Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mimo że imiona głównych bohaterów (Noe, Jafet, Cham, Sem, Naama) brzmią biblijnie i archaicznie, debiut Jakuba Wiśniewskiego opowiada o współczesnych „my” i „ja”. To historia ludzkich zmagań – z relacjami, z rodziną, z własną tożsamością, z próbami tworzenia wbrew Kieratowi, wreszcie z nadciągającym szaleństwem. To także nasze polskie „tu i teraz”. Tytułowy wielowymiarowy stan „myja” – gdzie sen, proroctwo, fakt i piosenkowy refren scalają się w jeden tekst – pozwala czytelnikom oglądać rzeczywistość z perspektywy ojca i syna, z których każdy na swój sposób przeżywa rozpad rodziny i świata. Kolejny po książkach Elżbiety Łapczyńskiej, Marty Sokołowskiej i Krzysztofa Chronowskiego debiut z pracowni „Pierwszej książki prozą” Biura Literackiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 219
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z samym sobą nie mam nic wspólnego.
F. Kafka
BETON. BUNT
Nie dla wszystkich starczy miejsca. Mówią, że kosmos się rozszerza, ale tutaj – jakby się kurczył. Nie widać tego rozciągania, nie słychać pękających członków wszechświata, skóra Miasta się nie napina. Napinają się mięśnie walczących o Babel. Koszulki na ogolonych klatach, legginsy, portfele spuchnięte od kart. Napinają się cięciwy łuków, z których każdy chce trafić do celu, ale tarcz jest tak mało, że nie zmieszczą się na nich strzały wszystkich strzelających. Napinają się dupy, kiedy trzeba wyruszyć wcześniej niż inni, żeby zostawić ich z tyłu i odetchnąć świeżym powietrzem. Rosną ludzie i roboty, a ci pierwsi są z pokolenia na pokolenie wyżsi, żeby patrzeć na tych drugich z góry, bo tylko to daje szansę na niezastąpioność. Rosną ramy, skale, wymiary. Rosnę nawet ja. Czuję po nocach, jak trzeszczą mi stawy. Słyszę krew narzekającą na coraz dłuższe okrążenia. Wszyscy rośniemy. A Babel? Babel się zmniejsza. Wyrastamy z niego jak z rodzinnego miasteczka.
Noe mówi to wszystko do siebie, schowany między stołem a ścianą, w żakardowym fotelu barwy ludzkich zębów, z zielonookim kotem rozpłaszczonym na kolanach jak fartuch, między stosami kolorowych gazet rosnącymi wokół niego jak papierowe miasto, odpowiednik dziecięcej kolejki sklejanej przez całe lata z drewna, oszczędności i zimowych wieczorów, żeby stworzyć namiastkę czegoś więcej. Ma brodę, kapcie, poplamiony krawat, marynarkę pomiętą jak jego skóra i tak jak ona zbyt wielką – spływa z niego jak wosk – a nad tym wszystkim wiele włosów, które nie wiedzą, gdzie się podziać, srebrne einsteinowskie nitki celujące w przestrzeń ciemnego pokoju z przepaloną dwa tygodnie temu żarówką, zasłonami grubszymi od ścian i kątami leżącymi dalej, niż sięga jego okularniczy wzrok.
– Tato, po co to wszystko – powtarza Cham z uporem alpinisty.
Stoi w drzwiach, oparty o framugę, wysoki i schludny, świeżo ogolony, krótko obcięty, z kolorowym tatuażem ukrytym pod którymś z lnianych rękawów, z założonymi nauczycielsko rękami, a z samego środka jego koszuli, jak z klaty Iron Mana, bije pewność siebie: jasny, mocny promień w kolorze rosołu.
Nie zwraca się do Ojca z nadzieją, że tym razem przemówi mu do rozsądku. Robi to dlatego, że jest pewien swoich racji i lubi je powtarzać. Gdyby Ojciec nagle zmienił zdanie i stwierdził, że się myli, Cham chyba by implodował. Nie wiedziałby, co ze sobą począć. Ale to się nie zdarzy, więc bezpiecznie może powtarzać:
– Ty myślisz, że ktoś to czyta?
– Czyta, nie czyta, o swoje trzeba dbać.
Noe nie wynurza się zza stosów gazet, nie zrzuca z kolan kota, ale trwa pochylony nad arkuszem papieru, z piórem w ręku i skupieniem w oczach. Na górze kartki widać wykaligrafowaną datę, niżej adres, dane osobowe, oficjalny zwrot, urzędowe skróty, „Szanowny Panie”, „Szanowna Pani”, całe panoptikum zgasłych formuł, które dawno temu trzymały świat w kupie, a teraz trzymają w kupie Noego, bo może odbijać się od nich jak od znajomych krawężników i układać je jak klocki. Jego usta rytmicznie się poruszają, jakby pisał piosenkę i niemo ją śpiewał, a na czole przybywa mu mastifowych fałd. Co kilka chwil się rozprasza i wtedy wpada w ten dziwny słowotok, którego nikt nie słucha. Doznaje niechcianych olśnień.
Dom wygląda, jakby długo go nie było, jakby cały budynek wyjechał za granicę, zarósł, zszarzał, zmęczył się, a potem wrócił z pełnymi kieszeniami i górą niepotrzebnych rzeczy, duchów dyżurnych porozstawianych po kątach, żeby strzec kolejnych rzeczy, swoich rzeczy-współbraci, których nikt nie chciałby ukraść, i czekać na kolejne, które nigdy nie nadejdą. Wszystkie tulą się do siebie kantami, zawiasami, tworzywem, chcą wspólnymi siłami ukryć jakoś tę przeraźliwą inflację, ten bajzel znaczeń, pęknięć i przeterminowanych cudów, całe zakurzone pośmiewisko. Dużo tu zdjęć, na które nikomu nie chce się patrzeć, dużo niepełnych zestawów i brakujących części, instrukcji w dwudziestu językach, zużytych baterii i pralek, a Cham przemierza pokoje i na głos pyta sam siebie:
– Kto to wszystko posprząta?
Od ostatniego, a właściwie ostatecznego sprzątania minął tydzień. Cham, którego nie było tu całe lata, zastanawia się, jak przez siedem dni mógł runąć porządek rzeczy, ich spokój, cała ta kartoteka codzienności – jak to wszystko mogło się tak szybko rozparcelować, zakurzyć, zmechacić? A przecież dobrze wie: bo to ostatnie sprzątanie było ostatnie prawdziwie i nieodwołalnie, niczym ostatnia wieczerza, i następnego nie będzie, a rzeczy podskórnie czy podsklejkowo to wyczuwają i folgują sobie do woli, zwołują do siebie kurz, spadają na podłogę, gubią się, psują, bo nikt ich już nie złapie za fraki, za gwoździe i listwy, nikt nie poustawia w wypolerowanych rzędach, żeby świeciły, zamiast żyć. To dlatego tarzają się we własnym materiale – bo mogą. Bo wiedzą, że już nikt im nie przerwie.
– Kiedy on przyjeżdża?
Pytania Chama odbijają się od ścian, a Ojciec mruczy pod nosem swoje zusowskie zaklęcia, tajemne tabelki, urzędowe upaniszady. Urzędowe albo bankowe, Cham już nawet nie wie, bo wiedzieć nie chce. Zaraz skończy swój spacer po wszystkich schodach i pokojach, a korytarzowa inspekcja przerodzi się w serię działań: szybkich, skutecznych i niepotrzebnych. Najpierw podwinie rękawy i okaże się, że tatuaż ma na lewym z przedramion i że już trochę się rozciągnął, wyblakł i zapomniał sam siebie. Może to smok. Może twarz. Może czaszka. Potem weźmie głęboki wdech, taki, który bierze się raz na kwadrans, i rozejrzy się po pokoju, zatrzymując wzrok na Ojcu i kiwając głową jak samochodowy piesek, ale już w milczeniu, włoży ręce do kieszeni, wyjmie je, włoży, wyjmie, i mrużąc oczy, stwierdzi, że aby zająć się czymkolwiek, najpierw trzeba naprawić komputer.
Zabierze się do pracy jak rzeźnik, z miną kogoś, kto robi rzeczy znienawidzone, ale je robi, bo ktoś musi, a życie obdarowuje go za to tajemną wiedzą o świecie i jego prawach. Prawa można oczywiście zliczyć na palcach jednej ręki, a on zna je wszystkie – właśnie dlatego, że podjął się rzeczy utrzymujących świat w ruchu. Oto pycha rzeźnika, buta technokapłana, która pływa w jego oczach jak rozwijająca się zaćma, a Cham traktuje ją niczym brzemię, i ona jest brzemieniem, ale zupełnie innym, niż mu się wydaje.
Z tą właśnie miną zasiądzie przy biurku, przetrze tatuażem kineskopowy monitor i zacznie w nim tonąć, sczytując piksele przeznaczone dla ludzi żyjących dwie dekady temu, noszących plecaki wypchane trzema rozmiarami dyskietek, płytami si-di i najnowszymi filmami z najstarszych bazarów, a to wszystko wydaje się tak odległe, że własne wspomnienia Chama są jak poreinkarnacyjne fleszbeki, resztki zeszłych wcieleń. Uruchomi łindołsa w trybie awaryjnym i będzie próbował przywrócić do istnienia rzeczy minione, żeby sprawić sobie prezent z poczucia naprawionych fundamentów, do których w sprytny sposób się dobrał i posklejał je wedle sobie tylko znanych prawideł zawodu.
Garbi się nad tym wszystkim, wciska nos w monitor, jak dziecko, jakby chciał tam wejść i kopnąć się prądem, rozgryźć własną duszę, rozpisać ją na zera i jedynki i wywiesić jak pranie – jasne, czyste, przezroczyste. Cham, najstarszy z mądrych braci.
Siedzą tak w dwóch kątach pokoju, który od zawsze leżał na domowym marginesie, wepchnięty między końcówkę najdłuższego korytarza i kąt ogrodu pozbawionego ptaków, bo wypłoszył je kot, który przez dwanaście lat co noc zostawiał na progu nadgryzione skrzydła, jakby płacił czynsz albo haracz. Siedzą zgarbieni, woskowe kolumny niesięgające sufitu, Noe z piórem w dłoni, Cham z ręką na myszce, oboje z przekleństwami cedzonymi pod nosem tak cicho, jak to tylko możliwe, bo nadal czują, że nie powinno się przeklinać przy własnym ojcu czy synu, że nie powinno się przeklinać w ogóle, chyba że w samotności, na spowiedzi u siebie samego, bo to rzecz intymna, jak masturbacja pod prysznicem.
Minie pół godziny, zanim Cham przypomni sobie, że tego komputera nie da się naprawić, jeśli dysponuje się tak skromnymi pokładami cierpliwości, że to przedsięwzięcie pochłaniające umysł, duszę, siły fizyczne, jak przesadzanie drzewa albo wywożenie drewnianej chaty ze skansenu, bo wszystkie rodzinne dane, które w nieznany sposób przetrwały pożary, powodzie i trzęsienia ziemi, żeby wciąż wisieć na dyszącej magnetycznej tarczy, te tony zdjęć, umów, gier i pamiętników zbieranych przez szczenięce lata Chama, wszystko to ciąży maszynie jak przywiązana do nogi skamielina, której nie da się zmyć jednym kerszerowym kliknięciem, ale trzeba ją zdrapywać, powoli, jak lakier, żeby zaprowadzić chwilowy ład między komputerem, przeszłością i samym sobą.
Wtedy po raz pierwszy zaklnie na głos, wstanie od biurka, popatrzy w sufit, zaklnie po raz drugi, ciszej, ale wcale nie spokojniej, a ukradkiem spojrzy na Ojca, który będzie udawał, że nie słyszy, bo nikomu nikogo nie chce się opieprzać. Wskaże ręką na monitor, tak jak wskazuje się na przegrywany właśnie mecz w telewizji, i weźmie głęboki wdech, ale po raz trzeci już nie przeklnie. Zrobi kilka kroków, ze wzrokiem wbitym w podłogę, odwróci się i powie:
– Kiedy on przyjeżdża?
Wtedy budzę się i rozglądam dookoła. Śniło mi się, że tu jestem. Tutaj, w tym pokoju. A może wcale nie spałem?
– Co? Kto?
– Twój brat. Kiedy przyjeżdża?
– Ty jesteś mój brat.
– Zawsze musi się spóźnić.
– Tak już ma, co zrobisz.
– A ty go znowu bronisz.
– Nikogo nie bronię, uspokój się.
– A jak tam twój zespół? Nagrywacie coś nowego? – pyta odwrócony twarzą do monitora.
– Nie ma już zespołu.
– Nie ma? A to szkoda.
Naciąga rękaw na dłoń i wyciera ekran z kurzu. Dmucha na niego i otrzepuje rękaw o spodnie.
– No ale mówiłem, że prędzej czy później się rozpadnie – dodaje. – Wszystkie się rozpadają.
Przecieram zaspane oczy i rozglądam się po pokoju.
– Widziałeś kiedyś coś takiego? – Cham wskazuje ręką na ekran monitora.
Nic tam nie widzę. Muszę się podnieść z kanapy, przetrzeć oczy, ziewnąć. Wstaję, wkładam kapcie, robię dwa kroki do przodu. Dopiero wtedy mrużę oczy, by przyzwyczaić wzrok do kineskopu, i patrzę. Ciemny monitor, prehistoryczny font.
– Widziałeś już coś takiego?
Czarny ekran śmierci. Swojski jak czołówka Wiadomości. Jak szkolne Ojcze nasz. Ale inny niż zwykle, przekręcony krótkim komunikatem w jednym z moich języków, choć diakrytyki wypadły:
blad 0: bunt
Kilka białych, wyplutych pospiesznie znaków w lewym górnym rogu ekranu. Jakby posłaniec ze złą wiadomością chciał się jak najprędzej zmyć.
– Wirus?
– Chuj wie.
Stoimy tak z Chamem, zagapieni w czarne szkło, i jest jak wtedy, gdy zastanawiasz się, czy aby nie żyjesz w matriksie, w jakimś prywatnym Truman Show, w samym środku kosmicznego jaja, gdzie puenta zjada mglisty początek żartu jak własny ogon, i nie wiesz już, co było pierwsze, wiesz tylko, że nikt się nie śmieje.
Sem przyjechał późną nocą, choć miał być na obiad. Ojciec od paru godzin już spał, Cham oglądał kolejny dokument o okrucieństwach bolszewików, a ja wyprowadzałem Samotność na spacer.
Dopiero nocą przypominam sobie, dlaczego lubię wracać do rodzinnej części Miasta Babel, chociaż nic tu na mnie nie czeka i nie ma tu niczego, czego bym potrzebował, oprócz zapachu ruchomych piasków, które wciągają głowy próbujących stąd uciec, bo kiedy myślisz, że jesteś już wolny, że możesz polecieć, gdzie ci się spodoba, zrobić, co zapragniesz, pokochać, kogo zechcesz, wtedy przypominasz sobie o smyczy, której zazdroszczą ci wszystkie sieroty świata: o domu.
Dopiero nocą przypominam sobie, że lubię tu wracać dla dźwięku samolotów. Tutaj, w części Babel pozbawionej tramwajów, metra i lotnisk, w dzielnicy, z której do najbliższych torów kolejowych jest godzina samochodem przez lasy i pola, między stodołami i kościołami – to tutaj naprawdę słychać podniebne rozmowy odrzutowców; odbite od dziewięciu niebieskich sfer, od słońca i smogu, docierają do uszu rozmazane i spłaszczone, jak Koontza Szepty słyszane za uszami, niosą się po niebie jak cichy oddech Boga.
Samotność próbuje wysikać się pod krzakiem: jej uda drżą rozpostarte nad kępą trawy, a na pysku zastyga wysiłek, którego chyba się wstydzi, bo jej oczy strzelają czernią we wszystkie strony. Moje spojrzenie ślizga się po wyleniałej sierści, połamanych pazurach, krzywych kłach, które pytają o limit czasowy psiego życia. Cham chciał położyć mu kres już dwa lata temu, kiedy był tu ostatnio. Nieodwracalne zmiany w nerkach, tego się nie leczy. Sem też. Ojciec nie ma zdania. A ja ciągle wyprowadzam ją na spacer. Chodzi powoli, ale coś w niej gra, coś pcha ją do przodu, każe wtykać nos we wszystkie napotkane dziury. Umiera, jak wszyscy dookoła, jednak nie wygląda na to, by chciała cokolwiek przyspieszać.
Dźwięk samolotów przynosi spokój. Między domami włóczą się duchy planów, pomysłów na życie, miłości i marzeń – nieziszczalnych, niezniszczalnych. Spalone mapy szlaków, których nikt nie przeszedł. Trzeci kondyszonal niespełnionych biografii: gdyby, gdyby to nie było na niby.
W oknach parteru świecą wycinanki, piętro wyżej żaluzje pokoju nauczycielskiego, tej spowitej dymem komnaty dywaników, a na poddaszu nadal ktoś mieszka, wiesza pranie, pali w piecu, suszy grzyby. Można by pomyśleć, że nic się nie zmieniło, ulec przyjemnej wizji zatrzymanego czasu, całej tej świętej tradycji, która ma klinem wbijać się w przyszłość, przechodząc po teraźniejszości jak po ruchomych schodach. Można by dać się ponieść tej szkolnej logice Wigilii, Wielkanocy, adwentów i postów, temu życiu w rytmie polki, w którym refreny nie gryzą, a wieczny loop dni świątecznych powraca jak flara spędzająca śmierć z powiek.
Ale Samotność przypomina mi swoim starczym psim krokiem, swoimi zepsutymi nerkami, żeby nie iść na łatwiznę rytmicznych pocieszeń. Żeby nie czytać bożych listów bez adresu nadawcy. Samotność: stara suka, która nie umie porządnie oddać moczu i którą wszyscy chcą uśpić. Wszyscy oprócz mnie.
Sem wyłania się z nocy jak cichociemny komiwojażer, szemrząc po żwirze nowym samochodem z grillem rozmiarów kratki ściekowej i lakierem, który podwaja światła nocy i błyszczy jak święta u sąsiada. Parkuje pod najwyższą tują, gasi silnik i światła, zaciąga ręczny, otwiera drzwi i wysiada, powoli stawiając kowbojki na żwirze, jakby badał nowy teren albo lód na jeziorze. Ma dużą twarz, większą niż moja, większą niż twarze Chama i Ojca, a kiedy się uśmiecha, nie widać mu uszu.
Idę podać mu rękę i na trawniku potykam się o smycz Samotności. Podpieram się dłonią i cała jest w trawie i wieczornej rosie. Próbuję się zaśmiać w kierunku brata, ale podstarzała, ślepa suka nie ma pojęcia, co się dzieje, i pcha mi się pod nogi.
Nie dojdę do Sema, Samotność mi nie pozwoli.
Kopię ją lekko, ale ona kładzie mi się u stóp, jakby chciała, żebym ją dobił.
– Pies nie popuści – śmieje się Sem.
Macha do mnie zza maski samochodu, długiej, błyszczącej, napompowanej. Przypadkowo dotyka sygnetem lakieru i na ułamek sekundy jego twarz zwęża się w poszukiwaniu rys. Dopiero teraz dostrzegam relingi i narty – carvingi długie jak anteny, upstrzone kolorami i logotypami marek, świeżo naostrzone.
– Co ty, z nart wracasz?
– Tak, z Dolomitów.
Na głowie ma ciemne okulary w kształcie łez, na twarzy zamrożony uśmiech. Patrzę na niego, unieruchomiony psem, i nie wiem, co powiedzieć.
– Pogodę to oni tam mają jak w raju – mówi, odpowiadając na pytanie, które powinienem był zadać.
Pasuje do tych Włoch, do tych nart, Alp, wyciągów. Ale nie pasuje tutaj, gdzie zły duch, Samotność i śmierć. Nie wiem, jak go uratować z tego niedopasowania, z tego blasku nie na miejscu, z jupitera w piwnicy. Mówię:
– To super.
Ale nadal nie wiem, jak mamy rozmawiać, a on widzi, że ja nie wiem, i słowa, które mógłby wypowiedzieć, gasną mu na twarzy, nikną gdzieś w brodzie, topią się w przełyku. I tak patrzymy na siebie, jak trupki pustych braci, jak mięsne lalki barbie.
Sem otwiera pilotem bagażnik i wyjmuje z niego cztery torby i walizkę. Pomagam mu zabrać się z tym wszystkim i idziemy wzdłuż żywopłotu, między huśtawką a tarasem. Samotność plącze się nam pod nogami, zdyszana i zaśliniona. Z pustej kuchni wylewa się światło.
Dochodzimy do domu, wyciągam z kieszeni klucz, ale w tym samym momencie drzwi otwierają się na oścież i staje w nich Cham. W milczeniu podaje rękę bratu i bierze ode mnie jedną z toreb. Idziemy prosto do kuchni. Nie ściągamy butów. Samotność zostawia ślady błota na parkiecie i snuje się wokół srebrnej miski z wodą.
Cały dom pogrążony jest w mroku, oprócz zimnej kuchni z ceramiki i metalu, szemrzącej lodówką w stronę pustych korytarzy. Ja i Sem patrzymy na ślady naszych butów i w milczeniu uzgadniamy, że ich nie ma, odrobina błota nikogo jeszcze nie zabiła.
Cham ściąga z półki nad kuchenką czajnik, podchodzi do zlewu, nalewa wody, wraca i kładzie czajnik na palniku. Szuka przycisku. Pochyla się, wędruje palcami po pokrętłach, marszczy brwi.
– Gdzie się to odpala?
Sem wzrusza ramionami. Podchodzę do kuchenki, naciskam guziki, przekręcam włączniki.
– Nie wiem, chyba trzeba mieć zapałki.
– Ma ktoś zapalniczkę?
Sem znów wzrusza ramionami.
Cham otwiera szafkę nad kuchenką i przetrząsa ją w poszukiwaniu ognia. Zanurza ręce w meblu i gmera nimi niespokojnie. Słychać, jak coś się tłucze. Jakieś reklamówki spadają na podłogę. Jeszcze chwila i zatrzaskuje szafkę.
– To nie będzie, kurwa, herbaty.
Siadamy przy stole. Na blacie cukiernica, pod nią brudny obrus. Z mokrego cukru wystaje łyżka stołowa. Wszystko pokryte płatkami jakichś nieobecnych kwiatów, mała, lokalna jesień.
– Jak tam zespół, gracie coś? – pyta Sem.
– Nie ma już zespołu – mówię.
Patrzę na niego, na jego ciemne okulary, które wciąż trzyma we włosach, na sportową kurtkę i ogoloną twarz. Dodaję cicho, ale uprzejmie, a przynajmniej tak mi się wydaje:
– Od dwóch lat nie ma.
– Aha.
Obserwujemy cukiernicę.
Nie rusza się, skubana.
Nadal się nie rusza.
Lodówka zaczyna chodzić głośniej.
– A studia jak?
– Skończyłem.
– Co ty właściwie studiowałeś?
– Zamiatanie spraw pod dywan.
– Co takiego?
Powtarzam takim samym tonem, jakbym mówił to po raz pierwszy. Nie muszę udawać spokoju – ja naprawdę jestem spokojny. Chowam ręce pod stół.
Sem mruży oczy i przechyla głowę. Wygląda, jakby chciał wybuchnąć śmiechem, ale bał się mnie urazić.
– Pokaż dyplom.
Idziemy na górę. Drewno schodów trzeszczy pod butami. Błoto na podeszwach już wyschło i nie zostawia śladów. Mijamy sypialnię rodziców, z której niesie się chrapanie Ojca, rozpaczliwa walka o oddech. Jesteśmy na korytarzu, wszędzie walają się kapcie, pranie wysypuje się z koszy. Szukam po ciemku włącznika. Trafiam na jeden, ale nie działa. Naciskam drugi i z sufitu spływa brązowy pobłysk. Otwieram szafę i wyciągam z niej wielkie kartonowe pudło. Zasłaniam twarz rękawem, żeby nie nałykać się kurzu.
Docieram do szarej teczki podpisanej w chwili żalu pijanym piórem: „Gówno”. W środku gruby kawałek papieru z odklejającym się zdjęciem i wielkim słowem „Odpis” w nagłówku. Podaję to Semowi, a on czyta na głos:
– ...obronił rozprawę doktorską pod tytułem Zamiatanie spraw pod dywan a translatologia familijna: relacje międzyludzkie w podstawowych grupach społecznych Europy Środkowej na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku.
Cichnie, ale czyta dalej, a po chwili jego myśli znowu wynurzają się na powierzchnię:
– ...Wydział Zamiatania Spraw Pod Dywan Uniwersytetu Jagiellońskiego...
Bierze głęboki wdech i kiwa kilka razy głową. Mówi:
– Pisze jak byk.
– Jest napisane.
Schodzimy ostrożnie po schodach. Cham wciąż siedzi przy stole. Obok leży Samotność z pyskiem na ziemi, a on głaska ją stopą w ciemnej skarpetce.
Znowu cisza. Jednak z rodziną łatwiej, kiedy się ma jakiś płyn w ręku, coś, co rozgrzewa i zajmuje usta, kiedy słowa straciły termin ważności. Kolejna próba odnalezienia zapałek. Przeszukuję jedną szafkę po drugiej, spokojnie i metodycznie, odkładając wszystko na miejsce.
Sem stoi nieruchomo przy kuchennym radiu i bawi się składaną anteną. Patrzy na nią, jakby miała nagle strzelić iskrą i ściągnąć jakąś nowinę, wieści inne od tych, które słyszy się wszędzie wokół, cały czas, zawsze od nowa i wiecznie tak samo. Drapie się po brzuchu i wydaje z siebie długie, zmęczone ziewnięcie, a potem mówi w stronę radia:
– To o której pogrzeb?
Jesteście dziećmi pokoju. Dla was wojna to memy z Hitlerem i filmy Gibsona. Dla was głód to dieta. Dla was śmierć to środek stylistyczny. Nie umiecie cierpieć, umierać i rodzić. Umiecie żyć, szumieć, podbijać. Macie energię, więc chodzicie na marsze. W końcu marsze nie wystarczą i znowu przyjdzie wojna, i będzie można upuścić co nieco z nabrzmiałych ropą jąder. A ziemia się zmniejsza. Stoimy na samym skraju klifu, kulawi ekwilibryści, disnejowskie lemingi, które boją się skoczyć.
To Ojciec snuje nić swojej myśli: jednej, nieskończonej, która nigdy się nie przerwie. Ma giętkość i wytrzymałość pajęczej sieci, można ją ciągnąć tygodniami, latami, życiami. Osnuł się w nią jak w kokon i podziwia od wewnątrz. Zdaje mu się, że zbudował katedrę. Patrzy, jak sieć rozświetla maciczną ciemność tysiącem odcieni, z których każdy szepcze mu do ucha, że ma świętą rację.
Siedzimy na werandzie, którą Matka zawsze nazywała gankiem.
Wynieśliśmy z kuchni cztery krzesła, ustawiliśmy je w rządku i podziwiamy słońce. Mamy nogi oparte o barierkę, jakbyśmy oglądali własne buty. Bydlęca skóra i brzęczące sprzączki Sema, białe sznurówki Chama, grube klapki Ojca. Moje bose stopy. Założyliśmy już spodnie w kantkę i niedoprasowane koszule. Marynarki czekają na wieszakach. Próbowałem zawiązać Ojcu krawat, ale mi nie wyszło.
– Chociaż dzisiaj mógłbyś to zostawić, przecież i tak nie wyślesz tego w łikend.
Cham zwraca się do Ojca, który trzyma na kolanach tekturową teczkę, papier i pióro. Zapełnia kolejne linijki, zatrzymując się co chwilę, cofając i wykreślając pojedyncze słowa albo całe zdania. Przy nogach krzesła leży sterta druków igłowych, czarno-białych świadectw wieloletnich batalii o liczby, daty, ustawy. Jeśli dowodzą czegokolwiek, to tylko upływu czasu.
Cham kontynuuje:
– Nikt ci nie odda tych pieniędzy, tato, one nie istnieją.
Sem oparł głowę o krzesło, jakby oglądał elewację. Na oczach ma swoje ciemne okulary, chociaż słońce jeszcze tu nie dotarło. Nie rusza się, nie mówi. Może zasnął.
Cham ignoruje fakt, że jest ignorowany:
– Zresztą co ty byś miał z nimi zrobić?
Ojciec mruczy pod nosem swoją mantrę i nie odrywa dłoni od papieru. Na górze strony widać daty, cyfry, jakiś numer sprawy, jakiś adres, nazwę banku.
Mija kilka chwil. W oddali szumią samoloty. Nie słychać ptaków. Słońce powoli skrada się w naszym kierunku.
Wtedy Ojciec odkłada pióro, ściąga okulary i zaczyna mówić na głos, wciąż do siebie, ale z uwzględnieniem nielicznej publiczności, dla której warto zadbać o takie drobiazgi, jak składnia czy dykcja:
– Mój ojciec to był śmieszny gość.
Odwracamy z Chamem głowy w jego kierunku. Nawet Sem się poruszył.
Całe życie walczył z ZUS-em. Kopią, tarczą, skrzydłami z orlich piór – ułański Don Kichot, Doktor Rieux urzędologii, żołnierz wyklęty, Mroczny Rycerz, mściciel. Znali go na szczeblu lokalnym i stołecznym, we wszystkich oddziałach, powiatowych, wojewódzkich, w inspektoracie generalnym. Czarna legenda prawomyślnej anarchii, bogobojnego sprzeciwu. Zawsze pierwszy w kolejce, przed otwarciem urzędowych podwoi, z drukiem w ręku, z Kafką w głowie, emeryt idealny, gotowy poruszyć wszystkich i wszystko, byle tylko znaleźć wyrwę w zusowskiej maszynie opresji, na której poszukiwanie wyruszył jak wyznawca Thoreau, nigdy nieczytanego, jak Jazon po Sami Wiecie Co, po chłostę śmiechu, po zabójstwo na śmietniku. A potem było go coraz więcej: rósł wykładniczo, karmiony odmowami, rozpalany pismami, czerpiąc rozkosz z klamek, które przyszło mu całować. Nocami śnił o pomnikach, które mieli stawiać mu rodacy za walkę z ciemiężycielem, oszustem, zaborcą: z brązu, z kamienia, z aluminium, albo z drewna, żeby publicznie zjadły go korniki, albo ze spiżu, bo się naczytał Horacego do poduchy. Być może wyobrażał sobie, że sam jest Horacym, w końcu poeta to nie ktoś, kto pisze wiersze, ale ktoś, kto urodził się poetą. Ile to człowiek potrafi sobie wmówić, żeby wytłumaczyć własną samotność, żeby znaleźć dla niej powód, przyczynek, słodkie uzasadnienie, zmyślonego ratio-towarzysza, rusztowanie ducha. Zrobi z siebie bohatera, tchórza albo zdrajcę, pijaka, zbrodniarza i kochanka, byle tylko grać główną rolę we własnym serialu, i byle serial nigdy się nie kończył (nawet nikt nie musi go oglądać). Kochałem skurczybyka, ale już nie mogłem słuchać jego ględzenia o potędze zła i efemeryczności sprawiedliwości (tak mówił: „efemeryczność sprawiedliwości, synu”), tej czarnej żółci udającej żółć żółtą, tego lamentu w przebraniu krzyku. Swoje ostatnie oszczędności wydał na prawników z warszawskiej Woland i spółka, których skończyłem spłacać przed własną emeryturą. Ludzie boją się śmierci, raka, głodu, ognia i wojny, a on? On bał się przyjść do sądu nieprzygotowany. Na miesiąc przed każdą rozprawą przenosił wszystkie akta do łazienki, gdzie urzędował ze swoim zespołem jelita drażliwego, z telefonem prawniczym (kupił osobną kartę sim, wyłącznie do rozmów z prawnikami) i tym sakramencko grubym kotem, który lubił wąchać stopy potępionych. Wkuwał fakty i kazusy jak do egzaminu na aplikację, jakby trenował do Jednego z dziesięciu. Nie po to, żeby zyskać parę tysięcy, samozadowolenie czy sławę, ale żeby hołdować jednemu z najbardziej uzależniających i wyniszczających nałogów: poczuciu spełnionego obowiązku.
Słońce zdążyło podkraść się pod werandę, nadając sens ciemnym okularom Sema. Cham przez chwilę zerka jeszcze na Ojca, a jego oświetlony słońcem tatuaż mocniej przebija przez plantację czarnych włosów. Potem odwraca od niego twarz i mówi z uśmiechem:
– Przecież ty robisz dokładnie to samo.
Ojciec patrzy na niego jak na ucznia, który podał złą odpowiedź. Zakłada z powrotem okulary i dobywa pióra, pochylając się nad teczką:
– Aaa, pierdolisz.
Zaczyna znowu pisać, ale po kilku rozchełstanych słowach zatrzymuje dłoń nad kartką i mówi, znów cicho, pod nosem, ale z jakimś dziwnym wzruszeniem, które mężczyźni okazują tylko w filmach:
– Bo mi się wydaje, że w życiu chodzi o bunt.
Cham marszczy brwi i wystawia twarz na słońce:
– Bunt? Niby przeciw czemu?
– Przeciw zasranemu porządkowi świata.
I potem nie mówiliśmy już nic.
Ojciec spogląda na zegarek i zaczyna zbierać kartki rozrzucone po podłodze werandy. Wkłada je do szarej tekturowej teczki, zawiązuje ją sznureczkiem i wciska pod pachę. Z piórem w zębach, poprawia sobie pasek u spodni, odstawia krzesło pod ścianę i wchodzi do domu.
Teraz wstaje Cham, odstawia krzesło pod ścianę, poprawia sobie pasek i mówi zapatrzony w szumiące z oddali, przezroczyste samoloty:
– Stary zwariował.
Odwraca się i wchodzi do domu.
Dzień wciąż rośnie, jest jaśniej i cieplej. Skarlałe jabłonie zrzucają mgłę i udają młode dęby. Pozbawiony ptaków ogród złożył śluby milczenia: budzi się w ciszy, powoli i głucho.
Sem leży nieruchomo, z głową zwróconą do góry i błękitem odbitym w szkłach. Potem zauważa kartkę A4 upuszczoną na progu. Na środku strony widnieje ślad po adidasie Chama, jak szary znak wodny. Sem ściąga nogi z barierki, ziewa, przeciąga się i schyla po kartkę. Trzyma ją kciukiem i palcem wskazującym, jakby bał się zostawić odciski palców.
Patrzy na kartkę, kiwa głową, uśmiecha się i mówi, jakby cytował przedwojenny wiersz:
– Polska to taki dziwny nastrój.
Podnosi okulary nad czoło. Wskazuje na kartkę i mówi:
– Tego banku już nie ma.
– Jak to nie ma?
– Nie istnieje, sprzedali go dobre dwa lata temu. Zmienili nazwę, siedzibę, zarząd, adres, wszystko. Miałem tam konto i musiałem je zamknąć.
Patrzymy na siebie. Babel przypomina o sobie telefonicznym szeptem. Przybiega tu zdyszany gdzieś spoza pól, płotów i roślin, odległy i obcy, a zarazem bliski, jak szumy uszne.
– Ojciec mógł się nie zorientować, ale Cham?
– Gdyby wiedział, już dawno powiedziałby Ojcu.
– A ty im nie powiesz, bo?
– A o czym mieliby wtedy rozmawiać?
Sem wraca do środka śladem Ojca i brata. Zostaję sam, z milczącym ogrodem i szepczącym Miastem. Wstaję, odstawiam krzesło i schodzę z werandy w kierunku sadu.
Wygląda jak dżungla, zielonkawa papka pocięta brązem pni. Być może gdzieś w środku, pod wiecznie niedojrzałą masą, jest coś, co porusza się szybciej niż zieleń. To niewykluczone. Ale ja tego nie widzę. Widzę pnącza, liście i łodygi, które nie potrafią się ze sobą dogadać w walce o światło.
I jak nauczyć się być nikim, kiedy wszystko w tobie pragnie być kimś, przynajmniej w oczach innych (większości z nas wystarczyłoby to drugie), chce wyryć swoją twarz, gdzie to tylko możliwe, wlepić na rynnie jak wlepkę, zostawić na wycieraczce jak ulotkę, podbić przestrzeń i czas swoim wiecznym jojczeniem, zakwestionować obojętność, odnaleźć podziw i współczucie w obcych oczach, lądach, lustrach. Jak nauczyć się być nikim, kiedy w środku urosłeś do rozmiarów tytana, roztyłeś się jak ziemniak, zalałeś sam siebie słodką skrobią marzeń, nabrałeś tłuszczu, masy, ornamentów, żeby ruszyć do przodu i zgarnąć wszystko jak rozjuszony byk, a tu nagle – zonk! Ruchome schody stają, nieruchome się walą, winda nie działa i trzeba się wspinać po głowach pokonanych, a stawy już nie te, a palce już zwapniałe, a w plecach strzyka, w biodrach rwie, w krzyżu łupie, Babel kłuje, gdzie może, ile może, kim może: starszymi, którzy zaszli dalej, młodszymi, którzy idą szybciej, najbliższymi, którzy chcą, byś był zdrowy i nic więcej, broń Boże, bo zdrowie jest najważniejsze, a śmierć to przeżytek. Jak przyzwyczaić się do końca? Jak w pełnym świetle nauczyć się ciemności? Jak przestać wierzyć w życie, które oblepia rozedrgane lędźwie niczym mokre bokserki? To właśnie rzecz, której was nie nauczyliśmy, której nie nauczy was już nikt. Rzecz, która przyjdzie zbyt szybko lub zbyt późno, ale nigdy w samą porę (odwrotnie niż Gandalf). Rzecz, która boli tak bardzo, że będziecie potrzebowali szwajcarskich klinik i Bajkału wódy, żeby sobie z nią poradzić.
Przywieźli ją w betoniarce. Punktualnie, o trzeciej godzinie dnia, w długim czarnym volvo z obsydianową gruszką i logo zakładu wymalowanym na drzwiach.
Gruszka obracała się leniwie wokół własnej osi, taka sama z każdej strony, hipnotyzując nawrotami metalicznych błyśnięć. Przywodziła na myśl gigantyczny kebab, kebab-niespodziankę, czarny jak śmierć i jak śmierć nie do zatrzymania. Beton chlupotał w środku jak chmara uwięzionych dusz.
Kierowca z trudem przecisnął ciężarówkę przez południową bramę Cmentarza, minął byłych prezydentów Miasta Babel, grobowce Gwiazdomorskich, Zamenhofów i Prągali i zatrzymał się tuż przed czekającym piedestałem. Zostawił silnik na chodzie, zaciągnął hamulec, otworzył drzwi i po drabince zstąpił na ziemię. Rzucił wszystkim zebranym grabarskie spojrzenie, sięgnął do kieszeni flanelowej koszuli i zatknął w usta papierosa. „Elemy” – szepnęły głowy w tłumie i wskazały w kierunku samochodu. Kierowca zapalił i po drabince wspiął się z powrotem do kabiny, a do nas podszedł ksiądz.
A ona leżała w szoferce, naga, okryta błękitnym prześcieradłem z Ikei, i można było zobaczyć jej pomarszczone stopy. Ponad zakrytym czołem włosy rozlewały się po płótnie jak srebrne zacieki. Nigdy jej nie widziałem z rozpuszczonymi włosami i teraz była dziksza i prawdziwsza niż za życia, a gdy zerknęliśmy na siebie z Chamem i Semem, wiedziałem, że myślą tak samo. Nawet Ojciec musiał odkryć w niej coś nowego albo przypomniał sobie o rzeczach zagrzebanych w pamięci tak głęboko, że mogła je odnaleźć dopiero śmierć.