Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O Powstaniu Warszawskim napisano mnóstwo książek. Jedno z najtragiczniejszych wydarzeń polskiej historii obrosło w dzienniki i wspomnienia, analizy i komentarze. Poświęcono mu setki utworów literackich. A jednak głos Jana Kurdwanowskiego przebija się przez tę polifonię. Co więcej, wydaje się bardziej sugestywny i w jakimś sensie bardziej autentyczny od innych.
Mrówka na szachownicy to wspomnienia uczestnika wydarzeń. Spisane po czterech dekadach, ale spisane tak, jakby minęło ledwie parę dni. Kurdwanowski autor nie chce wiedzieć więcej, niż wiedział Kurdwanowski żołnierz. Stale mamy wrażenie, że mówi do nas młodziutki student medycyny, chłopak rwący się do walki, choć nie przydzielono mu nawet broni, a kiedy już ją zdobywa, to po każdym wystrzale musi naprawiać karabin u rusznikarza.
Jawny antyheroizm i prowokacyjna szczerość to wielkie zalety tej książki. Ale o jej wyjątkowości decydują też żywy język, umiejętne łączenie perspektywy uczestnika i obserwatora wydarzeń, a także – a może przede wszystkim – wyczulenie na tragiczny los cywilnej ludności Warszawy w czasie Powstania.
To niezwykłe świadectwo. I niezwykła literatura. Bez książki Kurdwanowskiego nasz obraz Powstania Warszawskiego nie byłby pełny.
____________________
Literacko zaskakujący, współczesny w języku i formie, z fragmentami zapierającymi dech – jakby Miron Białoszewski włożył panterkę i poszedł walczyć.
Emil Marat
____________________
Jan Kurdwanowski urodził się w 1924 roku w Warszawie, wczesne dzieciństwo spędził w Sulejówku. W 1936 roku został uczniem Gimnazjum imienia Stefana Batorego. Sześć lat później, po tajnych kompletach, zdał maturę i podjął studia w szkole medycznej Jana Zaorskiego. W 1943 roku przystąpił do konspiracji. W czasie Powstania walczył na Woli, na Starym Mieście, w Pasażu Simonsa, później na Powiślu. Po wojnie ukończył studia lekarskie. Pracował w szpitalu w Elblągu (jako ordynator oddziału dziecięcego), następnie w warszawskiej klinice pediatrycznej rozpoczął specjalizację II stopnia. W 1957 roku pojechał na wycieczkę do Włoch i postanowił nie wracać do kraju. W 1960 roku zamieszkał w Stanach Zjednoczonych, gdzie po kolejnych studiach został lekarzem psychiatrą. Oprócz Mrówki na szachownicy (1983) opublikował książkę Jak wybrałem wolność na Zachodzie i inne wspomnienia (1995). Zmarł w roku 2018.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 686
„Gdy wspominam Powstanie, widzę kolegów jak na starej fotografii. Płowieją z roku na rok i myślę, że czas coś o nich napisać i o sobie, zanim i ja stanę się tylko fotografią. W pierwszych latach po wojnie ich twarze wciąż żyły, były smutne, przerażone, wściekłe, śmiały się, krzywiły, piły, klęły, nawet płakały. Ale z upływem czasu coraz to mniej i mniej”.
Spójrzmy na tę fotografię: chłopak, chłopiec – osiemnaście, dziewiętnaście lat? – w niemieckim hełmie patrzy na nas z niepokojem? Lękiem? Spokojną rezygnacją? Ma na sobie panterkę spadochroniarza SS – jedną z tych znalezionych przez powstańców w zdobytych magazynach na Stawkach, a za plecami ceglany mur. Nie może się cofnąć, nie ma dokąd – czy to bezradność widać w tym spojrzeniu i wpisane w nią pytanie „co dalej?”.
Chłopak na zdjęciu martwi się, czy dożyje kolejnej godziny, kolejnego dnia. Ale pytanie „co dalej?” może dotyczyć przecież również dalszej przyszłości – tej za rok, pięć lat, dwadzieścia i osiemdziesiąt. Co dalej? Jan Kurdwanowski, młody żołnierz AK z fotografii, zadaje to pytanie nie tylko sobie. Po lekturze jego niezwykłej książki staje się to oczywiste. Co pozostanie po Powstaniu?
Zburzone miasto, dwieście tysięcy zgładzonych istnień, rozpacz. I opowieść. Prawdziwe wspomnienie, żywe, niestylizowane, szczere, przenoszące czytelnika w uniwersum przeszłości, która staje się dla niego jak teraźniejszość, aktualna i poruszająca, obecna: żadnych blaknących fotografii i milknących głosów, zastygających w spiż i marmur. Żywa opowieść. Mrówka na szachownicy do takich właśnie opowieści należy.
Jan Kurdwanowski urodził się w 1924 roku. We wczesnym dzieciństwie mieszkał w Sulejówku. Nieopodal rodzinnego domu widywał spacerującego pochylonego mężczyznę z wąsami. Mama wyjaśniła mu, że to Józef Piłsudski. Janek wstydził się go zaczepić – nigdy nie krzyknął (do czego namawiali go rodzice) „Cześć, Marszałku!”. Jakiś rodzaj nieśmiałości pozostał mu na zawsze.
W 1936 roku, po przeprowadzce do Warszawy, na Powiśle (rodzice się rozwiedli), został uczniem słynnego Gimnazjum imienia Stefana Batorego. Sześć lat później – już w czasie okupacji – po tajnych kompletach zdał maturę i zapisał się na studia w szkole medycznej Jana Zaorskiego. W 1943 roku przystąpił do konspiracji. Gdy wybuchło powstanie, był studentem drugiego roku. O jego powstańczych losach – przeżyciach strzelca Kroka, zwanego też Muszkieterem – opowiada niniejsza książka. Walczył na Woli, na Starym Mieście, w słynnym Pasażu Simonsa, później na Powiślu. Po wojnie kończył studia lekarskie – w Łodzi, Warszawie i Gdańsku. Dyplom lekarza pediatry otrzymał w 1950 roku. Pracował w szpitalu w Elblągu (jako ordynator oddziału dziecięcego), później w warszawskiej klinice pediatrycznej przy Działdowskiej rozpoczął specjalizację II stopnia.
W 1957 roku pojechał na wycieczkę do Rzymu. Cenił sobie wolność, której w Polsce nie znajdował. Do kraju nie wrócił (opisał te wydarzenia w książce Jak wybrałem wolność na Zachodzie). W 1960 roku na stałe zamieszkał w Stanach Zjednoczonych. W Nowym Jorku, po kolejnych studiach, przekwalifikował się – został lekarzem psychiatrą.
Wojenne wspomnienia wydał po raz pierwszy własnym sumptem, w symbolicznym nakładzie, w Nowym Jorku w 1983 roku. To jeden z najciekawszych, najbardziej oryginalnych wspomnieniowych zapisów z Powstania. Literacko zaskakujący (już pierwsze wersy i pierwsze strony robią wrażenie), współczesny w języku i formie, z fragmentami zapierającymi dech – jakby Miron Białoszewski włożył panterkę i poszedł walczyć. Zmysł obserwacyjny i szczerość Jana Kurdwanowskiego, mistrzowsko wyważone niezwykłe metafory stawiają go w tym właśnie pisarskim szeregu – gdzieś blisko Białoszewskiego, Brandysa, Stawińskiego, Bratnego.
Mrówka na szachownicy to książka wyrywająca się ze stylistyki kombatanckich wspomnień, które oczywiście mają swoją niezbywalną wartość (zwłaszcza dla historyków), ale wraz z upływem czasu coraz słabiej przemawiają do współczesnego „zwykłego” czytelnika. Z Kurdwanowskim jest inaczej. Jego sposób pisania – potoczysty styl, rozdzierająco szczera refleksja, bezpośrednia, nieprzepuszczona przez martyrologiczny filtr – sprawia, że nawet osoby nieszczególnie zainteresowane Powstaniem i okupacją dają się wciągnąć w ten świat dramatycznych przeżyć. Powstańcze dni składają się u Kurdwanowskiego z odwagi rozumianej jako (chwilowe) przezwyciężenie lęku, z niepokoju o najbliższych, z tracenia przyjaciół i towarzyszy, ze zwątpienia i jednoczesnego budowania w sobie nadziei na przeżycie.
Jaki dystans miał autor Mrówki na szachownicy wobec heroicznych i bohaterskich, zawsze selektywnych i nieco koloryzowanych wspomnień, można zauważyć chociażby w scenach, gdy po upadku Starówki, przeszedłszy na spokojniejszy (do czasu) Czerniaków, strzelec Krok wraz z przyjacielem Edkiem opowiadają mniej doświadczonym żołnierzom o tym, co się działo w okolicach katedry:
Edek z instruktora stopniowo przeradza się w barda. Powstańcy zapełniają pokój, siedzą, stoją, porucznik zastyga we drzwiach. Tyle razy już to wszystko słyszałem w Edka i moim własnym wykonaniu, a od nowa przeżywam. Staję się głównym bohaterem sagi o staromiejskiej „Atlantydzie”. Nie wiem, czy to naprawdę tak mnie widzieli, czy Edka fantazja ponosi.
Wizerunek spokojnego kamiennego posągu – to ja. Po ataku czołgów trupy kolegów już ostygły, a Krok podnosi się z rumowiska i przeciera okulary.
Śmiał się Jan Kurdwanowski – Krok – z tych mitologizowanych wspomnień i był to śmiech szczery, choć zapewne przez łzy. Można zapytać, czy owa scena nie nabrała swojego charakteru dopiero lata po wojnie, może to czas i dojrzewanie kształtowały sposób patrzenia wstecz, ale wydaje się, że opowieści Kurdwanowskiego są zbyt dokładne, precyzyjne i szczegółowe, by traktować je jako interpretację faktów, a nie pochodzący z głębi żywej pamięci opis…
To niewątpliwa siła tej prozy. Autor Mrówki… potrafi skupić się na szczególe – na tonie, jakim wydawany jest rozkaz, na kolorze pokruszonej odłamkami ściany, na dźwiękach i zapachach. Używa obrazowych, ale nigdy przesadnych porównań, boleśnie uruchamiających wyobraźnię czytelnika:
Zaraz na skraju zobaczyłem nagą dziewczynę przywaloną blokiem muru od pasa w górę. Przy upadku cegły poluzowały się nieco i ułożyły jak niedbale upuszczona talia kart. Leżała twarzą do ziemi. Łydka pękła wzdłuż aż do kości. Dolna część ciała pokryta była tak grubo pyłem, że dziewczyna wyglądała jak zwalony posąg.
Robi to, by chwilę później przenieść konkret i detal na szeroki plan, na ową „szachownicę”, na którą los rzucił jego i jemu podobnych dwudziestolatków. Jest Kurdwanowski zarówno uczestnikiem, jak i uważnym obserwatorem tego, co wokół niego i w nim samym dzieje się w sierpniu i we wrześniu 1944 roku. To pozycjonowanie się nieco „na zewnątrz” zbliża go do współczesnego czytelnika, w jakimś stopniu zasypuje – tak bardzo, jak to możliwe – przepaść pomiędzy tymi, którzy przeżyli hekatombę Powstania, a tymi, którzy dzisiaj o niej czytają.
Co jeszcze oprócz ostentacyjnego antyheroizmu uderza we wspomnieniach strzelca Kroka? Na pewno silnie rysowana indywidualna perspektywa. Ten indywidualizm jest bardzo ważny. Kurdwanowski, podobnie jak zaprzyjaźniony z nim Stanisław Likiernik w książce Made in Poland, stroni od wielkich słów w rodzaju „Ojczyzna” czy „Naród”. Woli coś o wiele bliższego: osobistą swobodę, której gwarantem miała być wolna Polska. Według niego Kolumbowie (i on, jeden z nich) szli do Powstania bić się o suwerenność kraju, który miał gwarantować ich małą, codzienną wolność powiązaną z takimi wartościami jak uczciwość, lojalność, szczęście, przyjaźń. Może brzmieć to nieco patetycznie, ale dla Kurdwanowskiego, Likiernika i im podobnych w tych pojęciach zakodowane było najszersze znaczenie słowa „niepodległość”. Taka refleksja narzuca się po lekturze Mrówki na szachownicy.
Jest jeszcze coś, co wyróżnia wspomnienia Kroka. Ten żołnierz wiele miejsca poświęca ludności cywilnej. Patrzy na cywilów „wplątanych” w Powstanie i widzi ich postępujący dramat, coś, co przez całe dziesięciolecia było rodzajem tabu – drogę od entuzjazmu i nadziei do rozpaczy, a nawet nienawiści do powstańców. Wielu scen opisanych w książce nie daje się zapomnieć, choćby obrazu ojca („Mężczyzna niemłody, mały, siwawy, o rzadkich włosach krzyczy i wyzywa”), który stracił córkę w bombardowaniu, gdy jakiś oficer AK wygonił cywilów z piwnic, by ulokować tam sztab:
Porucznik mówi do nas podniesionym głosem:
– Aresztować go. – I władczym gestem ręki wskazuje małego człowieczka.
Zapiera mi oddech, czuję, że muszę zabić, bo inaczej zwariuję. Takie gnidy przeżyją, obwieszą się krzyżami i w każdą rocznicę Powstania przy capstrzyku będą składać wieńce na naszych grobach. Niezdecydowanie wprowadzam nabój do lufy, porucznik posłyszał szczęk, obejrzał się i w nogi do piwnicy. Cofnąłem się na klatkę schodową, a ten wciąż woła i woła, że córka nie żyje. Artyleria huczy. Zapada zmrok.
Aby opowieść działała na wyobraźnię i omijała narzucane przez upływający czas stereotypy, musi być prawdziwa. Kurdwanowski jest szczery do bólu. Dzieli się swoimi odczuciami i refleksjami z czasu Powstania, które bywają prowokacyjne, obrazoburcze, bolesne, czasem niesprawiedliwe. Ale na pewno są autentyczne. Nie do zapomnienia. Przetrwają.
Jan Kurdwanowski zmarł w 2018 roku.
Serdeczne podziękowania za rady przy pisaniu książki składa autor
FRANCES JAGIELLO
LUDWIKOWI KOPCIOWI
HELENIE MATKOWSKIEJ
Ptaszek, martwo strącony do dołu,
w litosnej ziemi przeradza się w piołun.
Piołun zdeptany nie idzie na marne:
zmielony z piaskiem nowym wzejdzie ziarnem:
Już jego soki i krążą i płyną,
wzrasta sasankiem, ożywa tarniną…
Tak lud, gnieciony, mielony, rozdarty,
przez głupich wodzów przegrany jak w karty,
ścielący trupem swym obce wyraje
– kolorem, słowem, muzyką powstaje,
i w żyłach świata – jak stubarwną wstążką –
kolorem, słowem i muzyką krąży.
Kazimiera Iłłakowiczówna, z cyklu Siedmiogrodzkie cekiny
Kto w ul dmuchnie, pysk mu spuchnie.
przysłowie ludowe
Wcześniej czy później prawda o grupie kryminalistów, którzy rozpętali awanturę w Warszawie, aby uchwycić władzę, będzie powszechnie znana. Ludzie ci wykorzystali zaufanie mieszkańców Warszawy, rzucając wielu niemal nieuzbrojonych ludzi na niemieckie armaty, czołgi i samoloty…
Stalin do Churchilla, 22 sierpnia 1944 roku
Polska jest takim jaśniejącym przykładem. Poprzez swe dzieje coraz to okupowana, podzielona, rozdarta, jej granice zniesione, życie narodowe zdławione; a jednak duch narodu przetrwał wieki i jego płomienie wciąż odradzają się i podnoszą wśród zgliszcz. Im groźniejszy sztorm, tym większy żar.
Joseph Goebbels, prywatna wypowiedź do Wilfreda von Ovena po upadku Powstania
Wstaję od stołu zarzuconego zapiskami i podchodzę do okna.
Ulicą idą dziewczyny i chłopaki, boso, pomimo psiego gówna i szkła. Boso, choć stać ich na sportowe samochody. Taka to już w Greenwich Village moda na nieokiełznane dzieci natury.
Silę się na myślowy czy uczuciowy, a może trafniej i modniej, egzystencjalny przeskok do kraju i do innej epoki. Wówczas, prawie pół wieku temu, biedni chłopi chodzili na mszę niedzielną na bosaka, a buty wzuwali dopiero przed samym kościołem. Tylko w wojsku nosili je od rana do nocy, „na piątek i świątek”. Jakież to musiało być wspaniałe uczucie: stale paradować w państwowych butach bez obawy, że się zedrą.
Żyję w świecie tak odmiennym, że tamte czasy, choć sam je oglądałem i, jak mawiał pan Zagłoba, magna pars fui[1], wydają się tyle odległe od współczesności, co przygody wawelskiego smoka. Tu ludzie za dużo jedzą, mają nadmiar ubrań i butów, zimą za ciepło w mieszkaniach, latem za chłodno i nudzą się…
Kiedyś na przyjęciu przy gościach, Polakach wyznania katolickiego i mojżeszowego, ktoś tak podsumował dyskusję:
– Jak by nie było, w Polsce żyło się ciekawiej.
Ktoś inny zareplikował:
– To prawda, tylko bilet na to przedstawienie był bardzo drogi.
W pokoju jest chłodno, przyjemnie, cicho szumi klimatyzator, a ja usiłuję przypomnieć sobie, jak to było w Warszawie latem 1944 roku. Pamiętam nagłówki gazet i gazetek z tamtych czasów: „Warszawa płonie”, „Warszawa w ogniu”, „Pożoga nad Warszawą”, „Warszawa w walce”, „Warszawa walczy”, „Warszawa na barykadach”. Jednak najsilniej utkwił mi w pamięci napis – „Warschau brennt”[2] pod fotografią lotniczą miasta zasnutego dymem. Odtąd nie opuszczała mnie myśl, by coś o Powstaniu napisać. Może odezwie się ktoś, czyj los jest mi nieznany.
Przez szereg lat pamiętałem szczegółowo, kiedy kogo trafili. Kto pił, kto co kradł lub, jak to już zaczęto mówić, szabrował. Kto się bał, a kto nie, kto się bił, a kto nie. Kto przeżył i wrócił z obozu jeńców obwieszony orderami.
Powstaniec z mojej kompanii, siedemnastolatek, który choć niczym się nie wyróżniał, dzielnie się trzymał i ranny był z granatnika, ucieszył się wielce, spotkawszy mnie po wojnie. Zdziwił się niezmiernie, że nie mam Virtuti Militari. On sam otrzymał to najwyższe odznaczenie, tak przynajmniej twierdził, retroaktywnie w obozie jeńców w Niemczech.
Po każdym takim spotkaniu byłem gotów chwycić za pióro. Nagle, po iluś tam latach, może dziesięciu, zauważyłem, że tego i owego nie mogę sobie przypomnieć. Było już za późno na pisanie kroniki. Nie robiłem żadnych notatek, gdyż dobra pamięć zawsze mi dopisywała, i przeliczyłem się. Tak minęło trzydzieści lat.
Gdy wspominam Powstanie, widzę kolegów jak na starej fotografii. Płowieją z roku na rok i myślę, że czas coś o nich napisać i o sobie, zanim i ja stanę się tylko fotografią. W pierwszych latach po wojnie ich twarze wciąż żyły, były smutne, przerażone, wściekłe, śmiały się, krzywiły, piły, klęły, nawet płakały. Ale z upływem czasu coraz to mniej i mniej.
Podobno ongiś księżyc wirował szybko wokół swej osi, ukazując ziemi coraz to inne oblicze. Miliony lat mijały, a księżyc zwalniał coraz bardziej, aż zamarł i teraz zwraca ku nam tylko jedną twarz, jak na fotografii.
Na przykład Tom: pamiętam jego przerzedzone włosy i smutne, wpadnięte oczy, tak jak go widziałem ostatni raz na noszach. Staram się wyobrazić sobie, że Tom się śmieje lub je, natężam całą siłę woli – na próżno, wciąż ten sam obraz: smutne, zapadnięte oczy.
Albo Stasiek – Barykada: wysoki, postawny, korpulentny, piegowaty blondyn z fajką w zębach. Próbuję przywołać jego twarz z głębin czasu, zmusić ją, aby ożyła na chwilę i przemówiła, ale cały wysiłek na nic, wciąż tylko piegi i fajka.
Albo Rysiek, pseudo Wilit, uzbrojony po zęby w angielskiego stena, niski, czarniawy, zacięty. Do hełmu LHD[3] przyczepił z tyłu brązowe frędzelki. Nie bał się. Im gorzej się działo, tym groźniej wyglądał. Ilekroć wspominam Ryśka, pojawia się zacięta twarz z profilu, pasek pod brodą i frędzelki.
Z półmroku mej pamięci wynurzają się jeden po drugim ci cwaniacy z warszawskiego przedmieścia. Myślę sobie, że gdyby naprawdę byli takimi cwaniakami, za jakich się uważali, nie skończyliby, dwudziestoletni, w bezimiennych dołach.
Z setek powstańców, z którymi zetknąłem się, w mej pamięci zachowały się tylko strzępy: szczegół twarzy, uzbrojenia, munduru, rana, bandaż, wydarzenie, powiedzenie. Z przemijaniem czasu te luźne okruchy bądź to przyciągały się, łączyły i zrastały, tworząc nowe postacie, bądź też bladły, zamazywały się i rozpływały.
Z pamiętnikami to nie takie proste. Przyjaciele doradzają: pisz, jak pamiętasz, całą prawdę. A naprawdę to było tak: ogień, dym, kurz, huk, nurkuje, biegnie, strzela, pada, wstaje, nie wstaje, podjeżdża, odjeżdża, widać, nie widać. Panzerwagen, Nebelwerfer, Sturmgeschütz i Sprenggranate, Tiger, Panther, Flak i Pak. Dorzucając heinkla, sztukasa, „goliata”, meserszmita[4], „grubą bertę” i tasując te kilkadziesiąt słów w niezliczoną ilość kombinacji, można odmalować całą panoramę Powstania widzianą z lotu ptaka.
Pamiętniki Speera odebrały mi na jakiś czas odwagę do pisania. On oglądał drugą wojnę światową z lotu jastrzębia, ja z marszu mrówki. Kogo zaciekawią przeżycia mrówki, która potyka się o byle ziarnko piasku i nie widzi poza najbliższe źdźbło trawy?
Od 6 czerwca 1944 roku, gdy Anglosasi wylądowali w Normandii, oczekiwano końca wojny jeszcze przed żniwami, a nie jak zwykle po żniwach. Pod koniec czerwca pękł niemiecki front na dalekiej Białorusi. Padały nazwy miast znane z Potopu Sienkiewicza, a obok nich, z dodatkiem „für Führer und Vaterland”[5], nazwiska poległych niemieckich generałów. Ludzie wiedzieli z doświadczenia, że każda ofensywa zwalnia po paru tygodniach i ustaje. Ta jednak zdawała się nabierać coraz większego pędu. Tymczasem życie w Warszawie płynęło normalnie. Patrole gęsto krążyły po mieście. Kwitł szmugiel żywności. Uliczne łapanki niemal ustały, za to zamachy na niemieckich agentów chyba się nasiliły. Szły transporty do Oświęcimia, a w ruinach getta nocami, bez rozgłosu, rozstrzeliwano. Ale od wielkiej ulicznej „rozwałki” po zabiciu generała SS Kutschery w lutym 1944 roku jego następca Geibel zaniechał publicznych egzekucji.
Wieczorem ludzie pochyleni nad mapami wtykali szpilki w coraz to nowe czarne kropki miast, w miarę jak front przesuwał się coraz bliżej. Jedną z nielicznych pożytecznych stron niemieckiej okupacji była obfitość tanich i dobrych map. Przychodziły wieści z Normandii, że amerykańskie bomby starły na miazgę ostatki niemieckich rezerw. Po zamachu na Hitlera 20 lipca nawet pesymiści przestali wątpić, że wojna skończy się przed żniwami.
Jak dotąd front miał coś z bajki – „za siedmioma górami i siedmioma rzekami”.
Nagle w drugiej połowie lipca stało się coś niesamowitego. Zaczęli uciekać. Warszawa kipiała radością. Któż mógł przewidzieć, że te półtora tygodnia to było tylko preludium allegro e molto vivace[6]do danse macabre et funebre[7]Powstania.
Zaczęli uciekać, najpierw cywile: rajchsdojcze, folksdojcze, sztamdojcze, ostdojcze, baltendojcze[8], koloniści, faszyści, białogwardziści, kolaboracjoniści. Na chłopskich wozach, wychudzeni, zakurzeni, z tobołkami i dziećmi, byle prędzej, byle na zachód. A z nimi pomieszane tabory niemieckie, węgierskie, własowskie. Za cywilami pomknęli dystryktlajterzy, becyrklajterzy, krajslajterzy, ortslajterzy, burgmajsterzy, trojhenderzy, Wohnungsamt i Arbeitsamt[9].
Potem zaczęli ładować się na samochody i pociągi: Sicherheitspolizei, Geheime Staatspolizei, Kriminalpolizei, Ordnungspolizei, Schutzpolizei, Hilfspolizei, Bahnschutz, Selbstschutz, Werkschutz, Grenzschutz, Hitlerjugend, Sturmabteilung, Sonderdienst i Baudienst[10].
Jak dotąd Warszawa widziała tylko marsz i ucieczkę na wschód.
Niemieckie dzielnice, policyjna i rządowa, prawie opustoszały. Następnie zwaliły się niedobitki, Węgrzy, bez pasów, bez broni, bez czapek, ale w dobrych humorach, bardzo przyjaźni. Książęcą w dół szedłem za Węgrem, który mijanych Polaków pozdrawiał okrzykiem „serwus”, a jego towarzysz wtórował mu, wołając „kaput”. Inny Węgier na placu Trzech Krzyży opowiadał niemczyzną tak łamaną, że mogłem zrozumieć prawie każde słowo, jak to jechał motocyklem z kolegą na tylnym siodełku, a Ruski wyskoczył zza krzaka i dźgnął kolegę bagnetem. Zanosiło się, że straszna okupacja będzie miała sielankowe zakończenie.
Godzina policyjna kończy się o szóstej. Piękny ranek, błękitne niebo, wychodzę na ulicę, rozglądam się, czy aby nie łapią. Wciągam rześkie powietrze od Wisły, a tu ktoś, biegnąc, woła, że Niemców nie ma i już koniec okupacji i konspiracji, jakby śnieg nocą stopniał.
Podczas gdy w Berlinie zastanawiali się, jak utrzymać Warszawę, a w Moskwie, jak zdobyć Warszawę, Komenda Główna Armii Krajowej w konspiracyjnych lokalach, za spuszczonymi firankami, głowiła się, jak i tym, i tamtym pokrzyżować plany.
Potem zaczęli wracać: Sipo, Schupo, Orpo, Kripo, Gestapo, SD, SA, a z nimi werkszuce, banszuce, lajterzy, Wohnungsamt i Arbeitsamt. Czołgi dywizji „Hermann Göring” pojawiły się na ulicach i jechały na wschód. Zaroiło się od własowców.
Ostatniego dnia lipca stałem na Krakowskim Przedmieściu przy placu Zamkowym. Mostem Kierbedzia na zachód maszerowała piechota, żołnierze zakurzeni, jakby dopiero co ukończyli bój. Szli krokiem niespiesznym, niemal niedbałym jak na Niemców, ale tak równym, że słońce jednym błyśnięciem załamywało się w fałdach spodni, gdy setki kolan naraz unosiły się w górę. Z bronią, z erkaemami na ramionach, w czapkach, bez hełmów; bił od nich spokój, lekkość i siła.
Dwadzieścia lat później oglądałem film Bitwa o Algier. Jest w nim scena, w której francuscy spadochroniarze wmaszerowują do miasta. Od razu przypomniał mi się ten ostatni dzień przed Powstaniem i długa kolumna Niemców skręcających z Nowego Zjazdu w Krakowskie Przedmieście.
W 1942 roku na warszawskim dworcu zatrzymywał się na krótko pociąg pośpieszny z napisem: „Berlin–Posen–Kutno–Warschau–Lublin–Rowno–Human–Dnepropetrowsk”. Potem linia zaczęła się skracać i jedna nazwa po drugiej od tyłu wypadała, aż Lublin znalazł się na samym końcu. W dniach poprzedzających Powstanie nawet kolej podmiejska dojeżdżała tylko do Anina czy Radości. Otwock był już za granicą.
Powstał niesamowity kołowrotek. Głównymi ulicami miasta jechały na wschód czołgi, piechota maszerowała na zachód, a rosyjskie patrole kręciły się wokoło przedmieść Pragi.
Pięć dni przed Powstaniem gubernator Fischer nakazał przez megafony uliczne, aby sto tysięcy osób stawiło się do budowy umocnień polowych. W odpowiedzi pułkownik Monter – komendant AK na Warszawę – nie pytając o pozwolenie zwierzchników, natychmiast zarządził mobilizację armii podziemnej w Warszawie, co według regulaminu równało się powstaniu. Jak się wkrótce okazało, krewki pułkownik i inni podkomendni zupełnie ponieśli swego dowódcę generała, jak znarowiony koń kiepskiego jeźdźca.
Choć na wezwanie Niemców do kopania rowów nikt się nie stawił, nieoczekiwanie natychmiastowych represji nie było. Elektryczna kolej nadal kursowała linią otwocką. Ludzie wysiadali na ostatniej stacji, szli na spacer w pobliskie laski, by pogwarzyć z rosyjskimi żołnierzami, i pokrzepieni na duchu wracali do Warszawy. W każdym razie tego rodzaju opowiadania krążyły po mieście. Wśród komentarzy tej niezwykłej sytuacji były i takie, że Wehrmacht maszeruje na zachód, bo nie chce się bić, jedynie czołgi SS jadą na wschód, a Rosjanie cicho siedzą, czekając na kapitulację Niemiec. O Hitlerze opowiadano, że tuzinami rozstrzeliwuje swoich generałów, że jest sparaliżowany, że od wybuchu bomby ogłuchł, oślepł, oszalał i zgłupiał doszczętnie, że nie żyje, a jego miejsce zajął sobowtór.
W połowie lipca rodzina moja wyjechała na wakacje pod Grodzisk. Każdy pewnie pamięta, co to znaczy mieć puste mieszkanie do własnej dyspozycji w wieku dziewiętnastu lat. Można leżeć na łóżku i czytać, nikt się nie czepia, że spodnie się gniotą lub wzrok się psuje, i w ogóle czego dusza zapragnie.
Kolega szkolny Jurek, wiedząc, że poza mną nikogo nie ma w mieszkaniu, poprosił o pozwolenie na urządzenie punktu wypadowego, na co oczywiście przystałem. Przez dwa dni tysiące akowców stłoczonych w prywatnych mieszkaniach z bronią lub bez czaiło się do skoku na Niemców, po czym nagle Powstanie odwołano. Mnie w udziale przypadło czaić się bez broni przy ulicy Łuckiej, w mieszkaniu kolegi z działonu armatek szybkostrzelnych 20 mm, tapicera, któremu rano oczy nie chciały się otworzyć, a wieczorem zamknąć, aż sobie wypił. Niech służy to za dowód dyscypliny, że pomimo iż mieszkanie obfitowało w wyborowe wódki, nie doszło do picia. Była w tym zasługa żony tapicera, tlenionej blondynki, która czuwała, aby mąż nie dobrał się do kredensu, gdzie pod kluczem stały butelki. Inny żołnierz działonu, współwłaściciel nielegalnej bimbrowni na Mokotowie, niewiele starszy ode mnie, był już zaawansowanym alkoholikiem. Szwagier tapicera, pseudo Zychler, też tapicer, także lubił pociągnąć. Było więc możliwe, że przedłużające się ostre pogotowie, przy dochodzącym spoza Wisły huku dział, mogło się przerodzić w libację ku czci zwycięstwa i na pohybel Niemcom.
Zgromadziło się nas dziewięciu: dwóch tapicerów, ich kuzyn Orzeł, Hutnicki z Puławskiej, współwłaściciel bimbrowni, Sław z Chałubińskiego, wszyscy w stopniu kanoniera, czyli szeregowego. Poza tym byłem ja – bombardier, czyli starszy strzelec, kapral Jur z Pragi i plutonowy z Żoliborza, którego pseudo zapomniałem. Obok na Łuckiej i w najbliższej okolicy zakwaterowały się inne działony. Podporucznik Lew, uprzednio Hak, wpadał od czasu do czasu. Pojawił się i sam dowódca dywizjonu, chudy, wysoki blondyn, nieprzystępny, którego dotąd spotkałem zaledwie parę razy.
Musieliśmy być już nie w drugim czy trzecim, ale w jakimś dalszym rzucie, skoro nas w ogóle nie zapoznano z jakimkolwiek planem akcji. Do naszych obowiązków należało jedynie natychmiastowe uruchamianie działek 20 mm, zdobytych przez piechotę. Uważałem, że w pobliżu znajdują się inne uzbrojone jednostki, które wystąpią w naszej obronie na wypadek, gdyby Niemcy zaczęli przeczesywać dom za domem. Zbiórki, odliczanie, meldowanie zajmowały stosunkowo niewiele czasu, resztę wypełnialiśmy rozmowami.
Ku ogólnemu zaskoczeniu pogotowie odwołano po dwóch dniach. Wróciłem więc z Łuckiej do własnego mieszkania. Zastałem tu jeszcze grupę Jurka, niemrawo zbierającą się do wyjścia. Wśród konspiratorów rozpoznałem gimnazjalnego kolegę B., który cieszył się opinią roztargnionego filatelisty. Ze względu na wysoki wzrost B. zawsze siedział w tyle klasy, opierając o ścianę swą wielką, kędzierzawą głowę. Zwykle zadumany, wpatrywał się okrągłymi jak spodki oczyma gdzieś w siną dal. Ilekroć przerwano mu tok myśli, mrugał długimi rzęsami, uśmiechając się przyjaźnie. Nieraz, gdy jego nazwisko padło w czasie lekcji, wyglądał, jakby go nagle zbudził ryk krowy na łące. W czasie okupacji nowy duch w niego wstąpił. Ze sprzedaży znaczków pocztowych, mówiono, utrzymywał całą rodzinę. Parę razy widziałem go u zbiegu Szpitalnej i placu Napoleona pod ścianą, gdzie wystawali handlarze złotem.
Na rozgrzewkę przed walką B. przyniósł butelkę koniaku, który rozlano do szklanek. Zaledwie wychylono toast za zwycięstwo, wszyscy zaczęli się krztusić i sinieć. Okazało się, że B. w pośpiechu omyłkowo włożył do teczki skoncentrowane krople waleriana na czystym spirytusie, używane do uspokajania kobiecych nerwów. Grupa chwilowo straciła wartość bojową, która i tak była niska, jako że tylko porucznik posiadał rewolwer.
Choć miasto zaroiło się od wracających umundurowanych Niemców i własowców, mój dom pozostał w dwóch trzecich pusty. Białogwardzista z czwartego piętra z synkiem Igruszką, którego nasze dzieci nazywały Gruszką, zniknął. Folksdojcz, pijak, żonobijca – sąsiad na tym samym piętrze – także się wyniósł. Rodzina małej dziewczynki, Alice, na którą rodzice po Stalingradzie znowu zaczęli wołać Alusia, uciekła.
Godzina policyjna zaczynała się o ósmej. Dziwnie wyglądały puste, oświetlone zachodzącym słońcem ulice Szara i Rozbrat. Zapadła noc, dla wielu przedostatnia pod okupacją.
Warszawa jest miastem, co to ledwie się otrząśnie, wyprostuje pióra, a już znowu zbliża się jego ostatni dzień przed tym czy owym.
Rozległo się pukanie. Otworzyłem drzwi. Zamiast Wojtka, którego oczekiwałem, w progu stały sąsiadki z dołu – folksdojczki – w towarzystwie niemieckiego porucznika. Przed paru laty zajęły one mieszkanie po kapitanie, którego syn poległ w 1939 roku. Obie młode, przystojne siostry gościły często niemieckich oficerów. Jak zwykle grzecznie poprosiły o skorzystanie z telefonu. Własnego nie miały, widocznie w ich zawodzie tak było wygodniej. Porucznik zadzwonił do dowództwa SS, jego rozmówca odłożył słuchawkę na chwilę i nie zgłosił się więcej. W warszawskim systemie telefonicznym można było się rozłączyć tylko wtedy, gdy obie strony zawiesiły słuchawki. Po kwadransie czekania, kiedy telefon wciąż był zablokowany, wytłumaczyłem oficerowi, że słuchawka na drugim końcu linii musi być odłożona. Porucznik powiedział, że to jest niemożliwe, to znaczy nie wierzył, żeby na drugim końcu drutu był bałagan. Cierpliwie czekał i czekał. Po półgodzinie wyszli, a telefon wciąż był zablokowany.
Miasto obiegały tysiące wieści o froncie, o kryzysie w Niemczech, o Normandii. Sytuacja zmieniała się tak szybko, a front był tak blisko, że wiadomości z prasy podziemnej, nie mówiąc o niemieckiej, były przestarzałe. Dziś słyszałeś huk armat, a za trzy dni mogłeś sobie przeczytać, kto do kogo strzelał i z jakim skutkiem. Najlepsze źródło informacji, radio, było Polakom wzbronione. Posiadanie radioodbiornika karano śmiercią, tak samo jak słuchanie go, rozpowszechnianie wiadomości radiowych oraz tajenie przed władzą niemiecką informacji o tych, którzy posiadają, słuchają i rozpowszechniają. Zresztą kara śmierci była prawie za wszystko i za nic.
Spośród pięćdziesięciu dwóch mieszkań w moim domu większość stała pusta. Uprzywilejowani, uciekając w popłochu, mieli ważniejsze kłopoty niż zabieranie radia na zachód. Bez radia wiedzieli, że jest źle.
Wydawało się, że w naszej klatce schodowej nikt nie pozostał poza Wojtkiem i mną. Najbliższy sąsiad, drzwi na wprost moich drzwi, folksdojcz pijak, miał zwyczaj włamywać się do własnego mieszkania, ilekroć żona bała się go wpuścić. Najpierw wyzywał ją przez zamknięte drzwi, potem walił pięścią dla postrachu, wreszcie kopał, aż drzwi ustąpiły; zgodnie z zasadą głoszoną przez Führera, że siłą weźmie to, czego odmawia się po dobroci. W końcu kobieta krzyczała i szlochała, gdy ją karcił za nieposłuszeństwo. Siostry folksdojczki z dołu wzywały parę razy Orpo czy Kripo. Raz nawet interweniowali Niemcy zamieszkali na klatce schodowej, z gestapowcem Felske na czele. Zwykle odbywało się to późną nocą. Nikt z Polaków nie reagował na te awantury, czekaliśmy, aż ucichnie, aby wrócić do spania. Za wtrącanie się do bitki pomiędzy Niemcami można było pojechać do Oświęcimia albo i gorzej.
Podobno jeszcze niedawno w Syjamie za dotknięcie członka rodziny królewskiej karano śmiercią. Zdarzyło się, że młoda królowa, płynąc łodzią po stawie przed pałacem, wpadła do wody. Żołnierze ochrony, stojący obok, bali się ją ratować i utonęła.
Polska policja nie miała prawa mieszać się w waśnie między Niemcami. Niemiecka policja również nie wtrącała się, jeśli jeden Polak mordował drugiego Polaka bez użycia broni palnej i bez szkody dla mienia niemieckiego. Przekazywała to policji polskiej, która także nie wtrącała się. Więzienia były wypełnione politycznymi i niewinnymi, dla kryminalistów nie było miejsca.
Mieszkanie naprzeciw znałem dobrze, gdyż dawniej wynajmowali je państwo Liedtke; ich syn Jurek był moim kolegą gimnazjalnym. W 1942 roku został aresztowany. Gestapo obiecało panu Liedtke, który nie tylko nosił niemieckie nazwisko, ale także był protestantem, zwolnić syna, jeśli podpisze volkslistę. Nie podpisał, Jurek nie wrócił. Liedtków wysiedlono. Mieszkanie po nich dostał pijak. Kto jak kto, ale on, uciekając, na pewno nie zabrał ze sobą radia.
Wojtek i ja, upewniwszy się, że oprócz nas nikogo nie było na klatce schodowej, przystąpiliśmy do akcji. Listwa od drzwi odstawała, zamek ustąpił pod nożem i oto pierwszy raz w życiu włamałem się, i to do Niemca. Plądrowanie cudzych mieszkań daje przedsmak odkrywania i podbijania nieznanych lądów, stąd ten dreszczyk. Po ciemku odszukaliśmy radio.
Bełkotało niewyraźnie po niemiecku, nawet słowa trudno było odróżnić. Trzeba też było nasłuchiwać kroków z podwórza, by wymknąć się w porę. Folksdojcz i jego żona od tygodnia nie dawali znaku życia. U sióstr było ciemno i cicho. Jedyny pozostały Niemiec na naszej klatce schodowej, gestapowiec Felske z parteru, wracał z pracy o różnych porach dnia i nocy; należało uważać na niego. W napięciu spędziliśmy długie minuty, na próżno kręcąc gałkami, by się dowiedzieć czegoś o froncie, który można było w ciszy nocnej usłyszeć i zobaczyć z dachu domu. Ani rosyjskiego, ani polskiego komunikatu nie udało się nam złapać.
Strych był naszym punktem obserwacyjnym od kilku dni. Tej nocy, tak jak i poprzednich, panowała absolutna cisza. Na zachód za Ogrodami Frascati w ciemności leżało miasto na pozór bez życia – bez świateł, bez hałasu, bez ruchu, bez gwaru. Nawet bez przysłowiowego echa kroków nocnych patroli. Zapewne niewielu ludzi spało. Każdy mówił i myślał o froncie. Na wschód za linią budynków znajdowało się koryto Wisły, dalej ledwo widoczne przez lornetkę skupisko domów po drugiej stronie rzeki i czarna przestrzeń bez końca. Z rzadka błyskało tam, gdzie niewidoczna ziemia schodziła się z gwiaździstym niebem.
W mej wyobraźni front przestał być zwykłą linią okopów najeżonych lufami. Wprost przeciwnie, nabrał cech istoty żywej, pełnej groźnego uroku – nieodgadnionej przyszłości, końca świata, początku nowego życia. Jakby smok olbrzymi zaległ w ciemnościach poza lasami wawerskimi i od czasu do czasu łypał ku nam ślepiami.
Nazajutrz był 1 sierpnia 1944 roku. Ten najważniejszy dzień Warszawy zaczął się pogodnie i spokojnie. W ostatnich dwóch stuleciach historii Polski „ważny” równało się „tragiczny”. Łatwo sobie wyobrazić, co może znaczyć „najważniejszy”.
Około dziesiątej rano ktoś zastukał do drzwi. Oczekiwałem Wojtka z wiadomościami z radia, a przede mną stał nieznany mi czternastolatek. Sam wszedł do środka. Domyśliłem się, o co chodzi, i zamknąłem za nim drzwi.
– Chciałbym mówić ze starszym strzelcem Krokiem – zameldował się i spytał, czy mam dla niego rozkazy. Został przydzielony do mojej dyspozycji jako łącznik przez dowódcę baterii podporucznika Lwa.
Podporucznik Lew do niedawna używał pseudonimu Hak. Szczupły i blady, wyglądał chorowicie, mówił cicho, nic więc dziwnego, iż wszystkich ubawiło, gdy na konspiracyjnej zbiórce odczytano rozkaz, że odtąd podporucznik Hak będzie zwał się Lwem. Kilku członków mojego działonu mieszkało na Mokotowie. Miejsce zbiórki w razie alarmu pozostało to samo, na Łuckiej. Na wszelki wypadek wziąłem adres łącznika i poleciłem mu czekać w domu na dalsze rozkazy. Mieszkał tuż obok, na Czerniakowskiej, w kamienicy przylegającej do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych.
Działon jest to obsługa jednego działa. Dwudziestomilimetrowe szybkostrzelne działka przeciwlotnicze miała dla nas zdobyć piechota Armii Krajowej. Gdy piszę te słowa, uprzytamniam sobie, iż nie szkolono nas w obsłudze dział rosyjskich. Widocznie dowództwo AK uważało, że łatwiej będzie zdobyć armaty rewolwerami na Niemcach, niż dostać od Sowietów w podarunku.
Gdy leżąc, czytałem, na ulicy rozległy się krzyki i tupot podkutych butów. Rozbratem biegli podtatusiali SA-mani, zwani żółtkami od jasnobrunatnych mundurów. Padło kilka strzałów, żółtki pędziły z powrotem na Górnośląską. Zabawnie wyglądali w odwrocie, otłuściałe zady w luźnych portkach nie nadążały w szybkim biegu za głową i nogami. Wkrótce uspokoiło się.
Przybycie łącznika zaalarmowało mnie, więc nie wychodziłem z domu, oczekując następnego. Wróciłem na łóżko do przerwanego czytania.
Około piątej od strony Śródmieścia doszedł odgłos odległej strzelaniny, a po paru minutach było ją słychać zewsząd. Tylko Powiśle wydawało się względnie ciche.
Powstanie zaczęło się, a ja byłem w domu, część mojego działonu na Mokotowie, a dowództwo na Woli.
Gdy wypełniałem czas czytaniem na leżąco, sam w przytulnym mieszkanku na zacisznym Czerniakowie, dowódca SS i policji Obersturmbannführer[11] Geibel nie zaznał tego dnia spokoju. Niezwykły ruch w mieście postawił niemiecką policję na nogi. Od rana położenie w Warszawie według napływających meldunków było tak napięte, że Geibel osobiście o godzinie jedenastej udał się do gubernatora dystryktu warszawskiego SA Obergruppenführera[12] Fischera, aby nakłonić go do przyjechania do dzielnicy policyjnej, gdzie miałby odpowiedniejsze warunki bezpieczeństwa. Gdy Fischer odmówił, bo nie wierzył w powstanie Polaków, Geibel posłał mu do ochrony kompanię policji.
Przed godziną drugą w północnej części miasta wybuchła strzelanina z patrolem, który usiłował zatrzymać powstańczy transport broni przewożonej pośpiesznie w ostatniej chwili. Policja wsparta czołgami zorganizowała obławę i przypadkiem zaskoczyła inny oddział w czasie pobierania broni. Walka rozszerzyła się na kilka ulic i postawiła Niemców na Żoliborzu w stan zaostrzonego pogotowia. Tu i ówdzie dochodziło do starć z Niemcami, którzy zaczepiali podejrzanie wyglądających powstańców, śpieszących na łeb na szyję na miejsca zbiórek.
Obersturmbannführer Geibel pisze: „O godzinie szesnastej mój urząd w alei Róż otrzymał telefoniczną wiadomość od jakiegoś porucznika lotnictwa, że dowiedział się uprzedniej nocy od pewnej Polki o zarządzeniu ogólnego powstania na pierwszego sierpnia, godzinę siedemnastą. Kobieta błagała go, aby opuścił Warszawę. Chociaż oficer przemilczał swoje nazwisko, dałem wiarę wiadomości, rozkazałem dowódcy policji porządkowej, aby obsadził wszystkie przygotowane stanowiska, zawiadomiłem dr. Hahna z Sicherheitspolizei i zameldowałem telefonicznie gen. Stachelowi”.
Główny sprawca tego zamieszania, generał dywizji Tadeusz Bór-Komorowski, u schyłku uprzedniego dnia wydał rozkaz rozpoczęcia Powstania, jakoby ponaglony plotką przyniesioną przez pułkownika Montera o wkraczaniu Rosjan na Pragę. W obawie, że armia sowiecka ubiegnie go w zajęciu Warszawy, Bór skrócił czas mobilizacji własnych oddziałów z dwóch dni do praktycznie dwunastu godzin, co było niewykonalne.
Bór sam dostał się w tarapaty już przed szesnastą, tuż po dotarciu do swego punktu dowodzenia. Przez parę godzin życie jego wisiało na włosku i nie wiedział, co się dzieje na mieście. Opisał te wydarzenia kilka lat później na bardziej optymistyczną nutę, co pozwolę sobie opatrzyć własnym komentarzem w nawiasach.
A oto jego słowa: „30 minut przed godziną »W«, to znaczy o 16.30, wszyscy stali na stanowiskach (wszyscy, których zdążono w czas powiadomić – to znaczy połowa). Żołnierze odkryli broń (dostał co dziesiąty) i nałożyli biało-czerwone opaski (wystarczyło dla wszystkich). Dokładnie (!) o godzinie 5-tej aż błysnęły (!!) ulice, kiedy naraz (!!!) otwarły się tysiące okien. Ze wszystkich stron grad kul posypał się na głowy przechodzących Niemców, na ich budynki, na maszerujące kolumny (jak w kinie)”.
Wobec takiej rozbieżności wspomnień obu przeciwników nie pozostaje nic innego, jak zacytować opinię polskiego historyka generała Kirchmayera, który w oparciu o dokumenty stwierdził, że Niemcy obsadzili stanowiska ogniowe i dowódcze jeszcze przed godziną siedemnastą i zaskoczenie nie udało się.
Z balkonu patrzyłem na zachód ponad Ogrodami Frascati. Tu i ówdzie wznosił się dym. Co robić? Czekać w domu na wkroczenie Rosjan? Przepuścić taką okazję, a potem żałować do końca życia?
Nastawiłem wodę na ogień i zagniotłem kluski, bo od rana nic nie jadłem. Napoleon mawiał, że armia maszeruje na brzuchu. Na ubranie naciągnąłem szary roboczy drelich, wzułem buty z krótkimi cholewkami na gołe stopy. Dlaczego bez skarpetek? Może mi się wydawało, że to bardziej po żołniersku, po męsku. Kluski nie udały się, nie do jedzenia, zrobiłem je za duże i w środku zostało surowe ciasto. Minęła godzina, ucho już przyzwyczaiło się do strzelaniny.
Do kwatery mojego działonu było około czterech kilometrów spaceru przez Śródmieście, skąd dochodziły odgłosy największej walki. Mogłem czekać, aż się ściemni, i nocą przedostawać się na Wolę. A co będzie, jeśli Niemcy wycofają się pod osłoną ciemności i nie zdążę wziąć udziału w boju? Będę pluł sobie w brodę przez całe życie. Kogo się tu poradzić? Może Wojtka? Czy mogę jednak niewtajemniczonemu przyznać się, że należę do AK? Wprawdzie znałem go od paru lat, a poprzedniej nocy razem słuchaliśmy radia. Byliśmy więc wspólnikami zbrodni. Zanim przyszedł czas odcedzać kluski, doszedłem do wniosku, że konspiracja się skończyła. Skoczyłem więc na czwarte piętro, ale Wojtka już nie było.
Przez lornetkę teatralną, ze strychu, po raz ostatni przeglądałem okolice. Biało-czerwonych flag nie było widać. Tu i ówdzie dym wznoszący się kolumnami, jakby osiągając niewidoczny pułap, już nie szedł wyżej, ale rozpłaszczał się, ciągnął pasmami równolegle do ziemi i mieszał się z chmurami.
Do kieszeni na piersi włożyłem skarb rodzinny: kilka złotych dziesięciorublówek z podobizną cara Mikołaja, złoty zegarek, pierścień z brylantem i garść złotych zębów. I tak wyruszyłem w bój o pustym brzuchu, bez skarpet, ze złotem i bez broni.
Powiśle Czerniakowskie zewsząd otaczały niemieckie pozycje. Od zachodu, wzdłuż ulicy Rozbrat, było ich kilka. W szkole dziennikarskiej kwaterowała Schutzpolizei; na rogu Górnośląskiej w jednym gimnazjum ulokowało się SA, w drugim Soldatenheim[13], a nieopodal, u Akademiczek, ukraińska Hilfspolizei; dalej, w Gimnazjum Batorego, urządzono dom wypoczynkowy dla ozdrowieńców z Wehrmachtu; hotel sejmowy i budynki w Ogrodach Frascati też obsadzały jakieś policje. Od południa zagradzał drogę Stadion Wojska Polskiego – nur für Deutsche[14] – i stacja pomp; od północy – saperzy na wiadukcie mostu Poniatowskiego. Od wschodu – Wisła. Jedyny wolny przesmyk stanowiła ulica Książęca, ale i ją u góry przegradzał obsadzony przez Niemców bunkier przy Szpitalu św. Łazarza, a przy placu Trzech Krzyży na jednym rogu Radiohaus[15], na drugim Obst und Gemüse[16],dwa sklepy nur für Deutsche. Nie wiem, jak teraz wygląda ulica Książęca, ale wtedy przypominała wijący się ku górze jar. Po prawej zgliszcza z 1939 roku, po lewej domy.
Z bramy skręciłem ulicą Śniegockiej do Czerniakowskiej. Chłopak, który zameldował się rano, mieszkał przy ZUS-ie, chciałem go wziąć ze sobą na Wolę, ale w ostatniej chwili postanowiłem nie tracić czasu na szukanie. Kto wie? Może mnie zawdzięcza, że przeżył Powstanie, i nawet o tym nie wie. Czerniakowska była prawie pusta, obok ZUS-u chodnik pokryty szkłem. U zbiegu czterech ulic stał porzucony tramwaj linii P.
Ludność tłoczyła się w bramach, schroniłem się i ja. Strzały padały z nieokreślonej odległości. Jak wynikało z gorączkowych rozmów, można było oczekiwać przybycia powstańców albo Niemców lada chwila. Minęło kilka dobrych minut, nim wypuściłem się samotnie w drogę. Człowiek, zwłaszcza nieobyty z wojną, czuje się bezpieczniej w gromadzie.
W miarę jak wspinałem się wymarłym wąwozem ulicy Książęcej ku Śródmieściu, strzelanina rozlegała się coraz głośniej. Przy Szpitalu Łazarza nie było wartownika. Ku memu zdziwieniu przez plac Trzech Krzyży od strony Szucha przejechał wolno odkryty samochód z kilkoma lotnikami, którzy rozglądali się dokoła, nawet nie trzymając broni gotowej do strzału. Grupki cywilów przekraczały plac. Na Żurawiej przechodnie kręcili się bezradnie jak mrówki, gdy ich ścieżkę zagrodzisz patykiem. Między Kruczą a Marszałkowską jakiś mężczyzna zawrócił mnie. Podobno Niemcy strzelali z gmachu poczty na Nowogrodzkiej. Tuż obok mieszkał Lolek marksista, mogłem u niego zatrzymać się aż do nocy, ale czas naglił. Znowu znalazłem się w kotle. Aleje Jerozolimskie i Nowy Świat kontrolowali Niemcy ogniem z Banku Gospodarstwa Krajowego. Na zachód stała poczta i Dworzec Główny, również w ich rękach. Jedynym możliwym przejściem na północ była ulica Bracka, przy założeniu, że nie strzelą z banku odległego o sto metrów. Pojedynczy cywile przekraczali aleje. Podniosłem ręce do góry i nie śpiesząc się, przeszedłem na drugą stronę i dalej Bracką, Zgodą do Złotej.
Z pewną przesadą można by powiedzieć, że znajdowałem się w oku cyklonu. Detonacje dochodziły zewsząd, głównie broń maszynowa, zlewając się w nieustający terkot. Nieraz zdawało mi się, że walka toczy się na następnej ulicy, a gdy wolno podchodziłem, wybuchy cichły, oddalały się. Za to z większą mocą zrywały się gdzieś z tyłu, skąd szedłem. Przypominało to opowiadania o błędnych ognikach na bagnach. Blady płomyk migocze, idzie się ku niemu, aby raz w życiu zobaczyć, co to naprawdę jest, ale w miarę zbliżania się on się oddala i zwodzi dalej.
Nie miałem pojęcia, czy jestem jeszcze pod okupacją, czy już na wolności, i właściwie to nie wiedziałem, co bym wolał. Klucząc, przeszedłem już trzy kilometry, a poza lotnikami w łaziku żadnej z walczących stron nie widziałem.
Na skrzyżowaniu Złotej z Marszałkowską nowa przeszkoda. Stoję z grupą ludzi przy wejściu do kina Palladium. Podobno na prawo, zaraz za rogiem, na Marszałkowskiej, lotnicy zabarykadowali się i strzelają do cywilów. Wtem ukazuje się pierwszy powstaniec z karabinem i biało-czerwoną opaską i wielce podniecony, jakby nic lepszego nie miał do roboty, rozdaje wczorajszy „Biuletyn Informacyjny”. Nie tylko, że wszystkie wiadomości są bez znaczenia wobec faktu wybuchu Powstania, ale i komu by się chciało teraz czytać. Pierwszy raz od 1939 roku ludzie stoją na warszawskiej ulicy z polską prasą w rękach i nikt ich nie aresztuje. Pojawia się kilku powstańców z opaskami na lewym ramieniu, z rewolwerami lub bez broni. Opowiadamy o lotnikach, jakiś chłopak podejmuje się wyprowadzić powstańców na tyły Niemców. Oddziałek znika. Po drugiej stronie Marszałkowskiej, na Złotej, gromada ludzi także kryje się za rogiem przed lotnikami. Parę kobiet przechodzi ulicę i nikt do nich nie strzela, wtedy inni nabierają odwagi. Trzech młodych mężczyzn biegnie w naszym kierunku jeden za drugim. Nieopodal słychać przytłumioną serię strzałów – nie wyróżnia się zbytnio na tle ogólnej kanonady. Powietrze na skrzyżowaniu odrobinę rozjaśniło się czy zalśniło. Pierwszy z biegnących zmienił nieco krok na środku jezdni, zrobił jeszcze parę metrów, zwalił się, uderzając głową o krawężnik chodnika, i znieruchomiał. Dwaj pozostali, którzy, jak to mówią, „uciekli grabarzowi spod łopaty”, dołączyli do nas. Oczywiście nikt więcej nie ryzykuje biegu przez Marszałkowską. Przyglądamy się trupowi i tym po drugiej stronie ulicy, co chcą przejść do nas, a oni robią to samo. Wtem zabity poruszył się. Zrazu zdawało mi się, że to złudzenie, ale nie, uniósł się nieco na rękach, jakby chciał wstać, i opadł, po chwili dźwignął się znowu i jeszcze raz. Widząc to, ludzie zaczęli wołać, że trzeba mu pomóc. Aby go dosięgnąć, należało wyjść ze trzy metry na Marszałkowską. Podszedłem do samego rogu i z bliska przyjrzałem się leżącemu. Wierzch czaszki odskoczył jak pokrywa od garnka, a część mózgu wypadła na chodnik. Wyprężył ramiona jeszcze raz i uniósł się odrobinę. Wróciwszy do Palladium, podzieliłem się spostrzeżeniami.
Długo czekaliśmy w bramie kina na likwidację lotników. Ludzie zaczęli się niecierpliwić. Najpierw kobiety spróbowały przejść Marszałkowską i tym razem lotnicy nie strzelili. Następnie odważyło się paru mężczyzn, więc poszedłem i ja powoli, z rękoma podniesionymi. Tak przebiłem się przez Śródmieście.
Strzelanina oddalała się, na ulicach pojawiło się więcej przechodniów i choć nie widziałem powstańców, miałem przeświadczenie, że jestem po polskiej stronie. Wielu kończy wojaczkę z podniesionymi rękoma, mnie przypadło w ten sposób ją rozpocząć.
Nim się zaczęło ściemniać, doszedłem na Łucką, na miejsce zbiórki. Tam żona kolegi tapicera, tleniona blondynka, poinformowała mnie, że koncentracja jest obok, u Haberbusza, na Grzybowskiej. Dziś nie pamiętam dobrze, co robiłem tej nocy w browarze Haberbusza. Panował tam niesamowity mętlik, powstańcy nie znali się poza kilku najbliższymi współkonspiratorami. Pierwszy raz dowiedziałem się, że należę do batalionu „Chrobry” i kompanii Lisa. Nazwisk nie używano, pseudonimy nadal obowiązywały. Niektóre powtarzały się tak często (Rysie, Żbiki, Jastrzębie, Sokoły, Orły, Jury, Lechy, Nałęcze, Ostoje), że prędzej można było kogoś odróżnić po głosie niż pseudonimie. Nieustannie nawoływano się w ciemności. Stawano w dwuszeregu, liczono się, gubiono, szukano.
Moje najgorsze przeczucia zdawały się sprawdzać: spóźniłem się na Powstanie. Obecna kwatera, browar Haberbusza, została oczyszczona z Niemców, w czasie gdy ja przebijałem się przez Śródmieście. Choć strzelanina nadal trwała, krążyły wieści, że opór niemiecki załamuje się. Przyprowadzono trzech jeńców – żandarmów, jeden z nich odgrażał się i ucichł, dopiero gdy dostał po mordzie. Zaczął padać deszcz, jedyny deszcz w czasie dwóch miesięcy Powstania. Broń miała przybyć lada chwila, tymczasem rozdawano biało-czerwone opaski. Poniżej kompanii nie było żadnej organizacji. Dowódca baterii, podporucznik Lew, nie stawił się. Z mojego działonu odnalazł się nieoczekiwanie Hutnicki z Mokotowa, kapral Jur z Pragi i Sław z Chałubińskiego. Zostali powiadomieni w czas. Oczywiście stawili się tapicer z Łuckiej, jego kuzyn Zychler i szwagier Orzeł, którzy mieszkali nieopodal. Poznałem się z dwiema młodymi sanitariuszkami przydzielonymi do naszego plutonu – Sylwią, blondynką, i Zosią, brunetką z blizną na szyi. Dowiedziawszy się, że kompania Lisa jest jednostką piechoty, nie mogłem pojąć, dlaczego to ma być mój oddział, zwłaszcza że w konspiracji nigdy o poruczniku Lisie nie słyszałem. W miarę jak mijał czas, coraz mniej rozumiałem. Raz po raz roznosiła się wieść o nadejściu broni. Natychmiast ustawialiśmy się w dwuszeregu, licząc się przy błękitnym świetle latarek i spisując pseudonimy. Maszerowaliśmy albo przepychaliśmy się tam, gdzie miano ją rozdawać, kluczyliśmy po piwnicach i korytarzach browaru, mokliśmy na deszczu. Woda ściekała mi do butów. Ciemne niebo rozjaśniały łuny pożarów. Bałem się zgubić, by nie być ostatnim po broń – i tak przechodziła godzina za godziną, aż zaczęło świtać. W wirze setek nieznanych twarzy zaczynałem już odróżniać niektóre… Strzelec Groźny, wielki, kudłaty łeb, czerwona, bezczelna gęba, odszczekuje się dowódcom. Tamten znowu z naganem na powrozie zarzuconym wokół szyi. Piegowaty podporucznik w granatowej cyklistówce, Konar czy coś takiego. Podporucznik Tytus – chudy, drobny, o kościstej twarzy i wpadniętych oczach à la Goebbels. Rysował się już podział na powstańców pierwszej i ostatniej kategorii, uzbrojonych i bezbronnych.
Co jakiś czas wpadał na podwórze browaru oficer po ochotników na wypad. Tak zobaczyłem po raz pierwszy wysokiego, postawnego, łysiejącego blondyna w randze kapitana. Potrzebował kilku „chłopów z jajami”. Wyrażał się oględniej od młodszych oficerów. Zgłosiłem się i ja. Rzucił na mnie okiem, ale wybrał innych. Na wypad brano głównie uzbrojonych, a innych tylko wtedy, gdy wykazywali wyjątkowego żołnierskiego ducha. Sądzę, że może bagnet, długi fiński nóż, a na pewno i średniowieczny łuk by wystarczył. Wkrótce dowiedziałem się, że był to dowódca batalionu, kapitan Sosna. Oficerowie poprzyczepiali sobie gwiazdki, ale reszta nie miała żadnych odznak. Dowódca mojej kompanii, śniady brunet o krzywym nosie, porucznik Lis, jest kawalerem krzyża Virtuti Militari. Otrzymał go w 1939 roku.
Dostaliśmy się w łapy tego podporucznika w granatowej cyklistówce, o tłustej, piegowatej twarzy, niewyparzonej mordzie i ohydnym głosie. Wciąż musztrował, poganiał, przeganiał, wyzywał i spoglądał na nas z obrzydzeniem.
– To nie harcerstwo – wydzierał się – to jest wojsko!
Usłyszawszy to po raz pięćdziesiąty czy setny, odczułem mdłości. Co by się zrobiło czy powiedziało, wyzywał od harcerzy. Na widok swojego plutonu, jak ktoś później trafnie zauważył, dostawał wzwodu języka. Pojawiali się też inni nieznani podporucznicy, podchorążowie, podoficerowie. Ustawiali nas, odliczali, musztrowali, zapisywali, rugali.
Kanonada zaczęła się nasilać. Podobno czołgi przebijały się Towarową do Wolskiej i wycofywały na zachód. To znowu jakoby wracały z zachodu i z Wolskiej skręcały w Towarową. Pojawili się ranni. Wyobrażałem sobie Powstanie jako wielką przygodę – „na oklep na koniu, kochanka w jednej ręce, rewolwer w drugiej”, jak podkpiwał ze mnie mój przyjaciel Lolek marksista.
A tu siedzę w browarze, staję na baczność, robię zwroty, przysłuchuję się opowieściom o tych, co walczą, i czekam na przydział broni. Boję się nawet robić coś na własną rękę, bo skreślą z listy powstańców jako dezertera i broni już nigdy nie powącham. I tak ciągnie się ten okropny dzień. Ci, co walczą, wracają z linii już częściowo przystrojeni w niemieckie uniformy. Jeśli mundur nie pasuje, wymieniają między sobą, rzadziej przehandlowują. Podaż mała, popyt ogromny. Niemiecka czapka, kurtka, pas, nie mówiąc już o hełmie, jest przedmiotem dumy i podziwu. Oficerowie, zwłaszcza starsi wiekiem, na ogół ubrani są po cywilnemu albo noszą części polskich przedwojennych mundurów. Tłum powstańczy jest w zasadzie odziany po cywilnemu, z pewnym odchyleniem w stronę żołniersko-sportowo-robotniczą. Tu i ówdzie nakrapiany wojskowymi czapkami, kurtkami, spodniami – jasnozielonymi przedwojennej armii polskiej, szarozielonymi Wehrmachtu i trawiastymi niemieckiej policji. Wiatrówki, drelichy, bryczesy, buty narciarskie, granatowe uniformy, czapki tramwajarskie, kolejarskie, furażerki, cyklistówki, berety. Wyróżniają się pasy: fryzjerskie do ostrzenia brzytew, niemieckie z napisem „Gott mit uns”[17]i ozdobne oficerskie, jasnobrązowe, inkrustowane mosiądzem. Aby zapobiec rozstrzelaniu w razie dostania się do niewoli, każdy ma biało-czerwoną opaskę na lewym ramieniu.
Po paru dniach przyszedł rozkaz – przełożyć opaski z lewego na prawe. Powodem tego było, iż coraz więcej powstańców nosiło niemieckie mundury i zachodziła obawa, że jeden Polak może zabić drugiego. Przy strzelaniu, zwłaszcza z rewolweru, prawe ramię jest lepiej widoczne od lewego, więc opaski miały zapobiegać omyłkom.
Najoczywiściej rozkaz ten nie miał sensu. Niemcy zapewne doświadczali podobnych trudności w rozpoznawaniu własnych żołnierzy, a biorąc pod uwagę, że posiadali oni olbrzymią przewagę ognia, zamieszanie i trudności we wzajemnej identyfikacji mogły tylko powstańcom wyjść na korzyść. Poza tym Polak do bałaganu przyzwyczajony, a Niemiec traci głowę.
W przerwach między zbiórkami pętam się po podwórzu browaru, a dookoła wre bój. W Warszawie Powstanie, bitwa na wschodnim przedpolu stolicy, front od Bałtyku do Morza Czarnego, Włochy, Normandia. A tu, u Haberbusza, nie wiadomo, co się gdzie indziej dzieje, i to nie z braku wiadomości, ale z nadmiaru. Czego się tu nie słyszy: Rosjanie przerwali front i obchodzą Warszawę od zachodu, Grodzisk już zajęty, Wehrmacht buntuje się i tylko SS walczy, Mokotów i Żoliborz są oczyszczone z wroga, Niemcy walczą tylko z Rosjanami, w Normandii poddają się Amerykanom. Na ogół obowiązuje zasada, że im dalszy teatr wojenny, tym pomyślniejsze wiadomości. Wydaje się, że najtwardszy opór stawiają Niemcy w naszej dzielnicy.
Środkiem mego świata jest browar Haberbusza, a zwłaszcza jego podwórze. Sanitariuszki, jak zgłodniałe wilczyce, przepychają się do nielicznych rannych, aby pierwszy raz w życiu założyć opatrunek na prawdziwą ranę. Trzeba stać na nogach cały czas i niczego nie spuszczać z oka, by pierwszemu dopaść, gdzie należy, nim zaczną rozdzielać broń. Teraz już nie mówią o broni z tajnych magazynów, ale tylko o tej zdobytej na Niemcach.
Z browaru wyruszają grupy wypadowe na linię. Linia to coś nieokreślonego, zbieranina nazw: Towarowa, Twarda, Waliców, Chłodna, Krochmalna, Grzybowska, Wronia, Ogrodowa, Nordwache[18]. A wieści zmieniają kierunek jak fale w oku cyklonu. To Towarową uciekają płonące czołgi obrzucane butelkami z benzyną, politurą, pokostem, spirytusem, eterem. To znów na odmianę Towarową toczą się zwycięskie czołgi, domy stają w ogniu, ulica zasłana trupami. I tak powoli dla nas, zgromadzonych w browarze, ulica Towarowa staje się najważniejszym frontem drugiej wojny światowej.
Po południu nastrój się pogarsza, w każdym razie mój nastrój. Nieuzbrojeni będą odesłani do domu. Tak się kończy sen o szpadzie. Czołgi znowu kręcą się w pobliżu. Gdzie spojrzeć – dymy pożarów.
Przystanąłem obok wartownika w bramie browaru. Uzbrojeni, choćby tylko w byle pukawkę, zaczynają odnosić się do nas jak do bandy dekowników i tchórzów. Ale ten powstaniec nie zadziera nosa, choć ma i karabin, i niemiecki hełm. Kulomiot strzela wzdłuż ulicy. Pierwszy raz słyszę zgrzyt kul ślizgających się po murze. Dostaję mdłości, brakuje mi powietrza. Robię jednak wysiłek, by nie przerwać rozmowy. Wartownik wyjął lusterko z kieszeni, przetarł, ostrożnie wysunął je poza załom ściany i patrzy w odbiciu w stronę, skąd strzelają. Nagle uderza mnie coś niezwykle oczywistego, że strzelić to nie znaczy trafić, że kula, która przelatuje o krok od mego brzucha, jest równie niegroźna jak ta, która leci o kilometr, i nawet mniej groźna od niewystrzelonej. Odczuwam wielką ulgę.
Już nie pamiętam pseudonimu wartownika, widywałem go od czasu do czasu, ostatni raz koło Pasażu Simonsa. Drasnęło go po głowie… nie mógł zdjąć hełmu, bo stalowa blacha wgniotła się do środka i wczepiła w skórę.
Wciąż wałęsam się po podwórzu, przy każdym kroku bolą mnie stopy, bo obtarłem skórę do żywego w mokrych butach na gołe nogi. Mógłbym równie dobrze usiąść pod murem i wypoczywać, ale trzeba nasłuchiwać, co w trawie piszczy, a najważniejszy pisk i najcichszy – to rozdział broni. Kleję się do tych, co uzbrojeni wpadają na podwórze, opowiadając o niewidzialnym froncie. Złe wiadomości są złe, za dobre – też złe. Na wieść, że Niemcy skapitulowały i zawieszenie broni rozpoczyna się za parę godzin, gryzę się, że przepadła ostatnia nadzieja wzięcia udziału w walce.
Strzelca Groźnego zna cały batalion nie tylko dlatego, że jest wciąż na gazie. Pośrodku podwórza, otoczony potrójnym kręgiem słuchaczy, opowiada, jak to ze strachu wytrzeźwiał w okamgnieniu pomimo wypicia półlitrówki przed akcją. We dwóch, on z granatem, a drugi powstaniec z rozpylaczem, zaczaili się w rozwalonym składzie przy Towarowej. Nadjechał czołg. Groźny rzucił wielki granat. Czołg zakręcił, stanął i jął strzelać dokoła. Groźny wczołgał się pod kawałek zerwanej blachy i przeleżał pod gradem kul. Po dłuższej chwili wyszli z czołgu żołnierze. Myślał, że po niego. Z kilkunastu kroków, spod blachy, przyglądał się, jak naprawili gąsienicę i odjechali. W tym czasie ten z rozpylaczem, uciekłszy wcześniej, zdążył rozpowszechnić wieść o śmierci kolegi. I tak Groźny przez godzinę był pierwszym poległym kompanii Lisa.
Pewien powstaniec z wielkim naganem u pasa, gdy się użalałem na bezczynność, poradził mi:
– Tu, u Haberbusza, będziesz czekać na broń aż do usranej śmierci, przyczep się do grupy bojowej i jak coś zdobędą na Niemcach, może dostaniesz.
Tymczasem, gdy w pobliżu nie ma czołgów, razem z ludnością cywilną wznosimy barykady. W ostateczności będę się chwalił w przyszłości, jak to je budowałem pod niemieckim ostrzałem. Lecą na ulice krzesła, stoły, łóżka, fotele, blacha, obrazy, portrety Hitlera i nawet pierzyny. W języku wojskowym to się nazywa przesłona. Starsi, zwłaszcza ci, którzy służyli w carskiej armii, twierdzą, że taka kula, która nawet grube drzewo przebije, zaplącze się w pierze i nie przeleci na wylot. Rosną też prawdziwe barykady z płyt chodnikowych, kocich łbów i worów z piaskiem. Na ogół niebezpieczeństwa nie ma. Raz słychać strzały z lewa i chowamy się po prawej stronie barykady, a po kwadransie na odwrót.
I tak się wlecze i wlecze ten dzień, aż druga noc Powstania zapadła. Deszcz ustał, ale gwiazd nie widać i szaroczerwone chmury wiszą nad browarem. Zszedłem do podziemi Haberbusza i, jak większość, zwaliłem się na podłogę. W półmroku leżymy, siedzimy, drzemiemy, milczymy, rozmawiamy, słuchamy, nasłuchujemy, wstajemy, stajemy na baczność, odliczamy, sprawdzamy pseudonimy, a noc się ciągnie i ciągnie. Ktoś głośno oznajmia, że podchorąży Gołąb został postrzelony w szyję. Nigdy przedtem ani potem o nim nie słyszałem. Ale wiadomość o jego ranie musiała wywrzeć na mnie duże wrażenie, skoro do dziś ją pamiętam. Obok dwóch powstańców półgłosem rozmawiało o kimś, komu w walce z czołgami odłamek oderwał koniec kutasa. Zdjąłem mokre buty z obolałych nóg. Zosia z blizną na szyi założyła mi na otartą skórę opatrunek, pierwszy w jej powstańczej karierze sanitariuszki. Postarała się także o grube wełniane skarpety. Duża blizna na szyi pochodziła od odłamka bomby z września 1939 roku. Dziwnie się czułem, gdy mi obmywała stopy. Wiedziałem, że uważała mnie za prawdziwego żołnierza, a otartą skórę za prawdziwą ranę.
Potężny wybuch wstrząsnął browarem, tynk posypał się z sufitu. Ktoś wyjaśnił, że to „tygrys” strzelił. Jeśli pocisk ma taką moc, pomyślałem, że zakołysał piwnicami wielkiego gmachu, to co będzie, jeśli rzuci się na nas dwadzieścia „tygrysów”. Nie mogę sobie przypomnieć, co się działo potem tej nocy. Pamiętam tylko tyle, że gdy wyszedłem z podziemi i stanąłem na ulicy z granatem w ręku, chmury już ustąpiły gwiazdom i niebo zaczęło szarzeć po wschodniej stronie. Nie wiem, czy ktoś mi dał ten niemiecki granat o długim trzonku, przypominający tłuczek do mięsa, czy też go sam znalazłem.
Jedenastoletni chłopak w wielkim hełmie ze swastyką przykleił się do mnie.
– Panie! Panie! Ja panu pokażę, gdzie są Niemcy, chcą się poddać, chodź pan ze mną.
Prawdopodobnie szukał kogoś uzbrojonego, zauważył mnie. Wątpię, czy kogokolwiek innego tak łatwo by namówił. Znał okolicę, prowadził mnie głównie podwórkami i tyłami kamienic, aż znaleźliśmy się koło kina Faun. Po drodze, ku wielkiemu zadowoleniu i rozczarowaniu, znalazłem niemiecki hełm. Za mały, ale i tak go włożyłem, a raczej nasadziłem na czubek głowy. Uszy wystawały mi spod stalowej blachy, a hełm kiwał się i ześlizgiwał w biegu. Ręką musiałem go podtrzymywać. Z kina, leżąc na brzuchu, przez małe okienko na piętrze rozglądaliśmy się po okolicy. Przed nami, po drugiej stronie Żelaznej, na skrzyżowaniu z Chłodną, stał nowoczesny budynek – obok bramy, bunkier i filary. A więc to jest ta sławna Nordwache, o której tyle słyszałem od dwóch dni. Widniało, cisza… ani śladu człowieka, żywego czy trupa. Cała ulica zarzucona kawałkami cegieł, dachówek, tynkiem, szkłem, żelastwem, a wszystko pokryte szarym pyłem, który w mdłym świetle poranka nadawał przedmiotom miękkie, zaokrąglone zarysy bez kontrastów, bez cieni. Było w tym coś z krajobrazu innej planety.
Pośrodku Żelaznej, kilkanaście kroków od bunkra, stała platforma do przewożenia mebli, załadowana workami z cukrem. Nieopodal jeszcze jedna. Cztery konie spokojnie żuły obrok. Po drugiej stronie skrzyżowania znajdowała się kamienica Zommera, skąd do niedawna Niemcy strzelali, przebijając się z Nordwache.
Sytuacja najwidoczniej zmieniła się od czasu, gdy chłopak był tu ostatni raz w nocy. Kamienica wydawała się wymarła – jak wszystko dokoła. Oczywiście Niemcy, jeśli jeszcze tam się kryli, nie mieli powodu strzelać w pustą ulicę. Lustrując okolicę, myślą nieustannie wracałem do hełmów, małego na mojej i dużego na jego głowie. Zaproponowałem zamianę. Chłopak najpierw nie zgodził się, choć hełm spadał mu na oczy i kolebał się przy każdym kroku. W jego rozumowaniu wielki hełm miał taką przewagę nad małym jak parabellum nad damskim rewolwerem. Musiałem groźbą doprowadzić transakcję do końca. Po wymianie pasowały nam jak ulał.
Sprintem przebiegliśmy przed domem Zommera i wzdłuż ściany czynszowej kamienicy, słysząc tylko słabe echo własnych kroków i zgrzyt szkła. Wpadliśmy do bramy. To tu! Ściskałem granat w garści. Na końcu trzonka znajdowała się metalowa zakrętka. Zdawało mi się, że aby odbezpieczyć granat, wystarczyło ją odkręcić. Nie wiedziałem, że pod zakrętką jest szklana perełka na sznurku, którą wpierw należało pociągnąć, a potem dopiero rzucać. Ostrożnie posuwaliśmy się w głąb bramy.
W przeciwległym kącie podwórza stało dziesięciu Niemców z bronią u nogi, paru bez czapek. Wzajemnie przyglądaliśmy się sobie. Rozwidniło się już do tego stopnia, że nawet na dnie studni warszawskiego podwórka widać było szarą zieleń mundurów i ogolone twarze. Nie wiedziałem, co dalej robić. Zawołać „Hände hoch!”[19] – nie miało sensu, a niewiele więcej po niemiecku umiałem. Zresztą nie okazywali wrogich zamiarów.
Scena jak z krainy baśni: Niemcy to okrutni rycerze, na których ktoś rzucił klątwę, i tak jak stali, zamarli bez ruchu na wieki. Jeśli krzyknę „Hände hoch!”, czar pryśnie, ockną się ze snu, wybuchną śmiechem i strzelą do mnie. I tak patrzyliśmy na siebie bez drgnienia, bez słowa. Ugiąłem nieco kolano, gotów skoczyć w tył. Wtem żołnierz ruszył ku mnie wolnym krokiem, niosąc na ramieniu coś w rodzaju karabinu maszynowego, a w ręce metalowe pudło. Zatrzymał się obok, wręczył mi karabin maszynowy z wielkim płaskim bębnem, wyjaśniając słowem i ruchem ręki. Otworzył pudło – w środku znajdowały się taśmy amunicyjne. Lekko potakiwałem głową i kilka razy powiedziałem:
– Ja, ja…[20]
Niemiec mówił wolno, wyraźnie, że mógłbym powtórzyć słowa, ale i tak nie zrozumiałem. W końcu odszedł w przeciwny kąt podwórza, my zaś podnieceni wypadliśmy na ulicę.
Wieść, że Niemcy kapitulują, musiała już dosięgnąć piwnic. Nie dowierzając głuchej ciszy, co odważniejsi cywile zaczęli gromadzić się w bramach, ale jeszcze nie wysuwali się na chodnik. Myśmy zaś szli środkiem jezdni, obaj w hełmach, opasani taśmami z amunicją, ja z olbrzymim karabinem maszynowym na ramieniu. Widząc nas tak pewnych siebie, cywile zaczęli wysuwać się na ulicę. Wkrótce cała gromada nas otoczyła. Ludzie, radośni i podnieceni, częstowali nas papierosami, które wsadziliśmy do kieszeni. Ja raz tylko w życiu zaciągnąłem się i zasłabłem. Mojemu kompanowi też chyba zabrakło odwagi, żeby zapalić papierosa, zwłaszcza w obecności tylu dorosłych. Ktoś przybiegł z aparatem fotograficznym, pożyczyłem chłopakowi granat do zdjęcia.
Cywile wzięli nas za tych, co w trzydniowym boju rozgromili Niemców. Fakt, że mało co się odzywaliśmy, mówił sam za siebie. Stojąc obok mnie, po raz pierwszy od początku okupacji czuli się zupełnie bezpieczni na warszawskiej ulicy, nie mając pojęcia, że ja nie umiem strzelać i nawet nie wiem, jak odbezpieczyć granat. Prawdziwych powstańców, tych, co walczyli, nigdzie nie było widać. Mijając cywilów, którzy w coraz większej liczbie wylegli na ulice, kierowaliśmy się do browaru, oczekując równie entuzjastycznego przyjęcia.
Nasz karabin maszynowy był najbardziej okazałą bronią, jaką dotąd widziałem w polskich rękach. Kule, olbrzymie, znacznie grubsze od zwykłych karabinowych i pistoletowych, miały kaliber 11,4. Żartowano, że jak się taką dostanie w głowę, to mózg uszami wychodzi.
Na oczach tłumu nieuzbrojonych powstańców przemaszerowaliśmy przez podwórze browaru do magazynu, gdzie znajdowało się dowództwo kompanii. Lis z zadowoleniem obejrzał broń i pochwalił z umiarem. Nie było to typowe wyposażenie ani armii niemieckiej, ani armii polskiej, wzięli więc karabin maszynowy do rusznikarza. Wtedy dowiedziałem się, że był to amerykański thompson. Usiadłem i czekam. Różni podporucznicy, podchorążowie, podoficerowie, łączniczki wpadali, pogadali i wypadali. Pojawił się także podporucznik Konar, ten w granatowej cyklistówce, o bladej, tłustawej, popryskanej piegami twarzy. Z miejsca mnie obsztorcował i kazał się wynosić. Po raz pierwszy postawiłem się, powiedziałem mu o thompsonie i że czekam na porucznika Lisa, który w tym czasie wyszedł.
– Dostaniecie inną broń – obiecał Konar i kazał mi iść do mojego plutonu, jako że komenda dowódcy kompanii nie jest miejscem dla łazików.
Nie usłuchałem. Inni podporucznicy, podchorążowie, sierżanci, plutonowi, kaprale także mnie się czepiali, ale zbywałem ich opowieścią o thompsonie i stwierdzeniem, że czekam na Lisa. Tak przeszła godzina lub dwie, zanim Lis wrócił. Musiał mnie widzieć, wchodząc, ale potraktował jak powietrze. Odczekałem trochę, podchodzę, stukam obcasami, prężę się na baczność. Ledwie zacząłem:
– Panie poruczniku, starszy strzelec Krok melduje się…
A Lis do mnie:
– A wy co się tu kręcicie? – mówi. – Odmaszerować do waszego plutonu.
Na to ja na wpół zdławionym głosem:
– Panie poruczniku, a gdzie jest mój karabin maszynowy?
– Karabin maszynowy jest już na linii i nie jest wasz. Jest własnością Armii Krajowej. Nie zawracajcie mi głowy duperelami.
Odwrócił się i rozmawiając z innym oficerem, wyszedł. Inaczej wyobrażałem sobie kawalera krzyża Virtuti Militari. Tak zostałem obrabowany i rozbrojony po raz pierwszy.
Szwendam się po podwórzu browaru, znowu jeden z kilkuset nieuzbrojonych, przygnębiony, z poczuciem osobistej klęski. Jakby dla kontrastu wokół mnie nastrój odświętny, dzień zwycięstwa. Pojedynczo i po kilku przyprowadzają jeńców: żołnierzy, policjantów, folksdojczów. Zosia z blizną na szyi poznała przebranego po cywilnemu SA-mana, dyrektora jej fabryki. Zaraz go schwytano i razem z kilkudziesięcioma innymi zamknięto w garażach Haberbusza. Na podwórze wjeżdżają zdobyczne ciężarówki, budy policyjne, do których łapano ludzi, ciągniki na gąsienicach, samochody osobowe, łaziki, motocykle. Przyjeżdżają też dwie platformy z cukrem. Coraz więcej powstańców nosi teraz niemieckie mundury, hełmy i wojskowe buty. Wygląda, że i broni trochę przybyło. Ludność wyległa na ulice. Zdobyczne wozy jadą wolno, oblepione cywilami i powstańcami. Rozpoznaję wiele twarzy pośród tych „zwycięzców” – przez dwa dni razem wałęsaliśmy się po podwórzu Haberbusza.
Granat za pasem to jedyne, co mi daje status uzbrojonego żołnierza, więc pilnuję go jak oka w głowie. Tak długo, jak go mam, przedstawiam pewną wartość bojową i siłę ognia. Jeśli go rzucę w Niemców, znowu stanę się kibicem.
Od czasu do czasu obiega wieść, że „gołębiarz” strzela ze strychu, i w okamgnieniu ulica pustoszeje na parę minut.
Mały oddział uzbrojonych powstańców przekracza szybko jezdnię. Wśród nich widzę Edka, z którym chodziłem do tej samej klasy gimnazjum przez trzy lata. Ledwo go poznałem w niemieckim hełmie. Twarz mu zmężniała, wyrósł, prawie mnie dogonił. Przed wojną przezywali go „pajdkiem”, a nawet „kucyk” na niego wołali. Choć taki mały, zadziorny był. W pierwszej klasie tylko my dwaj na trzydziestu chłopców nie wstąpiliśmy do harcerstwa z powodu wstrętu do zbiórek i salutowania. Ucieszyliśmy się ze spotkania.
– Co robisz? – zawołał Edek.
– Właściwie to nic! – odkrzyknąłem.
– No to chodź z nami!
I tak dołączyłem do plutonu Kobuza w kompanii Wiernego, którą właśnie przerzucono na stanowiska wzdłuż ulicy Wroniej. Z rozmów dowiedziałem się, a o niczym innym nie mówili, o oblężeniu Nordwache. Na wniosek Edka, ku mojej ogromnej, choć ukrytej radości, przyjęto mnie do drużyny podchorążego Kuby, która obsadziła skrzyżowanie Wroniej z Grzybowską. Było to ubezpieczenie browaru Haberbusza od strony Towarowej, gdzie nadal toczyły się walki, głównie z czołgami.
Zajęliśmy stanowiska na pierwszym piętrze. Ulicę przegradzała mizerna barykada, którą duży czołg rozjechałby, nie zwalniając zbytnio biegu. Wzdłuż ściany, pod oknami, ustawiliśmy rząd butelek z benzyną. Wokół butelek był przyklejony papier, który w zetknięciu z benzyną automatycznie zapalał się.
Wiele lat później, gdy zacząłem czytać po angielsku, dowiedziałem się, że zwykła butelka z benzyną miała wyszukaną nazwę Molotov Cocktail. Zapewne był to wymysł sowieckiej propagandy, rozpowszechniony przez zachodnie piśmidła. A oto inny podobny przykład. My, w Polsce pod niemiecką okupacją, słyszeliśmy o straszliwej sile zniszczenia i grozie, jaką budziła wśród Niemców rosyjska wyrzutnia rakietowa, zwana przez żołnierzy pieszczotliwie „katiuszą”. W książkach o wojnie w języku angielskim nazywano ją wyłącznie „organami Stalina”. Tak to prasa liberalnego Zachodu zamiast rosyjskiego żołnierza czy konstruktora sławiła dyktatora mordercę i jego pomagiera.
Z magazynu obok przyniosłem zapas politury i pokostu, rozlałem do pustych butelek, wytarłem je do sucha, aby się z ręki nie wyślizgnęły przy rzucaniu, i ustawiłem równo pod parapetem jak na paradzie, łebek w łebek. Potem obliczyłem, gdzie kule mogą rykoszetować, i przestawiłem. Pedanteria, z jaką wypełniłem to zadanie, nie uszła uwagi obecnych. W razie ataku czołgów najpierw rzucimy butelki z benzyną, a gdy już się zapali, przyjdzie kolej na pokost i politurę.
Gadamy, jemy, moi nowi towarzysze słabną w oczach. Wkrótce zdejmują buty i walą się na łóżka, aby odespać dwie noce i czterdziestoośmiogodzinne napięcie nieustającej walki. Siedzę w oknie z przydziałowym karabinem i gapię się na ulicę. Pierwszy raz w życiu jestem na stanowisku bojowym i już mi ufają, że w razie niebezpieczeństwa nie ucieknę. Ludność razem z tyłowymi formacjami wzmacnia barykady. Ja, żołnierz frontowy, przyglądam się, jak łomami podważają płyty chodnikowe, kocie łby, sypią piasek do worków. Młody powstaniec wyciągnął gipsowe popiersie Hitlera i popisuje się, rzucając je o barykadę, a w końcu rozbijając łomem na kawałki.