49,00 zł
Tom czwarty "Mrocznej wieży" - czterotomowego cyklu fantasy Stephena Kinga porównywalnego do "Władcy Pierścieni" autorstwa J.R.R. Tolkiena.
Zainspirowana poematem Roberta Browninga Childe "Roland" opowiada o ostatnim rewolwerowcu, ścigającym obdarzonego czarodziejską mocą człowieka w czerni i poszukującego tajemniczej Mrocznej Wieży w świecie, gdzie czas stracił jakiekolwiek znaczenie, zniszczonym przez wojny, zaludnionym przez wszelkiego rodzaju mutanty, demony i wampiry.
Trójka przyjaciół wygrywa pojedynek na zagadki i uchodzi z życiem z zastawionej pułapki. W konfrontacji z maszyną zwycięzcą zostaje młody Eddie. Bohaterowie docierają do Topeki we współczesnej Ameryce, zniszczonej i zdziesiątkowanej przez epidemię zabójczej grypy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1022
MROCZNA WIEŻA
Ośmioczęściowy cykl powieści łączący elementy science fiction i westernu. Cykl, w którym King stworzył uniwersum na miarę Władcy Pierścieni i Kronik Diuny. Przez samego autora uważany za ukoronowanie jego twórczości. Podróż ostatniego rewolwerowca przez światy równoległe naszemu, pełne groźnych istot, magii i demonów, ale też przyjaźni, miłości i braterstwa.
CZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁ
Roland i jego towarzysze uchodzą z życiem z zastawionej na nich pułapki i pociągiem przekraczającym prędkość dźwięku docierają… do Topeki w stanie Kansas. Na dodatek wyludnionej z powodu fali zabójczej supergrypy. To tam kończy się Świat Pośredni, a zaczyna Świat Końcowy.
Podążając w kierunku odległego pałacu z zielonego szkła, Roland opowiada przyjaciołom o tym, jak stał się rewolwerowcem. A także o nadmorskim miasteczku Hambry, gdzie zakochał się w pewnej dziewczynie i gdzie z dawnymi kolegami z tet, Alainem i Cuthbertem, walczył z siłami czarnoksiężnika, który rozpętał ostateczną wojnę w Świecie Pośrednim.
Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, opowiadania i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki, jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Desperacja, Komórka, Uciekinier, Czarna bezgwiezdna noc, To, Cujo, Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża, który wkrótce zostanie zekranizowany z Matthew McConaugheyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. swoją premierę miała pierwsza część ekranizacji jednej z kultowych książek Kinga, To, a w 2019 r. na ekrany weszła druga część tego świetnie przyjętego przez widzór filmu, pt. To: Rozdział 2.
Stephen King wciąż szuka nowych wyzwań – w ostatnich latach napisał trylogię kryminalną z detektywem Billem Hodgesem, do której należą książki: Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i Koniec warty.
Pod pseudonimem Richard Bachman opublikował siedem powieści.
stephenkinguniwersum.com
stephenking.com
stephenking.pl
ROSE MADDERDOLORES CLAIBORNEGRA GERALDADESPERACJAREGULATORZYSKLEPIK Z MARZENIAMIBEZSENNOŚĆZIELONA MILAMARZENIA I KOSZMARYKOMÓRKACZTERY PO PÓŁNOCYCHUDSZYTOBASTIONOCZY SMOKAPO ZACHODZIE SŁOŃCACZTERY PORY ROKUUCIEKINIERCZARNA BEZGWIEZDNA NOCCUJOPODPALACZKAROK WILKOŁAKAMROCZNA POŁOWAWOREK KOŚCIDZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA TOMA GORDONANOCNA ZMIANAŁOWCA SNÓWOSTATNI BASTION BARTA DAWESAUNIESIENIEINSTYTUTPÓŹNIE
Stephen King, Richard ChizmarPUDEŁKO Z GUZIKAM GWENDY
Trylogia PAN MERCEDES
PAN MERCEDESZNALEZIONE NIE KRADZIONEKONIEC WARTY
MROCZNA WIEŻA
ROLAND(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)POWOŁANIE TRÓJKIZIEMIE JAŁOWECZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁWIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZAWILKI Z CALLAPIEŚŃ SUSANNAHMROCZNA WIEŻA
Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA
NARODZINY REWOLWEROWCADŁUGA DROGA DO DOMUZDRADAUPADEK GILEADBITWA O JERICHO HILLPOCZĄTEK PODRÓŻYSIOSTRZYCZKI Z ELURIIBITWA O TULLPRZYDROŻNY ZAJAZDCZŁOWIEK W CZERNI
Wyłącznie jako audiobook i e-book
Stephen King, Joe HillW WYSOKIEJ TRAWIE
Stephen King, Stewart O’NanTWARZ W TŁUMIE
Tytuł oryginału:THE DARK TOWER IV: WIZARD AND GLASS
Copyright © Stephen King 1997All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2024
Polish translation copyright © Krzysztof Sokołowski 2003
Redakcja: Barbara Nowak
Ilustracja na okładce: © Vincent Chong
Opracowanie graficzne okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
ISBN 978-83-8361-497-7
WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media
Książka ta dedykowana jest Julie Eugley i Marshy DeFilippo. Prowadziły mi korespondencję,a większość tej korespondencji z ostatnich kilku latdotyczyła rewolwerowca Rolanda z Gilead. W rzeczywistości to Julie i Marsha zagoniły mnie do komputera. Julie, zaganiałaś mnie energiczniej,więc twoje imię wymieniam jako pierwsze.
Czarnoksiężnik i kryształ to czwarty tom długiej opowieści, zainspirowanej poematem Roberta Browninga Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął.
Pierwszy tom pt. Roland opowiada o tym, jak rewolwerowiec z Gilead ściga i dogania Waltera, człowieka w czerni, który udawał przyjaciela jego ojca, w rzeczywistości jednak służył wielkiemu czarodziejowi Martenowi. Dopadnięcie Waltera, niebędącego w pełni człowiekiem, nie jest celem Rolanda, lecz jedynie środkiem prowadzącym do celu – Roland próbuje dotrzeć do Mrocznej Wieży. Jest przekonany, że tam będzie mógł powstrzymać proces destrukcji Świata Pośredniego, a może nawet odwrócić go.
Roland z Gilead jest kimś w rodzaju rycerza – ostatniego z rycerzy – a Mroczna Wieża to jego obsesja. Wiemy, że tylko dla niej żyje. Dowiadujemy się o przedwczesnej inicjacji Rolanda, sprowokowanej przez Martena, który uwiódł jego matkę. Marten spodziewał się, że Roland nie przetrzyma próby i zostanie „wysłany na zachód”, na zawsze pozbawiony szansy na przejęcie rewolwerów ojca. Chłopiec jednak rujnuje plany czarodzieja i przechodzi próbę walki, przede wszystkim dzięki mądremu wyborowi broni.
Dowiadujemy się także, że świat Rolanda jest powiązany z naszym w jakiś ważny i straszny sposób. Po raz pierwszy orientujemy się w tym, gdy na pustyni, w opuszczonej stacji na trasie dyliżansów, rewolwerowiec spotyka Jake’a, chłopca mieszkającego w Nowym Jorku w 1977 roku. Między tym światem a naszym istnieją drzwi; takimi drzwiami może być śmierć, a Jake trafia do Świata Pośredniego właśnie przez śmierć; popchnięty wpada pod samochód i ginie pod jego kołami na Czterdziestej Trzeciej Ulicy. Popchnął go mężczyzna nazwiskiem Jack Mort… tylko że w mózgu Morta krył się i kierował jego ręką stary wróg Rolanda, Walter.
Nim Rolandowi uda się dopaść Waltera, Jake ginie ponownie, tym razem dlatego, że rewolwerowiec, postawiony przed okrutnym wyborem: życie symbolicznego syna lub Mroczna Wieża, wybiera Wieżę. Jake spada w przepaść, a jego ostatnie słowa brzmią: „Idź więc. Są inne światy niż ten”.
Do spotkania Waltera i Rolanda dochodzi nad Morzem Zachodnim. W czasie długiej, nocnej rozmowy człowiek w czerni przepowiada Rolandowi przyszłość za pomocą dziwnej talii kart tarota. Zwraca jego uwagę na trzy z nich: Więźnia, Władczynię Mroku i Śmierć (lecz jeszcze nie dla ciebie, rewolwerowcze).
Tom drugi, Powołanie Trójki rozpoczyna się na brzegu Morza Zachodniego. Rewolwerowiec budzi się z długiego snu po rozmowie z Walterem i widzi, że umarł on dawno i jego zetlałe kości zmieszały się z innymi, zalegającymi dookoła. Wyczerpany Roland zaatakowany zostaje przez zgłodniałe homarokoszmary i poważnie ranny: traci wskazujący i środkowy palec prawej ręki. Homarokoszmary są jadowite; ruszając w drogę wzdłuż brzegu Morza Zachodniego, rewolwerowiec jest ciężko chory, prawdopodobnie umierający.
W czasie tej wędrówki Roland napotyka stojące na plaży drzwi. Otwierają się one na Nowy Jork w trzech różnych „niegdyś”. Z 1987 roku Roland powołuje Eddiego Deana, Więźnia, niewolnika heroiny, z 1964 Odette Susannah Holmes, kobietę, która straciła obie nogi w wypadku w metrze… tylko że nie był to wypadek. Jest ona prawdziwą Władczynią Mroku; w duszy tej zaangażowanej społecznie zamożnej Murzynki ukrywa się druga osobowość – gwałtowna, wściekła i sprytna Detta Walker. Gdy zostaje powołana, jej pierwszą myślą jest zabić Rolanda i Eddiego.
Między tymi dwoma „niegdyś”, w 1977 roku, Roland wchodzi w zdeprawowany, chory mózg Jacka Morta, który skrzywdził Odettę dwukrotnie. Człowiek w czerni powiedział: „Śmierć, lecz jeszcze nie dla ciebie, rewolwerowcze”. Mort nie jest także przepowiedzianym przez Waltera „trzecim”. Roland zapobiega zamordowaniu Jake’a Chambersa, którego w innym niegdyś Mort wepchnął pod samochód, a wkrótce potem sam Mort ginie pod kołami wagonu metra, w którym w 1959 roku straciła nogi Odetta. Szalony umysł Morta nie zostaje powołany do Świata Pośredniego, a Roland myśli: „któż chciałby mieć przy sobie kogoś takiego?”.
Za bunt przeciw przepowiedzianej przyszłości trzeba jednak zapłacić; płaci się za wszystko, prawda? Ka, robaki – powiedziałby pewnie dawny nauczyciel Rolanda, Cort – jest jak wielkie koło, toczące się bez najmniejszej przerwy. Nie stawajcie przed nim, kiedy się toczy, bo zmiażdży wasze głupie łby i tchórzliwe serduszka.
Roland sądzi, że powołał troje w Eddiem i Odetcie, ponieważ Odetta jest podwójną osobowością, lecz kiedy zmienia się ona w Susannah (przede wszystkim dzięki miłości i odwadze Eddiego), rewolwerowiec orientuje się, że zaszła pomyłka. Cierpienie sprawiają mu także powracające wspomnienia Jake’a i pamięć jego słów o dwóch światach. Jakaś część umysłu rewolwerowca wie, że chłopca nigdy nie było! Zapobiegając wepchnięciu Jake’a pod samochód, który miał go zabić, Roland stworzył paradoks czasowy, doprowadzający go powoli do szaleństwa. A w naszym świecie paradoks ten powoli doprowadza do szaleństwa Jake’a.
Ziemie jałowe, trzeci tom serii, rozpoczyna się tym właśnie paradoksem. Po zabiciu gigantycznego niedźwiedzia imieniem Mir (tak nazywali go dawni ludzie, którzy panicznie się go bali) lub Shardik (tak nazywali go Wielcy Dawni, którzy go zbudowali… albowiem niedźwiedź ten okazuje się cyborgiem) Roland, Eddie i Susannah, cofając się jego śladem, odkrywają ścieżkę Promienia. Istnieje sześć Promieni łączących dwanaście portali wyznaczających granice Świata Pośredniego. W miejscu, gdzie się krzyżują, w centrum świata Rolanda i – być może – wszystkich innych światów, według najgłębszego przekonania rewolwerowca i jego przyjaciół, stoi Mroczna Wieża, do której tak uparcie dążą.
Eddie i Susannah nie są już więźniami w Świecie Pośrednim. Zakochani w sobie, na dobrej drodze do zostania rewolwerowcami, stali się pełnoprawnymi uczestnikami wyprawy Rolanda i z własnej woli towarzyszą mu w drodze wzdłuż ścieżki Promienia.
Niedaleko Bramy Niedźwiedzia, w mówiącym kręgu, paradoks czasowy zostaje rozwiązany przez powołanie prawdziwego trzeciego. Pod koniec niebezpiecznego rytuału, podczas którego Eddie, Susannah, Roland i Jake zachowują się z honorem i pamiętają oblicza ojców, do Świata Pośredniego powraca Jake. Wkrótce czwórka bohaterów zmienia się w piątkę; chłopiec zaprzyjaźnia się z billy-bumblerem. Bumblery, przypominające krzyżówkę borsuka, szopa i psa, potrafią mówić, a raczej naśladować ludzką mowę. Jake nazywa swego przyjaciela Ejem.
Piątka wędrowców kieruje się w stronę Ludu, wielkiego zrujnowanego miasta, w którym zdegenerowani potomkowie dwóch frakcji, Młodych i Siwych, walczą ze sobą, nie pojmując już o co i dlaczego. Przed dotarciem do miasta trafiają do miasteczka River Crossing. Mieszkający tam starzy ludzie rozpoznają w Rolandzie rycerza, rewolwerowca bedącego reliktem dawnych czasów „nim świat poszedł naprzód”, i ze czcią przyjmują go wraz z jego przyjaciółmi. W rozmowie opowiadają pielgrzymom o pociągu jednoszynowym, który, być może, w dalszym ciągu jeździ z miasta Lud, przez ziemie jałowe, ku Mrocznej Wieży.
Jake’a informacja ta przeraża, ale nie zaskakuje. Tuż przed powrotem do Świata Pośredniego, w Nowym Jorku, w księgarni będącej własnością mężczyzny o nieprzypadkowym być może nazwisku Calvin Tower (Wieża) chłopiec kupił dwie książki: Zagadeczki! Łamigłówki dla wszystkich!, z wydartymi rozwiązaniami, i Charliego Puf-Puf, przeznaczoną dla dzieci historyjkę o pociągu. Pozornie jest to zabawna opowieść, ale Jake wyczuwa, że w Charliem nie ma nic zabawnego, że budzi strach, Roland zaś wie coś nader niepokojącego: w Wysokiej Mowie jego świata słowo char oznacza śmierć.
Ciotka Talitha, matrona populacji River Crossing, daje Rolandowi srebrny krzyżyk na łańcuszku i wędrowcy ruszają swoją drogą. Przed Ludem natykają się na strzaskany samolot z naszego świata, niemiecki myśliwiec z lat trzydziestych. Za sterami pozostały zwłoki potężnie zbudowanego pilota, najprawdopodobniej legendarnego, na pół mitycznego bandyty Davida Quicka.
Podczas przekraczania rzeki Send po walącym się moście Jake i Ej omal nie giną. Wypadek ten rozprasza uwagę Rolanda, Eddiego i Susannah, co sprawia, że cała piątka osaczona zostaje przez chorego (i śmiertelnie niebezpiecznego) bandytę, Gashera, który porywa Jake’a i prowadzi go do podziemnej kryjówki ostatniego wodza Siwych, Tik-Taka. Jego prawdziwe nazwisko brzmi Andrew Quick; jest on prawnukiem Davida Quicka, pilota, który próbował wylądować pod miastem samolotem z innego świata.
Roland i Ej ruszają tropem Jake’a, a Eddie i Susannah znajdują Kolebkę Ludu i budzą uśpionego Blaine’a Mono. Blaine jest ostatnim pozostającym ponad ziemią narzędziem wielkiego podziemnego systemu komputerowego miasta Lud. Interesują go wyłącznie zagadki. Obiecuje zawieźć wędrowców aż do ostatniej stacji trasy, jeśli rozwiążą zadane przez niego zagadki. Informuje ich też, że jeśli nie rozwiążą, będą w stanie podjąć tylko jedną podróż: do polany u kresu drogi. Innymi słowy, obiecuje im śmierć, i to nie samotną, ma bowiem zamiar uwolnić śmiercionośny gaz paraliżujący, który zabije wszystkich przebywających w mieście: Młodych, Siwych i rewolwerowców.
Roland uwalnia Jake’a. Pozostawia Andrew Quicka martwego, tyle że… Andrew Quick żyje. Półślepy, ze straszną raną głowy, uratowany zostaje przez mężczyznę nazywającego samego siebie Richardem Fanninem oraz Wiecznym Przybyszem, przed którym Walter ostrzegał Rolanda.
Roland i Jake spotykają się z Eddiem i Susannah w Kolebce Ludu. Susannah z pomocą „tej suki” Detty Walker rozwiązuje zagadkę wymyśloną przez sztuczną inteligencję. Wędrowcy wchodzą na pokład Blaine’a, z konieczności ignorując przerażające ostrzeżenia, które wysyła im „zdrowa”, lecz fatalnie słaba część mózgu Blaine’a, nazwana przez Eddiego „Małym Blaine’em”. Dowiadują się, że sterowany przez sztuczną inteligencję pociąg ma zamiar popełnić samobójstwo wraz z nimi. Fakt, że „fizycznie” inteligencja ta pozostaje w mieście, a czerwony pociąg oddala się od niej z prędkością dochodzącą do ośmiuset mil na godzinę, w niczym nie poprawia sytuacji.
Tylko jedno może ocalić bohaterów: zagadki, które Blaine kocha nad życie. Roland z Gilead proponuje rozegranie turnieju. Tą właśnie propozycją kończą się Ziemie jałowe i zaczyna Czarnoksiężnik i kryształ.
Romeo:
O, Julio!
Przysięgam na ten księżyc, co wspaniale
Powleka srebrem tamtych drzew wierzchołki…
Julia:
O! Nie przysięgaj na księżyc, bo księżyc
Co tydzień zmienia kształt swej pięknej tarczy;
I miłość twa po takiej przysiędze
Mogłaby również zmienną się okazać.
Romeo:
Na cóż mam przysiąc?
Julia:
>Nie przysięgaj wcale;
Lub wreszcie przysiąż na samego siebie
Na ten uroczy przedmiot mych uwielbień
To ci uwierzę.
William Sekspir: Romeo i Julia1
Na czwarty dzień, ku jej [Doroty] wielkiej radości, Oz posłał po nią, a kiedy weszła do sali tronowej, powiedział uprzejmie:
– Siadaj, moja miła. Sądzę, że znalazłem sposób wydostania cię z tej krainy.
– I będę mogła wrócić do Kansas? – spytała wzruszona.
– Widzisz, tego nie jestem pewny – odparł Oz – ponieważ nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie znajduje się Kansas.
L. Frank Baum: Czarnoksiężnik z krainy Oz2
Jak człowiek, co żąda szklanki wina przed walką,
Tak ja zapragnąłem haustu szczęśliwszych wspomnień,
By nabrać otuchy, że i tu nie ulegnę.
Wprzód pomyśl, walcz potem – to jest żołnierska sztuka;
Smak czasów minionych – i wszystko będzie dobrze!
Robert Browning: Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął3
ZADAJ MI ZAGADKĘ – zachęcał Blaine.
– CO POWIEDZIAŁEŚ? – pełen niedowierzania głos Dużego Blaine’a ponownie upodobnił się do głosu jego brata-bliźniaka, z którego istnienia nie zdawał sobie sprawy.
– Powiedziałem, że cię pieprzę – odparł chłodno Roland – ale jeśli nie jesteś w stanie tego zrozumieć, Blaine, to powiem jaśniej. Nie. Odpowiedź brzmi „nie”.
Przez bardzo długą chwilę Blaine milczał, a kiedy postanowił odpowiedzieć, nie uczynił tego słowami. Ściany, podłoga i sufit znów zaczęły odbarwiać się i znikać. W ciągu dziesięciu sekund Kabina Baronów ponownie przestała istnieć. Pociąg jechał teraz przez góry, które wcześniej widzieli na horyzoncie: ołowianoszare szczyty pędziły ku nim jak wicher, a potem zostawały w tyle, odsłaniając jałowe doliny, w których pełzały chrząszcze wielkości żółwi morskich. Roland zobaczył, jak z jednej z jaskiń nagle wyskoczyło coś podobnego do wielkiego węża. Schwytało żuka i wciągnęło go do pieczary. Nigdy nie widział takiej krainy ani takich zwierząt, na widok których przechodził go dreszcz. Były wrogie, lecz nie na tym polegał problem. Chodziło o to, że to wszystko było obce. Jakby Blaine przewiózł ich na inny świat.
– MOŻE POWINIENEM WYKOLEIĆ SIĘ TUTAJ – odezwał się po pewnym czasie Blaine. Mówił z namysłem, lecz w jego głosie rewolwerowiec wyczuwał skrywaną wściekłość.
– Może – przytaknął obojętnie.
Wcale nie było mu to obojętne i wiedział, że komputer być może potrafi odczytać jego prawdziwe uczucia. Blaine powiedział im, że dysponuje takim sprzętem, i chociaż Roland był pewien, że komputer potrafi kłamać, w tym wypadku nie miał powodu wątpić w prawdziwość jego słów. Gdyby Blaine rzeczywiście wykrył napięcie w głosie rewolwerowca, gra byłaby skończona. Pociąg był niewiarygodnie zmyślną maszyną… ale mimo wszystko tylko maszyną. Być może nie zdołałby zrozumieć, że ludzie często są w stanie podjąć działania sprzeczne z ich wszystkimi emocjami. Gdyby w głosie rewolwerowca wykrył lęk, zapewne założyłby, że Roland blefuje. Taka pomyłka mogłaby zabić ich wszystkich.
– JESTEŚ NIEUPRZEJMY I AROGANCKI – rzekł Blaine. – TE CECHY MOŻE WYDAJĄ SIĘ INTERESUJĄCE TOBIE, ALE NIE MNIE.
Twarz Eddiego zdradzała głęboki niepokój. Bezgłośnie powiedział: Co ty wyprawiasz?, lecz Roland zignorował go. Był zajęty Blaine’em i doskonale wiedział, co robi.
– Och, potrafię być jeszcze bardziej nieuprzejmy.
Roland z Gilead rozplótł ręce i powoli wstał. Wydawało się, że stoi w powietrzu na lekko rozstawionych nogach, z prawą dłonią na biodrze, a lewą na wykładanej sandałowym drewnem rękojeści rewolweru. Stał tak jak wielekroć przedtem na zakurzonych uliczkach dziesiątków zapomnianych miasteczek, w tuzinach usianych głazami kanionów, w niezliczonych knajpach z ich zapachem skwaśniałego piwa i zjełczałego tłuszczu. Dla niego był to kolejny pojedynek na jeszcze jednej opustoszałej uliczce. To wszystko i to mu wystarczało. Oto khef, ka i ka-tet. To, że zawsze dochodzi do rozstrzygającego pojedynku, było niezaprzeczalnym faktem jego życia i osią, wokół której obracało się jego własne ka. A to, że tę walkę stoczy na słowa, a nie na kule, w niczym nie zmieniało sytuacji. I tak będzie to walka na śmierć i życie. Unoszący się wokół zapach śmierci był równie wyczuwalny i silny jak odór bagiennego gazu. Nagle, jak zawsze, ogarnął go lodowaty spokój i przestał być sobą.
– Mogę nazwać cię bezmyślną, pustogłową, głupią, arogancką maszyną. Mogę nazwać cię nędznym, bezmyślnym tworem, który ma tyle rozumu, co wiatr świszczący w dziupli.
– PRZESTAŃ.
Roland ciągnął tym samym tonem, kompletnie ignorując Blaine’a.
– Niestety moją nieuprzejmość nieco ogranicza fakt, że jesteś tylko maszyną… tym, co Eddie nazywa gadżetem.
– JESTEM NIE TYLKO…
– Na przykład nie mogę nazwać cię skurwysynem, bo nie urodziłeś się i nie masz matki. Nie mogę powiedzieć, że jesteś gorszy od najgorszego żebraka, który kiedykolwiek tarzał się w rynsztokach najpodlejszych zaułków, gdyż nawet on jest lepszy od ciebie: nie masz kolan, na których mógłbyś się czołgać, i nie upadłbyś na nie, gdybyś nawet je miał, ponieważ nie rozumiesz, czym jest ludzkie miłosierdzie. Nie mogę też nazwać cię kutasem, bo go nie masz.
Roland przerwał, by zaczerpnąć powietrza. Jego towarzysze czekali z zapartym tchem. W kabinie zalegała głucha cisza. Blaine oniemiał.
– Natomiast mogę nazwać cię wiarołomcą, który pozwolił swej jedynej towarzyszce popełnić samobójstwo, tchórzem napawającym się dręczeniem głupców i mordowaniem niewinnych, oszalałym i bełkoczącym mechanicznym goblinem, który…
– ROZKAZUJĘ CI PRZESTAĆ ALBO ZARAZ WAS ZABIJĘ!
Oczy Rolanda rozjarzyły się tak groźnym blaskiem, że Eddie aż się wzdrygnął. Obok usłyszał westchnienia Jake’a i Susannah.
– Zabij, jeśli chcesz, ale nie próbuj mi rozkazywać! – ryknął rewolwerowiec. – Zapomniałeś oblicza tego, kto cię stworzył! A teraz zabij nas albo milcz i słuchaj mnie, Rolanda z Gilead, syna Stevena, rewolwerowca i pana pradawnej krainy! Nie wędrowałem przez taki kawał świata i tyle lat, żeby słuchać twojej dziecinnej paplaniny! Rozumiesz? Teraz ty będziesz mnie słuchał!
Zapadła głęboka cisza. Wszyscy wstrzymali oddech. Roland surowo spoglądał przed siebie, z podniesioną głową i dłonią na kolbie rewolweru.
Susannah Dean uniosła dłoń do ust, zasłaniając uśmiech, jaki mógłby pojawić się na wargach kobiety dotykającej jakiejś nowej części garderoby – na przykład kapelusza – żeby upewnić się, że jest na swoim miejscu. Obawiała się, że jej życie za chwilę się skończy, a mimo to w tym momencie czuła nie strach, lecz dumę. Zerknęła w lewo i zobaczyła, że Eddie z uśmiechem i zdumieniem spogląda na Rolanda. Wyraz twarzy chłopca był jeszcze łatwiejszy do odczytania: malował się na niej nieskrywany podziw.
– Powiedz mu! – szepnął Jake. – Niech wie! Teraz!
– Lepiej słuchaj, co ci mówi – dodał Eddie. – On naprawdę wcale się ciebie nie boi, Blaine. Nie na darmo nazywają go Wściekłym Psem z Gilead.
Po długiej, długiej chwili Blaine zapytał:
– CZY TAK CIĘ NAZYWAJĄ, ROLANDZIE, SYNU STEVENA?
– Być może – przyznał Roland, spokojnie stojąc nad pustymi górami.
– NA CO MI WASZE TOWARZYSTWO, JEŻELI NIE CHCECIE MI ZADAWAĆ ZAGADEK? – zapytał Blaine. Teraz przypominał rozkapryszone, nadąsane dziecko, którego nie położono w porę spać.
– Nie powiedziałem, że nie chcemy – rzekł Roland.
– NIE? – W głosie Blaine’a usłyszeli niedowierzanie. – NIE ROZUMIEM, A JEDNAK ANALIZA GŁOSU WSKAZUJE NA RACJONALNE PRZESŁANKI. WYJAŚNIJ MI TO, PROSZĘ.
– Powiedziałeś, że chcesz usłyszeć je natychmiast – odparł Roland. – Właśnie na to nie wyraziłem zgody. Twoje zachowanie było niedopuszczalne.
– NIE ROZUMIEM.
– Byłeś nieuprzejmy. Czy teraz rozumiesz?
Zapadło długie, pełne namysłu milczenie.
– JEŚLI TO, CO POWIEDZIAŁEM, UZNAŁEŚ ZA NIEGRZECZNE, TO PRZEPRASZAM.
– Przeprosiny przyjęte, Blaine. Jest jednak poważniejszy problem.
– WYJAŚNIJ.
W głosie Blaine’a pojawiła się niepewność, co wcale nie zdziwiło Rolanda. Komputer od dawna nie zaznał innych ludzkich reakcji niż ignorancja, służalczość czy przesądny lęk. Jeśli kiedyś spotkał się z przejawami ludzkiej odwagi, to bardzo dawno temu.
– Wyłącz obraz, a zrobię to.
Roland usiadł, jakby uznając, że to wyklucza dalsze spory i perspektywę rychłej śmierci. Blaine wykonał, co mu kazano. Ściany znów zabarwiły się i zasłoniły koszmarny krajobraz. Migoczący punkcik na mapie znajdował się już blisko kółka z napisem Candleton.
– W porządku – powiedział Roland. – Nieuprzejmość można wybaczyć, Blaine. Tak uczono mnie za młodu i glina zastygła w taki kształt, jaki sformowała dłoń artysty. Uczono mnie jednak, że głupota jest niewybaczalna.
– POD JAKIM WZGLĘDEM OKAZAŁEM SIĘ GŁUPI, ROLANDZIE Z GILEAD? – zapytał złowrogo Blaine.
Susannah nagle pomyślała o kocie przyczajonym przy mysiej dziurze, z lekko poruszającym się ogonem i błyszczącymi zielonymi ślepiami.
– Mamy coś, czego pragniesz – odparł Roland – ale jedyną nagrodą, jaką za to proponujesz, jest śmierć. To głupota.
Zapadła długa cisza. Blaine rozważał tę odpowiedź. Potem rzekł:
– MÓWISZ PRAWDĘ, ROLANDZIE Z GILEAD, LECZ JESZCZE NIE DOWIODŁEŚ JAKOŚCI SWOICH ZAGADEK. NIE NAGRODZĘ WAS ŻYCIEM ZA KIEPSKIE ZAGADKI.
Roland skinął głową.
– Rozumiem, Blaine. Teraz posłuchaj i postaraj się zrozumieć. Moi przyjaciele znają już część tej opowieści. Kiedy byłem chłopcem w baronii Gilead, każdego roku urządzano siedem festynów: Zimowy, Szerokiej Ziemi, Siewu, Środka Lata, Pełnej Ziemi, Żniw oraz Końca Roku. Zagadki stanowiły ważną część każdego z nich, a podczas festynów Szerokiej Ziemi i Pełnej Ziemi były najważniejszym punktem programu, gdyż z opowiadanych zagadek przepowiadano dobre lub złe zbiory.
– TO PRZESĄD NIEOPIERAJĄCY SIĘ NA FAKTACH – rzekł Blaine. – IRYTUJĄCY I NIEPOKOJĄCY.
– Oczywiście, że to przesąd – zgodził się Roland – ale zdziwiłbyś się, jak często te przepowiednie się sprawdzały. Na przykład taka zagadka, Blaine: jaka jest różnica między stogiem a kwoką?
– BARDZO STARA ZAGADKA I NIEZBYT INTERESUJĄCA – powiedział Blaine, lecz sprawiał wrażenie zadowolonego, że ma coś do rozwiązania. – STÓG TO DUŻA KUPA, A KWOKA TO KURZA DUPA. ZAGADKA OPARTA NA FONETYCZNEJ ZBIEŻNOŚCI WYRAZÓW. PODOBNA, OPOWIADANA W WYMIARZE, W KTÓRYM ISTNIEJE BARONIA NOWEGO JORKU, BRZMI NASTĘPUJĄCO: NA CZYM POLEGA RÓŻNICA MIĘDZY CYRKLEM A ZDANIEM ZŁOŻONYM?
– Nasz nauczyciel angielskiego powtarzał nam ją przynajmniej raz w roku: Cyrkiel przedziela prostą i daje odcinek, a zdania złożone oddziela przecinek – wtrącił się Jake.
– TAK – przyznał Blaine. – BARDZO STARA I GŁUPIA ZAGADKA.
– Chociaż raz muszę przyznać ci rację, kolego – rzekł Eddie.
– CHĘTNIE POSŁUCHAM JESZCZE O KONKURSACH ZAGADEK, ROLANDZIE, SYNU STEVENA. TO BARDZO INTERESUJĄCE.
– Podczas festynu Szerokiej Ziemi i Pełnej Ziemi od szesnastu do trzydziestu zawodników zbierało się w samo południe w Sali Przodków, której drzwi były wówczas otwarte. Tylko w te dni pospólstwo – kupcy, wieśniacy, rzemieślnicy i tym podobni ludzie – mogli wejść do Sali Przodków, co też tłumnie robili.
Oczy rewolwerowca przybrały nieobecny i senny wyraz. Jake widział to spojrzenie w swoim poprzednim, mgliście pamiętanym życiu, gdy Roland opowiadał mu, jak razem ze swoimi przyjaciółmi, Cuthbertem i Jamiem, zakradli się kiedyś na balkon tejże sali, aby zobaczyć jakiś rytualny taniec. Roland mówił o tym Jake’owi, kiedy razem wędrowali przez góry tropem Waltera.
Marten siedział obok mojej matki i ojca – powiedział Roland. Poznałem ich z daleka, a kiedy tańczyła z Martenem, powoli wirując, inni zrobili im miejsce, a potem bili brawo. Rewolwerowcy jednak nie klaskali…
Jake z zaciekawieniem patrzył na Rolanda, zastanawiając się, skąd przybył ten dziwny, tajemniczy człowiek… i po co.
– Na środku sali ustawiano wielką beczkę – ciągnął Roland – i każdy z uczestników konkursu wrzucał do niej garść zwitków kory z wypisanymi na nich zagadkami. Niektóre były stare, zasłyszane od starszych… a nawet czasem wyczytane w księgach… lecz wiele ułożono specjalnie na tę okazję. Trzej sędziowie, wśród których zawsze był jeden rewolwerowiec, wydawali werdykt po przeczytaniu każdej z nich i akceptowano je tylko wtedy, kiedy oni je zaaprobowali.
– TAK, ZAGADKI WYMAGAJĄ STARANNEJ OCENY – przyznał Blaine.
– Na tym polegał konkurs – mówił dalej rewolwerowiec. Kąciki jego warg uniosły się w nikłym uśmiechu na wspomnienie tamtych dni, gdy był w wieku tego posiniaczonego chłopca, siedzącego tu z billy-bumblerem na kolanach. – I trwał wiele godzin. Uczestnicy stali szeregiem na środku Sali Przodków. Miejsce w szeregu zależało od wyników, a ponieważ znacznie lepiej było stać na końcu szeregu niż na początku, wszyscy mieli nadzieję na wysoki numer. Zwycięzca musiał podać poprawne rozwiązanie chociaż jednej zagadki.
– OCZYWIŚCIE.
– Każdy mężczyzna i każda kobieta… gdyż wśród najlepszych zawodników z Gilead było kilka kobiet… po podejściu do beczki wyciągali zwitek z zagadką i wręczali go Mistrzowi. Ten odczytywał zagadkę i jeśli pozostała nierozwiązana, gdy przesypał się piasek w trzyminutowej klepsydrze, zawodnik musiał wyjść z szeregu.
– I TĘ SAMĄ ZAGADKĘ ZADAWANO NASTĘPNEMU W KOLEJCE?
– Tak.
– ZATEM MIAŁ WIĘCEJ CZASU DO NAMYSŁU.
– Tak.
– ROZUMIEM. DLA MNIE BOMBA.
Roland zmarszczył brwi.
– Bomba?
– Chciał powiedzieć, że to niezła zabawa – pospiesznie wyjaśniła Susannah.
Roland wzruszył ramionami.
– Pewnie dla widzów, ale uczestnicy traktowali to bardzo poważnie, więc po zakończeniu konkursu i wręczeniu nagrody często dochodziło do kłótni i bijatyk.
– CO BYŁO NAGRODĄ?
– Największa gęś w baronii. I co roku zabierał ją do domu mój nauczyciel Cort.
– MUSIAŁ ZNAĆ MNÓSTWO ZAGADEK – rzekł z szacunkiem Blaine. – CHCIAŁBYM, ŻEBY TU BYŁ.
To jest nas dwóch – pomyślał Roland.
– Teraz dochodzę do mojej propozycji – powiedział.
– WYSŁUCHAM JEJ Z WIELKIM ZAINTERESOWANIEM, ROLANDZIE Z GILEAD.
– Urządźmy sobie festyn. Ty nie będziesz zadawał zagadek, ponieważ wolisz usłyszeć nowe, niż powtarzać te, których na pewno znasz miliony…
– WŁAŚNIE.
– Poza tym większości i tak nie zdołalibyśmy rozwiązać – ciągnął Roland. – Jestem pewien, że znasz takie zagadki, które zaskoczyłyby nawet Corta, gdyby wylosował je z beczki.
Wcale nie był tego pewien, ale użył już kija, a teraz przyszła chwila na marchewkę.
– OCZYWIŚCIE – przytaknął Blaine.
– Proponuję, żeby zamiast gęsi nagrodą było nasze życie – oświadczył Roland. – Jadąc, będziemy zadawać ci zagadki. Jeśli rozwiążesz je wszystkie, zanim dotrzemy do Topeki, będziesz mógł zrealizować swój pierwotny plan i zabić nas. Oto twoja gęś. Jeśli jednak my cię pokonamy, jeżeli w książce Jake’a lub w naszej pamięci znajdzie się jakaś zagadka, której nie znasz i nie potrafisz rozwiązać, to dowieziesz nas do Topeki i pozwolisz nam odejść. Oto nasza gęś.
Cisza.
– Zrozumiałeś?
– TAK.
– Zgadzasz się?
Blaine Mono znowu milczał. Eddie siedział sztywno, obejmując ramieniem Susannah i spoglądając na sufit Kabiny Baronów. Jake delikatnie głaskał Eja, omijając zlepione krwią futerko w tych miejscach, gdzie bumbler miał skaleczenia od noża. Czekali, aż Blaine – prawdziwy Blaine, pozostający daleko w tyle, żyjąc swym niby-życiem pod miastem, którego mieszkańców pozabijał – rozważy propozycję.
– TAK – rzekł w końcu Blaine. – ZGADZAM SIĘ. JEŚLI ROZWIĄŻĘ WSZYSTKIE WASZE ZAGADKI, ZABIORĘ WAS ZE SOBĄ TAM, GDZIE KOŃCZĄ SIĘ WSZYSTKIE TORY. JEŚLI KTOŚ Z WAS ZADA MI ZAGADKĘ, KTÓREJ NIE ZDOŁAM ROZWIĄZAĆ, DARUJĘ WAM ŻYCIE I ZAWIOZĘ DO TOPEKI, GDZIE WYSIĄDZIECIE I RUSZYCIE W DALSZĄ DROGĘ DO MROCZNEJ WIEŻY. CZY DOBRZE ZROZUMIAŁEM WARUNKI I SENS TWOJEJ PROPOZYCJI, ROLANDZIE, SYNU STEVENA?
– Tak.
– BARDZO DOBRZE, ROLANDZIE Z GILEAD.
– BARDZO DOBRZE, EDDIE Z NOWEGO JORKU.
– BARDZO DOBRZE, SUSANNAH Z NOWEGO JORKU.
– BARDZO DOBRZE, JAKE’U Z NOWEGO JORKU.
– BARDZO DOBRZE, EJU ZE ŚWIATA POŚREDNIEGO.
Słysząc swoje imię, Ej na moment podniósł łebek.
– JESTEŚCIE KA-TET; JEDNOŚCIĄ Z WIELU. TAK JAK JA. TERAZ MUSIMY DOWIEŚĆ, CZYJE KA-TET JEST SILNIEJSZE.
Zapadła długa cisza, przerywana tylko miarowym pulsowaniem silników, niosących ich przez ziemie jałowe ku Topece, gdzie kończył się Świat Pośredni, a zaczynał Świat Końcowy.
– A ZATEM – zawołał Blaine – ZARZUĆCIE SIECI, WĘDROWCY! ZADAWAJCIE SWOJE PYTANIA. NIECH ZACZNIE SIĘ TURNIEJ.
1
Miasteczko Candleton, choć zrujnowane i zatrute promieniowaniem, nie było bynajmniej martwe. Po wielu, wielu stuleciach wciąż kołatało się w nim życie: życie żuków wielkości żółwi, ptaków przypominających miniaturowe, zdeformowane smoki, i kilku zataczających się robotów, wchodzących i wychodzących z walących się budynków, niczym żywe trupy z nierdzewnej stali, zgrzytających stawami i nieprzytomnie mrugających atomowymi oczami.
– Pokaż przepustkę, przyjacielu – pokrzykiwał jeden z nich, od dwustu trzydziestu czterech lat zabłąkany w kącie sali recepcyjnej Travellers Hotel. W zardzewiałą, kanciastą głowę wpuszczoną miał sześcioramienną gwiazdę. Udało mu się wyżłobić płytkie wgłębienie w zastawiającej mu drogę, obitej stalowymi płytami ścianie, i był to jego jedyny sukces. – Pokaż przepustkę, przyjacielu! Na południe i wschód od miasta możliwy wzrost promieniowania. Pokaż przepustkę, przyjacielu! Na południe i wschód od miasta możliwy wzrost promieniowania.
Opasły szczur, ślepy, wlokący flaki za sobą w worku jak zgniłe łożysko, przepełzł z wysiłkiem koło nóg robota. Robot-Szeryf nie zwrócił na niego uwagi, walił głową w ścianę i powtarzał: „Pokaż przepustkę, przyjacielu. Na południe i wschód od miasta możliwy wzrost promieniowania!”. Za jego plecami, na barze, czaszki mężczyzn i kobiet, którzy przyszli tu kiedyś na ostatniego w życiu drinka i których kataklizm tu właśnie dopadł, szczerzyły zęby, jakby ludzie ci umarli z uśmiechem na ustach. Być może niektórzy mieli tyle szczęścia.
Kiedy Blaine Mono przeleciał nad miastem z prędkością kuli wylatującej z lufy karabinu, pękły okna i uniósł się kurz, a kilka czaszek na barze rozpadło się niczym antyczne wazy. Radioaktywny huragan przemknął nad ulicą i koniowiąz przed restauracją Elegant Beef and Pork uniósł się w powietrze, wessany pędem niczym pasmo dymu. Stojąca na miejskim placu fontanna pękła na dwie części, plując nie wodą, lecz kurzem, wężami, zmutowanymi skorpionami i kilkoma kręcącymi się w kółko żukami-żółwiami.
Cień, który zakłócił spokój miasta, znikł tak szybko, jak się pojawił. Candleton uspokoiło się, lecz nim znów się zaczęło rozkładać (rozkład ten przez dwa i pół wieku zastępował mu życie), po raz pierwszy od ośmiu lat uderzyła weń fala dźwiękowa. Od spowodowanych nią wibracji rozleciał się stojący na placu z fontanną sklep. Robot wypowiedział swe sakramentalne ostrzeżenie: „Wzrost pro…” i zamarł. Stał w kącie, twarzą do ściany, niczym ukarane za złe zachowanie dziecko.
Dwieście do trzystu kół za Candleton, oceniając według ścieżki Promienia, poziom promieniowania i zawartość DEP3 w ziemi gwałtownie spadały. Szyna Blaine’a schodziła tu do wysokości niespełna dziesięciu stóp nad ziemią… i to tu właśnie, z sosnowego lasu, wyszła zgrabna sarna, by napić się ze strumienia, którego woda była już w trzech czwartych oczyszczona.
Sarna nie była normalna: z jej brzucha zwisała piąta noga, chwiejąca się bezwładnie w rytm kroków, a po lewej stronie głowy miała trzecie, ślepe, oko, lecz mogła rodzić potomstwo i jej DNA wyglądało nieźle jak na mutanta w dwunastym pokoleniu. W swym sześcioletnim życiu urodziła trzy żywe jelonki. Dwa z nich były najzupełniej normalne – Ciotka Talitha z River Crossing powiedziałaby o nich: rozpłodowe – trzeciego, pozbawionego skóry potwora, zabił ojciec.
Świat, a przynajmniej ta część świata, powoli zaleczał rany.
Sarna zaczęła pić i nagle poderwała łeb, spojrzała dookoła szeroko rozwartymi ślepiami. Gdzieś z daleka dobiegł ją przenikliwy szum; po chwili, krótkiej jak mgnienie oka, dojrzała oślepiający błysk światła. Poczuła strach, lecz choć reagowała błyskawicznie, a światło oddalone było o wiele kół martwego świata, nie miała najmniejszej szansy na ucieczkę. Nim zdążyła naprężyć mięśnie, drobna iskierka była tuż-tuż, zalewając polanę i strumień upiornym blaskiem. Powietrze rozdarł ogłuszający szum turbin pracujących z pełną mocą. Betonowy pas, na którym wspierała się szyna, zabarwił się na różowo, w powietrze wzleciały: pył, kamienie, rozerwane ciała mniejszych zwierząt, liście i igły drzew. Sarna zginęła na miejscu, zabita siłą podmuchu, który wywołał przejeżdżający Blaine. Była za ciężka, by porwał ją wicher, ale przeleciała w powietrzu niemal siedemdziesiąt jardów, chlapiąc wodą z kopyt i pyska. Zdarta skóra i piąta noga wessane zostały przez wir.
Zapadła cisza, cienka jak warstewka lodu na stawie w Końcu Roku, po czym huknął pędzący za pociągiem grzmot, zabijając unoszącego się nad lasem zmutowanego ptaka, zapewne kruka. Bezwładne ciało z pluskiem wpadło do strumienia.
Tylne czerwone światełko Blaine’a rozpłynęło się w ciemności.
Zza cienkiej zasłony chmur wychynął księżyc w pełni, malując strumień i polanę srebrem tandetnej biżuterii. Na jego powierzchni widać było twarz, nie taką jednak, jaką chcieliby oglądać kochankowie, lecz maskę trupiej czaszki, jak te na barze w Travellers Hotel, z rozbawieniem groźnego szaleńca wpatrzoną w istoty próbujące przeżyć na jałowej ziemi. W Gilead, nim świat poszedł naprzód, pełnię Końca Roku nazywano Księżycem Demona. I uważano, że spojrzenie w jego twarz przynosi nieszczęście.
Dziś jednak nie miało to wielkiego znaczenia. Dziś demony spotykało się wszędzie.
2
Susannah spojrzała na plan trasy. Zielona kropka oznaczająca ich pozycję znajdowała się już w połowie drogi między Candleton i Rileą, następną stacją Blaine’a. Kto chciałby na niej wysiąść? – pomyślała.
Przeniosła spojrzenie na Eddiego, który siedział nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w dachu Kabiny Baronów. Podniosła spojrzenie i dostrzegła klapę (tylko że w takim futurystycznym gównie jak Blaine nie było chyba klap, lecz wyłącznie luki albo coś jeszcze bardziej niesamowitego), na której narysowany był wychodzący na zewnątrz człowieczek. Spróbowała wyobrazić sobie, co się stanie z człowiekiem wychylającym się z pociągu przy prędkości ośmiuset mil na godzinę, i ujrzała jasny obraz głowy zerwanej z ramion, niczym kwiat z łodyżki, lecącej wzdłuż wagonu, może nawet odbijającej się od niego i niknącej w ciemności; szeroko rozwarte oczy, powiewające włosy.
Spróbowała wymazać z pamięci ten obraz tak szybko, jak to tylko możliwe. Zresztą klapa z pewnością była zamknięta. Blaine Mono nie miał zamiaru ich wypuścić. Może i uda im się wygrać, ale nie sądziła, by Blaine uwolnił ich tak po prostu, nawet gdyby zdołali pokonać go na zagadki.
Przykro mi to mówić, ale myślisz jak pieprzony białas, skarbie – powiedziała do siebie; jej głos niezbyt już przypominał głos Detty Walker. Nie ufam twojej mechanicznej dupie. Założę się, że pokonany będziesz bardziej niebezpieczny niż ze wstążką zwycięzcy, przypiętą do modułów pamięci czy gdziekolwiek.
Jake wyciągnął rękę; podawał Rolandowi oberwaną książeczkę z zagadkami, jakby bał się odpowiedzialności. Susannah wiedziała, jak musi się czuć chłopiec; życie ich wszystkich mogło zależeć od słów wypisanych na tych brudnych, pogniecionych kartkach.
– Rolandzie, chcesz?
– Eee! – Ej spojrzał na rewolwerowca. – Olant-ooo-ie! – Wziął książkę w zęby, zabrał ją Jake’owi i wyciągnął swą nieproporcjonalnie długą szyję do Rolanda, podając mu Zagadeczki! Łamigłówki dla wszystkich!
Roland przyglądał się im przez chwilę. Twarz miał skupioną, wzrok wpatrzony w przestrzeń. Pokręcił głową, jakby mówił: „Nie, jeszcze nie”, i zerknął na plan trasy. Blaine nie miał twarzy, punktem odniesienia mogła być dla nich tylko mapa. Zielony migający punkt wyraźnie zbliżał się do napisu Rilea. Susan zastanowiła się przelotnie, jak też wygląda krajobraz za oknem, i zdecydowała, że wcale nie chce wiedzieć. Nie po tym, co widziała po wyjeździe z Ludu.
– Blaine! – krzyknął Roland.
– TAK?
– Czy możesz nas opuścić? Chcemy porozmawiać.
Jeśli myślisz, że to zrobi, musisz być szalony, pomyślała Susannah, ale Blaine odpowiedział natychmiast i jakoś tak bardzo chętnie.
– OCZYWIŚCIE, REWOLWEROWCZE. WYŁĄCZĘ WSZYSTKIE SENSORY W KABINIE BARONÓW. KIEDY SKOŃCZYCIE ROZMOWĘ I ZDECYDUJECIE SIĘ ZACZĄĆ ZADAWAĆ ZAGADKI, WRÓCĘ.
– Aha! Ty i generał MacArthur – burknął Eddie.
– CO POWIEDZIAŁEŚ, EDDIE Z NOWEGO JORKU?
– Nic. Mówię do siebie, to wszystko.
– BY MNIE WEZWAĆ, DOTKNIJCIE PLANU TRASY. GDY ŚWIECI SIĘ NA CZERWONO, SENSORY SĄ WYŁĄCZONE. DO WIDZENIA ŚLEPA GIENIA, KARALUCHY POD PODUCHY. PISZCIE DŁUGIE LISTY. – Blaine przerwał i dodał po chwili: – OLEJ Z OLIWEK, BYLE NIE BOBROWY.
Prostokąt mapy w przedniej ścianie rozjarzył się nagle czerwienią tak intensywną, że Susannah musiała zmrużyć oczy.
– Olej z oliwek, byle nie bobrowy? – zdumiał się Jake. – Co to właściwie miało znaczyć?
– Obojętne – odezwał się Roland. – Nie mamy czasu. Mono zmierza do celu równie szybko, niezależnie od tego czy Blaine jest z nami, czy nie.
– Nie wierzysz chyba, że on naprawdę się wyłączył? – spytał Eddie. – Taki oślizgły robal? Daj spokój, oprzytomniej. Gwarantuję ci, że nas podgląda i podsłuchuje.
– Bardzo w to wątpię – odparł Roland i Susannah z nim się zgodziła, przynajmniej na razie. – Słyszałeś chyba, jak bardzo był podniecony perspektywą gry w zagadki po wszystkich tych latach. I…
– I jest pewny siebie – dodała Susannah. – Nie spodziewa się kłopotów. Nie z nami.
– A będzie miał z nami kłopoty? – spytał rewolwerowca Jake. – Będzie?
– Nie wiem – odparł Roland. – Nie chowam asa w rękawie, jeśli o to ci chodzi. Gra będzie uczciwa… ale jest to przynajmniej taka gra, w którą kiedyś grałem. W którą wszyscy kiedyś graliśmy… do pewnego stopnia. O to właśnie chodzi. – Skinieniem głowy wskazał książeczkę, którą Jake odebrał Ejowi. – Działają tu różne siły… wielkie… siły, i nie wszystkie próbują powstrzymać nas na drodze do Mrocznej Wieży.
Susannah słuchała jego słów, ale myślała o Blainie… Blainie, który pozostawił ich samym sobie, jak grzeczne dziecko posłusznie zakrywające oczy, liczące i czekające, aż jego kumple pochowają się i będzie mogło zacząć ich szukać. Czyżby tym się stali? Kumplami Blaine’a? Ta myśl wydała się jej w jakiś sposób gorsza nawet od obrazu otwieranej klapy i urywanej przez pęd powietrza głowy.
– Więc co robimy? – spytał Eddie. – Musisz mieć jakiś pomysł, inaczej byś go nie odesłał.
– Wielka inteligencja Blaine’a, w połączeniu z długą samotnością i okresem wymuszonej bezczynności, mogła sprawić, że jest bardziej ludzki, niż mu się wydaje. W każdym razie taką mam nadzieję. Po pierwsze musimy zbadać jego… jakby to powiedzieć… geografię? Jeśli tylko się uda, powinniśmy określić, gdzie jest silny, a gdzie słaby, kiedy jest absolutnie pewien siebie, a kiedy już nie tak absolutnie. W takim turnieju nie chodzi tylko o spryt zadającego zagadki, w żadnym razie nie wolno wam dać się zwieść. Chodzi też o ustalenie słabych punktów odpowiadającego.
– A on ma jakieś słabe punkty? – zdziwił się Eddie.
– Jeśli nie ma – odparł spokojnie Roland – zginiemy w tym pociągu.
– Godne podziwu, jak potrafisz pocieszyć nas w najtrudniejszych chwilach. – Eddie uśmiechnął się z wysiłkiem. – Z pewnością dodaje ci to wdzięku.
– Na początek zadamy mu cztery zagadki. Łatwą, trudniejszą, trudną i najtrudniejszą. Nie wątpię, że odpowie na wszystkie; naszym zadaniem będzie słuchać, jak odpowiada.
Eddie skinął głową, a Susannah pozwoliła sobie na odrobinę, choć tylko odrobinę, nadziei. Ta taktyka wydała się jej dobra.
– Potem odeślemy go i znów odbędziemy rozmowę – mówił dalej Roland. – Być może będziemy już wiedzieli, w którą stronę skierować konie. Te pierwsze zagadki mogą pochodzić skądkolwiek, ale… gestem głowy wskazał książeczkę… biorąc pod uwagę opowieść Jacka o księgarni, odpowiedź, której naprawdę potrzebujemy, jest tam, a nie we wspomnieniach dotyczących zagadek na Dni Świąteczne. Musi tam być.
– Pytanie – poprawiła go Susannah.
Roland spojrzał na nią, unosząc brwi nad spłowiałymi, lodowato niebieskimi oczami.
– Szukamy pytań, nie odpowiedzi. Tym razem to odpowiedzi mogą nas zabić.
Rewolwerowiec skinął głową. Wyglądał na zagubionego, beznadziejnie zagubionego; nie był to wyraz, który Susannah pragnęła widzieć na jego twarzy. A jednak, gdy Jake znów podał mu książkę, wziął ją i trzymał przez chwilę; spłowiała, lecz wesoła, czerwona okładka dziwnie wyglądała w jego opalonych dłoniach, zwłaszcza w prawej, u której brakowało dwóch palców. Następnie przekazał ją Eddiemu.
– Ty jesteś ta łatwa – powiedział do Susannah.
– Może? – Susannah uśmiechnęła się lekko. – Ale nie wypada mówić takich rzeczy damie. To bardzo nieuprzejmie.
Rewolwerowiec spojrzał na Jake’a.
– Zadasz zagadkę jako drugi. Niech będzie trochę trudniejsza. Ja będę trzeci, ty ostatni, Eddie. Wybierz z książki którąś, która wyda ci się najtrudniejsza…
– Trudne są na końcu – podpowiedział Jake.
– …i zapomnij o tych swoich głupich żartach, proszę. To jest gra na śmierć i życie. Czas głupich żartów minął.
Eddie spojrzał na Rolanda: wysokiego, chudego i brzydkiego. Spojrzał na człowieka, który dokonał Bóg wie jak ohydnych czynów w imię dotarcia do tej swojej Wieży… i zastanawiał się, czy Roland wie, jak boleśnie go zranił tą rzuconą niedbale przestrogą przed dziecinnym zachowaniem, uśmiechem, niemądrym żartem.
Nie teraz, Eddie. Nie teraz, gdy zagrożone jest życie.
Otworzył usta, by coś powiedzieć, coś swojego, własnego i specjalnego, śmiesznego i złośliwego zarazem; coś takiego, co zawsze doprowadzało do furii jego brata Henry’ego… i zamknął je, nie mówiąc nic. Bo może wielki, chudy i brzydki tym razem miał rację? Może pora odłożyć na bok tanie dowcipy i głupie żarty. Może czas wreszcie dorosnąć?
3
Po kilku minutach cichych konsultacji i szybkim przejrzeniu książki Jake’a (przez Eddiego i Susannah; chłopiec oznajmił, że wie, jaką zagadkę zada jako pierwszą), Roland podszedł do przedniej ściany wagonu i położył dłoń na pulsującym krwawą czerwienią prostokącie. Plan pojawił się natychmiast i choć w zamkniętym wagonie nie odczuwało się ruchu, zielona kropka była już bardzo blisko oznaczenia Rilea.
– A WIĘC, ROLANDZIE, SYNU STEVENA – krzyknął Blaine głosem, który Eddiemu wydał się pogodny, wręcz wesoły. – CZY TWOJE KA-TET MOŻE JUŻ ZACZYNAĆ?
– Tak. Rundę rozpocznie Susannah z Nowego Jorku. – Rewolwerowiec odwrócił się do niej i zniżając głos (choć oczywiście wiedział, że gdyby chciał, Blaine mógłby ich spokojnie podsłuchać), powiedział: – Nie musisz wstawać jak my, z powodu nóg, ale zwracaj się do niego uprzejmie, za każdym razem zaczynając od imienia. Jeśli… kiedy prawidłowo odpowie na twoją zagadkę, powiedz: „Dzięki ci, Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie”. Po tobie w przejściu stanie Jake i zada swoją zagadkę. Rozumiesz?
– A jeśli odpowie źle albo nie odpowie?
Roland uśmiechnął się ponuro.
– Sądzę, że o to nie musimy się martwić, przynajmniej na razie. – Podniósł głos. – Blaine?
– TAK, REWOLWEROWCZE?
– Zaczynamy. – Roland odetchnął głęboko.
– DOSKONALE!
Rewolwerowiec skinął na Susannah, Eddie uścisnął jej dłoń, Jake poklepał drugą. Ej przyglądał się jej w napięciu, oczkami w złotych obwódkach.
Susannah uśmiechnęła się nerwowo i spojrzała na plan trasy.
– Cześć, Blaine.
– JAK CI LECI, SUSANNAH Z NOWEGO JORKU?
Czuła, jak mocno wali jej serce. Pociła się. Nagle przypomniała sobie szkołę i odkrycie, które zrobiła już w pierwszej klasie: najtrudniej jest zacząć – jako pierwsza zaśpiewać piosenkę, opowiedzieć żart, przeczytać wypracowanie o wakacjach… albo, skoro już przy tym jesteśmy, zadać zagadkę. Ta, którą wybrała, pochodziła ze zwariowanego wypracowania Jake’a, które chłopiec wyrecytował im z pamięci po długiej rozmowie ze starymi ludźmi z River Crossing. Wypracowanie pod tytułem: „Moje pojmowanie prawdy” zawierało dwie zagadki, jedną z nich wykorzystał już Eddie.
– SUSANNAH? JESTEŚ TAM, MOJA MAŁA KOWBOJKO?
Kolejna uszczypliwość, ale tym razem lekka, niezłośliwa, dobroduszna. Wręcz wesoła. Blaine potrafił być czarujący… pod warunkiem że dostał, czego chce. Jak niektóre znane jej rozpuszczone dzieciaki.
– Tak, Blaine, jestem tutaj, a oto moja zagadka: „Co jest czarno-białe i całe czerwone”?
Rozległ się dziwny dźwięk, jakby Blaine parodiował człowieka klikającego językiem. Potem nastąpiła krótka, lecz zauważalna przerwa, a kiedy Blaine odezwał się wreszcie, jego głos nie był już tak pogodny.
– ZARUMIENIONA ZEBRA. DZIECINNY ŻART. JEŚLI RESZTA WASZYCH ZAGADEK NIE BĘDZIE LEPSZA, POŻAŁUJĘ, ŻE OCALIŁEM WAM ŻYCIE CHOĆBY NA KRÓTKĄ CHWILĘ.
Prostokąt mapy znów się rozświetlił, nie na czerwono jednak, lecz różowo.
– Nie złośćcie go – poprosił Mały Blaine. Ilekroć przemawiał, Susannah wyobrażała sobie spoconego, małego łysego człowieczka, kurczącego się przy każdym kroku. Głos Dużego Blaine’a dobiegał ich zewsząd (niczym głos Boga w filmach Cecila B. DeMille’a), głos Małego jedynie z głośniczka nad ich głowami. – Proszę, nie złośćcie go, przyjaciele, już rozpędził pociąg powyżej maksymalnej szybkości, kompensatory szyny z trudem ją wytrzymują. Tor jest w stanie znacznie gorszym, niż kiedy jechaliśmy tędy poprzednio.
Susannah, która w swym krótkim życiu sporo czasu spędziła w trzęsących się i kiwających trolejbusach i wagonach metra, nie czuła nic, pociąg jechał równie gładko jak wówczas, gdy opuszczał Kolebkę Ludu, wierzyła jednak Małemu Blaine’owi. Przypuszczała, że jeśli poczują wstrząs, będzie to ostatnia rzecz, jaką poczuli w życiu.
Roland trącił ją łokciem w bok, przywołując do rzeczywistości.
– Dzięki. – Trzy razy uderzyła się palcami prawej ręki po gardle, powtarzając gest Rolanda z pierwszej rozmowy z Ciotką Talithą.
– DZIĘKUJĘ CI ZA GRZECZNOŚĆ – powiedział Blaine. Znów sprawiał wrażenie rozbawionego; zapewne powinna się z tego cieszyć, jeśli nawet bawił się jej kosztem. – NIE JESTEM JEDNAK KOBIETĄ. JEŚLI W OGÓLE MAM PŁEĆ, JEST TO PŁEĆ MĘSKA.
Susannah popatrzyła na Rolanda, zdziwiona.
– Lewa ręka dla mężczyzn – wyjaśnił rewolwerowiec. – Na mostku. – Pokazał jej, jak powinien wyglądać właściwy gest.
– Och!
Roland spojrzał na Jake’a. Chłopiec wstał, położył Eja na siedzeniu, co zresztą na nic się nie zdało, bumbler bowiem natychmiast zeskoczył na podłogę i pospieszył za panem stojącym w przejściu, twarzą do mapy.
– Cześć, Blaine, to ja, Jake. No, wiesz, syn Elmera.
– ZADAJ MI ZAGADKĘ.
– Szedł brat i siostra, i mąż z żoną, znaleźli cztery jabłka pod jabłonią. Po jabłku sobie wzięli i jedno zostało, jak to się stało?
– NIEŹLE! MOŻNA TYLKO MIEĆ NADZIEJĘ, ŻE SUSANNAH NAUCZY SIĘ CZEGOŚ NA TWOIM PRZYKŁADZIE. ODPOWIEDŹ JEST OCZYWISTA DLA KAŻDEGO, KTO DYSPONUJE CHOĆ ODROBINĄ INTELIGENCJI; JABŁKA WZIĘLI: MĘŻCZYZNA, JEGO ŻONA I SIOSTRA. MIMO WSZYSTKO DOBRZE SIĘ POSTARAŁEŚ.
– Dzięki ci, Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie. – Jake uderzył się trzykrotnie złączonymi palcami lewej dłoni po mostku i wrócił na miejsce. Susannah przytuliła go mocno. Spojrzał na nią z wdzięcznością.
Przyszła kolej Rolanda.
– Hile, Blaine.
– HILE, REWOLWEROWCZE. – I znów w głosie Blaine’a brzmiało rozbawienie wywołane chyba pozdrowieniem, którego Susannah nie słyszała nigdy przedtem. Heil co? – pomyślała. Przypomniała sobie Hitlera, a potem oczywiście samolot, który rozbił się pod miastem Lud. Focke-Wulf, tak powiedział Jake. Nie znała się na tym, wiedziała jednak, że za sterami siedział martwy bandyta, trup za stary nawet, by cuchnąć. – POWIEDZ SWOJĄ ZAGADKĘ, ROLANDZIE. NIECH BĘDZIE DOBRA.
– Dobro każdy widzi inaczej. A oto zagadka: „Co ma cztery nogi rano, dwie po południu, a trzy wieczorem?”.
– TO NAPRAWDĘ DOBRA ZAGADKA – ucieszył się Blaine. – PROSTA, ALE DOBRA. ODPOWIEDŹ BRZMI: CZŁOWIEK, KTÓRY W DZIECIŃSTWIE RACZKUJE, JAKO DOROSŁY CHODZI NA DWÓCH NOGACH, A W STAROŚCI PODPIERA SIĘ LASKĄ.
Blaine wydawał się wręcz zachwycony sobą, a Susannah odkryła nagle rzecz całkiem interesującą: nienawidziła tego pyszałkowatego mordercy. Maszyna czy nie maszyna, „to” czy „on”, po prostu nienawidziła Blaine’a. Była niemal pewna, że czułaby to samo, gdyby nawet nie zmusił ich do głupawej gry w zagadki, gry, w której stawką było życie.
Roland wydawał się jednak nieporuszony.
– Dzięki, Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie – powiedział i stuknął się w pierś. Spojrzał na Eddiego.
Eddie wstał i stanął w przejściu.
– Co u ciebie, Blaine, przyjacielu? – spytał.
Roland skrzywił się i pokręcił głową. Okaleczoną prawą ręką osłonił oczy.
Cisza.
– Blaine? Jesteś tam?
– JESTEM, ALE NIE MAM NASTROJU NA GŁUP-STWA, EDDIE Z NOWEGO JORKU. ZADAJ ZAGADKĘ. PODEJRZEWAM, ŻE BĘDZIE TRUDNA MIMO TWEGO IDIOTYCZNEGO ZACHOWANIA. CZEKAM NA NIĄ Z NIECIERPLIWOŚCIĄ.
Eddie zerknął na rewolwerowca, który machnął na niego – „zaczynaj, na miłość ojca” – i spojrzał na plan trasy. Zielona kropka właśnie minęła Rileę. Susannah uświadomiła sobie, że Eddie podejrzewał coś, czego sama była niemal pewna: Blaine wiedział, że kolejne zagadki mają sprawdzić zakres jego możliwości. Wiedział… i cieszył się tym.
Z ciężkim sercem przyjęła do wiadomości prosty fakt: nadzieja na znalezienie łatwego wyjścia z trudnej sytuacji rozwiała się jak dym.
4
– No cóż – powiedział swobodnie Eddie – nie wiem, co o niej powiesz, ale mnie ta zagadka wydawała się trudna. – I nie znał prawidłowego rozwiązania, część z odpowiedziami wyrwana została z książki Jake’a. Skądinąd nie miało to żadnego znaczenia, nikt nie powiedział przecież, że muszą znać odpowiedzi na własne zagadki.
– CZEKAM. I ODPOWIEM.
– Dwa listki czerwone, raz się rozchylają, to znów zamykają. Co to jest?
– USTA. SUGERUJĘ, BYŚ SWOICH LISTKÓW NIE ROZCHYLAŁ. – Tym razem Blaine odpowiedział natychmiast i Eddie mocno się rozczarował. Nie musiał konsultować się z przyjaciółmi, odpowiedź wydawała się oczywista. A najgorsze było to, że padła tak szybko. Eddie nigdy by się do tego nie przyznał, ale w sercu piastował nadzieję, ba, nawet pewność, że pokona Blaine’a jedną zagadką. Ba, bach! Wszystkie konie króla, wszyscy ludzie króla. Tę samą pewność miał, ilekroć ujmował kości podczas gry w sypialni jakiegoś oszusta, ilekroć dobierał do siedemnastki w blackjacku. Pewność, że nie może się nie udać, bo ty jesteś ty, najlepszy i jedyny w swoim rodzaju.
– Jasne – westchnął. – Powinienem zamknąć sobie gębę na kłódkę. Dzięki, Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie.
– MAM NADZIEJĘ, ŻE DOWIEDZIELIŚCIE SIĘ CZEGOŚ, CO WAM POMOŻE – oznajmił Blaine, a Eddie pomyślał: Ty pieprzony mechaniczny łgarzu. Jakim cudem maszyna potrafi wyrazić tak wiele różnych emocji? Czy Wielcy Dawni, którzy ją skonstruowali, wbudowali je w komputer, czy też w którymś momencie on sam wykreował je dla siebie? Mała dipolarna ślicznotka, z którą można było przeżyć dziesięciolecia, potem stulecia. – CZY MAM ODEJŚĆ, ŻEBYŚCIE MOGLI SIĘ ZNÓW NARADZIĆ?
– Tak – powiedział Roland.
Plan trasy rozbłysnął czerwienią, a Eddie spojrzał na rewolwerowca, nim ten zdążył zapanować nad twarzą, i dostrzegł coś przerażającego: bezradność. Czegoś takiego nie widział na jego twarzy nawet wówczas, gdy Roland umierał od jadu homarokoszmarów, gdy on sam mierzył do niego z jego własnego rewolweru, a nawet gdy Gasher porwał Jake’a i znikł z nim w czeluściach Ludu.
– I co teraz? – spytał chłopiec. – Kolejna runda czterech zagadek?
– Sądzę, że na nic się to nie przyda – stwierdził Roland. – Blaine z pewnością zna tysiące, być może nawet miliony zagadek, a to już jest niedobrze. Co gorsze jednak, znacznie gorsze, wie, jak je rozwiązywać… zna to miejsce w umyśle, do którego trzeba dotrzeć, by znaleźć odpowiedź. – Spojrzał na Eddiego i Susannah, obejmujących się nawzajem. – Czy mam rację? – spytał. – Czy się ze mną zgadzacie?
– Tak – przyznała Susannah, a Eddie niechętnie skinął głową. Nie chciał przyznać Rolandowi racji… ale nie mógł mu jej odmówić.
– Więc? – zaniepokoił się Jake. – Co my teraz zrobimy, Rolandzie! Przecież musi być jakieś wyjście z tej pułapki, musi, prawda?
Zełgaj, sukinsynu, pomyślał z wściekłością Eddie. Być może Roland przechwycił jego myśl, bo zrobił, co mógł. Okaleczoną ręką zmierzwił chłopcu włosy.
– Wierzę, że zawsze jest jakaś odpowiedź, Jake. Nie wiemy tylko, czy starczy nam czasu na znalezienie właściwej zagadki. Blaine twierdził, że przejeżdża tę trasę w prawie dziewięć godzin…
– Osiem godzin czterdzieści pięć minut – podpowiedział Jake.
– A to nie jest wiele. Jedziemy już niemal godzinę…
– Według mapy jesteśmy w połowie drogi do Topeki – przerwała mu Susan. Głos miała napięty. – Może nasz mechaniczny przyjaciel zełgał w sprawie czasu przejazdu? Może szachruje?
– Może – zgodził się z nią Roland.
– Więc co robimy? – spytał Jake.
Roland zaczerpnął powietrza, przytrzymał je w płucach i wypuścił z głośnym westchnieniem.
– Pozwólcie, że teraz ja będę mu zadawał zagadki. Wybiorę te najtrudniejsze z zadawanych w Dni Świąteczne w czasach mej młodości. Potem, jeśli dotrzemy do punktu… jeśli zbliżymy się do Topeki z tą samą prędkością i nie pokonamy Blaine’a, sądzę, że ty, Jake, powinieneś zadać mu kilka zagadek z książki. Tych najtrudniejszych. – Machinalnie potarł policzek i spojrzał na rzeźbę z lodu. Jego podobizna stopniała i nie przypominała już niczego. – W dalszym ciągu wierzę, że odpowiedź musi być gdzieś w tej książeczce, bo dlaczego przyciągnęła twoją uwagę, nim przebyłeś do tego świata?
– A my? – spytała Susannah. – Co mamy robić?
– Myślcie! Myślcie, na miłość waszych ojców.
– Nie strzelam dłonią – powiedział Eddie. Nagle poczuł się tak, jakby był bardzo daleko stąd, jakby stał się obcy samemu sobie. Identyczne uczucie ogarnęło go, kiedy w kawałkach drewna zobaczył najpierw procę, a potem klucz, czekające, by to on je uwolnił… a jednak wcale nie było ono aż tak identyczne.
Roland spojrzał na niego dziwnie.
– Tak, Eddie. Powiedziałeś prawdę. Rewolwerowiec strzela myślą. O czym ty myślałeś?
– Nie, o niczym. – Mógłby powiedzieć więcej, lecz nagle wyobraźnia podsunęła mu dziwne obrazy… dziwne wspomnienia… Roland i Jake podczas jednego z noclegów po drodze do miasta Lud. Stos drewna. Kolejna z niekończących się lekcji rewolwerowca. Dziś kolej Jake’a. Jake z krzemieniem i kawałkiem stali, próbujący rozpalić ognisko. Iskry rozbłyskujące i gasnące w powietrzu. Roland mówi Jake’owi, że to głupie, że chłopiec… że chłopiec głupio się zachowuje.
– Nie! – powiedział głośno Eddie. – On tego wcale nie powiedział. A już z całą pewnością nie chłopcu.
– Eddie? – Susannah spojrzała na niego zaniepokojona, niemal przerażona.
Dlaczego nie zapytasz go, co powiedział Jake’owi? – odezwał się w głowie Eddiego głos Henry’ego, wielkiego mędrca i wybitnego ćpuna. Przemówił po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Zapytaj go, przecież siedzi tuż obok ciebie, więc dlaczego nie miałbyś zapytać go, co właściwie powiedział? Przestań wiercić się jak dzieciak, który właśnie narobił w pieluchę.
Tylko że nie był to dobry pomysł i świat Rolanda wcale nie działał w ten sposób. W świecie Rolanda wszystko było zagadką, nie strzelałeś dłonią, lecz myślą, pieprzoną myślą. I co mówiło się komuś, kto nie potrafił rozpalić ogniska? Krzesz iskry bliżej drewna… i to właśnie powiedział Roland: Przysuń bliżej krzemień i mocno go trzymaj.
Tylko że wcale nie o to tu chodziło. Blisko, blisko, ale, jak mawiał Henry, wielki mędrzec i wybitny ćpun, blisko liczy się tylko przy rzucaniu podkową. Pamięć Eddiego zawodziła, bo Roland uraził go… zawstydził… ośmielił się z niego zażartować. Zapewne nie zrobił tego umyślnie, lecz było coś… coś, przez co poczuł się jak zawsze w towarzystwie Henry’ego, oczywiście, z jakiego innego powodu Henry miałby się objawić w jego głowie po tak długiej przerwie?
Wszyscy na niego patrzyli. Nawet Ej.
– Mów – powiedział do Rolanda, jakby nieco z góry. – Chciałeś, żebyśmy myśleli, więc myślimy. – Sam myślał tak intensywnie,
(strzelam myślą)
że mózg niemal mu się zagotował. Tego jednak nie miał zamiaru powiedzieć staremu, wielkiemu i brzydkiemu. – Podobno miałeś zadawać Blaine’owi jakieś zagadki. Rób, co do ciebie należy.
– Jak sobie życzysz, Eddie. – Roland wstał, podszedł do czerwonego prostokąta i położył na nim dłoń. Plan trasy pojawił się natychmiast. Zielona kropka przesunęła się za Rileę, ale było jasne, że pociąg zdecydowanie zwolnił; albo dostosowując się do wprowadzonego przed wiekami programu, albo dlatego, że Blaine nie chciał za wcześnie kończyć dobrej zabawy.
– CZY WASZE KA-TET JEST GOTOWE DO KONTYNUOWANIA TURNIEJU, ROLANDZIE, SYNU STEVENA?
– Owszem, Blaine – odparł rewolwerowiec. W uszach Eddiego jego głos zabrzmiał zbyt poważnie, zbyt ciężko. – Teraz ja będę zadawał ci zagadki. Nie masz nic przeciwko temu?
– JAKO DINH I OJCIEC WASZEGO KA-TET MASZ TAKIE PRAWO. CZY BĘDĄ TO ZAGADKI Z DNI ŚWIĄTECZNYCH?
– Tak.
– ŚWIETNIE! – W głosie Blaine’a zabrzmiało to nienawistne zadowolenie. – CHĘTNIE POZNAM ICH WIĘCEJ.
– W porządku. – Roland odetchnął głęboko. – Syć mnie, a będę żył, napój mnie, a umrę. Kim jestem?
– OGNIEM. – Bez najmniejszego wahania. I ten głos, w którym wyczuwało się niedopowiedziane: Ta zagadka była stara w młodości twojej babci, ale próbuj, próbuj. Od wieków nie bawiłem się tak dobrze.
– Pomykam pod słońcem, lecz nie rzucam cienia. Kim jestem?
– WIATREM. – Ani śladu wahania.
– Odpowiedziałeś prawdziwie, sai. Następne pytanie: „Lekkie jak piórko, lecz nikt nie utrzyma go długo?”.
– ODDECH. – Bez wahania.
Ale przecież on raz się zawahał, pomyślał nagle Eddie. Jake i Susannah patrzyli na Rolanda z rozpaczliwą nadzieją i zaciśniętymi pięściami, jakby siłą woli mogli sprawić, że zada Blaine’owi tę jedną, właściwą zagadkę, strzał w dziesiątkę, ciasteczko z obietnicą: „Wypieprzajcie z więzienia, panie, panowie i dzieci”. Eddie nie potrafił patrzyć na nich, zwłaszcza na Suze, i myśleć jednocześnie, więc opuścił wzrok i ze zdziwieniem zauważył, że on też z całej siły splótł dłonie. Spróbował je rozluźnić, ale było to zdumiewająco trudne zadanie. Roland tryskał złotymi przebojami młodości, niczym szafa grająca.
– Posłuchaj, Blaine:
Kobietą jest z natury, w łonie chowa dzieci
Nieme, głos ich za lądy i za morza leci,
Usłyszy go jedynie ten, komu pozwolą
Inaczej nic najbliżsi usłyszeć nie zdolą.
Susannah wstrzymała oddech i choć Eddie wciąż wpatrywał się w swoje stopy, wiedział, że myśli to co i on: dobra, cholernie dobra zagadka, może to właśnie…
– LIST – powiedział Blaine, ponownie bez śladu wahania. – ZAGADKA TA W DUŻEJ MIERZE OPARTA JEST NA METAFORZE ODWOŁUJĄCEJ SIĘ DO LUDZKIEJ FIZJOLOGII. ZDUMIEWAJĄCE, W JAKIM STOPNIU LUDZIE ODWOŁUJĄ SIĘ DO TOPOSÓW ZWIĄZANYCH Z PRZETRWANIEM GATUNKU I MIŁOŚCI, NAKAZUJĄCEJ KOMUNIKACJĘ Z KOCHANYMI. ALE PRZECIEŻ MIŁOŚĆ JEST STAŁĄ NA WSZYSTKICH POZIOMACH WIEŻY, NAWET W NASZYCH, ZDEGENEROWANYCH CZASACH. PROSZĘ DALEJ, ROLANDZIE Z GILEAD.
Susannah odetchnęła głęboko. Eddie zapragnął znów zacisnąć dłonie, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. Przysuń krzemień bliżej, pomyślał głosem Rolanda. Przysuń krzemień bliżej, na miłość ojca.
Blaine Mono pędził na południowy wschód pod złowrogim Księżycem Demona.