec podszedł do kucających w kręgu chłopców, którzy przyglądali się z pogardliwym zainteresowaniem całej scenie.
– Długich dni i przyjemnych nocy – rzucił.
Bez odpowiedzi.
– Mieszkacie w tym mieście?
Bez odpowiedzi.
Jeden z chłopców wyjął z ust przekrzywioną łuskę kukurydzy, wziął do ręki zielony kamyk i cisnął go w sam środek kręgu. Zielony kamyk uderzył w inny, który wypadł na zewnątrz. Chłopiec podniósł zielony kamyk i zaczął się szykować do następnego rzutu.
– Jest tu jakaś knajpa? – zapytał rewolwerowiec.
Najmłodszy chłopiec podniósł wzrok. W kąciku ust wyrosła mu wielka skwarka, lecz prawe oko miał tej samej wielkości co lewe i w obu malowała się niewinność, którą już niedługo pewnie miał stracić w tej dziurze. Spojrzał na rewolwerowca ze skrywaną admiracją, która była wzruszająca i straszna zarazem.
– Można dostać hamburgera u Sheba – powiedział.
– To tam, gdzie gra pianino?
Chłopiec pokiwał głową.
– Tak.
Twarze jego kolegów zrobiły się brzydkie i wrogie. Nie ulegało kwestii, że mały zapłaci za swoją grzeczność.
Rewolwerowiec dotknął ronda kapelusza.
– Jestem zobowiązany. To miłe, że ktoś w tym mieście jest dość bystry, żeby powiedzieć kilka słów.
Minął ich i idąc drewnianym chodnikiem w stronę knajpy Sheba, usłyszał za sobą wyraźny, pogardliwy głos jednego z nich, jeszcze prawie dziecinny dyszkant.
– Trawożer! Od jak dawna rżniesz swoją siostrę, Charlie? Trawożer!
A potem odgłos uderzenia i płacz.
Przy wejściu do knajpy paliły się trzy lampy naftowe, dwie po bokach oraz jedna zawieszona na gwoździu nad nietoperzymi skrzydłami krzywo osadzonych drzwi. Śpiewający Hey Jude chórek umilkł i pianista grał teraz inną starą balladę. Głosy mruczały i rwały się niczym poplątane nici. Rewolwerowiec przystanął na chwilę na zewnątrz i zajrzał do środka. Posypana trocinami podłoga, spluwaczki stojące przy rozchybotanych nogach stołów. Oparta o dwa kozły deska baru. Za nią lepkie od brudu lustro, w którym odbijał się grajek, zgarbiony na swoim taborecie w typowej pozycji pianisty. Wieko pianina zostało zdjęte i widać było podnoszące się i opadające drewniane młoteczki. Barmanka miała włosy koloru słomy i brudną niebieską sukienkę. Jedno z jej ramiączek było spięte agrafką. W głębi sali siedziało może sześciu miejscowych, którzy popijali i grali apatycznie w pilnuj mnie. Kolejnych sześciu skupiło się wokół pianina. Czterech albo pięciu przy barze. Przy stoliku obok drzwi leżał starzec z potarganymi siwymi włosami. Rewolwerowiec wszedł do środka.
Głowy odwróciły się i ludzie omietli wzrokiem jego i rewolwery. Na chwilę wszyscy umilkli prócz nieświadomego grajka, który w dalszym ciągu brzdąkał na pianinie. A potem kobieta przetarła ścierką bar i wszystko wróciło do normy.
– Pilnuj mnie – powiedział jeden z graczy w kącie, bijąc trójkę kier czwórką pik i pozbywając się ostatniej karty.
Ten, który wyłożył kiery, zaklął, oddał postawione pieniądze i rozdano po raz kolejny karty.
Rewolwerowiec podszedł do kobiety przy barze.
– Macie mięso? – zapytał.
– Jasne. – Barmanka spojrzała mu prosto w oczy. W młodości mogła być ładna, ale świat poszedł od tego czasu naprzód. Teraz jej twarz była spuchnięta, a czoło przecinała sina blizna. Obficie ją upudrowała, lecz makijaż jeszcze bardziej zwracał na nią uwagę. – Czystą wołowinę. Ze zdrowego stada. Ale jest droga.
Akurat ze zdrowego, pomyślał. To, co masz w lodówce, miało prawdopodobnie troje oczu, sześć nóg albo jedno i drugie… takie mam przeczucie, paniusiu.
– Proszę trzy hamburgery i piwo.
Ponownie ta subtelna zmiana tonu. Trzy hamburgery. Ludziom pociekła ślinka i z pożądliwością obrócili w ustach językami. Trzy hamburgery.
– To będzie kosztowało pięć dalców. Wiesz, co to są dalce?
– Dolary?
Pokiwała głową, więc wcześniej powiedziała pewnie „dolce”. Tak mu się w każdym razie wydawało.
– Pięć razem z piwem? – zapytał, lekko się uśmiechając. – Czy piwo liczysz osobno?
Barmanka nie odwzajemniła uśmiechu.
– Dorzucę ci browar. Zrobię to, kiedy zobaczę kolor twoich pieniędzy.
Rewolwerowiec położył na barze złotą monetę i pobiegły za nią wszystkie oczy.
Na grillu, który stał za barem po lewej stronie lustra, tlił się węgiel drzewny. Kobieta zniknęła w małej klitce na zapleczu i wróciła z opakowanym w papier mięsem. Przygotowała trzy kotlety i rzuciła je na grill. Zapach, który się rozszedł, przyprawiał o utratę zmysłów. Rewolwerowiec stał z kamienną twarzą, tylko na peryferiach świadomości zdając sobie sprawę, że pianista zaczął fałszować, gra w karty zwolniła tempo, a barowi bywalcy zerkają na niego z ukosa.
Zobaczył w lustrze mężczyznę, kiedy ten znalazł się w połowie drogi. Prawie kompletnie łysy, zaciskał dłoń na rękojeści olbrzymiego myśliwskiego noża, który zwisał mu u pasa niczym kabura pistoletu.
– Siadaj – powiedział cicho rewolwerowiec. – Jeśli ci życie miłe, łysolu.
Facet zatrzymał się. Górna warga uniosła mu się bezwiednie jak u psa i na chwilę zapadła cisza. A potem cofnął się do swojego stolika i w barze znowu zapanował spokój.
Barmanka podała mu piwo w poobijanym wysokim kuflu.
– Nie mam jak wydać reszty – oznajmiła wojowniczo.
– Nie prosiłem o resztę.
Pokiwała gniewnie głową, jakby ta manifestacja zamożności, choć dla niej korzystna, rozzłościła ją. Wzięła jednak złoto i chwilę później na zaparowanym talerzu pojawiły się hamburgery, wciąż czerwone przy brzegach.
– Macie tu sól?
Sięgnęła pod bar i podała mu gliniany garnuszek z solą, której białe grudki musiał kruszyć palcami.
– Chleb?
– Nie ma chleba.
Wiedział, że go okłamuje, i wiedział, dlaczego to robi, w związku z czym nie upierał się. Łysy mężczyzna wpatrywał się w niego sinymi oczyma. Jego dłonie zaciskały się na porysowanym poszczerbionym blacie stołu, nozdrza rozchylały z pulsującą regularnością, wciągając zapach mięsa. Ten przynajmniej był za darmo.
Rewolwerowiec zaczął jeść, spokojnie, w ogóle nie rozkoszując się smakiem, krając mięso na kawałki i wkładając je widelcem do ust, starając się nie myśleć, jak musiała wyglądać krowa, z której pochodziło. Wołowina ze zdrowego stada, powiedziała. Bardzo możliwe! Podobnie jak świnie, które tańczą commala pod Księżycem Handlarza.
Kończył już posiłek, szykując się do zamówienia kolejnego piwa i skręcenia papierosa, gdy czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu.
Uświadomił sobie nagle, że w knajpie zrobiło się znowu cicho, i wyczuł napięcie w powietrzu. Odwrócił się i spojrzał na twarz mężczyzny, który wcześniej spał przy drzwiach. Była straszna. Zionął z niej cuchnący odór diabelskiego ziela. Oczy były przeklęte, wytrzeszczone – płonące oczy kogoś, kto patrzy, lecz nie widzi, oczy na zawsze zwrócone do wewnątrz, ku sterylnemu piekłu snów, nad którymi nie sposób zapanować, snów spuszczonych ze smyczy, snów sączących się ze śmierdzącego bagna nieświadomości.
Z ust barmanki wydarł się cichy jęk.
Popękane wargi wykrzywiły się i uniosły, odsłaniając zielone, omszałe zęby.
On już tego nie pali, pomyślał rewolwerowiec. On to żuje. On naprawdę to żuje.
I chwilę później: On jest martwy. Powinien umrzeć rok temu.
I chwilę później: To sprawka człowieka w czerni.
Patrzyli się na siebie, przybysz i mężczyzna, który przekroczył próg szaleństwa.
A potem mężczyzna się odezwał i osłupiały rewolwerowiec zorientował się, że mówi do niego w Wysokiej Mowie Gilead.
– Przysługa za złoto, rewolwerowcze-sai. Tylko za jedną monetę. Za bezcen.
Wysoka Mowa. Jego umysł przez chwilę nie potrafił jej przyswoić. Minęły lata… Boże… wieki, tysiąclecia; nie było już Wysokiej Mowy, on był ostatni, był ostatnim rewolwerowcem. Wszyscy inni…
Odrętwiały, włożył rękę do kieszeni na piersi i wyjął sztukę złota. Kaleka, poharatana dłoń sięgnęła po nią, przez chwilę pieściła, a potem podniosła tak, by odbiło się w niej tłuste światło lamp naftowych. Moneta skrzyła się dumnym cywilizowanym blaskiem: złotym, czerwonawym, krwawym.
– Achhhhh…
Nieartykułowany jęk rozkoszy. Starzec odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem do swojego stolika, trzymając monetę na poziomie oczu, obracając w palcach, świecąc nią.
Knajpa szybko pustoszała, nietoperze skrzydła drzwi waliły wściekle w tę i z powrotem. Pianista zatrzasnął głośno wieko swego instrumentu i wybiegł w ślad za innymi, sadząc długimi operetkowymi susami.
– Sheb! – zawołała za nim kobieta głosem, w którym zabrzmiała dziwna mieszanka strachu i swarliwości. – Sheb! Wracaj tutaj! Niech cię diabli!
Czy rewolwerowiec słyszał gdzieś wcześniej to imię? Tak mu się wydawało, ale nie było czasu, żeby się nad tym zastanowić, poszperać w pamięci.
Starzec usiadł tymczasem przy swoim stoliku. Zakręcił monetą na poszczerbionym drewnianym blacie i przyglądał się jej z pustą fascynacją na pół martwymi, na pół żywymi oczyma. Zakręcił ponownie, a potem jeszcze raz i opadły mu powieki. Za czwartym razem jego głowa oparła się o blat, zanim moneta przestała wirować.
– No i pięknie – mruknęła z cichą furią barmanka. – Przepłoszyłeś mi gości. Jesteś zadowolony?
– Wrócą tu – zapewnił ją rewolwerowiec.
– Nie, dzisiaj już nie.
– Kto to jest? – zapytał, wskazując trawożera.
– Pierdol się… sai.
– Muszę to wiedzieć – odparł cierpliwie. – On jest…
– Odezwał się do ciebie w dziwny sposób – powiedziała. – Nort nigdy w życiu tak nie mówił.
– Szukam pewnego człowieka. Na pewno go znasz.
Popatrzyła na niego i jej gniew się ulotnił. Pojawiło się wyrachowanie, następnie zaś wilgotny zalotny błysk, który oglądał już wcześniej. Rozklekotany budynek tykał do siebie w zadumie. Gdzieś daleko zaczął ujadać pies. Rewolwerowiec czekał. Zobaczyła, że wszystkiego się domyślił. Miejsce zalotnego błysku zajęło bezradne spojrzenie; pragnienie, którego nie sposób wyrazić słowami.
– Chyba znasz moją cenę – powiedziała. – Mam chcicę, którą kiedyś potrafiłam zaspokoić, ale teraz nie mogę.
Uważnie się jej przyjrzał. Blizny nie będzie widać w ciemności. Jej ciało było zbyt szczupłe, żeby pustynia, piasek i żwir zdołały pozbawić go sprężystości. I kiedyś była ładna, może nawet piękna. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Nie miałoby znaczenia, gdyby nawet w jej jałowym czarnym łonie zagnieździły się cmentarne pszczoły. Wszystko to zostało zapisane. Czyjaś ręka umieściła to w księdze ka.
Jej ręce uniosły się do twarzy. Wciąż ocalało w niej trochę żywotnych soków – dość, żeby zapłakać.
– Nie patrz! Nie musisz na mnie tak podle patrzeć!
– Przepraszam – powiedział. – Nie chciałem być podły.
– Żaden z was nie chce! – krzyknęła.
– Zamknij lokal i zgaś lampy.
Płakała z twarzą osłoniętą rękoma. Był zadowolony, że się zasłoniła. Nie z powodu blizny, lecz dlatego, że przywracało to jej chociaż dziewictwo. Agrafka przytrzymująca ramiączko sukienki zalśniła w tłustym świetle.
– Czy on nic tu nie ukradnie? Wyrzucę go, jeśli to zrobi.
– Nie – odparła szeptem. – Nort nie kradnie.
– Więc zgaś lampy.
Odjęła ręce od twarzy, dopiero kiedy znalazł się za jej plecami. Zgasiła lampy, jedną po drugiej, przykręcając knoty i zdmuchując płomyki. A potem wzięła go w ciemności za rękę, która była ciepła, i zaprowadziła na górę. Nie przyświecało im żadne światło.
VI
Rewolwerowiec skręcił po ciemku dwa papierosy, a potem zapalił je i podał jeden kobiecie. W pokoju unosił się jej zapach, żałosny zapach świeżego bzu. Nakładała się nań woń pustyni. Zdał sobie sprawę, że pustynia budzi w nim lęk.
– Nazywa się Nort – powiedziała. Głos miała oschły. – Po prostu Nort. Umarł.
Rewolwerowiec czekał.
– Został dotknięty przez Boga – dodała.
– Nigdy Go nie widziałem – stwierdził.
– Był tutaj, odkąd pamiętam… to znaczy Nort, nie Bóg – oświadczyła i parsknęła głośnym śmiechem. – Jakiś czas rozwoził miód. Zaczął pić. Potem wąchał ziele. Zaczął je palić. Dzieciaki łaziły za nim i szczuły go psami. Nosił stare zielone spodnie, które cuchnęły. Rozumiesz?
– Tak.
– W końcu zaczął je żuć. Siedział po prostu w miejscu jak kołek i nic nie jadł. Może wydawało mu się, że jest królem. Dzieci były jego błaznami, a psy książętami.
– Tak.
– Umarł przed tym barem – powiedziała. – Przywlókł się tu, stukając buciorami po drewnianym chodniku… to były robocze buty, zupełnie nie do zdarcia, znalazł je na starym boisku. Za nim szły dzieciaki i psy. Wyglądał jak poplątane i powykręcane druciane wieszaki. W jego oczach widać było wszystkie ognie piekielne, a mimo to uśmiechał się, tak jak uśmiechają się głowy, które dzieciaki robią z dyń i ostreżników. Cuchnęło od niego błotem, zgnilizną i trawą. Ślina ciekła mu z kącików ust niczym zielona krew. Myślę, że przyszedł posłuchać, jak Sheb gra na pianinie. Przystanął przed wejściem i przechylił głowę. Myślałam, że usłyszał dyliżans, chociaż żadnego się o tej porze nie spodziewaliśmy. A potem zebrało mu się na wymioty. Były czarne i krwawe. Trysnęły z tych uśmiechniętych ust niczym ścieki przez kratę rynsztoka. Smród był taki, że miało się ochotę uciec. Wreszcie podniósł ręce i padł na ziemię. I to był koniec. Umarł z tym uśmiechem na ustach, leżąc w kałuży własnych wymiotów.
– Miła historia.
– O tak, dzięki ci, sai. To miłe miejsce.
Leżąc obok niego, drżała. Na dworze w dalszym ciągu zawodził wiatr. Gdzieś daleko słychać było drzwi, które uderzały o futrynę, niczym w złym śnie. Między deskami ścian biegały myszy. Rewolwerowcowi przyszło na myśl, że to prawdopodobnie jedyne miejsce w całym mieście, gdzie myszy mają jeszcze co jeść. Kiedy położył dłoń na jej brzuchu, stężała, potem jednak się odprężyła.