Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto fragmenty mojego życia, które w jednej chwili zrobiło zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i z przestrzeni pełnej słońca, nadziei, planów na przyszłość (…) wpadło w ciemność, cierpienie, niepewność jutra, w zupełnie nowy świat, o którego istnieniu teoretycznie wiedziałam, ale nie znałam go i omijałam nawet myślą. Od tamtej chwili zaczęło się inne, nowe życie...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 66
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książeczka jest jak przypis do Księgi Hioba. Przypis, dodajmy, kreślony nie w bibliotece, wśród uczonych traktatów, ale w łóżku, w czasie bezsennej nocy – w samym środku walki o życie i jego godność. Z tego powodu Anety Kani „noty z życia o zapachu gorzkiej czekolady” nie bardzo mogą się przydać jako kolejna pozycja bibliograficzna w rozprawie z teologii życia wewnętrznego, powinny za to trafić do rąk ludzi cierpiących, chorych (m.in. na depresję), zmagających się z własną (albo czyjąś) niemocą. Bo choć Autorka nie udaje, że wie, czym jest cierpienie i jaki jest jego sens, to jednocześnie – pisząc o swoim własnym „trudzie istnienia”: każdej godziny, każdego dnia, każdego miesiąca – pokazuje, jak udaje się jej cierpienie oswajać. I – paradoksalnie – przekształcać w wartość istotną dla jej życia tu i teraz.
Oczywiście, nie jest wcale tak, że choroba nas rzeźbi i uszlachetnia. Autorka nie ma co do tego złudzeń. „Choroba – pisze – jest ślepą, nierozumną, chaotyczną siłą, która nas niszczy. (…) Jej droga to chaos, zniszczenie, śmierć”. A jednak… Choć „to nie Bóg jest autorem cierpienia”, to przecież wszystko, czego On dotknie, staje się dobre. Trzeba więc być z Nim – również w cierpieniu. Trzeba podjąć próbę „włączenia się w cierpliwość Boga”. Trzeba „dojrzewać – w ciemności, bez świadomości zmian, ale z ufnością”.
Tytuły kolejnych rozdziałów tej książki budzą nasz protest, wywołują niepokój. No bo jak w sytuacji wieloletniego cierpienia iść „powoli” – „krok po kroku”, „nauczyć się czekać”, „rezygnować”, wierzyć, że „wszystko będzie dobrze”?! Przeszło piętnaście lat temu – przed chorobą – buntowałaby się pewnie przeciwko nim także i sama Autorka, którą pamiętam z tego czasu jako osobę niezwykle aktywną, pełną pomysłów na życie, pragnącą czynnie włączyć się w dzieło ulepszania świata.
Aneta, koniec końców, włączyła się w ten proces zmieniania świata na lepsze. Choć stało się to inaczej, niż planowała. Zachowując wszelkie proporcje: przypomina trochę św. Teresę z Lisieux, która marzyła o wyjeździe do krajów misyjnych, a wylądowała w Karmelu i… ostatecznie została patronką misji.
Chyba dla większości z nas najważniejsze jest szczęście. Aneta Kania – kobieta dzielna i mądra – uczy nas właściwej miary rzeczy. Istnieje bowiem „spełnione życie pomimo wielu niespełnionych życzeń” – powiada za uwięzionym Dietrichem Bonhoefferem. I dodaje: „Pełni możemy kosztować w każdych warunkach życia, i nie chodzi tu o prozaiczne bycie szczęśliwym. (…) Istotą życia jest miłość, a nie szczęście. Smak życia to coś więcej niż bycie szczęśliwym”.
No właśnie.
Czytam po raz kolejny „noty z życia o zapachu gorzkiej czekolady” i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ich Autorka, nie będąc zawodowym teologiem, pojęła istotę Ewangelii: prawdę o obumieraniu ziarna – i o zaufaniu Bogu bez względu na okoliczności. I choćby z tego „tylko” powodu nie powinniśmy przejść obok tej książki obojętnie.
Janusz Poniewierski
Z książką Anety Kani jest jak z jej autorką – wprawia w zdumienie. I lektura książki, i osobiste spotkania z Anetą – należę do tych wyróżnionych, którzy ją znają – okazują się życiodajne. Chociaż, po ludzku rzecz biorąc, powinny raczej wprawiać w smutek i przygnębienie.
W swojej książce Aneta opowiada o własnym życiu poddanym tyranii ciężkiej choroby, która – jedynie czasem nieznacznie poluzowując pęta – na długie lata zamknęła młodą kobietę w niekończącym się bólu fizycznym i psychicznym, nałożyła na nią niezliczone ograniczenia i niemożności. A pośród nich choćby takie, że dziennie można przeczytać zaledwie kilka stron książki, a odwiedziny przyjaciół można przyjmować raz, najwyżej dwa razy w tygodniu i nie powinny trwać dłużej niż godzinę.
Kiedy próbuję, w oderwaniu od Anety, pomyśleć o jej chorobie, pozostającej – jak brazylijski serial – w nieustannej gotowości do kontynuacji i rozpoczynania coraz to nowych wątków, budzi się we mnie gwałtowny bunt. Kiedy jednak myślę o Anecie, już piętnaście lat żyjącej ze swoją chorobą, ten agresywny bunt samoistnie zamienia się w zdumienie: że z tak bolesnego, ciemnego doświadczenia, zaprogramowanego na niszczenie, można wywieść tyle dobra, piękna i sensu.
Nie, Aneta nie jest aniołem – chociaż czasami mam takie podejrzenia – jest człowiekiem z krwi i kości: jej nadwyrężone chorowaniem i leczeniem ciało aż nadto często o tym przypomina. Ona sama nie ukrywa, że zdarza się jej „dołować”. Jednak ani nawracające dolegliwości, ani odnawiająca się depresja, ani reżim ograniczeń i zdrad, jakich wciąż dopuszcza się wobec niej jej własny organizm, nie są w stanie przesłonić promienności, którą Aneta ma w sobie.
Jak to możliwe, że ktoś, komu tak wiele odebrano i odmówiono, potrafi przynaglać nas, przed którymi tyle – niedocenianych często – możliwości, byśmy uważnie smakowali życie i delektowali się nim? Jak osiąga się tę wewnętrzną przezroczystość, która wyostrza zmysły i sprawia, że tak zawężony – wydawałoby się – świat może odsłaniać się z taką intensywnością?
To nie są pytania retoryczne. Odpowiedzi na nie znaleźć można w tej książce – one nie są proste, smakują jak gorzka czekolada. I, jak ona, są prawdziwe.
Katarzyna Jabłońska
Oto fragmenty mojego życia, które w jednej chwili zrobiło zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i z przestrzeni pełnej słońca, nadziei, planów na przyszłość, pierwszego miesiąca pracy po tylu latach studiów wpadło w ciemność, cierpienie, niepewność jutra, w zupełnie nowy świat, o którego istnieniu teoretycznie wiedziałam, ale nie znałam go i omijałam nawet myślą. Od tamtej chwili zaczęło się inne, nowe życie, w którym potrzebne były zupełnie nowe umiejętności, liczyły się inne wartości. Życie postawiło nagle alpinistyczne wymagania, bez możliwości wycofania się z tej akrobatycznej gry.
Musiałam się nauczyć sposobów na przetrwanie, które na pierwszy rzut oka były mało atrakcyjne dla mnie, absolwentki dwóch wydziałów na uniwersytecie w Rzymie, w trakcie studiów doktoranckich, dziennikarki i aspirującej reżyserki. Właśnie szukałam swojego miejsca w świecie mediów katolickich w Polsce, zafascynowana możliwościami pracy, które się przede mną otwierały.
Hasłem nowego życia stało się zdanie: Muszę przetrwać. Muszę, w tym przypadku, to nie przymus, narzucenie czegoś z zewnątrz, ale to chcę podniesione do potęgi n-tej, to siła i determinacja, która była i jest podstawą mojej walki od piętnastu lat.
A gorzka czekolada? (99% kakao...) To, czego się nauczyłam podczas tych lat, ma coś z jej zapachu. Bo było trudne, pozornie nieatrakcyjne, ale pod łupiną owocu kakaowca zawierało samo sedno, pokarm, który daje życie, i słodycz, która czyni to życie wartym przetrwania.
1
Gdzieś w kwietniu tamtego roku zaczęły się dziwne sny, mające podobną strukturę, których nie mogłam zrozumieć czy powiązać ze swoim życiem w tamtej chwili. Opowiadałam je w domu, mój brat snuł psychologizujące rozważania, kręciliśmy głowami, a po tygodniu śnił mi się następny sen z tej samej serii. Chociaż nie! Faktyczny początek tych snów miał miejsce jeszcze we Włoszech, w zimie, gdzieś między styczniem a lutym. Śniłam, że idę ulicą i dochodzę do głębokiego wykopu biegnącego na przełaj przez chodnik i ulicę. Chcę go przeskoczyć, ale wpadam w dół. Ciemność. Nagle widzę walec sunący nad wykopem, prosto na mnie. Kulę się w wykopie, usiłuję się ukryć, ale wiem, że nie mam szans. Walec sunie wprost na mnie. „Panie Jezu, ratuj!” – ciemność i otwieram oczy.
A oto sny kwietniowe:
Stoję na bardzo wysokiej konstrukcji nad ziemią, skąd widzę w dole pola wielkości małych kolorowych kwadracików. Widok przypomina panoramę z samolotu. Mam zejść na ziemię, ale nie wiem, jak to zrobić. Zauważam, że obok w powietrzu kołysze się balon i chwiejąca się deska, która łączy kosz balonu z drewnianą kładką, na której stoję. Boję się iść tamtędy, bo to pewna śmierć. Nagle widzę schody prowadzące w dół i schodzę nimi bezpiecznie na ziemię.
Latam helikopterem nad jeziorem, co jakiś czas spadam z nim w jezioro, wznoszę się i spadam, nie wiem, co będzie dalej i ile to będzie trwało, ale w końcu wychodzę z wody na małą wysepkę.
Siedzę na schodkach jadącego pociągu. Pociąg przejeżdża przez dziwne żelazne bramy, pełne drutów iskrzących pod wysokim napięciem. To śmierć. Znów usiłuję zniknąć, skulić się, być jak najmniejsza. Wiem, że nie mam szans. Ale przejeżdżam i nic mi się nie dzieje.
Brzeg morza w zimie, zastygnięte bałwany fal, granatowe niebo, noc. Łódka z kilkoma osobami ma mnie dowieźć na wyspę. Nagle znajduję się nad wyspą, w helikopterze. Boję się, że helikopter nie wyląduje, ale za moment znajdujemy się na jakimś dachu. Ulga i przebudzenie.
Znów nad morzem, a tam morskie trzęsienie ziemi. Gigantyczne fale. Uciekam po piasku ze świadomością, że te fale mnie pochłoną, ale one zaledwie liżą mi stopy.
Tyle o snach.
A oto co się stało 1 sierpnia tamtego roku. Wieczorem rozbolała mnie potwornie głowa. Przyjaciele wspominają, że bolała mnie już w ciągu dnia, ale tego nie pamiętam, jak zresztą prawie niczego z tego feralnego wieczoru. Tabletki nie pomagały. Wzięłam ich w sumie sześć, licząc puste miejsca na listku, który kupiłam kilka dni wcześniej. Czując się coraz gorzej, a nie mając telefonu, poszłam koło północy do sąsiadki po pomoc. „Mam wylew albo będę umierać” – powiedziałam i straciłam przytomność. W szpitalu, do którego zawieziono mnie na ostry dyżur, podejrzewali zatrucie narkotykami, ale kontrolny tomograf (na szczęście szpital go miał, co wtedy nie było częste, nawet w Krakowie) wykazał rozległy wylew. Przewieziono mnie na neurochirurgię. Tego wszystkiego nie pamiętam, bo do świadomości dochodziłam bardzo powoli, dopiero po miesiącu pobytu na intensywnej terapii w klinice, dwóch operacjach neurochirurgicznych, koszmarnie ciężkim zapaleniu płuc... Pękł mi naczyniak w mózgu (definiowany jako zespół zdeformowanych naczyń krwionośnych, którego pochodzenie jest nieznane, może być wadą wrodzoną), jakieś szanse na przeżycie miałam, bo byłam w trzeciej dekadzie życia (wtedy przeżywa 30% chorych, w czwartej już prawie nikt). Warunkiem był brak komplikacji, a wśród nich pooperacyjnego obrzęku mózgu, który – jeśli już – powinien być mały...
Niestety, obrzęk był bardzo duży i nie reagował na leki. Moi rodzice, którzy zaalarmowani przez klinikę przebywali w Krakowie, chodzili codziennie na „dwunastkę” do dominikanów. Tego dnia (9 sierpnia) mój tata na początku Mszy poszedł do spowiedzi. Kiedy wrócił, powiedział do mamy: „Widziałem nad ranem elektroencefalograf, który schodził do zera i usłyszałem: Idźcie do spowiedzi”. Mama na to: „Ale ja byłam w zeszłym tygodniu”. „A ja dwa tygodnie temu”. Mama poszła więc do konfesjonału i powiedziała księdzu o całej sytuacji – dziecko w ciężkim stanie w szpitalu, „wizja” taty (który skądinąd jest bardzo trzeźwym facetem, dalekim od wszelkich cudowności). A ksiądz na to: „Dam Pani taki zielony szkaplerz z Matką Bożą. Zanieście to córce, a jeśli z tego wyjdzie, dajcie znać”. Kolega przywiózł mi szkaplerz do szpitala, a dwie godziny później obrzęk zaczął blokować oddychanie i lekarz zdecydował o natychmiastowej operacji odbarczającej mózg, czyli po prostu o wycięciu kawałka czaszki (całej lewej skroni). Byłam w tak ciężkim stanie, że nie dawano mi wielu szans. Moi rodzice czekali już w nocy na telefon z kliniki. Ale przeżyłam! Pan Bóg potwierdził przez Matkę Bożą swoją obecność w tej całej historii.
Nie będę opisywać tutaj szczegółowo następnych lat. Były ciężkie: choroba za chorobą, kryzys za kryzysem, rok, dwa, trzy, dziesięć, teraz już piętnaście. Żyję, jeszcze nie do końca jestem w stanie egzystować zupełnie samodzielnie, jest ze mną wierna mama. To, co się stało, uważam za niesamowitą przygodę życia. Tak, czuję, że żyję, że coraz bardziej żyję, że z moich oczu schodzi mgła, szarość, nieprzezroczystość i dotykam chwilami prawdziwego życia. Te lata narzuciły mi pewien sposób egzystowania, którego musiałam się nauczyć tylko po to, aby przeżyć – nie było wyjścia. Było to życie zupełnie różne od tego, jakie prowadziłam do chwili choroby. Odkryłam w nim wartość, sens i sposób na przetrwanie życiowych katastrof. Dzielę się tym, co wyrosło z doświadczenia tych piętnastu lat.
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
Polecamy również:
Wariacje na temat cierpienia powstały „na bazie” trwającej całe lata walki z chorobą. Ogrom bólu i cierpienia nie załamały Autorki. Sprawiły, że stała się wirtuozem w tej materii – niełatwej, wymagającej, czasem – wydawać by się mogło – pozbawionej nadziei.
Te swobodne, ale głębokie przemyślenia, pełne są wiary w to, że cierpienie i ból stają się – dzięki Bożej łasce – „ratunkiem i lekarstwem. Źródłem ocalenia”.
Zapraszamy do księgarni internetowej:
www.salwator.com
Korekta Agnieszka Ćwieląg-Pieculewicz Zofia Smęda
Zdjęcie na okładce Aneta Kania
Projekt okładki Artur Falkowski
Opracowanie i przygotowanie pliku Wydawnictwo Salwator
Imprimi potest ks. Piotr Filas SDS, prowincjał
© 2012 Wydawnictwo SALWATOR© 2018 eBook Wydawnictwo SALWATOR
ISBN 978-83-7580-439-3
Wydawnictwo SALWATOR ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków