Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cztery lata piekła w relacji naocznego świadka.
Wydaje się, że o Auschwitz powiedziano już dość. Jednak wspomnienia Stanisława Głowy dowodzą, iż jest to temat, który, zgłębiany choćby wielokrotnie, nigdy nie przestanie zadziwiać i przerażać.
Głowa przeżył w KL Auschwitz blisko cztery lata i zrobił tam swoistą „karierę”. Dzięki umiejętnościom, obrotności, sprzyjającym okolicznościom oraz ludziom – czasem nawet wbrew sobie – „awansował” na kolejne stanowiska. Na nich nie tylko mógł przetrwać we względnie lepszych warunkach, ale także konspirować i obserwować, a w końcu opisać funkcjonowanie różnych członów obozu, przeplatając swą relację obrazami z życia codziennego.
Autor nie oddaje oczywiście całości obozowego życia, ale jego opis jest bardzo szeroki, a nadto rzeczowy, treściwy i bezpośredni. Nie obawia się nazywać spraw i sprawców po imieniu. Dzięki temu właśnie jego wspomnienia wywierają ogromne wrażenie.
Główny tekst uzupełniony został w niniejszej książce treścią spisanych w innym czasie przez Stanisława Głowę artykułów i dokumentów, w których rozwija on i pogłębia niektóre wątki obozowe.
Opracowanie zilustrowano zdjęciami z archiwów rodziny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Podziękowanie
Serdecznie dziękuję Panu Michałowi Gałkowi za rzetelność, skrupulatność i wielkie zaangażowanie w znalezienie wydawcy oraz udział w redakcji wspomnień mojego ojca Stanisława Głowy.
Maria Korpas
Prolog
Przychodzę na ten cmentarz raz w roku...
Niewielki cmentarz Salwatorski jest dla mieszkańców Krakowa szczególnie drogi. Ma on niezwykły urok, zarówno dzięki legendom, pamiątkom archeologicznym pogańskiego i wczesnoromańskiego pochodzenia, wydartym wzgórzu św. Bronisławy, na którego stoku leży, jak i pięknemu położeniu. Wspaniała, pnąca się w górę aleja kasztanowa, prowadząca na Kopiec Kościuszki, zostawia po lewej stronie ten ustronny zakątek z lasem krzyży i kamieniami nagrobkowymi, często już zapadłymi wśród zieleni drzew i krzewów nieregularnie tu rosnących. Jakby w gaju świętym, gdzie kilka zaledwie dróżek przecina zaniedbane na ogół kwatery wiekuiste, rozprowadzając pozorny ład i porządek. Bo i zmarli podlegają rejestracji żywych. Rozległy widok krajobrazu uciekającego w dół, do leniwie od Bielan płynącej ku klasztorowi norbertanek i Wawelowi Wisły, nieodległe pola, lasy, skały z przeciwległą grotą Twardowskiego. I daleka przestrzeń, której już potem nic nie przesłania aż do majaczących we mgle Tatr. To wszystko nastraja uspokajająco, jakby odrywa od rzeczywistości, każe zapomnieć o życiu, jego trudach, kłopotach i radościach. I ta cisza! Cisza od ludzi i gwaru wielkomiejskiego, bo głosy ptaków, które ten południowy, skąpany w słońcu stok upodobały sobie, powiększają ją jeszcze.
Przychodzę na ten cmentarz raz w roku, by złożyć czerwone róże w miejscu upamiętniającym bohaterską śmierć kilkudziesięciu młodych ludzi, rozstrzelanych podczas pacyfikacji na Woli Justowskiej 28 lipca 1943 roku. Wpatruję się w twarze 23-letniego Józefa Stramka o wyglądzie dziecka. Przypatruję się Marii Zielińskiej, braciom Lelito (Jan i Stanisław), Gaudynowi (lat 18), Irenie Duma i wielu, wielu innym.
W tym roku, kiedy z wiązką róż zebranych w moim ogródku wchodziłem na Cmentarz Salwatorski, do uszu moich dobiegły zmieszane odgłosy rozmów, właśnie od strony grobu-pomnika mieszkańców niedalekiej Woli Justowskiej.
Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem gromadkę dzieci szkolnych, które porządkowały groby przed dniem pamięci zmarłych, robiąc przy tym dużo ruchu i hałasu. Położyłem na cokole płyty grobowej kwiaty. Podszedł do mnie jeden z chłopców i zapytał:
– Czy tu może pochowany jest ktoś z pana rodziny?
– Nie – odrzekłem.
– Takich grobów, miejsc śmierci, męczeństwa Polaków jest w naszym kraju bardzo dużo. Niezliczona ilość! I trzeba o tych, którzy o naszą wolność walczyli, pamiętać. Ale największy obóz śmierci z czasów wojny – wtrącił umorusany chłopiec – to był Oświęcim, my się o tym uczyliśmy w szkole.
– Tak – odpowiedziałem. – To już należy do historii i dlatego się o tym uczycie.
Ale to nie jedna historia, pomyślałem. Chciałem odejść, ale rezolutny chłopiec pytał dalej:
– A pan jako starszy człowiek zna może takich, którzy przeżyli Oświęcim? Bo mój wujek pokazywał mi na ręce numer, taki niebieski, jakby atramentem napisany. I lubię słuchać, jak on opowiada o tych rzeczach, chociaż to takie okropne, że się wierzyć nie chce.
Poczułem nagle na lewym przedramieniu jakby kłucie czy pieczenie. Nie mogę się tego uczucia pozbyć od trzydziestu niemal lat, od chwili, kiedy mnie, Stanisława Głowę, 19 maja 1941 roku pozbawiono nie tylko wolności, ale wszystkiego, łącznie z nazwiskiem. Nr 20017. Ileż myśli, uczuć, wspomnień w jednej chwili zebrało się naraz we mnie. Nie wiem, czy to trwało sekundy, czy minuty, czas nie grał tu żadnej roli, tak jak nie grał tam. Wszystko złało się w jeden koszmar, który teraz nagle odżył. Nr 20017...
Przez te lata nowego życia po wyzwoleniu zawsze uciekałem od tamtych. Tamte lata… Wyłączyłem je z mojej świadomości, wykreśliłem ze swej biografii. Dziś przeżycia te odnowiły się gdzieś w zakamarkach mózgu, wyzwoliły, wróciły ze zwielokrotnioną siłą. Jedne na drugie nakładały się bezwładnie, jakby kto epizody, wydarzenia, powieści czy filmy wymieszał, nie zważając ani na chronologię, ani na związki przyczynowo-skutkowe. Jak w nowej powieści typu UlissesJoyce’a. Akcentem stale powtarzającym się w tej błyskawicznej wizji całości i strzępów był numer 20017.
Zawinąłem rękaw i szybko wyszedłem z cmentarza, nie przystając nawet przy grobowcach Rostworowskiego i Osterwy, gdzie zwykle lubiłem zatrzymać się chwilę. Szybkim krokiem dążyłem do moich róż, do swego ogródka, znajdującego się o kilkaset metrów dalej na stoku tego samego wzgórza spadającego od Kopca ku Wiśle.
Zbaczając z głównej alei na węższą drogę prowadzącą do mojej posiadłości, zauważyłem wolno idącego meżczyznę, który przystanął na mój widok. Spojrzał na mnie, zatrzymał się, a kiedy go minąłem, zapytał:
– Staszek, to ty!?
Odwróciłem się. Od razu poznałem Józka W., kolegę ze studiów uniwersyteckich.
– Kopę lat! Chyba ze czterdzieści – odpowiedziałem, witając się.
– A wtedy, pamiętasz, jak często spotykaliśmy się na wykładach Łosia, Nitscha, Chrzana? Pamiętasz jego wykłady w Sali Kopernika? Chrzanowski – dopowiedział Józek. – Wspaniały człowiek i znakomity profesor. Wykończyli go, jak wielu innych uczonych Uniwersytetu Jagiellońskiego, w Sachsenhausen. A wiesz, że jego uczniowie, których już coraz mniej, w rocznicę jego śmierci urządzają nabożeństwo w kościele św. Anny? Ale czekaj, któryś z kolegów, Władek S., zdaje się, mówił mi, że ty byłeś w czasie okupacji w Oświęcimiu. Nazywali cię Schreiberem.
– Tak, ale po co wspominać te okropne czasy? – Doszliśmy do mojego ogródka. – To tu – rzekłem.
– Co tu?
– No, tu jest mój ogród, azyl, oaza ciszy i wypoczynku. Jeżeli masz trochę czasu, to wstąp na chwilę, pokażę ci moje róże, mam odmianę, którą sam wyhodowałem.
Otworzyłem żelazne drzwiczki i wąską dróżką, nad którą zwisały gałęzie z dojrzałymi już jabłkami, skręciliśmy w lewo ku moim różom. Powietrze było świeże, niebo czyste, blade. Wydawało mi się, że barwy kwiatów w rannym jesiennym słońcu są silniejsze, żywsze niż zazwyczaj. Już od kilku lat zwracam szczególną uwagę na grę świateł zmiennych na kwiatach o różnych porach dnia i roku. Znam tu każdy krzew, każdą różę. I te kremowe, przypominające nagie ciało pięknej młodej dziewczyny, i te bladożółte z odcieniem czerwieni nieokreślonej, jaka czasem występuje na niebie tuż przed zachodem słońca. I te białe, kredowe, papierowe, jak sztywnikiem posypane kołnierzyki dzieci idących z równie białymi świecami do Pierwszej Komunii. I te czerwone purpurą dostojników kościoła tłuste, ogniste jak język diabła z szopki. I jeszcze inne. Po prostu róże, różowością i barwnością jutrzenki i zjawisk nieba natchnione, nieśmiertelne, choć krótko żyjące i tak delikatne, czułe i kruche.
Badawczym okiem popatrzyłem na krzew rosnący w kącie ogrodu, jedyny krzew, który od kilku lat rodził tylko jeden kwiat o niezwykłym kształcie i kolorze. Już rozchylał swe płatki, ukazując gorzką czerwień – niemal czarną – swojego pąka.
– Ładnie tu – przerwał moją zadumę kolega. – Niemcy podobno też lubili ogrody, kwiaty. Nade wszystko róże czerwone jak krew. W Oświęcimiu było dużo kwiatów.
Ogród Hössa zajmował bardzo dużą, oszkloną przestrzeń, gdzie hodowano moc kwiatów dla dostojników Rzeszy i samego Führera. Pamiętam, jak w okresie Bożego Narodzenia kosze róż szły do Berchtesgaden, do siedziby Hitlera i Ewy Braun.
– No i gdzie ta twoja odmiana róży?
– Nikomu jej nie pokazuję, zresztą nikt poza rodziną tu nie przychodzi. To jeszcze wciąż próby.
Usiedliśmy najpierw na ławeczce.
– Lubię tu przebywać. Ten widok na daleki bezkres aż ku górom daje mi dużo radości i zapomnienia.
Za Wisłą wyłoniły się białe i czerwone zabudowania Kobierzyna z wyraźnymi zarysami bloków. Rozrzucone rzadko wśród gęstej zieleni zdały się przybliżać ku nam, w miarę jak mgły nad Wisłą rozpraszały się.
– W Kobierzynie Niemcy podobno wszystkich chorych umysłowo jednego dnia wykończyli – rzekł Józek.
– Tak – odpowiedziałem. – A tu, kilkaset metrów za nami, za tym pagórkiem, jest bardzo malownicza kotlinka w lesie. Miejsce pamiętne męczeństwem rozstrzeliwanych tam masowo więźniów politycznych. Stoi tam piękny pomnik. Ziemia krwią przesiąknięta. Nie da się od tego uciec. Lasy za Bielanami dużoby opowiedziały.
– Tak – rzekł Józek. – Ziemia gromadzi prochy, ale Oświęcim… Właśnie… Oświęcim…
Po tylu latach, po tylu opisach, badaniach, zebranych materiałach archiwalnych i lekarskich, problem ten – psychologicznie na sprawę patrząc – jest dla oświęcimiaków chyba kompleksem, a dla ogółu zjawiskiem raczej już historycznym, a nie czymś żywym. Bardziej żywym chyba nawet dla Niemców, o czym świadczą wizyty dygnitarzy z Niemiec.
– Widzisz, Józku – rozpaliłem się, nie przeczuwając, jak wciąga mnie w ten temat, od którego za wszelką cenę uciekałem – dla mnie to nie jest już tylko problem, ale cała filozofia. Tak, filozofia. Pamiętasz wykłady Kubczyńskiego? Kiedy rozważał różne systemy filozoficzne? Zawsze szukał odpowiedzi na pytania, które jakby sam sobie zadawał, co w danym systemie, a co w myśli, poglądach tego czy innego filozofa zasługuje na uwagę ze względu na moralną stronę zagadnienia. Bo filozofia jest wykładnią bytu istniejącego czy wyimaginowanego. Hitler przecież był idealistą.
– Kubczyński podobny był w tym do Chrzana – przerwał Józek. – Ocenę pisarzy opierał zawsze na kryteriach moralnych, które stawiał wyżej niż artystyczne. Z tego powodu nawet czyniono mu, jako historykowi literatury, zarzuty.
– Otóż – kontynuowałem zaczętą myśl – mój Oświęcim należy obecnie do kategorii nieegzystencjalistycznych.
– To znaczy?
– To znaczy, że wyłączyłem go ze swojej świadomości.
– W takm razie – zareplikował Józek – wegetuje w podświadomości i zgodnie z teorią Freuda… przypominam ci wykłady Mysłakowskiego… szuka jakiejś kompensacji.
– Spójrz na tę odmianę róż – spróbowałem znowu uciec od tematu. – Rosa capitata, podobna do główki, do małej główki
– Omen nomen – wtrącił kolega.
Róża główki jak tych..... Tam też były róże… W ogrodzie Hössa. Tylko płatki miały nieco bardziej szpiczaste!
– Ale jak ty znalazłeś się w Oświęcimiu? – natarł już zdecydowanie kolega. Czułem, że nie wykręcę się już moimi różami.
Jeszcze próbowałem zagadać.
– A może zagramy w „zechcyka” jak dawniej?
– Możemy grać, ale gadaj, o co pytam.
I tak się zaczęło: róże, Oświęcim, 66 w karty i nr 20017.
Rozdział I
Młodość i początek koszmaru
1. Przed wojną
Urodziłem się w Igołomii. Szkołę powszechną w typie rosyjskim, tzn. czteroklasową, skończyłem w Igołomii, następnie przeniosłem się do Krakowa, gdzie w latach 1918–1923 ukończyłem gimnazjum im. B. Nowodworskiego. Po ukończeniu gimnazjum zapisałem się na Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, wydział filozoficzny, i w 1928 roku otrzymałem absolutorium. Zacząłem uprawiać belferkę na terenie Krakowa w szkołach powszechnych w Grzegórzkach. Później, na skutek pewnych losowych wydarzeń, dostałem się do Zarządu Miejskiego w Krakowie jako tłumacz języka rosyjskiego do opracowań statystycznych, które nadchodziły via Paryż. W Zarządzie Miejskim przepracowałem na niemal wszystkich wydziałach. Później zostałem mianowany referentem Wydziału Opieki Społecznej i na tym stanowisku jako kierownik działu dotrwałem do września 1939 roku.
Przed wojną byłem członkiem Polskiego Stronnictwa Ludowego, gdyż ojciec mój z ziemi miechowskiej posłował, więc zostałem Stronnictwu Ludowemu wierny. Przed wojną spędziłem w Łobzowie rok w szkole podchorążych, którą ukończyłem z odznaczeniem i uzyskałem stopień podchorążego kaprala.
24 sierpnia 1939 roku podczas posiedzenia magistratu otworzyły się drzwi, wszedł woźny i w taki sposób radca Stanisław Głowa otrzymał powołanie do wojska. Widząc to, wstał wiceprezydent miasta, Klimecki, i pogratulował mi. Pożegnałem się ze wszystkimi obecnymi i wieczorem tego samego dnia byłem już w koszarach przy ul. Warszawskiej, meldując się w 12 Pułku Piechoty, oddział karabinów maszynowych.
2. Wrzesień 1939 r.
Już 29 sierpnia z oddziałem karabinów maszynowych 12 Pułku Piechoty w Wadowicach wyruszyłem pod Pszczynę. Zaczęło się piekło na ziemi. Oddziały podchorążych z flaszkami benzyny rzucały się na tanki wroga. Samoloty nieprzyjacielskie z najbliższej odległości prażyły ogniem broni pokładowej. Na nic się zdało bohaterstwo i pogarda dla śmierci. My, żołnierze, pośród pamiętnych dni września czekaliśmy tylko nocy, by w mrokach można się było wycofać.
Zaopatrzenie zawiodło już w pierwszych dniach walki. Nowe pozycje ustalono w okolicach Krakowa, gdzie mieliśmy otrzymać sprzęt, amunicję i żywność. Duch w szeregach wspaniały, a pragnę zaznaczyć, że cały oddział to sami rezerwiści. Wyposażenie, pożal się Boże, osiemnaście starych „maksimów” na dwunastu chłopskich wozach. To wszystko. Kuchni brak.
Mimo zapowiedzi w Krakowie nie zatrzymaliśmy się. Obeszliśmy go bokiem, by odsapnąć w okolicach Niepołomic. Ale tylko na chwilę, bo wielką obronę nad Wisłą i Sanem przygotowywała 6 Armia z generałem Mondem na czele.
Kiedy zmierzaliśmy do nowych pozycji, zatrzymano nasz oddział pod Tarnobrzegiem, wyznaczając odcinek obrony mostu. Ale znów tylko na moment, bo nowe i jakże sprzeczne rozkazy wyznaczały nowe, przygotowane punkty obrony nad Bugiem, a to znów na Polesiu. Rozkazuje się wszystkim oddziałom podążyć w tym kierunku. Od tego momentu nasz oddział pozostał bezpański, bowiem dowódca, kapitan rezerwy, a z cywila profesor Akademii Handlowej z Krakowa, zaginął wraz z małym fiacikiem służbowym. A oddział 125 osób i osiemnastu karabinów na dwunastu wozach przedzierał się na Wschód. Sami zdobywaliśmy zaopatrzenie i broń. Jedliśmy bez soli i chleba, ale pełni nadziei. Zmęczonym i głodnym koniom pomagaliśmy ciągnąć wozy, zwłaszcza na piaszczystych drogach.
Minęliśmy Zwierzyniec, Janów Lubelski, Łaszczów, gdzie stoczyliśmy drobne potyczki. Pod Łaszczowem wzięliśmy do niewoli stu jeńców i osiem wozów pancernych. Jeńcy częstowali nas papierosami, za którymi tak tęskniliśmy. Przestrzegaliśmy wszelkich praw wojennych. Z rozmowy z podchorążym armii hitlerowskiej, ekonomistą z Lipska, dowiedzieliśmy się po raz pierwszy nagiej prawdy.
„Armia polska rozbita, a wy jesteście tylko niedobitkami i najdłużej za godzinę czy dwie nadciągną nasze wojska pancerne. Musicie więc wiać dalej”. – Słowa te przytaczam dokładnie.
I tak się rzeczywiście stało. W tempie mocno przyspieszonym wycofaliśmy się na Błota Pińskie, o których umocnieniu żołnierz cuda wysłuchiwał. W okolicy Komarowa oddział nasz spotkał się z armią radziecką. Po złożeniu broni żołnierze, prócz oficerów, zostali rozpuszczeni do domów.
Było to pod koniec września 1939 r.
3. W okupowanym Krakowie
Wracając etapami do Krakowa, miałem możność zobaczenia wszystkich zniszczeń dokonanych przez wroga na naszej ziemi. Smutek i żałobę narodową widać było niemal u wszystkich mieszkańców miast i wsi.
Wreszcie przekroczyłem rogatki ukochanego Krakowa. Na ulicach zobaczyłem po raz pierwszy Żydów z opaskami, zamiatających ulice. Gestapo szalało. Auta przewoziły aresztowanych na Pomorską czy Montelupich. Terror wzmagał się. Rozstrzelany został wiceprezydent miasta dr Stanisław Klimecki, mój decernent, i wielu, wielu innych.
W zakładzie instalacyjnym inż. Juliana Jurczaka, mego przyjaciela, zawiadomiono mnie o tworzeniu się ruchu oporu i powstaniu komórek konspiracyjnych. Zebrania naszej grupy odbywały się przy ul. Franciszkańskiej 4 w oficynie.
Przystąpiłem do pracy konspiracyjnej, a równocześnie zgłosiłem się do władz miejskich i zostałem przyjęty na dawne stanowisko kierownika oddziału opieki społecznej Zarządu Miasta. Każdy dzień przynosił nowe wiadomości, nowe zarządzenia i coraz większy terror. Drożyzna w mieście rosła, hieny szalały. Spekulanci odżyli. A jednak społeczeństwo jakoś sobie radziło. Na kioskach coraz to nowe ogłoszenia w rodzaju: „Wzywa się n. oficerów”, to na innym miejscu ogłasza się listę rozstrzelanych.
Wieści z Montelupich przejmowały grozą. W piwnicach na „Monte” stosowano średniowieczne tortury. Żydzi mogli pokazywać się na ulicach tylko z opaskami, i to na jezdni, z wykluczeniem chodników. W tramwajach przedziały „nur für Deutsche”. Rynek, ten stary krakowski rynek, nazwano imieniem Hitlera.
Tak mniej więcej zakończył się rok 1939. W sercach żywiono nadzieję, że następny będzie szczęśliwszy, że wystąpią już zbrojnie Anglia, Francja i Stany Zjednoczone.
Wszyscy cieszyliśmy się na rychły koniec i druzgocącą klęskę III Rzeszy. Ale rok nowy, 1940, zaczął się jeszcze bardziej tragicznie dla narodu polskiego, a dla społeczeństwa żydowskiego wręcz katastrofalnie. Zaczęto przebąkiwać o gettach, obozach, wysiedleniach i innych okropnościach. I jeśli my, Polacy, uwierzyliśmy w te przepowiednie, to niemal całe społeczeństwo żydowskie, zadufane w swoją materialną potęgę, było pewne, że za pieniądze można kupić nawet samego Hitlera.
Praca w zmodernizowanym Zarządzie Miejskim była ciężka, nieznajomość języka wielce tę pracę niektórym utrudniała. Urzędy zalewane były typami tzw. volksdeutschów, reichsdeutschów czy innych deutschów. Znaliśmy już wiele okrucieństw, jak masakrę gliwicką, rzeź Bydgoszczy czy inne. Ale najpotworniejsze było wysiedlenie z poznańskiego, które pod koniec 1940 r. przybrało gwałtownie na sile. Kobiety i dzieci na lorach przywożone do Krakowa w grudniu 1940 roku, w czasie dość silnych mrozów, robiły wstrząsające wrażenie. Zamarznięte trupy dzieci i dorosłych przewożono wprost z dworca na cmentarz. Pozostających przy życiu rozmieszczano po zakładach opieki społecznej. Dużą pomoc niosła RGO – organizacja społeczna powstała w tym czasie, zresztą za zgodą władz niemieckich. Przewodniczącym RGO był hr. Ronikier. Na terenie Krakowa komitet z prof. L. Piotrowiczem, posłem St. Rymarem, hr. Różą Łubieńską, Mazankową, a przede wszystkim matką wszystkich opuszczonych, panią Zazulową, działał sprawnie.
Parę słów pragnę poświęcić pani Zazulowej. Wiem, ile nocy nie przespała, ile sił i zabiegów poniosła ta cicha społecznica, stałe pozostająca w sercach więźniów, którzy przebywali na „Monte”. Kiedy swym nieodstępnym wozem RGO zajeżdżała co tygodnia w mury Montelupich, więźniowie w tej matce uciśnionych widzieli i serce, i dobroć, a przede wszystkim symbol Ojczyzny, która żyje i nie daje się zgnębić.
Nadeszło lato 1941 roku. W zakładach opiekuńczych przebywało kilkaset dzieci wysiedlonych z poznańskiego, a zagrożonych gruźlicą. Dla tych nieszczęśliwców postanowiliśmy urządzić kolonie letnie w Rabce-Zarytem. Z ramienia opieki społecznej mnie powierzono to zadanie. Ale cóż, wynajęcie budynku to jeszcze za mało. Dzieciom trzeba było dać dobre wyżywienie i specjalną opiekę. Tę ostatnią powierzono siostrom serafitkom, które z zadania wywiązały się znakomicie. Największą przeszkodą była sprawa zaopatrzenia. Brak było mleka, mięsa, kaszy, nabiału i jarzyn dla dzieci.
Archiwum KŚZpNP:
Protokół przesłuchania świadka
Stanisława Głowy
3 czerwca 1970 r.
W okresie okupacji, podobnie jak i przed wybuchem wojny, zatrudniony byłem z zarządzie miejskim w Krakowie na stanowisku kierownika wydziału opieki społecznej. W niepamiętnym mi bliżej czasie w grudniu 1940 roku zawiadomiony zostałem, że na Dworcu Głównym w Krakowie znajduje się transport dzieci wysiedlonych z poznańskiego przez niemieckie władze okupacyjne. Kiedy udałem się na miejsce, znalazłem w wagonach stojących na dworcu około 200 dzieci w wieku od około ośmiu do około czternastu lat. Panowały wówczas wielkie mrozy, a dzieci znajdowały się w wagonach nieopalanych. Stwierdziłem wówczas, że około dwadzieścioro kilkoro dzieci już nie żyło, gdyż zmarło w drodze. Resztą tych dzieci, z których wiele było chorych i miało liczne odmrożenia, zaopiekowałem się, rozmieszczając je po różnych domach opieki społecznej na terenie Krakowa. Zamierzając w przyszłości urządzić dla tych dzieci kolonię w miejscowości Zaryte koło Rabki, zacząłem starania o odpowiednie zaopatrzenie w żywność u ówczesnych władz niemieckich.
Zezwolenia na prowadzenie kolonii i jej zaopatrzenia mógł udzielić tylko starosta niemiecki w Nowym Targu, dr Brück. Udaliśmy się tam z posłem Rymarem. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem przechodzącego z gabinetu pana starostę, który okazał się młodzieńcem znanym mi sprzed wielu lat.
Było to gdzieś w 1935 roku. Kiedy zmieniałem mieszkanie przy ul. Topolowej w Krakowie, zgłosiło się do mnie dwóch studentów medycyny z prośbą o sprzedanie im stołu, szafy, kuchenki gazowej itp. z pokoju, który opuszczałem. Rzeczy te były mocno zużyte. Kiedy dochodziło do transakcji, za całość podałem śmiesznie niską cenę, bo coś ok. 50 zł. Obaj nie posiadali ani grosza, zapewniając mnie, że spłacą to w ratach miesięcznych. Żal mi się zrobiło młodzieży, toteż oświadczyłem bez wahania, że rzeczy te z dodatkiem jeszcze innych drobiazgów zostawiam im w użytkowanie, z tym jednak, że należność spłacą po skończeniu studiów. Jednym z nich był właśnie wspomniany wyżej dr Brück. Przypomniał mnie sobie doskonale i naszą placówkę w Zarytem wyposażył tak obficie we wszystko, że nadmiar produktów zmuszeni byliśmy przewozić nawet do Krakowa na potrzeby kolonii umiejscowionej na Krzemionkach. W tym stanie rzeczy kolonie zaczęły fungować doskonale.
Opiekę lekarską sprawował dr Stanisław Kłodziński, który był duszą i sercem placówki. Towary z Nowego Targu, a szczególnie środki spożywcze, przewożono do Zarytego wypożyczonym autobusem Krakowskich Miejskich Kolei Elektrycznych, których pracownicy wykazywali wraz z dyrekcją jak największą w tym kierunku pomoc.
4. Na Montelupich
Był 18 maja 1941 roku. Załadowany autobus zdążał do Krakowa. W Nowym Targu zabraliśmy, jak się później okazało, oficera Wojsk Polskich o nieznanym mi nazwisku. Człowiek ten pracował w organizacji podziemnej i był pod ścisłym nadzorem Gestapo.
Przed Myślenicami zatrzymano wóz, za którym niezauważona podążała osobówka Gestapo. Nastąpiła rewizja i przewiezienie na „Monte”. Oficer ów zbiegł w Myślenicach. To rozwścieczyło Gestapo, nastąpiły bicia oraz znęcania się. Już w czasie pierwszego przesłuchania stosowano tortury, takie jak łamanie palców, bicie bykowcami, a już najstraszniejszym był bat z ołowianymi kulkami na końcu. Rozebranego do naga mężczyznę stojącego w rozkroku podcinano od tyłu batem w części rodne. Bólu tego nie da się opisać. Więźniowie tracili przytomność.
W czasie kilkutygodniowych przesłuchań padło między innymi nazwisko inż. Jurczaka, właściciela zakładu instalacyjnego w Krakowie przy ul. Franciszkańskiej 4. Przesłuchujący oficer rzucił pytanie:
– Co robiłeś w firmie Jurczaka?
Spodziewał się na pewno, że powiem, że takiego nie znam.
Odpowiedziałem, że to nie ja chodziłem do firmy Jurczaka, a odwrotnie, inż. Jurczak przychodził do mnie. Z firmą Jurczaka zawierałem umowy na roboty instalacyjne w prowadzonych przeze mnie zakładach opieki społecznej. Na zarzut, dlaczego nie wziąłem innej firmy, użyłem argumentu, że oferta inż. Jurczaka była nawet droższa od innych, ale dwie pozostałe złożone były przez firmy żydowskie, z czego nie wolno było mi korzystać.
W czasie kontroli potwierdzono, że moje zeznania pokrywały się z prawdą. Po paru tygodniach przystąpiono do spisywania protokołu. Do niczego się nie przyznałem, a w ostatnich zdaniach protokołu dopisano, że mój stosunek do firmy Jurczaka był służbowy. Nie wiem, czy tej okoliczności nie zawdzięczam swego życia. Po podpisaniu protokołu nie byłem już więcej przesłuchiwany, a tylko wyczekiwałem w celi z garścią współwięźniów, co przyniesie los.
Ciąg dalszy w wersji pełnej