Murtagh - Christopher Paolini - ebook

Murtagh ebook

Christopher Paolini

1,0
53,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Christopher Paolini, mistrz opowieści i autor międzynarodowych bestsellerów, powraca do świata Eragona w niezwykłej epickiej powieści fantasy, której akcja toczy się rok pok wydarzeniach cyklu Dziedzictwo. Dołączcie do Smoczego Jeźdźca i ulubieńca czytelników Murtagha, który wraz ze swoim smokiem musi stawić czoło nowemu potężnemu wrogowi. „Christopher Paolini to prawdziwy skarb” - The Washington PostDla Smoczego Jeźdźca Murtagha i jego smoka Ciernia świat nie jest już bezpiecznym miejscem. Zły król został obalony, im zaś pozostało zmierzyć się z konsekwencjami roli, jaką wbrew własnej woli odegrali w jego rządach strachu. Teraz, znienawidzeni i samotni, żyją na wygnaniu na rubieżach królestwa. W całek krainie słychać szepty na temat kruchej ziemi i słabej woni siarki w powietrzu. Murtagh wyczuwa, że coś złego czai się wśród cieni Alagaësii. Tak zaczyna się epicka wyprawa do ziem zarówno znajomych, jak i dotąd niepoznanych, gdzie Murtagh i Cierń muszą użyć wszystkich broni ze swego arsenału, by znaleźć i przechytrzyć tajemniczą wiedźmę. Wiedźmę, która jest czym znacznie potężniejszym, niż się wydaje. W tej porywającej powieści o jednej z najpopularniejszych postaci cyklu Dziedzictwo Christophera Paoliniego, Smoczy Jeździec musi odkryć, o co jest gotów walczyć w świecie, który go odtrącił. Murtagh to idealna książka, by pierwszy raz odwiedzić świat Eragona... albo też z radością do niego powrócić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monikadria

Nie polecam

Ebook uszkodzony. Nie da się pobrać
00



Alagaësia

Świat Eragona. Rekapitulacja

Świat Era­gona

Reka­pi­tu­la­cja

Spójrz­cie, oto kra­ina Alagaësia, ogromna, olśnie­wa­jąca i pełna tajem­nic. Są tu góry się­ga­jące gwiazd, pusz­cze bez­kre­sne niczym ocean i naj­róż­niej­sze ple­miona i miej­sca, od har­dych ludzi po leśne elfy i kra­sno­ludy żyjące głę­boko pod zie­mią. A nade wszystko są tu smoki – piękne i wspa­niałe w swej sta­ro­żyt­nej chwale.

Przez ostat­nie stu­le­cie król Gal­ba­to­rix spra­wo­wał wła­dzę abso­lutną nad więk­szo­ścią ziem zasie­dlo­nych przez ludzi i prze­śla­do­wał inne rasy. Z jego woli smoki zostały poskro­mione i prze­trze­bione, aż zostało ich tylko kilka.

Teraz jed­nak Gal­ba­to­rix zgi­nął, wojna zmie­rza­jąca do jego oba­le­nia dobie­gła końca i kraj wszedł w erę odro­dze­nia.

To czas nadziei i zmiany. Lecz nawet w poko­jo­wym świe­cie cie­nie pod­no­szą głowy i krążą szepty o dziw­nych wyda­rze­niach na obrze­żach Alagaësii. Pewien mąż pra­gnie poznać prawdę o nich…

Utrzy­mać śro­dek pod­czas burzy,trwać wier­nie, trzy­mać, czy wypu­ścić?Oto pyta­nie, które drę­czynawet naj­więk­szy umysł. Kępaosiki rośnie tak wysokojak dąb samot­nik. Honor żąda,a obo­wią­zek naka­zuje.Choć miłość kusi, jaźń trwa w sobie.

Roz­terki 14–21 Atten Rudy

Część pierwsza. Ceunon

Część pierw­sza

Ceu­non

Ceunon

Rozdział I. Maddentide

Roz­dział I

Mad­den­tide

Pój­dziesz sam?

Mur­tagh posłał Cier­niowi pyta­jące spoj­rze­nie. Czer­wony smok sie­dział przy­cup­nięty obok niego na szczy­cie ska­li­stego wzgó­rza, gdzie wylą­do­wali. W sła­bym świe­tle zmierz­chu blask smo­czych łusek przy­blakł, niczym doga­sa­jący żar na kominku cze­ka­jący na tchnie­nie wia­tru, by znów jasno zapło­nąć.

– A co? Chciał­byś pójść ze mną?

Pysk Cier­nia wykrzy­wił się w wil­czym uśmie­chu, uka­zu­ją­cym rzędy ostrych, bia­łych zębów, dłu­gich jak szty­lety.

Czemu nie? Już i tak się nas boją. Niech sobie krzy­czą i zmy­kają na nasz widok.

Myśl smoka odbiła się w gło­wie Mur­ta­gha niczym dźwięk dzwonu. Odpi­na­jąc od pasa swój miecz, Zar’roca, otrzą­snął się szybko.

– To by ci się podo­bało, co?

Cierń roz­chy­lił szczęki, obli­zu­jąc policzki pokry­tym zadzio­rami języ­kiem.

Może.

Mur­tagh wyobra­ził sobie, jak smok stąpa wąską uliczką, ocie­ra­jąc się opan­ce­rzo­nymi ramio­nami o boki budyn­ków, jak łamie belki, nisz­czy okien­nice i gzymsy, pod­czas gdy ludzie umy­kają przed nim co sił. Dobrze wie­dział, jak by się to skoń­czyło – ogniem, krwią i zdep­ta­nym krę­giem znisz­cze­nia.

– Chyba lepiej będzie, jeśli zacze­kasz tutaj.

Cierń poru­szył aksa­mit­nymi skrzy­dłami i zaka­słał głu­cho.

To może z pomocą magii zmie­nisz kolor moich łusek i będziemy uda­wać, że jeste­śmy Era­go­nem i Saphirą? Czyż nie byłoby zabaw­nie?

Mur­tagh prych­nął, kła­dąc Zar’roca w kępie suchej trawy. Zasko­czyło go odkry­cie, że Cierń ma bar­dzo kąśliwe poczu­cie humoru. Nie dostrzegł tego, gdy się złą­czyli, czę­ściowo ze względu na młody wiek Cier­nia, a czę­ściowo z powodu… dodat­ko­wych oko­licz­no­ści.

Na moment pogor­szył mu się humor.

Nie? No cóż, gdy­byś zmie­nił zda­nie…

– Dowiesz się pierw­szy.

Mmm. Czub­kiem pyska Cierń trą­cił miecz. Wolał­bym, żebyś zabrał swój kieł. Swój szpon. Swoje ostre nie­szczę­ście.

Mur­tagh wie­dział, że Cierń się dener­wuje. Zawsze tak było, gdy zosta­wiał smoka, nawet na krótko.

– Nie martw się. Nic mi nie będzie.

Z roz­sze­rzo­nych noz­drzy Cier­nia ule­ciała chmurka jasnego dymu.

Nie ufam temu zęba­temu próż­nia­kowi.

– Ja nie ufam nikomu. Oprócz cie­bie.

I jej.

Mur­tagh, się­ga­jący wła­śnie do jed­nej z toreb wiszą­cych u boku Cier­nia, na sekundę zamarł. Oczyma duszy ujrzał mig­da­łowe oczy Nasu­ady. Jej wydatne kości policz­kowe. Zęby. Cząstki i detale, które nie odda­wały uroku cało­ści.

Uśmiech zmie­nia­jący się w pełen bólu wrzask…

– Tak. – Nie mógł okła­mać Cier­nia, nawet gdyby chciał, łączyła ich zbyt mocna więź.

Smok oka­zał się dość uprzejmy, by zmie­nić temat roz­mowy na bez­piecz­niej­szy.

Myślisz, że Sar­ros wywę­szył coś cie­ka­wego?

– Lepiej, żeby nie. – Mur­tagh wycią­gnął z juków kłąb brą­zo­wego sznurka.

A jeśli jed­nak? Pole­cimy w stronę burzy czy uciek­niemy przed nią?

Wargi Mur­ta­gha wygięły się w sła­bym uśmie­chu.

– To zależy od tego, jak groźna będzie burza.

Może nie da się tego stwier­dzić od razu. Wiatr cza­sem kła­mie.

Odmie­rzył kawa­łek sznurka.

– W takim razie będziemy węszyć dalej, dopóki się nie zorien­tu­jemy.

Hm, byle­by­śmy tylko w razie potrzeby wciąż mogli zmie­nić kurs.

– Oby.

Bliż­sze oko Cier­nia – głę­boko osa­dzony rubin poły­sku­jący groź­nym, wewnętrz­nym świa­tłem – cały czas wpa­try­wało się w Mur­ta­gha, który odciął sznu­rek i przy­wią­zał nim ręko­jeść Zar’roca do pasa i pochwy, by szkar­łatny miecz nie zdo­łał się wysu­nąć. Następ­nie scho­wał go do torby, gdzie pozo­sta­nie bez­pieczny i ukryty, i sta­nął przed Cier­niem.

– Wrócę, nim zacznie świ­tać.

Smok zamru­gał i przy­kuc­nął niżej, jakby szy­ko­wał się do przy­ję­cia ciosu. Zaczął ugnia­tać zie­mię zakrzy­wio­nymi szpo­nami, jak wielki kot ugnia­ta­jący kocyk. Pod napo­rem pazu­rów kamyki wyska­ki­wały z ziemi i pękały z trza­skiem. Z jego piersi dobie­gał niski pomruk, nie­mal sko­wyt.

Mur­tagh poło­żył dłoń na kol­cza­stym czole Cier­nia, sta­ra­jąc się wlać w niego poczu­cie spo­koju i pew­no­ści sie­bie. W umy­śle smoka roz­brzmie­wały mroczne akordy obaw.

– Nic mi nie będzie.

Gdy­byś mnie potrze­bo­wał…

– Będziesz tu. Wiem.

Cierń wygiął szyję, szpony znie­ru­cho­miały, w jego umy­śle Mur­tagh wyczuł twarde, choć kru­che zde­cy­do­wa­nie.

Rozu­mieli się nawza­jem.

– Uwa­żaj i bądź czujny. Ktoś może spró­bo­wać się do cie­bie pod­kraść.

Z głębi piersi Cier­nia dobiegł kolejny pomruk tak niski, że wibro­wały od niego kości.

A potem Mur­tagh nacią­gnął na głowę kap­tur płasz­cza i ruszył w dół zbo­cza, lawi­ru­jąc pomię­dzy ostrymi, samot­nymi kamie­niami i pękami kol­cza­stych hor­dow­ni­ków.

Raz jeden obej­rzał się i ujrzał Cier­nia, wciąż przy­cup­nię­tego na szczy­cie wzgó­rza, przy­glą­da­ją­cego mu się zmru­żo­nymi oczami.

***

Mur­tagh masze­ro­wał szybko na zachód, sta­wia­jąc dłu­gie kroki.

Grunt pod jego sto­pami wciąż opa­dał, aż w końcu po kilku milach Mur­tagh dotarł do zatoki Fun­dor. Tutaj, tuż nad wodą, leżało mia­sto Ceu­non: zbio­ro­wi­sko budyn­ków o szorst­kich, kamien­nych ścia­nach, pogrą­żo­nych w cie­niu roz­ja­śnia­nym gdzie­nie­gdzie bla­skiem świecy bądź lampy – cie­płych klej­no­tów na tle gęst­nie­ją­cej nocy. Przy kamien­nym nabrzeżu cumo­wały rzędy rybac­kich łodzi o zwi­nię­tych żaglach, a wśród nich trzy mor­skie okręty z wyso­kimi masz­tami i sze­ro­kimi kadłu­bami, statki zdolne prze­trwać podróż wokół pół­noc­nego przy­lądka, oddzie­la­ją­cego zatokę od otwar­tego oce­anu.

Po dru­giej stro­nie zatoki wzno­siły się góry Kośćca, ostre i zębate, za zasłoną zacie­ra­ją­cej szcze­góły mgiełki. Słona woda pomię­dzy nimi wyda­wała się głę­boka, zimna i wroga.

Nad zatoką i lądem wisiały cięż­kie, szare chmury, głu­cha cisza tłu­miła odgłos kro­ków Mur­ta­gha.

Chłodne muśnię­cie na dłoni spra­wiło, że uniósł wzrok.

Z góry opa­dały gęste płatki śniegu: pierw­szego tego roku. Otwo­rzył usta i zła­pał jeden na język: pła­tek roz­pły­nął się niczym miłe wspo­mnie­nie, ulotne i zwiewne.

Nawet tak daleko na pół­nocy było zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie na śnieg: zale­d­wie dwa dni temu obcho­dzono Mad­den­tide, wyzna­cza­jące przy­by­cie pierw­szych ławic ber­gen­he­dów, sre­brzy­stych ryb o twar­dych łuskach, które każ­dej jesieni odwie­dzały zatokę. Ławice były tak wiel­kie i gęste, że nie­mal dało się po nich cho­dzić, i Mur­tagh sły­szał, że w szczy­cie sezonu ryby same rzu­cały się na pokłady łodzi, dopro­wa­dzone do obłędu gwał­tow­nym pra­gnie­niem tarła.

Uznał, że kryje się w tym pewna nauka.

Śnieg zazwy­czaj spa­dał dopiero mie­siąc czy dwa po Mad­den­tide, zatem tak wcze­sne poja­wie­nie się go zwia­sto­wało ciężką, bru­talną zimę.

Mimo wszystko Mur­tagh cie­szył się mięk­kim doty­kiem płat­ków i doce­niał chłód w powie­trzu. Tem­pe­ra­tura ide­al­nie nada­wała się do mar­szu, biegu bądź walki. Nie­wiele rze­czy jest rów­nie okrop­nych, jak star­cie o życie w upale, od któ­rego masz ochotę zemdleć.

Jego serce zabiło szyb­ciej. Odrzu­cił kap­tur i puścił się szyb­kim truch­tem, czu­jąc nagłą potrzebę pośpie­chu.

Bie­gnąc po rów­ni­nach ota­cza­ją­cych Ceu­non, utrzy­my­wał równe tempo. Mijał stru­mie­nie i gaje, prze­ska­ki­wał kamienne murki i poko­ny­wał pola jęcz­mie­nia i żyta cze­ka­jące na żniwa. Nikt nie dostrzegł jego obec­no­ści, prócz psa przy bra­mie gospo­dar­stwa, który powi­tał go zdaw­ko­wym wyciem.

I cie­bie też, pomy­ślał Mur­tagh.

W miarę jak się odda­lał, więź łącząca go z Cier­niem sła­bła, ale ani na moment nie znik­nęła – mile nie wystar­czyły, by ją zerwać. Świa­do­mość ta doda­wała Mur­ta­ghowi otu­chy. Kiedy się roz­sta­wali, dener­wo­wał się rów­nie mocno jak Cierń, choć pra­co­wał nad tym, by ukryć to uczu­cie, bo nie chciał jesz­cze bar­dziej pogłę­biać obaw smoka.

Wolałby wylą­do­wać bli­żej Ceu­nonu: gdyby potrze­bo­wał pomocy, liczy­łaby się każda sekunda. Ale ryzyko, że ktoś mógłby zauwa­żyć Cier­nia, prze­wa­żyło. Lepiej zacho­wać dystans i unik­nąć poten­cjal­nego star­cia z miej­sco­wymi siłami. W prze­ciw­nym razie nie mie­liby wyboru: musie­liby się wyco­fać, chyba że byliby gotowi prze­lać krew nie­win­nych.

Pokrę­cił głową. Po całym dniu spę­dzo­nym na grzbie­cie Cier­nia dobrze było wędro­wać na wła­snych nogach, wypeł­nia­jąc płuca czy­stym powie­trzem, gdy serce biło w rów­nym, szyb­kim ryt­mie. Kolana i bio­dra bolały go lekko; nie miał krzy­wych nóg, jak wielu żoł­nie­rzy z kawa­le­rii Gal­ba­to­rixa, ale jeśli na­dal będzie spę­dzać więk­szość czasu w sio­dle, wciąż może go to spo­tkać. Czy to nie­unik­niona część bycia Smo­czym Jeźdź­cem?

Kąciki jego ust unio­sły się w krzy­wym uśmie­chu.

Myśl o elfich Smo­czych Jeźdź­cach wędru­ją­cych po świe­cie na nogach wygię­tych jak u dwu­dzie­sto­let­nich wete­ra­nów jazdy roz­ba­wiła go. Wąt­pił jed­nak, by do tego doszło. Albo elfy były zbyt silne, by ich nogi się wygięły, albo też zna­la­zły spo­sób niwe­lo­wa­nia wpływu, jaki wywie­rała jazda w sio­dle.

Roz­miar smo­ków mógł także odgry­wać pewną rolę. Kiedy smok dosta­tecz­nie urósł, nie dało się go już dosia­dać niczym konia. Doty­czyło to także Shru­ikana – olbrzy­miego czar­nego smoka Gal­ba­to­rixa. Zamiast sio­dła król zain­sta­lo­wał na olbrzy­mich ramio­nach smoka nie­wielki namiot.

Mur­tagh zadrżał i przy­sta­nął przy roz­sz­cze­pio­nym ude­rze­niem pio­runa drze­wie. Nagły dreszcz prze­biegł po jego rękach i nogach.

Ode­tchnął głę­boko. I jesz­cze raz. Gal­ba­to­rix nie żył. Shru­ikan nie żył. Nie mieli już wła­dzy nad nim ani nad kim­kol­wiek z żywych.

– Jeste­śmy wolni – wyszep­tał.

Od strony Cier­nia napły­nęła fala doda­ją­cego otu­chy cie­pła, niczym odle­gły uścisk.

Mur­tagh z powro­tem nacią­gnął kap­tur i ruszył dalej.

***

Kiedy dotarł do nabrzeż­nego gościńca na połu­dnie od Ceu­non, przy­sta­nął za naj­bliż­szym żywo­pło­tem, wysta­wia­jąc znad niego głowę. Na szczę­ście droga oka­zała się pusta.

Prze­ci­snął się przez krzaki i pośpie­szył na pół­noc, w stronę wiel­kiego, cięż­kiego ciel­ska mia­sta. Słabe świa­tło prze­ni­ka­jące przez chmury nie­mal już zga­sło i chciał się zna­leźć w Ceu­non, nim zapad­nie praw­dziwa ciem­ność.

Liczne koła wozów pozo­sta­wiły głę­bo­kie kole­iny w mocno udep­ta­nym trak­cie. Kro­wie placki spra­wiały, że co kilka kro­ków musiał zmie­niać ścieżkę. Śnieg zbie­rał się na ziemi cienką war­stwą, która sko­ja­rzyła mu się z ozdobną koronką, zakła­daną przez damy na wiel­kie dwor­skie uro­czy­sto­ści.

Zbli­ża­jąc się do zewnętrz­nego muru Ceu­non, zwol­nił kroku. Tutej­sze for­ty­fi­ka­cje były solidne i dobrze zbu­do­wane, choć nie tak wyso­kie jak w Teir­mie czy Dras-Leonie. Bloki szorstko cio­sa­nego, czar­nego kamie­nia połą­czono zaprawą bez szcze­lin. Mur został też wła­ści­wie wzmoc­niony od dołu – coś, czego bra­ko­wało w Dras-Leonie.

Nie żeby cokol­wiek z tego miało zna­cze­nie w star­ciu ze smo­kiem bądź Jeźdź­cem.

Para straż­ni­ków wspie­rała się na pikach po obu stro­nach połu­dnio­wej bramy mia­sta. Mur­tagh zer­k­nął na wzno­szące się w górze blanki i machi­kuły. Na murze nie roz­sta­wiono łucz­ni­ków. Nie­dbal­stwo.

Kiedy się zbli­żył, straż­nicy wypro­sto­wali się i Mur­tagh roz­su­nął płaszcz, poka­zu­jąc, że nie jest uzbro­jony.

Usły­szał brzęk, gdy tamci skrzy­żo­wali piki.

– Kto idzie? – spy­tał ten po lewej. Miał twarz niczym zimowa rzepa, gruby nos pokryty sia­teczką popę­ka­nych żyłek i żółty siniak pod pra­wym okiem.

– Zwy­kły podróżny przy­by­wa­jący na Mad­den­tide – odparł lekko Mur­tagh. – Chcę kupić wędzo­nego ber­gen­heda dla mojego pana.

Męż­czy­zna po pra­wej zmie­rzył go podejrz­li­wym spoj­rze­niem. Wyglą­dał jak kuzyn gru­bo­nosa.

– Ty tak twier­dzisz. Skąd pocho­dzisz, wędrow­cze? I jak cię zwą?

– Tor­nac, syn Tare­tha, a przy­by­wam z Ili­rei.

Wzmianka o sto­licy spra­wiła, że tamci wypro­sto­wali się jesz­cze bar­dziej, zer­k­nęli po sobie, a potem gru­bo­nos chark­nął i splu­nął na zie­mię, pozo­sta­wia­jąc ślad na śniegu.

– To okrop­nie długa droga pie­szo, bez bagażu ani konia, dla led­wie kilku buszli ryb.

– Fak­tycz­nie – zgo­dził się Mur­tagh – ale mój koń zła­mał nogę zeszłej nocy. Nastą­pił na norę bor­suka, bie­dac­two.

– I zosta­wi­łeś sio­dło? – zdzi­wił się ten z pra­wej.

Mur­tagh wzru­szył ramio­nami.

– Mój pan płaci nie­źle, ale nie dość, żebym tar­gał sio­dło i juki przez pół Alagaësii, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Straż­nicy uśmiech­nęli się zło­śli­wie.

– O tak – rzekł gru­bo­nos. – Wiemy. Masz jakiś noc­leg? Dość monet na łóżko?

– Dość monet.

Męż­czy­zna przy­tak­nął.

– Dobra, nie chcemy, żeby obcy spali nam na uli­cach. Jeśli dowiemy się, że tak robisz, wyla­tu­jesz. Jak będziesz robił kło­poty, wyno­cha. Od pół­nocy do czwar­tej straży bramy są zamknięte i nie otwie­ramy ich dla nikogo prócz samej kró­lo­wej Nasu­ady.

– Brzmi roz­sąd­nie – mruk­nął Mur­tagh.

Gru­bo­nos sap­nął i straż­nicy roz­su­nęli piki, Mur­tagh pozdro­wił ich peł­nym sza­cunku ski­nie­niem głowy i wkro­czył do mia­sta.

***

Podra­pał się po bro­dzie, zagłę­bia­jąc się w ulice Ceu­non.

Na początku roku wyho­do­wał sobie brodę, by trud­niej go było roz­po­znać. Uznał, że to się spraw­dza, bo jak dotąd nikt go nie zacze­pił. Broda jed­nak draż­niła skórę, a on nie pozwa­lał jej uro­snąć dosta­tecz­nie, by włosy stały się mięk­kie i ustę­pliwe. Dener­wo­wał go nie­chlujny wygląd.

Przy­strzy­ga­nie brody szty­le­tem oka­zało się nie­prak­tyczne, a nie miał ochoty ucie­kać się do magii, bo kształ­to­wa­nie zaro­stu zale­d­wie sło­wem i wyobra­żo­nym obra­zem nie sta­no­wiło pew­nego roz­wią­za­nia. Poza tym oba­wiał się, że zaklę­cie może usu­nąć nie tylko wło­ski, ale i skórę, zresztą czuł satys­fak­cję, zała­twia­jąc to ręcz­nie, jak rze­mieśl­nik.

Od dru­cia­rza pod Nardą kupił żela­zne cążki. Spraw­dzały się cał­kiem nie­źle, dopóki je ostrzył, porząd­nie oli­wił i pil­no­wał, by nie zardze­wiały. Mimo to odkrył, że pie­lę­gno­wa­nie brody jest nie­mal rów­nie uciąż­liwe jak gole­nie.

Może pozbę­dzie się jej po wyjeź­dzie z Ceu­non.

Główna ulica była błot­ni­stym trak­tem dwa razy szer­szym niż połu­dniowy gości­niec. Budynki wznie­siono z drewna, na drew­nia­nych ramach, z zakład­ko­wym poszy­ciem pomię­dzy bel­kami. Same belki miały barwę czarną od sosno­wej smoły, która chro­niła je przed solą z zatoki, na wielu z nich wyrzeź­biono wize­runki mor­skich węży, pta­ków i svar­tlin­gów. Żela­zne kurki tkwiły nie­ru­chomo na każ­dym stro­mym, wyło­żo­nym dachówką dachu, a szczyty więk­szo­ści domów zdo­biły rzeź­bione smoki.

Mur­tagh siłą powstrzy­mał się od dra­pa­nia.

Potra­fił wyre­cy­to­wać całą histo­rię mia­sta, od zało­że­nia aż po dzień dzi­siej­szy, wie­dział, że rzeźby wyko­nano w stylu powszech­nie zwa­nym kysk, wyna­le­zio­nym przez ano­ni­mo­wego rze­mieśl­nika ponad sto lat temu. Że czarny kamień w murach zewnętrz­nych pocho­dził z kamie­nio­łomu leżą­cego nie­całe dwa tuziny mil na pół­nocny wschód i że poczciwi miesz­kańcy Ceu­non śmier­tel­nie bali się pusz­czy elfów, Du Welde­nvar­den, i dokła­dali wiel­kich sta­rań, by powstrzy­mać rzędy wynio­słych sosen o ciem­nych igłach przed zagar­nię­ciem ich pól. Wie­dział to wszystko i jesz­cze wię­cej.

Ale po co? Ode­brał naj­lep­szą edu­ka­cję w kraju i nie tylko, a jed­nak jego życie ogra­ni­czało się teraz do peł­nych nie­wy­gód podróży, pod­czas któ­rych ostry słuch i szybka dłoń zna­czyły wię­cej niż wszel­kie nauki. Poza tym zro­zu­mie­nie tego, co było, i tego, co powinno się robić, to dwie zupeł­nie różne sprawy. Naj­lep­szy przy­kład sta­no­wił Gal­ba­to­rix. Król wie­dział wię­cej niż nie­mal wszy­scy – wię­cej nawet niż część naj­star­szych elfów bądź smo­ków – lecz w osta­tecz­nym roz­ra­chunku wie­dza nie dodała mu mądro­ści.

Na uli­cach spo­tkał nie­wielu ludzi. Było późno, a w dniach po Mad­den­tide odby­wało się wiele uczt i zabaw. Więk­szość oby­wa­teli prze­by­wała w domach i gospo­dach, świę­tu­jąc kolejny udany połów ber­gen­he­dów.

Minęło go trzech robot­ni­ków cuch­ną­cych tanim piwem i rybimi fla­kami. Mur­tagh szedł dalej naprzód, a oni wymi­nęli go łukiem. Gdy znik­nęli za zakrę­tem, na głów­nej ulicy znów zapa­dła cisza i nie dostrzegł nikogo, póki nie dotarł do rynku, gdzie para kup­ców wypa­dła zza drzwi składu, kłó­cąc się krzy­kli­wie. Za nimi na plac wybie­gła niska, bro­data postać, prze­ma­wia­jąca gło­sem, który roz­brzmie­wał naj­do­no­śniej ze wszyst­kich.

Kra­sno­lud! Mur­tagh pochy­lił głowę. Od czasu śmierci Gal­ba­to­rixa i upadku Impe­rium ponad rok temu kra­sno­ludy coraz czę­ściej poja­wiały się na tere­nach ludzi. Więk­szość han­dlo­wała kamie­niami, meta­lami i bro­nią, ale widział ich też pra­cu­ją­cych jako zbrojni straż­nicy (mimo niskiego wzro­stu nie nale­żało lek­ce­wa­żyć zdol­no­ści bojo­wych kra­sno­lu­dów). Nie mógł się powstrzy­mać od myśli, jak wielu z nich słu­żyło za oczy i uszy swo­jego króla, Orika, zasia­da­ją­cego na gra­ni­to­wym tro­nie w mie­ście-górze Tronj­heim.

Oświe­tlony od tyłu kra­sno­lud patrzył w jego stronę i Mur­tagh zachwiał się lekko – ot, kolejny pijak wra­ca­jący po świę­cie do domu.

Pod­stęp zadzia­łał i kra­sno­lud sku­pił uwagę na kłó­cą­cych się kup­cach.

Mur­tagh pośpie­szył naprzód. Zwięk­sza­jąca się liczba kra­sno­lu­dów jesz­cze bar­dziej utrud­niała podró­żo­wa­nie jemu i Cier­niowi. Nie miał nic prze­ciwko kra­sno­lu­dom jako rasie bądź kul­tu­rze – w isto­cie cał­kiem lubił Orika, doce­niał także ich nie­sa­mo­wite osią­gnię­cia archi­tek­to­niczne. Wszy­scy jed­nak żywili wobec niego głę­boką, nie­złomną nie­na­wiść za to, że zabił króla Hro­th­gara, który był poprzed­ni­kiem… i wujem Orika. A kra­sno­ludy znane były z pamię­tli­wo­ści i cho­wa­nia uraz. Ponie­waż zaś żyły długo, ich spory krwi trwały wiele lat.

Czy kie­dy­kol­wiek zdoła pogo­dzić się z Ori­kiem, jego kla­nem i ogó­łem kra­sno­lu­dów? Nawet jeśli to moż­liwe, Mur­tagh nie miał na razie pomy­słu, jak to zro­bić.

Nie­stety sytu­acja z kra­sno­lu­dami nie sta­no­wiła wyjątku. Elfy żywiły podobną wro­gość wobec niego i Cier­nia, ze względu na rolę, jaką ode­grali w zabi­ciu Oro­misa i Gla­edra. Mur­tagh wła­ści­wie nie mógł ich winić. Oro­mis i Gla­edr byli ostat­nimi Jeźdź­cem i smo­kiem oca­la­łymi sprzed cza­sów Gal­ba­to­rixa i elfy darzyły ich nie­mal reli­gijną czcią. Przy­naj­mniej takie odniósł wra­że­nie. Fakt, że wraz z Cier­niem byli wów­czas bez­rad­nymi narzę­dziami w ręku Gal­ba­to­rixa, kie­ro­wa­nymi bez­li­to­sną wolą króla, nie zmie­niał tego, że to oni zadali śmier­telne ciosy.

Mur­tagh nie sądził, by elfy pró­bo­wały się zemścić, ale wolałby nie wpaść w ich ręce, chyba że w pobliżu zna­la­złaby się ich obecna kró­lowa, Arya. A nawet wtedy per­spek­tywa wyda­wała się nie­zbyt zachę­ca­jąca.

Prze­ciętny czło­wiek też za nimi nie prze­pa­dał, bo powszech­nie uwa­żano, że zdra­dzili Var­de­nów Gal­ba­to­ri­xowi pod­czas wojny. Zdrajcy zasłu­gi­wali jedy­nie na pogardę obu stron kon­fliktu, i słusz­nie – sam Mur­tagh nie czuł naj­mniej­szego współ­czu­cia wobec wężo­ustych krzy­wo­przy­sięz­ców, takich jak jego ojciec – nie uła­twiało to jed­nak życia, gdy sam nosił fał­szywe piętno.

Nie ma dla nas bez­piecz­nej przy­stani, pomy­ślał i jego usta wygięły się w suro­wym, pozba­wio­nym roz­ba­wie­nia uśmie­chu. Tak prze­cież wyglą­dało całe jego życie. Czemu teraz mia­łoby być ina­czej?

Smród ryb, wodo­ro­stów i soli sta­wał się coraz moc­niej­szy, gdy Mur­tagh wędro­wał wzdłuż nabrzeża, mija­jąc rzędy sto­ja­ków do susze­nia ryb usta­wione z boku ulicy.

Zer­k­nął w górę. Do pół­nocy pozo­stały jesz­cze trzy, cztery godziny, mnó­stwo czasu, by zakoń­czyć inte­resy i opu­ścić Ceu­non. Po tak dłu­gim cza­sie spę­dzo­nym pod gołym nie­bem, na dzi­kich pust­ko­wiach, bli­skość budyn­ków nie­przy­jem­nie go przy­tła­czała. Pod tym wzglę­dem coraz bar­dziej i bar­dziej przy­po­mi­nał Cier­nia.

Usły­szał muzykę i głosy i ujrzał karczmę będącą celem jego wizyty: Syte Jadło. Niski budy­nek o ciem­nych bel­kach miał krysz­ta­łowe okna osa­dzone w ścia­nie fron­to­wej – rzadki luk­sus w tej czę­ści świata – a na bruku ulicz­nym jaśniały płatki żół­tego świa­tła: zachęta, by wejść do środka, odpo­cząć i się wese­lić.

Sar­ros wybrał tę karczmę na miej­sce następ­nego spo­tka­nia. Już samo to wzbu­dziło czuj­ność Mur­ta­gha. Mimo wszystko jed­nak Syte Jadło wyglą­dało dość nie­win­nie: kolejna uboga, wal­cząca o prze­ży­cie gospoda, jak wiele innych. Pomi­ja­jąc krysz­ta­łowe okna, podobne można było zna­leźć w każ­dym nad­mor­skim mia­steczku bądź wsi w całym kraju. Z dru­giej strony Mur­tagh już dawno nauczył się, że rzadko można ufać pozo­rom.

Zebrał się w sobie, szy­ku­jąc się na hałas, jaki zaraz wypełni mu uszy, i pchnię­ciem otwo­rzył drzwi.

Rozdział II. Syte Jadło

Roz­dział II

Syte Jadło

Gospoda była cie­pła i przy­tulna, czy­sta i zadbana; pod­łogę zaście­łało świeżo ścięte sito­wie, stoły lśniły czy­sto­ścią, a baryłki, butelki i kubki za wypo­le­ro­wa­nym szynk­wa­sem usta­wiono w rów­nych rzę­dach. Trza­ska­jący ogień na czy­stym kamien­nym kominku ogrze­wał całą salę. Sie­dzący tuż przy nim męż­czy­zna z kozią bródką, wyróż­nia­jący się eks­tra­wa­ganc­kimi, bufia­stymi ręka­wami, brzdą­kał na lutni.

Cokol­wiek śpie­wał, trudno było usły­szeć poprzez gło­śny szum gło­sów wypeł­nia­jący zatło­czoną salę. Mad­den­tide minęło i miesz­kańcy Ceu­non cie­szyli się z tego.

Karcz­marz, niski, łysie­jący męż­czy­zna w brud­nym far­tu­chu, krzą­tał się spo­cony mię­dzy sto­łami, poda­jąc trunki i tale­rze wędzo­nego śle­dzia. Nie wędzo­nego ber­gen­heda, zauwa­żył Mur­tagh.

Pew­nie zje­dli go tyle, że wystar­czy im na cały rok, pomy­ślał.

Strzą­snął garść płat­ków śniegu z płasz­cza i ruszył w stronę pustego stołu przy pale­ni­sku.

Gdy tylko usiadł, karcz­marz pośpie­szył do niego.

– Sigling Oref­fson, do usług, panie…

– Tor­nac, syn Tere­tha.

Sigling otarł dło­nie o far­tuch.

– To dla mnie zaszczyt. Co mogę podać?

– Coś gorą­cego z kuchni. Żołą­dek przy­sechł mi do krę­go­słupa. – Mur­tagh nie zamie­rzał zmar­no­wać oka­zji do zje­dze­nia gorą­cego posiłku, któ­rego choć raz sam nie musiał przy­rzą­dzać.

– A do picia?

– Kubek ale, nie­zbyt moc­nego, jeśli łaska. – Wci­snął w dłoń karcz­ma­rza trzy mie­dziaki.

Sigling zawra­cał już ku zaple­czu.

– W mgnie­niu oka, w mgnie­niu oka, mości Tor­nacu.

Mości Tor­nacu. Dźwięk tego imie­nia zawsze zaska­ki­wał Mur­ta­gha. Miał nadzieję, że jego sta­remu nauczy­cie­lowi fech­tunku spodo­ba­łoby się, że go używa, bio­rąc pod uwagę, jak bar­dzo zszar­gał wła­sną repu­ta­cję. Mur­tagh chciał uczcić pamięć Tor­naca, tak samo jak wtedy, kiedy nadał to miano swo­jemu ogie­rowi po tym, jak Tor­nac zgi­nął pod­czas ich ucieczki z Urû’baenu…

Na tę myśl Mur­tagh z iry­ta­cją zmarsz­czył brwi. Ni­gdy się nie dowie­dział, co się stało z koniem po tym, jak Gal­ba­to­rix zaaran­żo­wał pułapkę i porwa­nie Mur­tagha z Tronj­he­imu. Nie­wie­dza wciąż go draż­niła. Ogier był dziel­nym i wier­nym towa­rzy­szem, jak jego imien­nik.

Mur­tagh rozej­rzał się po sali. Robot­nicy por­towi, rybacy i inni miesz­kańcy Ceu­non zacho­wy­wali się hała­śli­wie. Wielu nie­obec­nych ojców powró­ciło po tygo­dniach spę­dzo­nych na statku i morzu, by świę­to­wać Mad­den­tide. Spra­wiali wra­że­nie ludzi przy­ja­ciel­skich, lecz mimo wszystko Mur­tagh upew­nił się, że zna­lazł naj­krót­szą drogę do obu wyjść, fron­to­wego i tyl­nego.

Przy­go­to­wa­nia ni­gdy nie zaszko­dzą.

Sar­rosa wciąż nie było, lecz Mur­tagh nie przej­mo­wał się tym zbyt­nio. To han­dlarz wyzna­czył dzień ich spo­tka­nia, a Mur­tagh wie­dział, że Sar­ros prę­dzej odciąłby sobie dłoń, niż prze­ga­pił szansę zaro­bie­nia kolej­nych kilku monet.

Para robot­ni­ków – mura­rzy, sądząc po skó­rza­nych far­tu­chach i musku­lar­nych, uma­za­nych zaprawą ramio­nach – padła na krze­sła po dru­giej stro­nie stołu Mur­ta­gha. Zaczęli je odsu­wać, on jed­nak zapro­te­sto­wał.

– Prze­pra­szam, ale spo­dzie­wam się przy­ja­ciela. – Uśmiech­nął się w, jak liczył, życz­liwy, nie­draż­niący spo­sób.

Jeden z mura­rzy wyglą­dał, jakby chciał się kłó­cić, dru­giemu naj­wy­raź­niej nie spodo­bało się coś w twa­rzy Mur­ta­gha. Pocią­gnął towa­rzy­sza za rękę.

– Chodźże, Herk. Posta­wię ci piwo przy barze.

– Dobra, dobra, pusz­czaj.

Przy­ja­ciel na­dal cią­gnął go za rękę, dopóki tam­ten nie ruszył za nim w stronę szynk­wasu.

Mur­tagh odprę­żył się odro­binę. Naprawdę nie chciał się wda­wać w bez­sen­sowne bójki.

I nagle pośród szumu gło­sów wypeł­nia­ją­cych salę jego uszu dobie­gło jedno słowo.

– Era­gon.

Mur­tagh zesztyw­niał. Obró­cił się na krze­śle, szu­ka­jąc wzro­kiem źró­dła słowa. Tam. Tru­ba­dur z bródką brzdą­ka­jący na lutni. Z początku trudno było zro­zu­mieć tekst jego pie­śni, Mur­tagh jed­nak obser­wo­wał wargi męż­czy­zny i sku­piw­szy się, w końcu je roz­szy­fro­wał.

A tru­ba­dur śpie­wał:

…aż do strasz­nego Urû’baenu.

Patrz­cie! Prze­sławny Smo­czy Jeź­dziec w glo­rii chwały

mknął, by uwol­nić od grozy kraj cały.

Mocarz Era­gon z krwa­wym kró­lem i tyra­nem się zde­rzył.

Ach, co za walka, nikt by nie uwie­rzył.

Klingą ogni­stą, z jasnym bły­skiem w oku,

zabił strasz­nego despotę tego roku,

Gal­ba­to­rixa, zgubę tak Jeźdź­ców, jak i smo­ków.

Mur­tagh skrzy­wił się z nie­sma­kiem. Poczuł nagłą ochotę, by rzu­cić w tam­tego butem. Zwrotki nie tylko źle uło­żono i zaśpie­wano – żaden bard nie odwa­żyłby się tak fał­szo­wać na dwo­rze, z obawy, że zostałby uka­rany chło­stą i wygna­niem – ale nie odpo­wia­dały praw­dzie.

– Prze­grałby, gdyby nie ja – wymam­ro­tał Mur­tagh, myśląc o Era­go­nie.

A jed­nak prócz tych, któ­rzy byli obecni pod koniec w sali tro­no­wej Gal­ba­to­rixa, nikt o tym nie wie­dział i nikogo to nie obcho­dziło. Jeśli nawet Era­gon, Nasu­ada bądź Arya prze­mó­wili w obro­nie jego bądź Cier­nia, wyja­śnia­jąc rolę, jaką ode­grali w śmierci Gal­ba­to­rixa i Shru­ikana, wie­ści o tym jesz­cze do niego nie dotarły. Bar­dzo mu się to nie podo­bało. Może prawda potrze­buje wię­cej czasu, by dotrzeć do zwy­kłych ludzi? A może Era­gon, Nasu­ada i Arya woleli, by świat myślał o nim jak naj­go­rzej, trak­to­wali go jako wygod­nego kozła ofiar­nego, potwora w ciem­no­ści, na któ­rym mogą sku­pić się lęki ludzi, pozwa­la­jąc im swo­bod­nie rzą­dzić, jak tylko zapra­gną?

Tak czy siak, w opi­nii więk­szo­ści miesz­kań­ców Alagaësii Era­gon był naj­więk­szym boha­te­rem, jaki kie­dy­kol­wiek żył, i nikt nie mógł stać ponad nim.

Mur­tagh par­sk­nął cicho. Aku­rat. Ale kiedy pio­senka bądź opo­wieść zyska popu­lar­ność, nie da się z nią wal­czyć. Jakże czę­sto prawdę nagi­nano tak, by brzmiała jak należy. Przy­naj­mniej tru­ba­dur nie zawra­cał sobie głowy roz­wi­ja­niem wątku domnie­ma­nego zwy­cię­stwa Era­gona nad Mur­taghiem i Cier­niem. Bo gdyby o tym zaśpie­wał, Mur­tagh chyba fak­tycz­nie rzu­ciłby w niego butem.

– A, jest pan, mości Tor­macu! – wykrzyk­nął Sigling, pod­su­wa­jąc mu pod nos talerz i kubek. – Gdy­byś potrze­bo­wał coś jesz­cze, star­czy zawo­łać, a zja­wię się migu­siem.

Nim Mur­tagh zdą­żył podzię­ko­wać, karcz­marz pośpie­szył obsłu­żyć kolejny stół.

Mur­tagh pod­niósł kuty żela­zny wide­lec leżący obok tale­rza i zaczął jeść. Pie­czona bara­nina i rzepa, z połówką bochna czar­nego, żyt­niego chleba. Skromny posi­łek, ale sma­ko­wał lepiej niż wszystko, co zdo­łał przy­rzą­dzić przez ostat­nie trzy mie­siące. I choć zgod­nie z jego prośbą ale było nie­wiele moc­niej­sze od wody, jemu to paso­wało. Póki prze­by­wał w Ceu­non, wolał mieć trzeźwy umysł.

Jedząc, usta­wił talerz na kola­nie i odchy­lił się na krze­śle, wycią­ga­jąc nogi w stronę ognia.

Dziw­nie się czuł wśród tak wielu ludzi. Przez ostat­nie dwa­na­ście mie­sięcy przy­wykł do tego, że był sam z Cier­niem, do dźwię­ków wia­tru i śpie­wów pta­ków, do polo­wa­nia na jedze­nie i tego, że polują na niego. Roz­mowa ze straż­ni­kami i Siglin­giem – a nawet z mura­rzami – przy­po­mi­nała próby gry na nie­do­stro­jo­nym instru­men­cie.

Zgar­nął sos z bara­niny kawał­kiem żyt­niego chleba i wsu­nął go do ust.

Drzwi gospody otwarły się i do środka wpa­dła drobna ciem­no­włosa dziew­czynka. Włosy miała sple­cione w dwa zawi­nięte war­ko­cze, sukienkę hafto­waną w barwne wzory i wyglą­dała, jakby nie­dawno pła­kała.

Mur­tagh patrzył, jak dziew­czynka prze­cho­dzi przez salę, stą­pa­jąc lekko jak piórko. Wśli­znęła się za kon­tuar, Sigling powie­dział coś do niej. Kiedy stali obok sie­bie, Mur­tagh dostrzegł rodzinne podo­bień­stwo: dziew­czynka miała usta i pod­bró­dek karcz­ma­rza.

Po chwili znów wyło­niła się zza szynk­wasu, nio­sąc talerz z chle­bem, serem i jabł­kiem. Unio­sła go nad głowę i wyćwi­czo­nym kro­kiem zaczęła lawi­ro­wać pomię­dzy zatło­czo­nymi sto­łami, aż w końcu dotarła przed wielki kamienny komi­nek. Bez pyta­nia usia­dła na krze­śle naprze­ciwko Mur­ta­gha.

Otwo­rzył usta i je zamknął.

Dziew­czynka miała naj­wy­żej dzie­sięć lat, może nawet led­wie sześć. Ni­gdy nie potra­fił oce­niać wieku dzieci.

Ode­rwała sobie piętkę chleba i zaczęła prze­żu­wać z gwał­towną deter­mi­na­cją, a Mur­tagh obser­wo­wał ją zacie­ka­wiony. Minęły lata, odkąd prze­by­wał w pobliżu dziecka, i z zasko­cze­niem odkrył, że go fascy­nuje. Wszy­scy tak kie­dyś zaczy­na­li­śmy, pomy­ślał, tacy mło­dzi, nie­winni. Co poszło nie tak?

Dziew­czynka wyglą­dała, jakby znów miała wybuch­nąć pła­czem. Wgry­zła się w jabłko i prych­nęła z iry­ta­cją, gdy ogo­nek utknął jej w szcze­li­nie mię­dzy przed­nimi zębami.

– Wyglą­dasz na zde­ner­wo­waną – rzekł łagod­nie Mur­tagh.

Skrzy­wiła się, wydłu­bała ogo­nek z zębów i cisnęła w ogień.

– To wszystko wina Hjor­dis! – Prze­ma­wiała z takim samym moc­nym pół­noc­nym akcen­tem jak ojciec.

Mur­tagh rozej­rzał się. Wciąż nie dostrzegł Sar­rosa, toteż uznał, że bez­piecz­nie będzie tro­chę poroz­ma­wiać. Ale ostroż­nie. Słowa bywają rów­nie zdra­dziec­kie jak pułapki na niedź­wie­dzie.

– Ach tak? – Odło­żył wide­lec i odwró­cił się na krze­śle, by się jej przyj­rzeć. – A kim jest ta Hjor­dis?

– To córka Jareka, cech­mi­strza murar­skiego jarla – wyja­śniła nadą­sana dziew­czynka.

Mur­tagh zasta­na­wiał się, czy jar­lem wciąż jest lord Tar­rant, czy może elfy zastą­piły go kimś innym, kiedy zajęły mia­sto. Spo­tkał Tar­ranta na dwo­rze lata temu: był to wysoki, zamknięty w sobie męż­czy­zna, który rzadko wypo­wia­dał wię­cej niż kilka słów naraz. Jarl spra­wiał wra­że­nie przy­zwo­itego czło­wieka, ale każdy, kto latami cie­szył się łaską Gal­ba­to­rixa, musiał mieć lód w sercu i krew na rękach.

– Rozu­miem. I dla­tego jest ważną osobą?

Dziew­czynka pokrę­ciła głową.

– Dla­tego myśli, że jest ważna.

– A czym dokład­nie cię tak bar­dzo zde­ner­wo­wała?

– Wszyst­kim! – Dziew­czynka z wście­kło­ścią odgry­zła kęs jabłka i schru­pała szybko. Mur­tagh zauwa­żył, jak się krzywi, jakby przy­gry­zła sobie poli­czek od wewnątrz. Oczy zaszły jej łzami, prze­łknęła gło­śno.

Mur­tagh pocią­gnął łyk ale.

– Fascy­nu­jące. – Starł ser­wetką plamkę piany z wąsów. – Czy zatem masz ochotę powtó­rzyć mi tę histo­rię? Może dzięki roz­mo­wie poczu­jesz się lepiej.

W nie­bie­skich oczach dziew­czynki dostrzegł podejrz­liwy błysk. Przez chwilę Mur­ta­ghowi zda­wało się, że wsta­nie i odej­dzie.

– Tata nie chciałby, żebym zawra­cała ci głowę – rze­kła w końcu.

– Mam tro­chę czasu, cze­kam na współ­pra­cow­nika, który nie­stety ma w zwy­czaju się spóź­niać. Jeśli chcesz podzie­lić się ze mną swo­imi smut­kami, pro­szę, możesz mnie uznać za zafa­scy­no­wa­nego słu­cha­cza.

Mur­tagh odkrył, że używa języka i zdań bar­dziej pasu­ją­cych do dworu. Ofi­cjalne frazy spra­wiały, że czuł się bez­piecz­nie, a poza tym bawiło go, że zwraca się do małej jak do szla­chet­nej damy.

Zaczęła wyma­chi­wać nogami.

– No… chcia­ła­bym, ale nie mogę, jeśli nie zosta­niemy przy­ja­ciółmi.

– Ach tak? A w jaki spo­sób możemy się zaprzy­jaź­nić?

– Musisz mi powie­dzieć, jak masz na imię, głup­ta­sie.

Mur­tagh się uśmiech­nął.

– Oczy­wi­ście. Ależ jestem nie­mą­dry. W takim razie mam na imię Tor­mac. – Wycią­gnął rękę.

– Essie Sin­glings­dau­gh­ter.

Gdy uści­snęli sobie ręce, Mur­tagh wyczuł, że dłoń i palce dziew­czynki są zaska­ku­jąco gład­kie i drobne. Zorien­to­wał się, że musi to zro­bić bar­dzo ostroż­nie, jakby doty­kał deli­kat­nego kwiatu.

– Bar­dzo miło mi cię poznać, Essie. A teraz powiedz, co cię gry­zie.

Dziew­czynka wbiła wzrok w trzy­mane w dłoni nad­je­dzone jabłko, wes­tchnęła i odło­żyła je na talerz.

– To wszystko wina Hjor­dis.

– Już mówi­łaś.

– Zawsze była dla mnie wredna i kazała swoim kole­żan­kom mnie zacze­piać.

Mur­tagh przy­brał poważną minę.

– To bar­dzo nie­ład­nie z ich strony.

Essie pokrę­ciła głową, w jej oczach roz­bły­sło obu­rze­nie.

– Nie! To zna­czy cza­sami i tak się mnie cze­piały, ale kiedy jest tam Hjor­dis, robi się naprawdę paskud­nie.

– I tak wła­śnie było dzi­siaj?

– Tak. Mniej wię­cej. – Odła­mała kawa­łek sera i zaczęła go sku­bać zato­piona w myślach.

Mur­tagh cze­kał cier­pli­wie. Uznał, że podob­nie jak w przy­padku koni łagod­ność spraw­dzi się znacz­nie lepiej niż siła.

W końcu Essie ode­zwała się, zni­ża­jąc głos.

– Przed żni­wami Hjor­dis zaczęła być dla mnie mil­sza. Myśla­łam, że w końcu będzie lepiej, zapro­siła mnie nawet do swo­jego domu. – Zer­k­nęła na niego nie­śmiało, z ukosa. – Stoi tuż obok zamku.

– Impo­nu­jące.

Zaczy­nał rozu­mieć; bogatsi rze­mieśl­nicy zawsze cze­piali się szlachty jak klesz­cze psów. Zazdrość to uni­wer­salna ludzka cecha (a inne rasy też nie są od niej wolne).

Essie przy­tak­nęła.

– Poda­ro­wała mi jedną ze swo­ich wstą­żek, tę żółtą, i powie­działa, że mogę przyjść na przy­ję­cie z oka­zji Mad­den­tide.

– I poszłaś?

Znów poki­wała głową.

– To… to było dzi­siaj.

Do oczu napły­nęły jej gorące łzy, zaczęła mru­gać gwał­tow­nie, zła na sie­bie.

Mur­tagh patrzył na nią z tro­ską. Wycią­gnął zza pazu­chy sfa­ty­go­waną chu­s­teczkę. Może i żył w głu­szy jak zwie­rzę, ale prze­strze­gał pew­nych zasad.

– Już, już.

Z początku Essie wahała się, czy ją przy­jąć. Ale potem łzy popły­nęły jej po policz­kach, więc chwy­ciła chustkę i szybko otarła oczy.

– Dzię­kuję, pro­szę pana.

Mur­tagh pozwo­lił sobie na kolejny lekki uśmiech.

– Od bar­dzo dawna nikt się tak do mnie nie zwra­cał, ale bar­dzo pro­szę. Rozu­miem, że przy­ję­cie nie poszło naj­le­piej?

Essie skrzy­wiła się i odsu­nęła chustkę w jego stronę, choć wciąż wyglą­dała na bli­ską łez.

– Przy­ję­cie było w porządku. Cho­dzi o Hjor­dis. Po wszyst­kim znów zro­biła się wredna i… i… – Ode­tchnęła głę­boko, jakby chciała napeł­nić brzuch odwagą. – I powie­działa, że jeśli nie zro­bię tego, co mi każe, poprosi ojca, żeby nie przy­cho­dził do naszej gospody w Święto Prze­si­le­nia. – Zer­k­nęła na Mur­ta­gha, jakby spraw­dzała, czy wie, jakie to ważne. – Wszy­scy mura­rze przy­cho­dzą tu, żeby się napić, i… – Czknęła wbrew sobie. – Piją bar­dzo dużo, a to zna­czy, że wydają mnó­stwo mie­dzia­ków.

Opo­wieść dziew­czynki przy­wo­łała nie­przy­jemne wspo­mnie­nia. Sam, dora­sta­jąc na dwo­rze Gal­ba­to­rixa, wiele wycier­piał z rąk star­szych dzieci. Nim nauczył się ostroż­no­ści, nim Tor­nac poka­zał mu, jak się bro­nić.

Mur­tagh odsta­wił talerz na stół i z poważną miną pochy­lił się ku Essie.

– Co ci kazała zro­bić?

Zawsty­dzona Essie wbiła wzrok w zabło­cone trze­wiki. Kilka razy kop­nęła krze­sło. Gdy znów zaczęła mówić, słowa popły­nęły z jej ust w pośpie­chu.

– Chciała, żebym wepchnęła Car­tha do koń­skiego żłobu.

– Carth to twój przy­ja­ciel?

Przy­tak­nęła z nie­szczę­śliwą miną.

– Mieszka na przy­stani, ma ojca rybaka.

Mur­tagh poczuł nagłą gwał­towną nie­chęć do Hjor­dis. Poznał na dwo­rze wiele podob­nych osób: zło­śli­wych, małost­ko­wych ludzi, cał­ko­wi­cie sku­pio­nych na popra­wia­niu wła­snej pozy­cji i uprzy­krza­niu życia wszyst­kim, któ­rych uwa­żali za gor­szych od sie­bie.

– Czyli raczej nie zapra­szają go na takie przy­ję­cia?

– Nie, ale Hjor­dis posłała służkę, żeby przy­pro­wa­dziła go do domu, i… – Essie z zaciętą miną wbiła wzrok w Mur­ta­gha. – Nie mia­łam wyboru! Gdy­bym go nie popchnęła, powie­dzia­łaby ojcu, żeby nie przy­cho­dził do Sytego Jadła.

– Rozu­miem – rzu­cił Mur­tagh, zmu­sza­jąc się, by zacho­wać spo­kój, choć czuł, jak ogar­nia go coraz więk­szy gniew wobec tak wiel­kiej nie­spra­wie­dli­wo­ści. Znał go aż za dobrze. – Zatem popchnę­łaś przy­ja­ciela. Zdo­ła­łaś go prze­pro­sić?

– Nie. – Essie jesz­cze bar­dziej zrze­dła mina. – Ja… ucie­kłam, ale wszy­scy widzieli. Nie będzie już się chciał ze mną przy­jaź­nić, nikt nie będzie. Hjor­dis mnie oszu­kała i jej nie­na­wi­dzę. – Zła­pała jabłko i ugry­zła szybko.

Mur­tagh otwo­rzył usta, by coś powie­dzieć, w tym jed­nak momen­cie pod­szedł do nich Sigling nio­sący parę kub­ków do stołu przy ścia­nie. Spoj­rzał z dez­apro­batą na Essie.

– Moja córka nie narzuca się chyba panu, mości Tor­nacu? Ma paskudny nawyk zacze­pia­nia gości, kiedy pró­bują coś zjeść.

– Ależ nie. – Mur­tagh uśmiech­nął się. – Od bar­dzo dawna jestem w dro­dze, towa­rzy­szą mi tylko słońce i księ­życ. Potrze­buję chwili roz­mowy. W isto­cie… – wsu­nął palce za pas i podał karcz­ma­rzowi dwie sztuki sre­bra – …zechcesz dopil­no­wać, by stoły obok pozo­stały pus-te? Spo­dzie­wam się zna­jo­mego, musimy omó­wić kilka, hmm… inte­re­sów.

Monety znik­nęły w kie­szeni far­tu­cha. Sigling poki­wał głową.

– Oczy­wi­ście, mości Tor­nacu.

Znów zer­k­nął z tro­ską na Essie, po czym odwró­cił się i odszedł.

Dziew­czynka spra­wiała wra­że­nie mocno przy­ga­szo­nej.

– No dobrze. – Mur­tagh wycią­gnął nogi w stronę kominka. – Opo­wia­da­łaś mi swoją smutną histo­rię, Essie Siglings­dau­gh­ter. Czy to już wszystko?

– Wszystko – szep­nęła.

Pod­niósł z tale­rza wide­lec i zaczął obra­cać go w pal­cach. Dziew­czynka przy­glą­dała się temu zafa­scy­no­wana.

– Nie może być aż tak źle, jak sądzisz. Z pew­no­ścią, gdy­byś tylko wyja­śniła to przy­ja­cie­lowi…

– Nie – ucięła sta­now­czo. – Nie zro­zu­mie. Ni­gdy już mi nie zaufa. Znie­na­wi­dzą mnie za to.

Głos Mur­ta­gha zabrzmiał nieco ostrzej.

– W takim razie może tak naprawdę nie byli two­imi przy­ja­ciółmi.

Pokrę­ciła gwał­tow­nie głową, potrzą­sa­jąc war­ko­czami.

– Byli! Ty nie rozu­miesz! – Znie­cier­pli­wiona ude­rzyła pię­ścią w poręcz krze­sła. – Carth jest… jest naprawdę miły, wszy­scy go lubią, a teraz znie­lu­bią mnie. Ty nic nie wiesz, jesteś duży i… i stary.

Brwi Mur­ta­gha unio­sły się wysoko.

– Zdzi­wi­ła­byś się, jak wiele wiem. Czyli cię znie­lu­bią. Co zamie­rzasz z tym zro­bić?

– Chcę uciec – wypa­liła. Gdy tylko uświa­do­miła sobie, co powie­działa, spoj­rzała na niego z paniką. – Pro­szę, nie mów tat­kowi!

Mur­tagh pocią­gnął kolejny łyk z kubka i przy­gła­dził dło­nią brodę. Myśli wiro­wały mu w gło­wie. Roz­mowa z zabaw­nej stała się nagle śmier­tel­nie poważna. Jedno nie­prze­my­ślane słowo mogło pchnąć Essie na drogę, któ­rej w przy­szło­ści poża­łuje – i wie­dział, że sam także będzie żało­wał, jeśli nie spró­buje zawró­cić jej na wła­ściwą ścieżkę.

Ostroż­nie, pomy­ślał.

– A dokąd byś poszła?

– Na połu­dnie – odparła; wyraź­nie już to prze­my­ślała. – Gdzie jest cie­pło. Jutro wyjeż­dża stąd kara­wana. Prze­wod­nik tu bywa, jest miły. Mogła­bym się wykraść i poje­chać z nimi do Gil’eadu.

Mur­tagh postu­kał paznok­ciem w zęby widelca.

– A potem?

Dziew­czynka się wypro­sto­wała.

– Chcę odwie­dzić Góry Beor­skie i zoba­czyć kra­sno­ludy! To one zro­biły nasze okna. Czyż nie są ładne? – Wska­zała pal­cem.

– Bez dwóch zdań.

– Byłeś kie­dyś w Górach Beor­skich?

– Ow­szem, raz, dawno temu – przy­znał Mur­tagh.

Essie przyj­rzała mu się z nowym zain­te­re­so­wa­niem.

– Naprawdę? I fak­tycz­nie są tak wyso­kie, jak wszy­scy twier­dzą?

– Tak wyso­kie, że nie widać ich szczy­tów.

Odchy­liła się na krze­śle, zadzie­ra­jąc głowę, jakby pró­bo­wała to sobie wyobra­zić.

– Cudow­nie.

Mur­tagh prych­nął cicho.

– Ow­szem, jeśli nie liczyć miej­sco­wych, któ­rzy posy­łają w twoją stronę strzały. Zda­jesz sobie sprawę, Essie Siglings­dau­gh­ter, że ucieczka nie roz­wiąże two­ich tutej­szych pro­ble­mów?

– Jasne, że nie. – „To prze­cież oczy­wi­ste”, mówiła jej mina. – Ale jeśli wyjadę, Hjor­dis nie będzie mnie dłu­żej drę­czyć.

Sły­sząc dźwię­czące w jej gło­sie głę­bo­kie prze­ko­na­nie, Mur­tagh o mało nie wybuch­nął śmie­chem. Ukrył roz­ba­wie­nie, pocią­ga­jąc długi łyk z kubka; nim prze­łknął, odzy­skał pano­wa­nie nad sobą i spo­waż­niał.

– Albo… to tylko taka suge­stia… mogła­byś spró­bo­wać roz­wią­zać pro­blem, zamiast ucie­kać.

– Nie da się go roz­wią­zać – upie­rała się.

– A twoi rodzice? Na pewno będą okrut­nie za tobą tęsk­nić. Chcesz, żeby tak cier­pieli?

Essie skrzy­żo­wała ręce na piersi.

– Zostaną im mój brat, moja sio­stra i Olfa. Ma tylko dwa lata. – Wydęła usta. – Nie będą za mną tęsk­nić.

– Bar­dzo poważ­nie w to wąt­pię – mruk­nął Mur­tagh. – Poza tym pomyśl, czemu wła­ści­wie zro­bi­łaś to, co ci kazała Hjor­dis? Pomo­głaś ochro­nić Syte Jadło. Gdyby rodzice wie­dzieli, jak bar­dzo się poświę­ci­łaś, z pew­no­ścią byliby dumni.

– Uh-huh… – Essie nie wyglą­dała na prze­ko­naną. – Gdyby nie ja, w ogóle nie mie­liby tego pro­blemu. To ja jestem pro­ble­mem. Jeśli odejdę, wszystko się ułoży.

Z deter­mi­na­cją unio­sła ogry­zek i cisnęła go w głąb kominka.

Z pale­ni­ska wzbił się snop iskier. Syk zamie­nia­ją­cej się w parę wody zagłu­szył trzask pło­mieni.

Rękaw dziew­czynki pod­je­chał w górę i na jej lewym prze­gu­bie Mur­tagh dostrzegł poskrę­caną, czer­woną bli­znę, grubą jak lina. Jego wargi unio­sły się, odsła­nia­jąc zęby.

– Co to takiego? – spy­tał prze­sad­nie swo­bod­nym tonem.

– Co?

– Tu, na two­jej ręce.

Essie opu­ściła wzrok i jej policzki i uszy poczer­wie­niały gwał­tow­nie.

– Nic – wymam­ro­tała, szybko obcią­ga­jąc man­kiet.

– Mogę? – spy­tał Mur­tagh naj­ła­god­niej, jak umiał, i wycią­gnął ku niej dłoń.

Z początku Essie zawa­hała się, ale w końcu ustą­piła i pozwo­liła mu wziąć się za rękę.

Odwró­ciła głowę, gdy deli­kat­nie pod­cią­gnął man­kiet rękawa. Bli­zna wzno­siła się przez przed­ra­mię aż do łok­cia – dłu­gie, gniewne świa­dec­two bólu. Na ten widok w żyłach Mur­ta­gha zapło­nął zimny ogień, a jego wła­sna paskudna bli­zna na ple­cach zapie­kła współ­czu­jąco.

Szybko zasło­nił ją z powro­tem.

– To… bar­dzo impo­nu­jąca bli­zna. Powin­naś być z niej dumna.

Zasko­czona zer­k­nęła na niego.

– Dla­czego? Jest brzydka i jej nie cier­pię.

W kąci­kach ust Mur­ta­gha zatań­czył lekki uśmiech.

– Ponie­waż bli­zna jest świa­dec­twem tego, że prze­ży­łaś. Ozna­cza też, że jesteś twarda i ciężko cię zabić. Zna­czy, że żyłaś. Bli­zna to coś, co należy podzi­wiać.

– Mylisz się. – Essie wska­zała sto­jący na kominku dzba­nek poma­lo­wany w dzwonki. Od kra­wę­dzi aż po pod­stawę bie­gła długa szcze­lina. – Zna­czy tylko, że nie jesteś cały.

– Och – mruk­nął cicho Mur­tagh. – Cza­sami jed­nak, jeśli bar­dzo się posta­rasz, możesz napra­wić uszko­dze­nie i całość staje się sil­niej­sza niż przed­tem.

Dziew­czynka skrzy­żo­wała ręce, wci­ska­jąc lewą dłoń pod pachę.

– Hjor­dis i reszta zawsze się z niej wyśmie­wają – wymam­ro­tała. – Mówią, że rękę mam czer­woną jak rak i że przez to ni­gdy nie znajdę męża.

– A co mówią twoi rodzice?

Skrzy­wiła się.

– Że to nie ma zna­cze­nia. Ale prze­cież ma, zga­dza się?

Mur­tagh pochy­lił głowę.

– Tak, chyba ma. Po pro­stu rodzice sta­rają się chro­nić cię naj­le­piej, jak umieją.

– Ale nie mogą. – Wydęła policzki.

Nie, pew­nie fak­tycz­nie nie, pomy­ślał i jesz­cze bar­dziej spo­chmur­niał.

Essie zer­k­nęła na niego i jakby sku­liła się na krze­śle.

– A ty masz jakieś bli­zny? – spy­tała.

Z jego ust wyrwał się pozba­wiony roz­ba­wie­nia śmiech.

– O tak. – Wska­zał drobną białą bli­znę na pod­bródku – prze­rwę w poza tym gęstej bro­dzie. – Ta ma zale­d­wie kilka mie­sięcy. Przy­ja­ciel zosta­wił mi ją przy­pad­kiem, kiedy się bawi­li­śmy. Nie­zgra­biasz. – Cierń zaha­czył go w pod­bró­dek czub­kiem łuski na lewej przed­niej łapie, roz­ci­na­jąc skórę. Nie była to poważna rana, ale mocno bolała, a krwa­wiła jesz­cze moc­niej. – Co się stało z twoją ręką?

Essie zaczęła sku­bać kra­wędź stołu.

– To był wypa­dek – mruk­nęła. – Na rękę spadł mi gar­nek pełen wrzątku.

Oczy Mur­ta­gha się zwę­ziły.

– Tak po pro­stu spadł?

Essie przy­tak­nęła.

– Mmm… – Wbi­jał wzrok w ogień, w jego źre­ni­cach odbi­jały się iskry i czer­wony żar. Nie wie­rzył dziew­czynce. Ow­szem, wypadki się zda­rzały, ale jej skry­tość suge­ro­wała coś gor­szego.

Poru­szył żuchwą, zaci­ska­jąc zęby. Korzeń pra­wego dol­nego trzo­nowca zapul­so­wał ostrze­gaw­czo. Wiele krzywd potra­fił odpu­ścić, ale krzywda dziecka z rąk matki bądź ojca do nich nie nale­żała.

Zer­k­nął w stronę szynk­wasu. Może powi­nien roz­mó­wić się z Siglin­giem, zasiać w jego sercu strach przed Smo­czym Jeźdź­cem.

Essie się poru­szyła.

– Skąd jesteś? – spy­tała.

– Z bar­dzo daleka.

– Na połu­dniu?

– Tak, na połu­dniu.

Znów kop­nęła krze­sło.

– Jak tam jest?

Mur­tagh powoli wcią­gnął powie­trze i uniósł głowę, wpa­tru­jąc się w sufit. Ogień w jego żyłach wciąż pło­nął.

– To zależy, dokąd się udasz. Na świe­cie są miej­sca gorące i zimne, a także takie, w któ­rych ni­gdy nie prze­staje wiać. Lasy z pozoru bez końca, jaski­nie się­ga­jące naj­więk­szych głę­bin ziemi i rów­niny pełne olbrzy­mich stad jeleni.

– Są tam potwory?

– Oczy­wi­ście. – Popa­trzył na nią. – Zawsze są jakieś potwory. Nie­które nawet wyglą­dają jak ludzie… Też kie­dyś ucie­kłem z domu, wiesz?

– Naprawdę?

Ski­nął głową.

– Byłem star­szy od cie­bie, ale ow­szem, ucie­kłem. Mimo to nie uwol­ni­łem się od tego, przed czym ucie­ka­łem… Posłu­chaj mnie, Essie, wiem, myślisz, że kiedy stąd odej­dziesz, będzie lepiej, ale…

– Tu jesteś, Tar­nacu z Drogi – usły­szeli chy­try, ośli­zgły głos. Sar­ros.

Han­dlarz wszedł mię­dzy stoły. Był chudy i zgar­biony, na ramiona zarzu­cił poła­tany płaszcz okry­wa­jący postrzę­pione ubra­nie; na jego pal­cach lśniły pier­ście­nie. Cuch­nął mokrym futrem, a jego ruchy i wygląd miały w sobie coś nie­po­ko­jąco kociego.

Mur­tagh z tru­dem powstrzy­mał prze­kleń­stwo. Że też musiał się zja­wić aku­rat teraz.

– Sar­ro­sie. Cze­kam na cie­bie.

– Ostat­nio na trak­tach zro­biło się nie­bez­piecz­nie. – Sar­ros zabrał puste krze­sło i posta­wił dokład­nie mię­dzy Essie i Mur­ta­ghiem, po czym usiadł naprze­ciw nich.

Dziew­czynka nie­spo­koj­nie odchy­liła się od niego.

Mur­tagh rozej­rzał się szybko. Dostrzegł jesz­cze sze­ściu męż­czyzn, któ­rzy weszli do gospody, kiedy nie uwa­żał. Wyglą­dali na twar­dzieli, ale nie takich jak rybacy – nosili futra i skóry, a spo­sób, w jaki owi­jali się płasz­czami, świad­czył o tym, że ukry­wają pod nimi przy­pięte do pasów mie­cze.

Straż­nicy Sar­rosa. Mur­taga ziry­to­wało to, że stra­cił z oczu oto­cze­nie, sku­pia­jąc się na roz­mo­wie z Essie. Powi­nien lepiej się posta­rać. Dekon­cen­tra­cja to pro­sta droga do śmierci bądź wię­zie­nia.

Sigling czuj­nie obser­wo­wał zza szynk­wasu nowych gości. Gospo­darz wycią­gnął obszytą skórą pałkę i w ostrze­gaw­czym geście poło­żył obok ścierki. Mimo zastrze­żeń co do cha­rak­teru ojca Essie, Mur­tagh z apro­batą przy­jął jego prze­zor­ność. Karcz­marz nie był głup­cem, bez dwóch zdań.

Znów sku­pił uwagę na Sar­ro­sie, który wska­zał dziew­czynkę dłu­gim, brud­nym pal­cem.

– Musimy omó­wić inte­resy. Ode­ślij smar­kulę.

Nie, raczej nie, uznał Mur­tagh. Jesz­cze nie skoń­czył roz­ma­wiać z małą, a poza tym jej obec­ność mogła zadzia­łać cywi­li­zu­jąco na Sar­rosa. Han­dlarz w naj­lep­szym razie był czło­wie­kiem nie­kul­tu­ral­nym, a w naj­gor­szym – nie­okrze­sa­nym pro­sta­kiem.

– Nie mam nic do ukry­cia – odparł gładko. – Może zostać. – Zer­k­nął na nią. – Jeśli cię to inte­re­suje, może dowiesz się cze­goś uży­tecz­nego o tym świe­cie.

Essie sku­liła się na krze­śle, ale nie wstała.

Sar­ros syk­nął prze­cią­gle przez zaci­śnięte zęby i pokrę­cił głową.

– To głu­pota, wędrow­cze. Ale rób, jak chcesz, nie będę pro­te­sto­wał, nawet jeśli zaczniesz sta­wiać stopy w poprzek.

W oczach Mur­ta­gha poja­wił się sta­lowy błysk.

– Istot­nie. Powiedz mi zatem, co zna­la­złeś. Minęły trzy mie­siące i…

Sar­ros mach­nął ręką.

– Tak, tak, trzy mie­siące. Już mówi­łem, to nie­bez­pieczne tereny. Ale zna­la­złem tro­chę infor­ma­cji o tym, czego szu­kasz, i coś lep­szego niźli infor­ma­cje. Zna­la­złem to.

Ze skó­rza­nej sakiewki u pasa wycią­gnął coś czar­nego wiel­ko­ści pię­ści i rzu­cił na stół.

Mur­tagh pochy­lił się, podob­nie Essie.

Tym czymś oka­zał się kamień, ale lśniący w spo­sób nie­po­dobny do żad­nego kamie­nia, zupeł­nie jakby w jego wnę­trzu ukryto kawa­łek żarzą­cego się węgla. Ota­czała go silna woń siarki, paskudna niczym smród zgni­łego jaja.

Essie powę­szyła i zmarsz­czyła nos.

Mur­tagh poczuł nagły ucisk w piersi. Miał nadzieję, że się mylił. Że szepty i plotki nic nie zna­czą… Strzeż­cie się głę­bin i nie zapusz­czaj­cie się tam, gdzie zie­mia staje się czarna i kru­cha, a powie­trze cuch­nie siarką, w tych miej­scach bowiem czyha zło. Powie­dział mu to pra­stary smok Uma­roth, nim obaj z Cier­niem wyru­szyli na dobro­wolne wygna­nie.

Mur­tagh modlił się, by Uma­roth nie miał racji, by jakieś nowe zagro­że­nie nie prze­bu­dziło się na bez­lud­nych zie­miach kra­iny. Powi­nien był wie­dzieć, że nie ma sensu wąt­pić w mądrość tak sta­rego smoka.

– Co to dokład­nie jest? – spy­tał, nie odry­wa­jąc wzroku od kamie­nia.

Sar­ros wzru­szył ramio­nami niczym cza­ple na nabrzeżu.

– Mam tylko mroczne podej­rze­nia, ale szu­ka­łeś rze­czy nie­ty­po­wych, dziw­nych, nie na miej­scu, nie­pa­su­ją­cych do niczego.

– Było ich wię­cej czy…?

Sar­ros przy­tak­nął.

– Tak sły­sza­łem. Całe pole zasy­pane kamie­niami.

Ucisk w piersi Mur­ta­gha jesz­cze się wzmógł.

– Czarne i spa­lone?

– Jak po poża­rze, tyle że bez żad­nych śla­dów ognia ani dymu.

– Gdzie ono jest? – wtrą­ciła Essie.

Sar­ros uśmiech­nął się nie­przy­jem­nie i dziew­czynka się cof­nęła. Jak wielu jeźdź­ców z cen­tral­nych rów­nin Alagaësii, han­dlarz miał spi­ło­wane i szpi­cza­ste zęby.

U Mur­ta­gha widok ten przy­wo­łał nie­przy­jemne wspo­mnie­nie innego, jesz­cze bar­dziej odstrę­cza­ją­cego czło­wieka o podob­nych zębach – Durzy.

– No i prze­cho­dzimy do naj­waż­niej­szego, dzie­cino. O tak. – Mur­tagh się­gnął po kamień, ale Sar­ros zasło­nił ręką lśniący odła­mek, opla­ta­jąc go pal­cami. – Nie – rzu­cił. – Naj­pierw zapłata, wędrow­cze.

Mur­tagh z nie­za­do­wo­le­niem zaci­snął usta, po czym spod gru­bego płasz­cza wycią­gnął małą skó­rzaną sakiewkę. Kiedy poło­żył ją na stole, zadźwię­czał metal.

Sar­ros uśmiech­nął się sze­rzej. Mur­tagh roz­plą­tał rze­myki sakiewki, w środku bły­snęło złoto. Essie gwał­tow­nie chwy­ciła powie­trze. Mur­tagh wąt­pił, by widziała wcze­śniej całą koronę.

– Połowa teraz – oznaj­mił. – A reszta, kiedy mi powiesz, gdzie to zna­la­złeś. – Trą­cił kamień czub­kiem palca.

Sar­ros odpo­wie­dział dziw­nym, zdła­wio­nym odgło­sem. To był śmiech.

– O nie, wędrow­cze. By­naj­mniej. Myślę, że raczej powi­nie­neś oddać nam wszyst­kie swoje pie­nią­dze, a wtedy może pozwo­limy ci zacho­wać głowę.

Po dru­giej stro­nie sali odziani w skóry męż­czyźni wsu­nęli dło­nie pod płasz­cze i Mur­tagh zoba­czył na wpół ukryte pod nimi ręko­je­ści mie­czy.

Nie zdzi­wiło go to, ale poczuł zawód. Czy Sar­ros naprawdę chciał zła­mać warunki umowy tylko z chci­wo­ści?

Jakież to pospo­lite.

Essie zauwa­żyła mie­cze i zesztyw­niała. Do dia­ska. Nim Mur­tagh zdo­łał zain­ter­we­nio­wać, otwo­rzyła usta i już miała wydać ostrze­gaw­czy okrzyk, gdy Sar­ros dobył noża o cien­kim ostrzu i przy­ci­snął jej do gar­dła.

– Tsk-tsk – rzu­cił. – Ani słowa, dzie­wuszko, albo roz­pruję ci szyjkę od dziobu po rufę.

Rozdział III. Widelec i klinga

Roz­dział III

Wide­lec i klinga

Ucisk w piersi Mur­ta­gha był bli­ski wybu­chu. W tym momen­cie prze­stał myśleć o Sar­ro­sie jak o czło­wieku. Męż­czy­zna stał się rze­czą, pro­ble­mem, który trzeba roz­wią­zać, szybko i bez waha­nia.

Essie, czu­jąc dotyk noża, zamarła, i było to naj­mą­drzej­sze, co mogła zro­bić.

Do Mur­ta­gha dotarło odle­głe ukłu­cie nie­po­koju Cier­nia. Odpo­wie­dział uspo­ka­ja­jącą myślą. Ostat­nie, czego potrze­bo­wał, to nalot smoka na Ceu­non.

– Skąd ta nagła zmiana, Sar­ro­sie? – spy­tał, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać żad­nych uczuć. – Dobrze ci płacę.

– O taaak, w tym wła­śnie rzecz. – Sar­ros pochy­lił się, szcze­rząc zęby. Jego oddech śmier­dział zepsu­tym mię­sem. – Skoro jesteś gotów zapła­cić aż tyle za pogło­ski i alu­zje, to musisz mieć wię­cej forsy niż rozumu. Znacz­nie wię­cej.

Dureń, upo­mniał się w duchu Mur­tagh. Powi­nien był prze­wi­dzieć, że obno­sze­nie się z taką ilo­ścią złota może spo­wo­do­wać pro­blemy. Nie powtó­rzy wię­cej tego błędu.

Po praw­dzie zdą­żył już wydać nie­mal wszyst­kie pie­nią­dze, z jakimi z Cier­niem ucie­kli w głu­szę. Łak­nął infor­ma­cji, a teraz zapłaci za swoją zachłan­ność czymś wię­cej niż zło­tem.

Wymam­ro­tał pod nosem bar­dzo brzyd­kie słowo.

– Wierz mi, nie chcesz ze mną wal­czyć – rzekł. – Podaj mi miej­sce, zabierz złoto, które ci obie­ca­łem, i nikt nie musi ucier­pieć.

– O jakiej walce mowa? – Sar­ros się zaśmiał. – Nie masz przy sobie mie­cza, nas jest sze­ściu, a ty jeden. Dosta­niemy te pie­nią­dze, czy tego chcesz, czy nie. – Essie zesztyw­niała, gdy Sar­ros naparł moc­niej, bole­śniej, na jej gar­dło. – Widzisz – dodał – uła­twię ci wybór, wędrow­cze. Oddaj resztę złota, ina­czej dzie­wuszka zapłaci krwią.

Essie wbi­jała wzrok w Mur­ta­gha. Czuł jej roz­pacz­liwy strach i wie­dział, że czeka – liczy na to – że jej pomoże. Była tak młoda i kru­cha, że w jego sercu wez­brała nagła sym­pa­tia.

Deter­mi­na­cja dodała mu sił.

Uśmiech­nął się lekko. Czy naprawdę sądził, że zdoła odwie­dzić Ceu­non, nie paku­jąc się w kło­poty? No cóż. Tak to jest.

Zebrał się w sobie, sku­pił wolę i prze­lał cały gniew i zamiary w jedno zda­nie z pra­daw­nej mowy – języka prawdy, mocy i magii.

– Thrífa sem knífr un huildr sem konr.

Powie­trze mię­dzy nimi jakby zafa­lo­wało, ale poza tym nie wyda­rzyło się nic wię­cej.

Mur­tagh zamru­gał zasko­czony. Zaklę­cie zawio­dło. Czyżby han­dlarz miał na sobie czary ochronne? I to mocne, bo siła zaklę­cia prze­ła­ma­łaby słab­szą magię. Był to zaska­ku­jący i zde­cy­do­wa­nie nie­sprzy­ja­jący roz­wój wypad­ków.

Sar­ros znów się zaśmiał.

– Głu­pota, ogromna głu­pota. – Wolną ręką wycią­gnął spod kaftana amu­let z pta­siej czaszki. – Widzisz to, wędrow­cze? Cza­row­nica Bachel zro­biła dla każ­dego z nas magiczny naszyj­nik. Twoje czary ci nie pomogą, mamy ochronę przed wszel­kim złem.

– Czyżby? – odparł śmier­tel­nie cichym gło­sem Mur­tagh. Han­dlarz wła­śnie awan­so­wał z iry­tu­ją­cej prze­szkody na auten­tyczne zagro­że­nie. Umiar­ko­wa­nie prze­stało być wyj­ściem. Nie, jeśli chciał wygrać, a Mur­tagh już dawno posta­no­wił, że jest gotów posu­nąć się naprawdę daleko, żeby tylko unik­nąć kolej­nej porażki.

A potem wymó­wił Słowo. I cóż to było za słowo! Zadźwię­czało niczym dzwon i zda­wało się, że w tym dźwięku sły­chać było wszyst­kie moż­liwe zna­cze­nia, było to bowiem naj­po­tęż­niej­sze ze wszyst­kich słów: nazwa pra­daw­nej mowy. Imię Imion. Dzięki niemu mógł prze­ła­mać bądź zmie­nić każde zaklę­cie. Mógł zmie­nić zna­cze­nie samego języka.

Dziś zawarł w Sło­wie Słów cztery inten­cje: życze­nie zdję­cia cza­rów ochron­nych Sar­rosa, pra­gnie­nie, by prze­chwy­cić i zatrzy­mać jego nóż, i wresz­cie roz­kaz nie­po­zwa­la­jący ludziom, któ­rzy usły­szeli Słowo, na zapa­mię­ta­nie go.

W sali zapa­dła głu­cha cisza. Wszy­scy wpa­try­wali się w niego. Wielu gości było oszo­ło­mio­nych, jakby wła­śnie ock­nęli się ze snu.

Essie gapiła się na niego tak zdu­miona, że nie­mal zapo­mniała o stra­chu.

Ku jego zasko­cze­niu Sar­ros pozo­stał nie­tknięty i Mur­tagh po raz pierw­szy poczuł przej­mu­jący chłód. Jedy­nym spo­so­bem na poko­na­nie Imie­nia Imion była magia pozba­wiona słów, naj­bar­dziej ryzy­kowna, naj­dzik­sza, naj­bar­dziej nie­obli­czalna ze wszyst­kich.

Nie doce­nił Sar­rosa i osoby, z którą tam­ten się zada­wał. Sytu­acja stała się nagle nie­bez­piecz­nie nie­prze­wi­dy­walna. A Mur­tagh nie lubił nie­prze­wi­dy­wal­no­ści.

– Essie! – zawo­łał Sigling, w końcu dostrze­ga­jąc, w jakie tara­paty wpa­dła. Chwy­cił pałkę i prze­sko­czył przez szynk­was zręcz­niej, niż Mur­tagh mógłby się spo­dzie­wać po łysie­ją­cym karcz­ma­rzu. – Pusz­czaj ją, ale już!

Nim zdą­żył postą­pić choćby krok, dwóch męż­czyzn w futrach zaata­ko­wało go i powa­liło na zie­mię. Jeden z głu­chym łosko­tem ude­rzył Siglinga w głowę głow­nią mie­cza.

Karcz­marz jęk­nął i upu­ścił pałkę.

Nikt już nie odwa­żył się choćby drgnąć.

Dość tego, pomy­ślał Mur­tagh.

– Tatku! – wrza­snęła Essie, pró­bu­jąc wyśli­znąć się spod noża.

I znów Sar­ros zaśmiał się, tym razem gło­śniej.

– Sztuczki ci nie pomogą, wędrow­cze. Nie ma cza­rów potęż­niej­szych niż te Bachel, żadna magia nie sięga głę­biej.

– Pew­nie masz rację. – Głos Mur­ta­gha był spo­kojny jak staw w bez­wietrzny dzień. Jeź­dziec pod­niósł wide­lec i zaczął się nim bawić. – No dobrze, zatem wygląda na to, że nie mam wyboru.

– Naj­mniej­szego – odparł wyraź­nie zado­wo­lony z sie­bie Sar­ros.

W tym momen­cie w drzwiach kuchni poja­wiła się tęga kobieta o rumia­nym licu i wło­sach spię­tych w kok. Wycie­rała ręce o far­tuch.

– Co to wszystko zna… – zaczęła i wtedy ujrzała Sar­rosa z nożem oraz Siglinga leżą­cego na pod­ło­dze i śmier­tel­nie zbla­dła.

– Siedź cicho albo prze­biję two­jego męża – wark­nął jeden z ban­dy­tów w futrach, celu­jąc mie­czem w karcz­ma­rza.

Pod­czas gdy wszy­scy oglą­dali się na żonę Siglinga, Mur­tagh prze­mó­wił bez­gło­śnie.

– Halfa utan thor­nessa fra jierda.

Wzdłuż widelca prze­bie­gło coś jakby szkli­sty pło­myk.

Oczy Essie roz­sze­rzyły się, poza tym jed­nak nie zare­ago­wała.

Sar­ros pla­snął dło­nią w stół.

– Dość już strzę­pie­nia języ­ków. Dawaj złoto, ale już.

Mur­tagh prze­chy­lił głowę i – lewą ręką – ponow­nie się­gnął pod płaszcz. Do ostat­niej chwili sie­dział pozor­nie odprę­żony.

Jed­nym szyb­kim gestem wyrzu­cił płaszcz w górę i ude­rzył widel­cem. Uwię­ził nóż Sor­rosa mię­dzy dwoma zębami i szarp­nął, wytrą­ca­jąc go z ręki han­dla­rza.

Brzdęk! Broń prze­le­ciała nad sto­łem i ude­rzyła o ścianę.

Sar­ros wzdry­gnął się i zamarł, gdy Mur­tagh wci­snął wide­lec pod jego brodę. Męż­czy­zna o reki­nich zębach prze­łknął gło­śno ślinę, na jego twarz wystą­piła war­stewka potu, lecz dłoń na­dal spo­czy­wała tuż obok szyi Essie. Roz­ca­pie­rzył palce, jakby chciał roz­szar­pać jej gar­dło.

– Z dru­giej strony – pod­jął Mur­tagh, napa­wa­jąc się zmianą sytu­acji – twój amu­let w żaden spo­sób nie powstrzyma mnie przed potrak­to­wa­niem magią cze­goś innego. Na przy­kład tego widelca. – Wbił zęby głę­biej w ciało Sar­rosa. – Naprawdę sądzisz, że potrze­buję mie­cza, by cię poko­nać, ty zawszony worku bździn?

Sar­ros syk­nął, potem pchnął Essie na kolana Mur­ta­gha i odsko­czył, wywra­ca­jąc krze­sło.

Mur­tagh zerwał się z miej­sca, zrzu­ca­jąc dziew­czynkę na pod­łogę. Prze­ra­żona, zaczęła peł­znąć na czwo­ra­kach mię­dzy sto­łami.

Sze­ściu osił­ków w futrach dobyło mie­czy i pomiesz­cze­nie zamie­niło się w prze­le­wa­jące się morze ciał, gdy rybacy, robot­nicy i inni goście pró­bo­wali uciec fron­to­wymi drzwiami. Lut­ni­sta potknął się i upadł, wokół roz­brzmie­wały krzyki, łoskot i brzęk tłu­czo­nych naczyń.

Mur­tagh zrzu­cił płaszcz, by nie krę­po­wał mu ruchów. Jakże żało­wał, że nie ma Zar’roca albo nawet zwy­kłego noża. Ale nie, był zbyt pewny sie­bie, zbyt sprytny. Do obrony został mu tylko wide­lec.

Ban­dyci usi­ło­wali go oto­czyć przy kominku, ale nie dał się przy­przeć do muru. Wśli­znął się mię­dzy stoły, szu­ka­jąc dobrej pozy­cji do ataku.

Sar­ros wyco­fał się w kąt i wrzesz­czał.

– Roz­pła­taj­cie go! Zabij­cie! Roz­pruj­cie mu brzuch i wyrwij­cie wąt­pia!

Zaraz się tobą zajmę, pomy­ślał Mur­tagh.

W głębi sali Essie w końcu dotarła do mamy. Kobieta pocią­gnęła ją za swoje spód­nice i chwy­ciła krze­sło, które unio­sła przed nimi niczym broń albo tar­czę.

Naj­bliż­szy zbrojny zaata­ko­wał, bio­rąc zamach mie­czem. Nie­zdarny dureń. Mur­tagh odtrą­cił cios widel­cem, a potem śmi­gnął naprzód i wra­ził go męż­czyź­nie w pierś. Zęby roz­darły kość i mię­śnie, wbi­ja­jąc się satys­fak­cjo­nu­jąco głę­boko. Ban­dyta szarp­nął się kon­wul­syj­nie i runął na zie­mię z wil­got­nym, bul­go­czą­cym jękiem, gdy sta­nęło mu serce.

Od strony Cier­nia napły­nęła potężna fala stra­chu i wście­kło­ści, i Mur­tagh poczuł, że smok zamie­rza do niego dołą­czyć. ZOSTAŃ! – ryk­nął w myślach, po czym natych­miast zamknął umysł przed moż­li­wym ata­kiem. Cierń posłu­chał, choć z tru­dem.

Trzej kolejni ludzie Sar­rosa zaata­ko­wali. Wszy­scy cięli i dźgali mie­czami, nie cze­ka­jąc na swą kolej.

Mur­tagh chwy­cił krze­sło i jedną ręką roz­trza­skał je na gło­wie napast­nika po lewej, jed­no­cze­śnie widel­cem odpa­ro­wy­wał ataki pozo­sta­łych dwóch bru­tali. Zręcz­nie odbi­jał ciosy, wła­da­jąc zaim­pro­wi­zo­waną bro­nią z nie­zwy­kłą gra­cją, gdy pró­bo­wali prze­bić się przez jego osłonę. Od razu zorien­to­wał się, że żaden z nich nie ode­brał porząd­nego szko­le­nia.

Z początku męż­czyźni mieli prze­wagę wyni­ka­jącą z dłu­go­ści mie­czy, lecz Mur­tagh usko­czył przed cio­sami, po czym pod­szedł bli­żej, tak że nie mogli się zamach­nąć. Nie­wia­ry­god­nie szybko dźgnął widel­cem: raz, drugi, trzeci, czwarty – mocne ude­rze­nia, które powa­liły prze­ciw­ni­ków na pod­łogę, gdzie leżeli teraz, jęcząc.

Gorąca krew pul­so­wała mu w żyłach, na czole lśniła war­stewka potu, a na gra­nicy pola widze­nia poja­wiła się szkar­łatna mgła. Wciąż jed­nak oddy­chał mia­rowo i pano­wał nad sobą, mimo pory­wa­ją­cego poczu­cia try­umfu.

Po dru­giej stro­nie sali Sigling dotarł do szynk­wasu i pod­cią­gnął się z ziemi. W dłoni na­dal trzy­mał pałkę, lecz Mur­tagh oce­niał, że obcią­gnięty skórą kij nie zdziała zbyt wiele w star­ciu z mie­czami rze­zi­miesz­ków.

– Essie! – rzu­ciła wzbu­rzo­nym gło­sem żona karcz­ma­rza. – Olfa jest w kuchni. Chcę, żebyś poszła tam i…

Nim zdą­żyła dokoń­czyć, pod­biegł do nich jeden ze straż­ni­ków Sar­rosa. W ręce trzy­mał maczugę, zamach­nął się, celu­jąc w trzy­mane przez kobietę krze­sło.

Siła ude­rze­nia wytrą­ciła je z rąk matki Essie i strza­skała w drza­zgi.

Dziew­czynka krzyk­nęła, gdy odziany w futra męż­czy­zna drugą ręką uniósł miecz…

Mur­tagh wie­dział, że nie zdąży prze­biec przez salę, by je ura­to­wać. Zary­zy­ko­wał zatem, licząc na przy­chyl­ność losu, i cisnął widel­cem…

Łup.

Sztu­ciec wbił się głę­boko w poty­licę ban­dyty. Napast­nik runął na zie­mię, bez­wład­nie jak worek mąki.

Mur­tagh poczuł gwał­towną ulgę, ale trwało to led­wie sekundę. Sar­ros i jego ostatni sprawny towa­rzysz pró­bo­wali zajść go z boku. Mur­tagh kop­nia­kiem posłał stół pro­sto w brzuch straż­nika, a kiedy tam­ten się potknął, sko­czył i rąb­nął jego czaszką o pod­łogę.

Sar­ros zaklął, rzu­ca­jąc się do drzwi. Gdy się odwró­cił, cisnął w Mur­ta­gha gar­ścią błysz­czą­cych krysz­tał­ków.

– Sving! – krzyk­nął Mur­tagh.

Krysz­tały zawró­ciły w powie­trzu i pomknęły pro­sto w ogień na pale­ni­sku. Roz­le­gła się seria dono­śnych trza­sków, kamienne obra­mo­wa­nie zasy­pała chmura żaru.

Nim Sar­ros dotarł do drzwi, Mur­tagh go dogo­nił. Chwy­cił tył kaftana męż­czy­zny o szpi­cza­stych zębach i z gło­śnym sap­nię­ciem uniósł go nad głowę, a potem z całych sił posłał na deski.

Sar­ros ryk­nął z bólu, przy­ci­ska­jąc dłoń do zgię­tego pod nie­na­tu­ral­nym kątem lewego łok­cia.

– Essie, zostań za mną – pole­ciła żona karcz­ma­rza.

Mur­tagh przy­dep­nął pierś Sar­rosa. Odcze­kał chwilę, żeby zła­pać oddech.

– No dobra, dra­niu – wark­nął. – Gdzie zna­la­złeś ten kamień?

Sigling wyszedł zza szynk­wasu i poty­ka­jąc się, pod­szedł do żony i córki. Nie odzy­wał się ani sło­wem, ale kobieta objęła go ramie­niem, a on zro­bił z nią to samo.

Sar­ros wydał z sie­bie bul­go­czący śmiech, w jego gło­sie dźwię­czała obłą­kań­cza nuta, która sko­ja­rzyła się Mur­ta­ghowi z co bar­dziej sza­lo­nymi reak­cjami Gal­ba­to­rixa. Han­dlarz obli­zał spi­ło­wane zęby.

– Nie wiesz, czego szu­kasz, wędrow­cze. Księ­życ zaćmił ci umysł, jesteś ślepy. Śpiący poru­sza się we śnie, a ty i ja, wszy­scy jeste­śmy mrów­kami cze­ka­ją­cymi, aż nas zdep­cze.

– Kamień – wyce­dził Mur­tagh przez zaci­śnięte zęby. – Gdzie?

Głos Sar­rosa wzniósł się jesz­cze wyżej, sza­leń­czy wrzask prze­szył nocne powie­trze.

– Ty nie rozu­miesz. Śniący! Śniący! Wdzie­rają ci się do głowy i wykrę­cają myśli. Ach! Wykrę­cają je cał­kiem, na nice. – Zaczął się sza­mo­tać, bęb­niąc pię­tami o pod­łogę, w kąci­kach jego ust wystą­piła żółta piana. – Przyjdą po cie­bie, wędrow­cze, a wtedy sam zoba­czysz. Oni… – Głos zała­mał mu się w ochry­płym skrzeku, a potem Sar­ros szarp­nął się jesz­cze raz i znie­ru­cho­miał.

W wąt­piach Mur­ta­gha prze­bu­dził się strach. Han­dlarz nie powi­nien był umrzeć. Dzia­łała tu magia bądź tru­ci­zna i żadne z tych roz­wią­zań go nie zachwy­cało. W isto­cie po całym star­ciu pozo­stał mu nie­smak. Miał wra­że­nie, jakby wpadł w nie­wi­dzialne sidła, lecz nie wie­dział, kto – albo co – je zasta­wiło.

Przez chwilę w sali wspól­nej nikt się nie poru­szył.

Mur­tagh czuł na sobie wzrok zebra­nych, gdy zerwał amu­let z szyi Sar­rosa, zna­lazł swój płaszcz i wró­cił do stołu przy kominku. Scho­wał do kie­szeni jarzący się wewnętrz­nym bla­skiem kamień, zabrał sakiewkę z mone­tami i znie­ru­cho­miał na moment, zasta­na­wia­jąc się chwilę.

Pod­rzu­ca­jąc sakiewkę na dłoni, pod­szedł do miej­sca, w któ­rym Sigling z żoną osła­niali Essie.

– Pro­szę… – szep­nął karcz­marz.

– Prze­pra­szam za to zamie­sza­nie – rzekł Mur­tagh. Czuł smród wła­snego potu, jego lnianą koszulę obry­zgała krew. – Pro­szę, to powinno pokryć szkody.

Uniósł sakiewkę i po chwili waha­nia Sigling ją przy­jął.

– Lada moment zjawi się straż – rzekł, obli­zu­jąc wargi. – Jeśli wyj­dziesz tyl­nymi drzwiami… może dotrzesz do bramy, nim cię zoba­czą.

Mur­tagh poki­wał głową. To miło z jego strony.

Ukląkł i wyrwał wide­lec z głowy łotrzyka leżą­cego na pod­ło­dze. Dziew­czynka sku­liła się, kiedy spoj­rzał wprost na nią.

– Cza­sami musisz się posta­wić i wal­czyć – rzekł. – Cza­sami ucieczka to nie roz­wią­za­nie. Czy teraz rozu­miesz?

– Tak – wyszep­tała Essie.

Mur­tagh prze­niósł wzrok na jej rodzi­ców.

– Mam ostat­nie pyta­nie. Czy żeby utrzy­mać gospodę, potrze­bu­je­cie klien­tów z cechu mura­rzy?

Zdu­miony Sigling zmarsz­czył brwi.

– Nie, w osta­tecz­nym roz­ra­chunku nie. A czemu?

– Tak wła­śnie sądzi­łem. – Mur­tagh wrę­czył Essie wide­lec. Wyda­wał się zupeł­nie czy­sty, nie dostrze­gła na nim ani kro­pli krwi. – Daję ci go. Rzu­ci­łem na niego zaklę­cie chro­niące przed zła­ma­niem. Jeśli Hjor­dis znów zacznie ci doku­czać, pokłuj ją porząd­nie, a da ci spo­kój.

– Essie – mruk­nęła matka niskim, ostrze­gaw­czym tonem.

Ale Mur­tagh widział, że mała pod­jęła już decy­zję. Sta­now­czo ski­nęła głową i wzięła wide­lec.

– Dzię­kuję – rze­kła z powagą.

– Każda dobra broń zasłu­guje na wła­sne imię – oznaj­mił Mur­tagh. – Zwłasz­cza ta magiczna. Jak go nazwiesz?

Essie się zasta­no­wiła.

– Pan Dzia­bacz!

Mur­tagh nie zdo­łał powstrzy­mać roz­ba­wie­nia: jego twarz roz­ja­śnił sze­roki uśmiech i zaśmiał się gło­śno, ser­decz­nie.

– Pan Dzia­bacz. Podoba mi się. Bar­dzo sto­sow­nie. Oby Pan Dzia­bacz zawsze przy­no­sił ci szczę­ście.

Essie też się uśmiech­nęła, choć tro­chę nie­pew­nie.

– Kim… kim ty naprawdę jesteś? – spy­tała matka dziew­czynki.

– Jedy­nie czło­wie­kiem szu­ka­ją­cym odpo­wie­dzi – odparł Mur­tagh.

Już miał wyjść, ale kie­ru­jąc się nagłym impul­sem, poło­żył dłoń na przed­ra­mie­niu Essie. Wymó­wił słowa zaklę­cia leczą­cego i dziew­czynka zesztyw­niała, gdy magia zaczęła dzia­łać, odmie­nia­jąc bli­zno­watą tkankę na jej ręce.

Mur­tagh poczuł chłód w rękach i nogach – zaklę­cie kosz­to­wało go sporo ener­gii czer­pa­nej z siły jego ciała, by doko­nać zmian, jakich sobie zaży­czył.

– Zostaw ją!

Sigling odcią­gnął szybko Essie, lecz czar zro­bił już swoje i Mur­tagh ich wymi­nął. Płaszcz łopo­tał za nim niczym ciemne skrzy­dła.

Gdy prze­cho­dził przez kuch­nię na tyłach gospody, usły­szał okrzyki zdzi­wie­nia Siglinga i jego żony, a potem cała trójka roz­pła­kała się, nie z żalu, lecz z rado­ści.

Ale Mur­tagh jesz­cze z nimi nie skoń­czył. Kiedy byli zajęci córką, się­gnął umy­słem i wśli­znął się nie­po­strze­że­nie w stru­mień myśli prze­pły­wa­ją­cych przez głowy rodzi­ców Essie. Dzia­łał sub­tel­nie i nie musiał daleko szu­kać. Myśl, o którą mu cho­dziło, jaśniała w pamięci obojga: owa chwila, trzy lata wcze­śniej, kiedy dziew­czynka wpa­dła w kuchni na ojca nio­są­cego wgnie­ciony żeliwny gar­nek z krzywą rączką pełen wrzątku do zmy­wa­nia naczyń. Essie bie­gała dokoła, nie zwra­ca­jąc uwagi, i zna­la­zła się w miej­scu, w któ­rym być nie powinna. U Siglinga wyczu­wał mie­sza­ninę poczu­cia winy i ulgi. U jego żony ulgę, żal i znik­nię­cie skry­wa­nej nie­chęci do męża, który nie­chcący dopro­wa­dził do wypadku.

Wyco­fał się. Jego obawy nie miały pod­staw i cie­szył się z tego. Essie i jej rodzeń­stwo byli bez­pieczni z rodziną. Nie musiał robić nic wię­cej.

Do oczy napły­nęły mu łzy. Przy­naj­mniej zdo­łał dziś zro­bić coś dobrego. Żadne dziecko nie powinno dora­stać z taką bli­zną jak Essie… albo jego wła­sna. Przez sekundę wyobra­ził sobie, jak wygła­dza swoje plecy tak, jak wcze­śniej rękę Essie, ale szybko prze­gnał tę myśl. Nie­które rany są zbyt głę­bo­kie, by dało się je zale­czyć.

Był synem swo­jego ojca i nie może uda­wać, że jest ina­czej.

***

Na ulicy przed Sytym Jadłem Mur­tagh uniósł głowę i ode­tchnął głę­boko noc­nym powie­trzem. Wokół niego padały mięk­kie płatki śniegu, prze­sła­nia­jąc świat falu­ją­cym welo­nem. Całe mia­sto spra­wiało wra­że­nie nie­ru­cho­mego i cichego.

Jego serce zaczęło zwal­niać biegu.

Od jak dawna nie zabił czło­wieka? Ponad rok minął od dnia, w któ­rym dwaj ban­dyci zaata­ko­wali go wie­czo­rem, gdy wra­cał do namiotu. Para tępych, pecho­wych osił­ków nie miała naj­mniej­szych szans, by go poko­nać. Zare­ago­wał odru­chowo i nim się zorien­to­wał, co robi, nie­szczę­śnicy leżeli już na ziemi. Wciąż przy­po­mi­nał sobie jęki wyda­wane przez kona­ją­cego chło­paka…

Mur­tagh skrzy­wił się. Nie­któ­rzy prze­ży­wają całe życie, nikogo nie zabi­ja­jąc. Zasta­na­wiał się, jakie to uczu­cie.

Kro­pla krwi – nie jego – spły­nęła mu po grzbie­cie dłoni. Otarł ją z nie­sma­kiem o ścianę budynku. Drza­zgi prze­szka­dzały mu mniej niż posoka.

Choć Sar­ros nie zdra­dził Mur­ta­ghowi poło­że­nia miej­sca, któ­rego szu­kał, teraz już przy­naj­mniej wie­dział, że to, przed czym ostrze­gał go Uma­roth, ist­nieje naprawdę. Zde­cy­do­wa­nie wolałby prze­żyć zawód. Nie wie­dział, jaką prawdę skrywa pole poczer­nia­łej ziemi, ale wąt­pił, by zwia­sto­wało cokol­wiek dobrego. Życie ni­gdy nie jest takie pro­ste.

Spoza Ceu­non dobie­gło pyta­nie, to Cierń oba­wiał się o jego bez­pie­czeń­stwo.

Nic mi nie jest – odparł Mur­tagh. Tylko drobne pro­blemy.

Mam przy­le­cieć?

Raczej nie, ale na wszelki wypa­dek bądź w pogo­to­wiu.

Zawsze.

Cierń wyco­fał się, pozo­sta­wia­jąc po sobie wra­że­nie ostroż­nej czuj­no­ści, Mur­tagh jed­nak na­dal wyczu­wał wiecz­nie obecną więź: pocie­sza­jącą bli­skość, która stała się jedy­nym nie­zmien­nym ele­men­tem ich życia.

Ruszył w głąb alejki. Czas zni­kać. Straż miej­ska jest pew­nie nie­da­leko.

Jego uwagę przy­cią­gnął jakiś ruch w górze.

Z początku Mur­tagh nie był pewien, co widzi.

Spo­mię­dzy oświe­tlo­nych bla­skiem ognia chmur wypły­nął nie­wielki sta­te­czek z trawy, mający naj­wy­żej piędź czy dwie dłu­go­ści. Burty i żagiel zro­biono ze sple­cio­nych źdźbeł, maszt i wio­sła z łody­żek.

Nie dostrzegł żad­nej załogi, choćby naj­mniej­szej: sta­tek poru­szał się sam, uno­szony i pod­trzy­my­wany nie­wi­dzialną siłą. Okrą­żył go dwu­krot­nie i Mur­tagh dostrzegł maleńką ban­derę łopo­czącą ponad rów­nie małym bocia­nim gniaz­dem.

A potem sta­tek skrę­cił na zachód i znik­nął za zasłoną gęst­nie­ją­cego śniegu, nie pozo­sta­wia­jąc po sobie naj­mniej­szych śla­dów.

Mur­tagh uśmiech­nął się i pokrę­cił głową. Nie wie­dział, kto zro­bił ów sta­tek i co on ozna­cza, lecz sam fakt, że na świe­cie ist­nieje coś tak nie­zwy­kłego i wyjąt­ko­wego, prze­peł­nił go nie­wy­tłu­ma­czalną rado­ścią.

Powró­cił myślami do tego, co powie­dział dziew­czynce, Essie. Może powi­nien posłu­chać wła­snej rady. Może już czas prze­stać ucie­kać i wró­cić do sta­rych przy­ja­ciół.

Uśmiech znik­nął z jego twa­rzy. Gdzie­kol­wiek tra­fiał przez ostatni rok, rok po śmierci Gal­ba­to­rixa, sły­szał jad w gło­sach ludzi wyma­wia­ją­cych jego imię. Nie­ważne, z jakim zapa­łem Nasu­ada – i Era­gon – bro­nili go publicz­nie, a wcale nie wie­dział, czy naprawdę wystę­pują w jego obro­nie, nie­wiele osób potra­fiło mu zaufać po tym, co robił w służ­bie króla. Była to gorzka, nie­spra­wie­dliwa prawda, ale nie dało się jej unik­nąć.

Z tego wła­śnie powodu ukry­wał twarz, zmie­nił imię i udał się na wygna­nie… wraz z Cier­niem. Byli bani­tami, bez domu i rodziny. I choć ów czas spę­dzony w samot­no­ści bar­dzo pomógł im obu, Mur­tagh nie sądził, by mogli tak wiecz­nie żyć z dala od świata.

Ponow­nie zatem zadał sobie pyta­nie: czy już nie nad­szedł czas, by zawró­cić i sta­wić czoło prze­szło­ści?

Nie. Myśl ta poja­wiła się w jego gło­wie natych­miast, twarda, zde­cy­do­wana. Sam nie wie­dział, czy to on tak myśli, czy Cierń, czy może obaj. Nawet gdyby spró­bo­wali powró­cić do cywi­li­zo­wa­nego towa­rzy­stwa, nie przy­pusz­czał, by kie­dy­kol­wiek widziano w nich kogoś wię­cej niż zdraj­ców i mor­der­ców.

Poza tym… Spoj­rzał na trzy­many w dłoni przed­miot: amu­let z pta­siej czaszki, który zdjął z szyi Sar­rosa. Sądząc z wyglądu, była to czaszka wrony.

Kim była cza­row­nica Bachel? Mur­tagh ni­gdy o niej nie sły­szał. Magia pozba­wiona słów była dzika i nie­bez­pieczna, rzadko zda­rzał się cza­ro­dziej dość dzielny, głupi bądź uzdol­niony, by przy niej maj­stro­wać. Mimo sta­ran­nego wyszko­le­nia Mur­tagh nie odwa­żyłby się jej użyć w Sytym Jadle, w obec­no­ści tylu nie­win­nych świad­ków. I kim byli Śniący, o któ­rych wspo­mi­nał Sar­ros? Wspól­ni­kami Bachel? Kolejne tajem­nice.

Nie, nim cokol­wiek zrobi, musi się dowie­dzieć, skąd pocho­dził lśniący kamień. Chciał też zna­leźć cza­row­nicę Bachel i zadać jej parę pytań.

Podej­rze­wał, że odpo­wie­dzi mogą oka­zać się bar­dzo inte­re­su­jące.

Gdzieś w Ceu­non ode­zwał się meta­liczny dzwon, wyry­wa­jąc Mur­ta­gha z zamy­śle­nia. Scho­wał szybko amu­let pod płasz­czem i ruszył pośpiesz­nym kro­kiem w stronę połu­dnio­wej bramy. Musiał wymknąć się z mia­sta, nim straże go znajdą i będzie zmu­szony znów kogoś zabić.