44,00 zł
Przywiązany do bujanego fotela w ciemnym kącie pokoju Murphy wykonuje tylko najdrobniejsze, mimowolne ruchy. Próbuje pogrążyć się w niebycie.
Murphy jest pierwszym dłuższym tekstem literackim, z którego Samuel Beckett był zadowolony. Napisał go w ciągu dziesięciu miesięcy (sierpień 1935 – czerwiec 1936) w sześciu cienkich zeszytach.
Oto pierwszy polski przekład tej powieści.
Bardziej szczegółowo fabułę kreśli Giorgio Manganelli: „Spotykamy [Murphy’ego] na pierwszej stronie, siedzi nago w fotelu na biegunach, przywiązany siedmioma szarfami […]. Dowiemy się później, że odrzuca wszelki związek pomiędzy przyczyną a skutkiem i wyznaje archaiczną koncepcję ducha i ciała [cieszy się, że jedno nie wynika z drugiego] […]. Murphy nie zamierza pracować i najpierw się broni, a potem ucieka przed miłością; na koniec zaś kultywuje obrzydzenie wobec siebie samego, choroby, śmierć”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 324
Książka dofinansowana przez Literature Ireland
Tytuł oryginału
Murphy
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych
Łukasz Piskorek
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Opracowanie redakcyjne
Elżbieta Staśkiewicz
Korekta
Renata Kuk, Maciej Korbasiński, Piotr Królak
First published in Great Britain in 1938
by G. Routledge and Co., London
First published as a Jupiter Book in 1963 by John Calder Publishers
New edition published in 1977
This edition first published in 2009 by Faber and Faber Ltd
Bloomsbury House
74–77 Great Russell Street, London wcib 3da
All rights reserved
© Samuel Beckett, 1938, 1963, 1977
© The Estate of Samuel Beckett, 2009
Afterword © J. C. C. Mays, 2009
© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Maciej Świerkocki
Polub PIW na Facebooku
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Wydanie pierwsze, Warszawa 2021
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-300-8
Słońce świeciło, bo nie miało innego wyboru, nie oświetlało jednak nic nowego. Murphy siedział poza zasięgiem słonecznego dysku, jak gdyby był wolny, w swoim skromnym mieszkaniu w zaułku w West Brompton. Przez chyba mniej więcej sześć miesięcy jadł, pił, spał, ubierał się i rozbierał w średniej wielkości klatce, wychodzącej na północny zachód, z której rozciągał się niczym niezakłócony widok na średniej wielkości klatki wychodzące na południowy wschód. Niedługo będzie musiał znaleźć sobie coś innego, zaułek został bowiem skazany na zagładę rozbiórki. Niedługo będzie musiał zacisnąć zęby i zacząć jeść, pić, spać, ubierać się i rozbierać w zupełnie obcym dla siebie otoczeniu.
Siedział nago w bujanym fotelu z nieobrobionego drewna tekowego, który zgodnie z gwarancją miał nie pękać, nie paczyć się, nie kurczyć, nie butwieć i nie skrzypieć w nocy. Należał do niego, zawsze przy nim był. Kącik, gdzie siedział Murphy, był odgrodzony zasłoną od Słońca, biednego, kochanego Słońca, znajdującego się znowu, po raz miliardowy, w znaku Panny. Murphy’ego krępowało siedem szarf. Dwie wiązały golenie z biegunami, jedna uda z siedziskiem, dwie piersi i brzuch z oparciem, jedna zaś nadgarstki z tylną poprzeczką fotela. Mógł wykonywać tylko najdrobniejsze, mimowolne ruchy. Lał się z niego pot, Murphy napinał więzy. Nie było widać, że oddycha. Jego oczy, zimne i niewzruszone jak u mewy, patrzyły w górę na opalizujący na pleśniejącym gzymsie rozbryzg kurczącej się i blaknącej plamy. Zegar z kukułką zakukał gdzieś dwadzieścia albo trzydzieści razy, i ten dźwięk stał się echem wołania na ulicy, które wtargnęło do klatki Murphy’ego i zabrzmiało wyraźnie jak Quid pro quo!Quid pro quo!
Takich widoków ani odgłosów nie lubił. Zatrzymywały go w świecie, do którego należały one, ale nie on, jak miał naiwnie nadzieję. Zastanawiał się mgliście, co załamuje światło słoneczne w pokoju i jaki to towar na sprzedaż proponują te krzyki. Mgliście, bardzo mgliście.
Siedział w fotelu w takiej, a nie w innej pozycji, ponieważ sprawiało mu to przyjemność! Po pierwsze, jego ciału: koiło je. Po drugie, wyzwalało jego umysł. Intelektualnie Murphy ożywiał się dopiero wtedy, kiedy cieleśnie ogarniało go takie ukojenie, jakie opisano w rozdziale szóstym. A życie we własnym umyśle sprawiało mu przyjemność, i to takiego rodzaju, że słowo „przyjemność” nie było w stanie jej oddać.
Niedawno uczył się w Cork pod kierunkiem niejakiego Neary’ego. Człowiek ten potrafił w tamtym czasie zastopować akcję swojego serca, właściwie kiedy tylko chciał, i utrzymywać je w rozsądnych granicach bezruchu przez dowolnie długi czas. Tę rzadką umiejętność, którą po latach ćwiczeń nabył gdzieś na północ od rzeki Narbada, stosował oszczędnie, rezerwując ją na sytuacje nieznośnie irytujące, jak kiedy chciał się napić i nigdzie nie mógł dostać nic do picia, gdy wpadał w ręce Gaelów i nie był w stanie uciec, albo jeśli nachodziła go beznadziejna oskoma seksualna.
Murphy nie pragnął siedzieć u stóp Neary’ego po to, aby nauczyć się wstrzymywać akcję serca, uważał bowiem, że dla człowieka o jego temperamencie szybko okazałoby się to zabójcze; chciał tylko po prostu wyposażyć własny mięsień sercowy w odrobinę tego, co Neary, w tamtym czasie pitagorejczyk, nazywał Apmonią. Serce Murphy’ego było tak irracjonalne, że żaden lekarz nie potrafił wskazać źródła problemu. Kiedy je badano, obmacywano, osłuchiwano, opukiwano, prześwietlano i kardiografowano, zachowywało się pod każdym względem należycie. Schowane w zamknięciu i pozostawione samo sobie, by działać, przypominało jednak Pietruszkę w komórce. Podejmowało takie wysiłki, że można było sądzić, iż jego właściciel lada moment dostanie apopleksji, po chwili zaś ogarniało je takie wzburzenie, jak gdyby miało zaraz pęknąć. Apmonią Neary nazywał stan pośredni pomiędzy tymi ekstremami. Gdy znudził się tą nazwą, mianował go Izonomią. A kiedy miał już dość brzmienia Izonomii, zastąpił ją Dostrojeniem. Mógł używać takiej nazwy, jaka mu się żywnie podobała, lecz serce Murphy’ego nie chciało wejść w określany przez nią stan. Neary nie umiał bowiem wymieszać przeciwieństw w sercu Murphy’ego.
Ich pożegnanie pozostawiło po sobie niezatarte wspomnienia. Neary zbudził się z kamiennego snu, w jaki czasami zapadał, i stwierdził:
– Życie to po prostu figura i tło.
– Ale i wędrówka po to, by dom odnaleźć – odparł Murphy.
– Twarz – ciągnął Neary – bądź też układ wielu twarzy na tle rozdętego, rozkwitającego i rozbrzęczanego zamieszania. Myślę o pannie Dwyer.
Murphy pomyślałby o pannie Counihan. Neary zacisnął pięści i podniósł je na wysokość głowy.
– Zdobycie uczuć panny Dwyer chociażby na jedną krótką godzinę – powiedział – przyniosłoby mi bezgraniczne korzyści.
Kostki palców jak zwykle zbielały mu pod skórą – w tym położeniu miały przypominać unmittelbar. Następnie jego dłonie otworzyły się zupełnie prawidłowo, najszerzej jak to możliwe – i była to Negativität. Murphy’emu wydało się, że istnieją dwa równie zasadne sposoby, na jakie dałoby się dokończyć ten gest i dotrzeć do Aufheben. Neary mógłby więc na przykład ukryć teraz twarz w dłoniach w eleganckim geście rozpaczy albo pozwolić im bezwładnie opaść na szwy spodni, wychodząc z założenia, że rozpoczęły swą podróż właśnie z tego punktu. Wyobraźcie sobie zatem irytację Murphy’ego, gdy Neary zacisnął pięści jeszcze gwałtowniej niż przedtem i zabębnił nimi w klatkę piersiową.
– Na pół godziny – powiedział. – Na piętnaście minut.
– A potem? – spytał Murphy. – Z powrotem na Teneryfę i do małp człekokształtnych?
– Możesz sobie szydzić, możesz drwić, ale fakt pozostaje faktem, że prochem jest wszystko, w każdym razie w tej chwili, co nie jest panną Dwyer. Jedyna zamknięta figura na amorficznym pustkowiu, i w dodatku pusta! Mój tetraktysawiec!
Taka była miłość Neary’ego do panny Dwyer, która kochała kapitana lotnictwa Ellimana, który kochał pannę Farren z Ringsakiddy, która kochała księdza Fitta z Ballinclashet, który gotów był przyznać się szczerze do niejakiego pociągu do pani West z Passage, która z kolei kochała Neary’ego.
– Odwzajemniona miłość jest niczym krótkie spięcie – powiedział Neary, a te jego słowa przypominały uderzenie dające początek błyskotliwej wymianie ciosów.
– Miłość, która podnosi oczy – ciągnął – będąc w męce; która łaknie czubka jej umoczonego w lakierze małego palca, aby schłodzić swój język... Tobie, jak rozumiem, jest ona obca.
– Jak tureckie kazanie – odpowiedział Murphy.
– Lub ujmując rzecz inaczej: to pojedynczy, jaśniejący, zorganizowany, gęsty kleks w tumulcie heterogenicznej stymulacji.
– Kleks to właściwe słowo – zauważył Murphy.
– Właśnie tak. A teraz uważaj, co ci powiem. Z jakiejkolwiek przyczyny, dla której nie umiesz kochać... Chociaż istnieje przecież jakaś panna Counihan, prawda?
Rzeczywiście, jakaś panna Counihan istniała.
– Powiedzmy, że zostałeś poproszony, żeby określić, powiedzmy sobie, swoje stosunki z nią – powiedział Neary. – No więc mów, Murphy.
– Są przedsercowe raczej niż sercowe. Wymęczone. Niczym hrabstwo Cork. Zdeprawowane.
– Właśnie tak – powiedział Neary. – No dobrze. Z jakiejkolwiek przyczyny, dla której nie umiesz kochać na mój sposób, a możesz mi wierzyć, że innego nie ma, z tej samej przyczyny, jakakolwiek by ona była, twoje serce jest takie, jakie jest. I dalej, z tej samej przyczyny...
– Jakakolwiek by ona była – wtrącił Murphy.
– Nie mogę nic dla ciebie zrobić.
– Niech Bóg pobłogosławi mojej duszy.
– Właśnie tak – stwierdził Neary. – Muszę powiedzieć, że szyszynka skurczyła ci się do zera.
Rozbujał fotel do maksimum, po czym się odprężył. Świat powoli cichł, tamten wielki świat, gdzie Quid pro quo wykrzykiwano tak, jak gdyby chodziło o jakiś towar na sprzedaż, a światło nigdy nie bladło dwa razy w ten sam sposób; on wolał ten mały świat, jaki opisano w rozdziale szóstym, gdyż mógł w nim kochać sam siebie.
Słuchawka telefonu stojącego w bezpośredniej bliskości zadrżała na widełkach. Zapomniał ją zdjąć. Jeżeli natychmiast nie odbierze, przybiegnie gospodyni, żeby to zrobić, albo jakiś inny lokator, wtedy zaś Murphy zostanie zdemaskowany, ponieważ drzwi nie były zamknięte. Nie dawało się ich zamknąć żadnym sposobem. Dziwne lokum, drzwi zwisające bezwładnie na zawiasach, a przecież telefon działał. Pokój wynajmowała jednak wcześniej pewna mająca najlepsze lata za sobą dziwka, której przeszłość była nieskromna niczym szkarłat babilońskiej nierządnicy i dawno już obumarła. Telefon, uznawany przez nią w najpomyślniejszym okresie za przydatny, w schyłkowym stał się niezbędny, wtedy zarabiała bowiem jedynie w takim przypadku, gdy dzwonił jakiś klient z dawnych dni. Otrzymywała wówczas rekompensatę za niepotrzebny kłopot.
Nie był w stanie oswobodzić ręki. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć na schodach spieszne kroki gospodyni albo innego lokatora. Derkający głośno, lecz spokojnie telefon szydził z niego. Wreszcie Murphy uwolnił jedną dłoń i chwycił słuchawkę, którą w zdenerwowaniu przyłożył sobie do ucha, zamiast od razu rzucić ją na podłogę.
– Niech cię Bóg błogozdławi – powiedział.
– Właśnie to robi – odparła Celia.
Szybko położył słuchawkę na kolanach. Ta część jego ciała, której nienawidził, łaknęła Celii, a ta, którą kochał, kurczyła się w sobie na samą myśl o niej. Jej wsparty o niego głos rozpaczał cicho. Murphy wytrzymał trochę czasu w tej pozycji, a potem znów wziął słuchawkę do ręki i zapytał:
– Czy ty już nigdy nie wrócisz?
– Mam to – powiedziała.
– Też mi nowina – odparł.
– Nie o to chodzi. Chodzi o to, co mi kazałeś...
– Wiem, o co chodzi.
– Więc spotkaj się ze mną, gdzie zwykle, o tej samej, co zwykle. Przyniosę to ze sobą.
– To niemożliwe. Spodziewam się odwiedzin przyjaciela.
– Ty nie masz przyjaciół.
– No, może niezupełnie przyjaciela, tylko takiego jednego śmiesznego starszego pana, którego przypadkiem poznałem.
– Możesz się go pozbyć przed spotkaniem ze mną.
– To nie będzie możliwe.
– W takim razie sama ci to przyniosę.
– Nie wolno ci tego zrobić.
– Dlaczego nie chcesz się ze mną spotkać? – spytała.
– Ile razy mam ci powtarzać, że...
– Posłuchaj... Nie wierzę w tego twojego śmiesznego starszego pana. Nie ma takich zwierząt.
Nie odpowiedział. To jego ja, które chciał kochać, było zmęczone.
– Wpadnę o dziewiątej – powiedziała Celia – i ci to przyniosę. Jeżeli cię nie zastanę...
– Jasne – odparł Murphy. – A jeśli będę musiał dokądś wyjść?
– Do widzenia.
Przez chwilę słuchał ciszy w słuchawce, upuścił ją na podłogę, uwięził dłoń z powrotem na poprzeczce fotela i rozbujał go. Powoli poczuł się lepiej, pobudzony intelektualnie w wolności tego światła i mroku, które nie kolidowały ze sobą, nie występowały naprzemiennie i nie gasły ani nie rozświetlały się, wyjąwszy moment komunii, jak opisano to w rozdziale szóstym. Kołysanie stawało się coraz szybsze, coraz krótsze, opalizowanie zanikło, krzyk w zaułku zanikł, jego ciało niebawem się uspokoi. Większa część podksiężycowego świata spowalniała coraz bardziej i wreszcie się zatrzymała, a kołysanie stawało się coraz szybsze i wreszcie także ustało. Jego ciało niebawem się uspokoi, niebawem będzie wolny.
Wiek:
nieistotny.
Głowa:
mała i okrągła.
Oczy:
zielone.
Cera:
jasna.
Włosy:
blond pszeniczny.
Rysy:
żywe.
Szyja:
13¾ cala.
Górna część ramienia:
11 cali.
Przedramię:
9½ cala.
Przegub:
6 cali.
Biust:
34 cale.
Talia:
27 cali.
Biodra i tak dalej:
35 cali.
Udo:
21¾ cala.
Kolano:
13¾ cala.
Łydka:
13 cali.
Kostka:
8¼ cala.
Podbicie:
nieistotne.
Wzrost:
5 stóp i 4 cale.
Waga:
123 funty.
Wypadła z budki telefonicznej jak burza w rozkosznym towarzystwie swoich bioder i tak dalej. Śmigające wokół niej ogniste strzałki, wycelowane w ludzi znajdujących się w miłosnej dyspozycji, były wygasłe, zostały zdmuchnięte jak knotki. Weszła do baru typu saloon w Chef and Brewer, zjadła kanapkę z krewetkami i na stojąco wypiła przy barze kieliszeczek białego porto. Potem, ścigana przez czterech bukmacherów zbierających zakłady futbolowe od klientów i zarabiających cztery szylingi od funta, ruszyła szybkim krokiem do Tyburnii, do mieszkania dziadka ze strony ojca, pana Willoughby’ego Kelly. Nie zatajała przed nim nic poza tym, co jej zdaniem mogło mu sprawić ból, to znaczy prawie nic.
Wyjechała z Irlandii jako czteroletnia dziewczynka.
Kelly twarz miał wąską i głęboko pooraną, ponieważ całe życie spędził w stanie nędznego, sknerowatego spoczynku. Tam, gdzie wszelkie nadzieje zdawały się stracone, jego oblicze wybuchało jednak piękną i nieprzesłoniętą włosami bańką czaszki. Mimo to niewiele już brakowało, aby stosunek wielkości mózgu starca do masy ciała został zredukowany do wskaźnika typowego dla niewielkich ptaków. Pan Kelly wylegiwał się w łóżku i nie robił nic, chyba że na jego konto zapiszemy to, że od czasu do czasu skubał kołdrę.
– Jesteś wszystkim, co mam na tym świecie – powiedziała Celia.
Jej dziadek mościł się wygodnie.
– Ty, i może jeszcze tylko Murphy.
Pan Kelly podniósł się na łóżku. Oczy miał osadzone tak głęboko, że nie mogły się za bardzo wybałuszyć, były jednak w stanie szeroko się otworzyć, i owszem, to właśnie zrobiły.
– Nie rozmawiałam dotąd z tobą o Murphym – powiedziała Celia – bo myślałam, że mogłoby ci to sprawić ból.
– Ból dupy – odparł Kelly.
Opadł z powrotem na poduszki i ten ruch zamknął mu powieki niczym lalce. Chciał, żeby wnuczka usiadła, ona wolała jednak chodzić tam i z powrotem, splatając i rozplatając ręce, jak zwykle. Przyjaźń pary rąk.
Oczyszczona z niepożądanych treści, przyspieszona, poprawiona i skrócona opowieść Celii o tym, co zmusiło ją do wspomnienia Murphy’ego, wygląda następująco:
Kiedy jej rodzice, pan Quentin Kelly z małżonką, zginęli, czule tuląc się do swoich partnerów na pokładzie zbudowanego pod nieszczęśliwą gwiazdą statku „Morro Castle”, Celia, ich jedyne dziecko, poszła na ulicę. Wprawdzie zrobiła w ten sposób krok, pod którym pan Willoughby Kelly nie mógł się podpisać z całym przekonaniem, nie próbował jej jednak od niego odwodzić. Była dobrą dziewczyną, nie miał więc wątpliwości, że dobrze sobie poradzi.
Murphy’ego poznała na ulicy w noc świętojańską, gdy Słońce już weszło w znak Raka. Skręciła z Edith Grove w Cremorne Road, chcąc odświeżyć się zapachem Tamizy na wybrzeżu Chelsea Reach i wrócić przez Lot’s Road, kiedy przypadkowo zerkając w prawo, zauważyła mężczyznę stojącego bez ruchu u wylotu Stadium Street i popatrującego na zmianę na niebo oraz jakąś kartkę. Był to Murphy.
– Ale zaklinam cię – powiedział Kelly. – Nie bądź tak bestialsko detaliczna. Na przykład skrzyżowanie Edith Grove, Cremorne Road i Stadium Street jest mi obojętne. Przejdź do tego mężczyzny.
Celia znieruchomiała.
– Odsuń się! – zawołał, a Celia ustawiła się na linii, wzdłuż której musiały patrzeć jego oczy w chwili, kiedy tylko znów by się pochylił, i czekała. Głowa Kelly’ego wreszcie się poruszyła, po czym opadła mu na piersi z takim zapamiętaniem, że dziadek złowił Celię wzrokiem i niemal jednocześnie stracił ją z oczu. Nie podniósł głowy od razu na taką wysokość, żeby móc wygodnie się jej przyglądać, tylko zajął się swoim prześcieradłem. Jeśli oczy w drodze powrotnej ku wiekuistości napotkają ją jeszcze w tej samej pozycji, zmusi je, by pozostały odpowiednio wysoko, i przyjrzy się wnuczce.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – spytał.
– Co?
– Skąd znasz te wszystkie obłąkane szczegóły?
– Murphy mówi mi wszystko – odpowiedziała Celia.
– Daj sobie z nimi spokój. Przejdź do swojego faceta.
Gdy Murphy znalazł już to, czego szukał na kartce, wyprawił własną głowę w podróż ku górze. Najwyraźniej kosztowało go to dużo sił. Nieco bliżej niż w połowie drogi, wdzięczny za chwilę oddechu, zatrzymał się i spojrzał na Celię. Przez jakieś dwie minuty znosiła jego wzrok z zadowoleniem, a potem wyciągnęła ramiona i zaczęła się powoli obracać („Brawa!” – powiedział Kelly) niczym manekin firmy Roussel na Regent Street. Kiedy wykonała pełny obrót, okazało się, zresztą całkowicie zgodnie z jej przewidywaniami, że Murphy wciąż ma oczy otwarte i nadal na nią patrzy. Zamknęły się jednak niemal od razu, jak z największego wysiłku, szczęki zacisnęły się, podbródek wysunął ku przodowi, kolana opadły, hypogastrium się wypięło, usta otworzyły, a głowa powoli przechyliła do tyłu. Murphy powracał do światła firmamentu.
Celia miała jasno wytyczony kurs: nad wodę. Pokusa, aby do niej wejść, była silna, ale odsunęła ją od siebie. Na to będzie jeszcze czas. Pokonała mniej więcej połowę drogi dzielącej mosty Battersea i Alberta i usiadła na ławce pomiędzy emerytowanym wojskowym, pensjonariuszem domu opieki w Chelsea, i sprzedawcą karmelowych lodów Eldorado, który zsiadł ze swojej okrutnej machiny i rozkoszował się krótką przerwą w raju. Krążyli tu po ulicy tam i sam wszelkiej maści artyści, pisarze, pismaki, terminatorzy drukarscy, „murzyni” literaccy, publicyści, muzycy, tekściarze, organiści, malarze, dekoratorzy, rzeźbiarze i pomnikoroby, krytycy i recenzenci, ważni i pomniejsi, pijani i trzeźwi, roześmiani i zapłakani, w ławicach i pojedynczo. Flotylla barek wysoko wyładowanych papierowymi śmieciami w różnych kolorach, stojąca na kotwicy albo na mieliźnie, kołysała się, jak gdyby machając do Celii. Mostowi Battersea pokłonił się jakiś komin. Holownik i barka sunęły równolegle, wypływały wesoło z Chelsea Reach, wzbijając pianę na wodzie. Lodziarz Eldorado spał zwinięty w kłębek, a emeryt z Chelsea szarpał swoją szkarłatną tunikę, wołając:
– A niech piekło porwie tom pogode, nigdy jej nie zapomne.
Zegar na wieży kościoła Old Chelsea niechętnie wyskrzypiał dziesiątą. Celia wstała i wróciła tą samą drogą, którą przyszła. Potem jednak zamiast iść prosto Lot’s Road, tak jak zamierzała, skręciła w prawo, bo coś ściągnęło ją na Cremorne Road. Murphy nadal stał u wylotu Stadium Street, tylko w innej pozycji.
– A niech piekło porwie tę historię – powiedział Kelly. – Nigdy jej nie spamiętam.
Murphy skrzyżował nogi, włożył ręce do kieszeni, upuścił kartkę i patrzył prosto przed siebie. Celia zaczepiła go w konwencjonalny sposób („Ty łajdaczko!” – powiedział Kelly), uszczęśliwieni odeszli więc razem pod rękę, porzucając w rynsztoku wykres układu jego gwiazd na czerwiec.
– I w tym momencie zapalamy światło – powiedział Kelly.
Celia zapaliła światło i przewróciła mu poduszki na drugą stronę.
Od tej pory stali się sobie niezbędnie potrzebni.
– Hej! – zawołał Kelly. – Nie skacz tak raz tu, raz tam, dobrze? Czyli uszczęśliwieni odeszliście razem pod rękę. Co było dalej?
Celia kochała Murphy’ego, a Murphy kochał Celię i był to uderzający przypadek miłości odwzajemnionej. Zaczęła się od tego pierwszego powłóczystego, przeciągłego spojrzenia, wymienionego u wylotu Stadium Street, nie od odejścia pod rękę ani niczego, co wydarzyło się później. Zaczęła się od figury ich odejścia i tak dalej, jak wielokrotnie wykazywał jej to Murphy w trybie Barbara, Baccardi i Baroko, choć ani razu w Bramantip. Każda chwila, którą Celia spędzała z dala od Murphy’ego, zdawała się wiecznością bez znaczenia, a Murphy z kolei wyrażał tę samą myśl jeszcze silniej, na ile to możliwe, słowami: – Czym teraz jest moje życie, jeśli nie wyłącznie Celią?
W najbliższą niedzielę, jako że Księżyc znajdował się wtedy w koniunkcji ze Słońcem, Murphy zaproponował jej małżeństwo w subtropikalnym ogrodzie w parku Battersea, gdy tylko wybrzmiał dzwon.
Pan Kelly jęknął.
Celia zgodziła się.
– Ty łajdaczko – powiedział Kelly. – Ty straszliwa łajdaczko.
Odwołując się do Miasta Słońca Campanelli, Murphy stwierdził, że choćby się waliło i paliło, muszą się pobrać, zanim Księżyc znajdzie się w opozycji. Tymczasem przyszedł już wrzesień, Słońce wróciło w znak Panny, a ich związek nie został jeszcze uregulowany.
Kelly nie widział powodu, żeby miał się dłużej powstrzymywać. Podniósł się na łóżku, ten ruch otworzył mu oczy (miał całkowitą świadomość, że tak się stanie), i chciał się dowiedzieć, kto, co, gdzie, jakimi środkami, dlaczego, jakim sposobem i kiedy. Podrap starca, a znajdziesz Kwintyliana.
– Kim jest ten Murphy – zawołał – dla którego, jak przypuszczam, zaniedbujesz się w pracy? Co to za jeden? Skąd pochodzi? Jaką ma rodzinę? Czym się zajmuje? Ma jakieś pieniądze? Perspektywy? Retrospektywy? Czy jest... czy on w ogóle coś ma?
Odpowiadając na pytanie pierwsze, Celia odparła, że Murphy to Murphy. Kontynuując odpowiedzi w kolejności, ujawniła, że Murphy nie wykonuje żadnego wolnego zawodu i nie trudni się rzemiosłem, pochodzi z Dublina („Mój Boże!” – powiedział pan Kelly), wie o istnieniu jednego swojego wuja, niejakiego pana Quigleya, zamożnego nędznika mieszkającego w Holandii, z którym próbuje utrzymywać kontakt korespondencyjny, nie zajmuje się niczym, o ile Celia wie, czasami wystarcza mu pieniędzy na jakiś koncert, ufa, że czeka go wspaniała przyszłość, i nigdy nie powraca do przeszłości. Jest Murphym. Ma Celię.
Jej dziadek wytężył wszystkie hormony.
– To z czego ten człowiek żyje? – wrzasnął.
– Ze skromnych datków – odparła.
Pan Willoughby Kelly osunął się z powrotem na poduszki. Dla niego pętla już się zacisnęła. Ziemia mogła usunąć mu się spod nóg.
Celia przeszła teraz do tego fragmentu swojej opowieści, który nie za bardzo miała ochotę przybliżać Kelly’emu, ponieważ sama za dobrze go nie rozumiała. Wiedziała, że jeśli w jakikolwiek sposób zdoła zaszczepić taki czy inny problem w tej wielkiej mózgownicy, to jego rozwiązanie powróci do niej jak gdyby automatycznie. Chodząc tam i z powrotem w nieco szybszym tempie i wytężając swój niezbyt duży mózg nad tym, jak najlepiej byłoby to powiedzieć, poczuła, że w sprawach osobistych dotarła do jeszcze ważniejszego rozstaju dróg niż ten złożony z Edith Grove, Cremorne Road i Stadium Street.
– Jesteś wszystkim, co mam na tym świecie – oświadczyła.
– Ja – rzekł Kelly – i może jeszcze tylko Murphy.
– Nie ma nikogo innego, z kim mogłabym o tym rozmawiać, a już na pewno nie z Murphym.
– Urabiasz mnie – stwierdził Kelly.
Celia zatrzymała się, podniosła splecione jak do modlitwy dłonie, chociaż wiedziała przecież, że dziadek ma zamknięte oczy, po czym zapytała:
– Czy mógłbyś wysłuchać mnie uważnie, powiedzieć mi, co to znaczy i co powinnam zrobić?
– Stop! – zawołał Kelly. Nie mógł się skupić ot tak, na zawołanie. Jego skupienie było rozgałęzione. Rozkładało się częściowo na ślepą kiszkę, znów machającą ogonkiem, częściowo na kończyny, które mu ciążyły niczym kotwice, częściowo na starczą chłopięcość i tak dalej. Musiał przywołać wszystkie odnogi skupienia. Uznawszy, że skupił się już na tyle, na ile trzeba, powiedział:
– Start!
Wydawała każdy zarobiony grosz, a Murphy nie zarabiał ani grosza. Jego honorowa niezależność opierała się na porozumieniu zawartym z gospodynią, zgodnie z którym ta wysyłała panu Quigleyowi wybornie wysmażone przez siebie i zawyżone rachunki, różnicę zaś, pomniejszoną o rozsądną prowizję, oddawała Murphy’emu. Ten wyśmienity układ pozwalał mu oddawać się konsumpcji mniej więcej w swoim indywidualnym tempie, nie wystarczałby jednak nawet na najskromniejsze potrzeby małżeńskie. Sytuację dodatkowo komplikował cień przyszłej rozbiórki domu, padający nie tyle na mieszkanie Murphy’ego, ile na gospodynię. Było natomiast pewne, że najdrobniejsza prośba skierowana do Quigleya spotka się z surową karą.
– Czy rękę, która mnie głodzi, miałbym ukąsić po to, żeby mnie udusiła? – pytał Murphy.
Wspólnie z pewnością zdołają coś wymyślić, aby trochę zarobić. Murphy pomyślał o tym, przywołując na twarz wyraz inteligencji tak paskudnej, że Celia zdziwiła się sobie, że nadal go potrzebuje. Żywił głęboki szacunek dla wszelkich imponderabiliów osobowości i nieefektywność swojego hołdu przyjął niezwykle spokojnie. Jeżeli Celia czuje, że nie może, no to po prostu nie może, i tyle. Taki był Murphy, do bólu liberalny.
– Jak dotąd nadążam – powiedział Kelly. – Tylko ten hołd...
– Bardzo się starałam to zrozumieć.
– Ale dlaczego uważasz, że jego zamiarem było złożyć ci hołd?
– Mówię ci, że Murphy niczego przede mną nie ukrywa – powiedziała Celia.
– Czy to wyglądało jakoś tak? – spytał Kelly. – „Składam ci najwyższy hołd, jaki mężczyzna może złożyć kobiecie, a ty mi robisz awanturę?”
– Odpowie ci wiatr – odrzekła Celia.
– Tam do kata! Powiedział tak czy nie?
– Nie jest to nietrafne przypuszczenie.
– Dupa, nie przypuszczenie – stwierdził Kelly. – To zwykły stereotyp.
– O ile choć jedno z nas rozumie, o co chodzi.
Szanując to, co nazywał Archeusem, Murphy nie czynił więcej, niż czyniono jemu. Dlatego zdenerwowała go sugestia, by może spróbował zająć się czymś bardziej dochodowym niż wprowadzanie się metodą apercepcji do wspaniałego grobu oraz kontemplacja gwiaździstego konklawe, i to, że Celia nie chciała uznać wyrazu udręki na jego obliczu za odpowiedź.
– Czy ja wywierałem na ciebie jakiś nacisk? – spytał. – Nie. A czy ty wywierasz nacisk na mnie? Tak. Czy to jest sprawiedliwe? Moja słodka.
– Skończ już jak najszybciej, dobrze? – poprosił Kelly. – Ten Murphy zaczyna mnie męczyć.
Błagał, żeby mu uwierzyła, kiedy mówi, że nie jest w stanie zarabiać. Czy podejmowane w tym kierunku próby nie kosztowały go już małej fortuny? Błagał, by uwierzyła, że jest chronicznym emerytem. Nie była to jednak kwestia wyłącznie ekonomiczna. Istniały również względy metafizyczne, a w ich mroku wydawało się, że nadciągnęła noc, w której nie mógłby pracować żaden Murphy. Czy Iksjon podpisał umowę, na mocy której musiałby utrzymywać swoje koło w dobrym stanie technicznym? Czy Tantala zaopatrzono w sól do jedzenia? Murphy jakoś nigdy o tym nie słyszał.
– Mimo to nie możemy żyć dalej bez pieniędzy – stwierdziła Celia.
– Opatrzność nas zaopatrzy – odpowiedział.
Niewzruszona niechęć Opatrzności do zaopatrzenia Celii i Murphy’ego w środki finansowe przyprawiała ich o takie porywy, jakich nie widziano w West Brompton od czasów wystawy w Earl’s Court. Rozmawiali niewiele. Zdarzało się, że Murphy zaczynał wytaczać jakiś argument i czasem może nawet zdarzało mu się go skończyć, trudno powiedzieć. Na przykład pewnego ranka oznajmił: Najemnik ucieka dlatego, że jest najemnikiem. Czy to był argument? A potem: „Co da człowiek w zamian za Celię?”. Czy to też był argument?
– Niewątpliwie były to argumenty – oświadczył Kelly.
Kiedy zabrakło im pieniędzy, a jeszcze przez tydzień nie można było wysmażyć żadnego rachunku dla pana Quigleya, Celia powiedziała, że albo Murphy znajdzie jakąś pracę, albo ona odejdzie od niego i wróci do swojej profesji. Murphy stwierdził, że jego praca będzie oznaczać koniec dla nich obojga.
– Argument numer jeden i argument numer dwa – powiedział Kelly.
Celia wróciła do pracy na ulicę, ale nie na długo, bo Murphy napisał, zaklinając ją, żeby do niego wróciła. Zatelefonowała powiedzieć mu, że wróci, jeżeli Murphy zacznie szukać posady. Inaczej nie ma to sensu. Odłożył słuchawkę, przerywając jej w pół zdania. Potem napisał raz jeszcze z wiadomością, że nie ma co jeść i że zrobi to, czego Celia od niego oczekuje. Ponieważ jednak nie dostrzega żadnej możliwości, aby sam zdołał znaleźć w sobie powód do podjęcia takiej czy innej pracy, to czy zechciałaby uprzejmie dostręczyć mu korpus pobudek, oparty na jedynym systemie poza własnym, do którego żywił jakie takie zaufanie, czyli na układzie ciał niebieskich? Na Berwick Market mieszkał pewien swami, stawiający doskonałe horoskopy po sześć pensów od sztuki. Celia znała rok i dzień tego nieszczęśliwego wydarzenia, jakim były narodziny Murphy’ego, godzina zaś nie miała żadnego znaczenia. Nauka, która rozwiązała problem Jakuba i Ezawa, nie będzie się przecież upierać, że trzeba podać także dokładny moment, kiedy zabrzmiał pierwszy krzyk noworodka. Murphy zająłby się tą sprawą osobiście, gdyby nie to, że jego fundusze stopniały do czterech pensów.
– I teraz dzwonię do niego – dokończyła Celia – żeby mu powiedzieć, że już to mam, a on mi usiłuje zamknąć usta.
– To? – spytał Kelly.
– To, co kazał mi zdobyć.
– Boisz się nazwać tę rzecz po imieniu?
– Skończyłam – stwierdziła Celia. – Więc powiedz mi, co mam robić, bo muszę już iść.
Podnosząc się na łóżku po raz trzeci, Kelly poprosił ją:
– Zbliż się, moje dziecko.
Usiadła na krawędzi łóżka. Cztery dłonie na kołdrze; patrzyli po sobie w milczeniu.
– Moje dziecko, ty płaczesz – zauważył Kelly. Nie umknął mu żaden drobiazg.
– Jak ktoś może kochać i dalej żyć w ten sposób? – zapytała. – Powiedz, jak to możliwe.
– On dokładnie to samo mówi o tobie – odpowiedział Kelly.
– Temu śmiesznemu starszemu panu.
– Proszę?
– Nieważne – odparła Celia. – Pospiesz się i powiedz mi, co robić.
– Zbliż się, moje dziecko – powtórzył Kelly, odsuwając się nieco na bok.
– Już jestem zbliżona, do diabła. Chcesz, żebym się położyła obok ciebie?
Błękitny blask jego oczu najpierw zastygł w najdalszych głębiach ich orbit, po czym powlekła je klasyczna pytyjska szklistość rozkwzroku Pytii. Kelly podniósł lewą rękę tam, gdzie łzy Celii jeszcze nie obeschły, a potem przyłożył tę samą otwartą dłoń do skroni – w tym położeniu ręka miała wyobrażać unmittelbar. Bezskutecznie. Podniósł prawą dłoń i przyłożył do nosa palec wskazujący. Następnie przeniósł obie ręce z powrotem tam, skąd rozpoczęły swą podróż pośród dłoni Celii na kołdrze, blask wrócił mu do oczu i pan Kelly powiedział:
– Rzuć go.
Poruszyła się, chcąc wstać, ale przytrzymał ją za nadgarstki.
– Zerwij wszystkie związki z tym Murphym, zanim będzie za późno.
– Puść mnie – powiedziała Celia.
– Skończ ten stosunek, który ponad wszelką wątpliwość okaże się feralny – ciągnął dalej Kelly – dopóki jest jeszcze czas.
– Puść mnie – powtórzyła.
Puścił, a ona wstała. Patrzyli po sobie w milczeniu. Nic nie umykało uwadze pana Kelly’ego, któremu zaczęły drżeć zmarszczki.
– Chylę czoła przed namiętnością – powiedział.
Podeszła do drzwi.
– Może zanim wyjdziesz, podasz mi jeszcze tylko ogon mojego latawca – poprosił. – Oderwało się od niego kilka kutasów.
Podeszła do kredensu, gdzie Kelly trzymał latawiec, wyciągnęła ogon i oderwane kutasy i przeniosła je na łóżko.
– Jak to ty mówisz – rzekł Kelly – odpowie ci wiatr. Jutro puszczę go tak wysoko, gdzie wzrok nie sięga.
Gmerał niepewnie pośród kutasów ogona. Znajdował się już w odpowiedniej pozycji, wytężał wzrok w poszukiwaniu plamki, którą był on sam, i wbijał pięty w ziemię, by przeciwstawić się potężnej sile ciągnącej go ku niebu. Celia pocałowała go i wyszła.
– Jeżeli Bóg pozwoli, po prostu gdzie wzrok nie sięga – powiedział Kelly.
No to teraz nie mam już nikogo, pomyślała Celia, może jeszcze tylko Murphy’ego.
Niezwykłym zrządzeniem losu Księżyc, będący zarówno w pełni, jak i w perygeum, znajdował się o dwadzieścia dziewięć tysięcy mil bliżej Ziemi niż przez cztery poprzednie lata. Spodziewano się wyjątkowych przypływów. Mimo to w kapitanacie portu londyńskiego panował spokój.
Było już po dziesiątej, kiedy Celia dotarła do zaułka. W oknie Murphy’ego nie paliło się światło, lecz to jej nie zmartwiło, wiedziała bowiem, jak bardzo jest uzależniony od ciemności. Podniosła rękę, chcąc zapukać, puk, puk, w znany Murphy’emu sposób, gdy zamaszyście otworzyły się drzwi i jakiś silnie zalatujący alkoholem mężczyzna zbiegł hałaśliwie ze schodów obok niej. Z zaułka prowadziła tylko jedna droga, którą nieznajomy wybrał po krótkim wahaniu. Zamaszyście wbijał pięty w ziemię, jak gdyby chciał puścić się biegiem, ale nie miał po temu śmiałości. Celia weszła do domu, choć w głowie nadal odczuwała mrowienie po kolizji z ołowianą twarzą tego człowieka i jego szkarłatnym szalikiem, i spróbowała zapalić światło na klatce schodowej. Bez rezultatu; ktoś wykręcił żarówkę. Zaczęła wspinać się na górę po ciemku. Przystanęła na półpiętrze, aby dać sobie ostatnią szansę, sobie i Murphy’emu.
Nie widziała się z nim od tego dnia, kiedy nastygmatyzował swoją pracę jako koniec ich obojga, a teraz skradała się ku niemu w ciemnościach, aby wypełnić proroctwo fałszywego bożka, mające prowadzić do sukcesu i dostatku. Będzie o niej myślał jak o Furii, która przybywa, by go porwać, a może nawet jak o pomocniku szeryfa, wyposażonym w nakaz konfiskaty. To jednak nie ona była tu szeryfem, lecz Miłość, Celia występowała zaś najwyżej jako pomagierka. Ta kategoryzacja dodała jej takiej otuchy, że usiadła na najwyższym stopniu w ciemności choć oko wykol, wykluczającej zwyczajowe auspicje. Zupełnie inaczej było nad brzegiem rzeki, gdzie barki kołysały się tak, jak gdyby do niej machały, gdzie Celii kłaniał się komin, a holownik i barka śpiewały także dla niej, tak. Czy może jednak chciały powiedzieć nie? To rozróżnienie było takie ładne. Na czym polegałaby różnica, jeżeli zamiast wejść teraz na górę do Murphy’ego, zbiegnie na dół w zaułek? Różnica pomiędzy jej sposobem na zniszczenie ich obojga według niego oraz jego sposobem według niej. Łagodna namiętność.
Z pokoju nie dochodził żaden dźwięk, lecz nie martwiło to Celii, wiedziała bowiem, jak bardzo Murphy jest uzależniony od długich okresów bezruchu.
Zaczęła gmerać w torebce w poszukiwaniu monety. Jeżeli dotknie kciukiem reszki, wejdzie na górę, jeśli zaś środkowym, diabelskim palcem, to zejdzie na dół. Dotknęła reszki palcem diabelskim i wstała, by zejść po schodach. Z pokoju Murphy’ego dobiegł jednak w tym momencie przerażający odgłos, trzepot tak rozpaczliwy, że upuściła torebkę, po krótkiej chwili ciszy w środku rozległo się natomiast westchnienie żałośniejsze od jęku. Nie poruszała się przez moment, gdyż utraciła potrzebne do tego siły. Gdy tylko je odzyskała, chwyciła torebkę i popędziła, jak jej się wydawało, na ratunek. W ten sposób omen monety został przezwyciężony.
Odkąd ostatnio słyszeliśmy o Murphym, nic się u niego nie zmieniło, z tą różnicą, że to nie on leżał teraz na fotelu, lecz fotel na nim. W tej odwróconej pozycji bezpośredni kontakt z podłogą miała jedynie wciśnięta w nią twarz Murphy’ego. Mówiąc najogólniej, wyglądał jak bardzo niedoświadczony nurek przed skokiem do wody, tyle tylko że jego ręce nie były wyciągnięte w przód, aby złagodzić upadek, lecz unieruchomione za plecami. Mógł wykonywać jedynie najdrobniejsze i mimowolne ruchy, oblizywać usta, nadstawiać drugi policzek ku ziemi i tak dalej. Z nosa buchała mu krew.
Nie tracąc czasu na jałowe spekulacje, Celia rozwiązała szarfy i możliwie najszybciej ściągnęła z Murphy’ego fotel. Murphy osuwał się stopniowo na podłogę, pozbywając się kolejnych więzów, aż wreszcie zległ jak długi w pozycji człowieka ukrzyżowanego, dysząc ciężko. Celia z urzeczeniem wpatrywała się w olbrzymie różowe znamię na szczycie jego prawego pośladka. Nie potrafiła pojąć, jak to się stało, że nie zauważyła go wcześniej.
– Ratunku – powiedział Murphy.
Wyrwana z zadumy, wzięła się do roboty i udzieliła mu wszystkich form pomocy, znanych doświadczonej harcerce. Kiedy już nic więcej nie przychodziło jej do głowy, wyciągnęła Murphy’ego z kąta pokoju, wepchnęła pod niego fotel, zsunęła go z fotela na łóżko, ułożyła starannie, nakryła prześcieradłem i usiadła obok. Następny ruch należał do leżącego.
– Kim jesteś? – zapytał.
Celia wymieniła swoje imię. Murphy, nie mogąc uwierzyć własnym uszom, otworzył oczy. Ukochane rysy, wyłaniające się z chaosu, ułożyły się w twarz na tle rozdętego, rozkwitającego i rozbrzęczanego zamieszania, o którym z takim uznaniem wyrażał się Neary. Murphy zamknął oczy i otworzył ramiona. Celia osunęła się w poprzek jego piersi, ich głowy spoczywały obok siebie na poduszce, odwrócone jednak w przeciwne strony, a palce Murphy’ego przeczesywały jej jasne, pszeniczne włosy. Było to właśnie owo krótkie spięcie, którego tak szczerze pragnął Neary; oślepiający blask pogoni i ucieczki wygasł.
Rankiem Murphy opisał w prostych słowach, jak znalazł się w tej niezwyczajnej pozycji. Najpierw zasnął, chociaż trudno było to nazwać snem, a potem ni stąd, ni zowąd dostał ataku serca. Ilekroć leżał w łóżku, kiedy się to zdarzało, dziewięć razy na dziesięć lądował na podłodze, gdzie starał się nad sobą zapanować. A ponieważ krępowały go więzy szarf, nie było absolutnie nic dziwnego w tym, że tym razem cała maszyneria wywróciła się do góry nogami.
– Ale kto cię tak skrępował? – zapytała.
Nie wiedziała nic o jego ulubionej rozrywce, albowiem Murphy nie odczuwał potrzeby, żeby się jej oddawać, kiedy Celia przebywała w pobliżu. Teraz jednak zdał jej pełne i szczere sprawozdanie z niepowtarzalnych właściwości swoich igraszek.
– Właśnie zaczynałem się rozkręcać, kiedy zadzwoniłaś – powiedział.
Nie wiedziała też nic o jego atakach serca, które nie dokuczały mu w jej towarzystwie. Teraz jednak Murphy opowiedział o nich dziewczynie wszystko, nie ukrywając niczego, co mogłoby ją zaniepokoić.
– Widzisz więc – powiedział – jaką różnicę robi twoja obecność przy mnie.
Zwróciła twarz w stronę okna. Chmury przemieszczały się po niebie bardzo szybko. Pan Kelly na pewno aż piszczałby z radości.
– Moja torebka stoi na podłodze po twojej stronie łóżka – powiedziała.
W wyniku upadku na schodach pękło jej lusterko w puderniczce. Stłumiła okrzyk, odwróciła głowę, po czym wręczyła Murphy’emu dużą czarną kopertę z wykonanym różnokolorowymi literami napisem.
– Masz tutaj to, co mi kazałeś załatwić – powiedziała.
Poczuła, że Murphy bierze od niej kopertę. Kiedy po pewnym czasie nadal się nie odzywał ani nie poruszał, odwróciła głowę, chcąc się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Cała krew (żółta) odpłynęła mu z twarzy, która stała się ziemista. Ilustracją tego kwadraturowego pływu była blada niczym plażowy piasek smużka krwi, karb na jego szczęce. Kazał Celii czekać jeszcze trochę dłużej, a potem nieznanym jej dotąd głosem powiedział:
– Moja gwarancja na życie. Dziękuję.
Przyszło jej do głowy, że człowiekowi, który byłby jedynie indolentny, perspektywa zatrudnienia nie wydawałaby się aż tak wstrząsająca.
– Moja mała bulla inkomunikacyjna – powiedział – ale zapieczętowana nie ołowiem, tylko śliną brudasa. Dziękuję.
Celia, znieczuliwszy swoje serce, podała mu spinkę do włosów. Instynkt nakazał Murphy’emu potraktować ten monit tak samo jak te, którymi go zasypywano w czasach, kiedy jeszcze cieszył się dochodami, czyli otworzyć nad parą kopertę, zachwycić się jej ekstrawagancką zawartością i zwrócić przesyłkę jako niedoręczoną. Dawniej nie sypiał jednak z inkasentką.
– Dlaczego ta koperta jest czarna? – zapytała Celia. – I skąd te różnokolorowe litery?
– Ponieważ Merkury, bóg złodziei, planety par excellence i mój, nie ma przypisanego żadnego koloru. – Rozprostował złożoną na szesnaście części kartkę. – I dlatego, że jest to tak zwana czarna poczta, za którą pobiera się haracz.
THEMA COELI
do którego
opis
opracował
RAMASWAMI KRISZNASWAMI NARAJANASWAMI SUK
genetliak, czyli astrolog natalny,
sławny w całym cywilizowanym świecie i wolnym państwie Irlandii
«Drwię sobie z was, gwiazdy!»
KOZIOROŻEC
W chwili przyjścia na świat niniejszego Narodzonego KOZIOROŻEC wznosił się o cztery stopnie, jego najważniejszymi atrybutami są zaś Dusza, Uczucie, Jasnosłyszenie i Milczenie. Niewiele umysłów zostało sporządzonych lepiej niż tego Narodzonego.
Księżyc dwadzieścia trzy stopnie we Wężu zapewnia wielką Magiczną Zdolność Wzrokową, której łatwo poddałby się lunatyk. Unikać wyczerpania wskutek dłuższych przemówień. Wyraźna silna natura Miłosna, rzadko tykająca się Plugastwa, o skłonnościach do Czystości. Kiedy rządzi Zmysłowość, istnieje ryzyko Paroksyzmów.
Mars, który zaszedł na wschodzie, oznacza wielkie pragnienie dążenia ku jakiemuś celowi oraz podjęcia pracy, a zarazem nie. Znamy przypadki ludziów z takim samym opisem, które wyrażały pragnienie przebywania we dwóch miejscach naraz.
Gdy stan Zdrowia schodzi poniżej przeciętnej, można tego żałować. Narodzonego określić wypada mianem osoby przestrzegającej prawa i obdarzonej świetną aparycją. Powinien unikać leków i narkotyków i zwrócić się ku Harmonii. Zaleca się zachować wielką ostrożność w stosunkach z wydawcami oraz czworonogami i unikać bagien tropikalnych, gdyż kontakty takie mogą niedobrze się skończyć dla Narodzonego.
Merkury w półtorakwadraturze z Anaretą jest najbardziej szkodliwy, a zarazem zdolny wielce się przyczynić do Sukcesu, kończącego się u szczytu Chwały, co może zmącić perspektywy Narodzonego na przyszłość.
Kwadratura Księżyca oraz Kuli Słonecznej wpływa szkodliwie na Ascendent. Herschel we Wodniku zatrzymuje Mocz i Narodzony powinien się przed tym strzec. Neptun i Wenus w Byku wskazują na kontakty z Kobietami rozwiniętymi tylko średnio albo odznaczającymi się niską jakością organiczną. Znajomych lub Partnerkę małżeńską zaleca się dobierać spośród urodzonych w trygonie ognistym, gdy Strzelec powinien pozwolić na nieliczną rodzinę.
Jeśli chodzi o Pracę Zawodową, to Narodzony powinien inspirować innych i przewodzić im jako posłaniec, organizator, detektyw, strażnik, pionier albo jeśli to możliwe, badacz oraz podróżnik, a jego hasłem w interesach powinny być duże zyski i szybkie obroty.
Narodzony powinien wystrzegać się choroby Brighta i Gravesa–Basedowa, a także bólów szyjnych i bólu stóp.
Szczęśliwe Kamienie. Ametyst i Diament. By zapewnić Sukces, Narodzony powinien je nosić przy sobie.
Szczęśliwe Kolory. Cytrynowy. By uniknąć Katastrofy, Narodzony powinien nosić cytrynowe dodatki, a cytrynowy akcent uwzględnić tak samo we wystroju wnętrza swojego mieszkania.
Szczęśliwe Dni. Niedziela. By zapewnić maksymalny Sukces, Narodzony powinien podejmować nowe inicjatywy właśnie tego dnia.
Szczęśliwe Liczby. 4. Narodzony powinien podejmować nowe przedsięwzięcia, w nich bowiem leży różnica pomiędzy Sukcesem i Katastrofą.
Szczęśliwe Lata. 1936 i 1990. Pomyślne i udane, chociaż niepozbawione katastrof oraz przeszkód.
– Maż to być prawdą? – powiedział Murphy, którego cera po tych przepowiedniach ożywiła się i ponownie przybrała żółty odcień. – Pandit Suk nigdy jeszcze nie sporządził lepszego opisu.
– Czy teraz już będziesz w stanie pracować? – zapytała Celia.
– Naturalnie, że tak – odparł Murphy. – Zacznę w pierwszą niedzielę, która w 1936 roku wypadnie czwartego dnia miesiąca. Przystroję się tylko w swoje szczęśliwe kamienie i od razu hajda do roboty, stróżować, prowadzić śledztwo, badać, pionierować, organizować albo stręczyć, w zależności od sytuacji.
– A tymczasem?
– A tymczasem muszę po prostu uważać na paroksyzmy, wydawców, czworonogi, kamienie nerkowe, chorobę Brighta...