Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Były oficer kawalerii Matthew Hanger dowodzi grupą najemników, znanych jako Jeźdźcy Hangera. Ich sukcesy w obronie niewinnych i uciśnionych zyskały spory rozgłos w Teksasie. Gdy kula koniokrada poważnie rani jednego z nich, sami znajdą się w potrzebie.
Doktor Josephine Burkett przywykła już do tego, że ludzie podważają jej umiejętności medyczne. Ale nie Matthew Hanger. On w jednej chwili przekonuje się do niej i oferuje asystę przy operacji. Jego ofiarna opieka nad przyjacielem podczas rekonwalescencji budzi zaufanie lekarki, a kiedy docierają do niej wieści o porwaniu brata, kapitan staje się jej jedyną nadzieją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pan jest obrońcą ubogiego, twierdzą w czasach ucisku.
Tobie zaufają ci, którzy znają Twe imię,
Bo nie opuszczasz, Panie, tych, co się do Ciebie zwracają!
Ps 9,10–11
Dla mojego ulubionego bohatera.
Nie tylko Jeźdźcy mogą ratować różne sytuacje. Czy chodzi o wybawienie od natarczywych owadów, niedziałających komputerów, czy też nieposkromionych stert prania, zawsze jesteś, kiedy Cię potrzebuję.
Dziękuję, Kochanie.
Prolog
Potok Wounded Knee, rezerwat indiański Pine Ridge,
Dakota Południowa
29 grudnia 1890
Zgodnie z tym, co mówi Pismo, jest czas wojny i czas pokoju. Kapitan Matthew Hanger z Siódmego Pułku Kawalerii miał nadzieję, że teraz był czas pokoju, mimo że układał właśnie palec na spuście swojego remingtona i mierzył do wojownika z plemienia Lakota Sioux stojącego po drugiej stronie wąwozu. Matt miał już dosyć wojny. Dosyć szkolenia ludzi tylko po to, żeby patrzeć, jak padają na polu bitwy. Dosyć polityków, obwieszczających swoje decyzje bez brania pod uwagę ludzi wysyłanych po to, by wprowadzać je w życie. Dosyć dobra i zła zlewającego się w jedną, mętną, nierozróżnialną mieszaninę, tak że nie wiedział już, po której stronie się opowiada.
Uważał, że powinien się cieszyć, że jeszcze nie zginął mimo trzynastu lat walk z Indianami, ale nie czuł, że naprawdę żyje, od czasu, gdy znalazł swoich rodziców i siostrzyczkę zamordowanych przez oddział Komanczów. Miał wówczas pięć lat i był zbyt mały, żeby walczyć, lecz na tyle duży, żeby w duszy doświadczyć pustki przypominającej doszczętnie spalony rodzinny dom.
– Myślisz, że złożą broń, kapitanie? – Przyciszony głos kaprala Luke’a Davenporta przebił się przez mroźne zimowe powietrze.
– Mam nadzieję. – Matt nawet na chwilę nie spuszczał wojownika z oczu.
Trzy oddziały żołnierzy, którzy zsiedli z koni, weszły teraz do obozowiska Lakotów i zaczęły otaczać wojowników wodza Wielkiej Stopy – kontyngent, który wydawał się liczyć około stu dwudziestu mężczyzn. Wielu spośród nich było owiniętych kocami z powodu pogody. Oddział Matta, nadal konno, został skierowany na wzniesienie na południe od obozowiska, aby zabezpieczać przed wszelkimi próbami ucieczki ze strony Lakotów.
– Te nowe rytuały Tańca Duchów trzymają ich jak na szpilkach.
Ledwie Matt wypowiedział te słowa, a szaman rozpoczął monotonny śpiew. Kiedy żołnierze przetrząsali obozowisko w poszukiwaniu broni, on lawirował pomiędzy młodszymi wojownikami. Śpiewał i tańczył. Początkowo poruszał się subtelnie, niemal niezauważalnie, jednak stopniowo się ośmielał, a jego ruchy stawały się coraz bardziej wyraziste.
Matt zacisnął zęby. Dokładnie to, czego teraz w ogóle nie potrzebowali. Lakotowie wczoraj byli już dość potulni, kiedy oddział Hangera otoczył ich w pobliżu Porcupine Butte. Wielka Stopa zachowywał się ulegle. Ale ten szaman… wzbudzał nieposłuszeństwo. Matt wyczuwał to tak samo mocno jak powiew zimowego wiatru na karku.
– Spokojnie, panowie – szepnął do żołnierzy będących najbliżej, ufając, że przekażą te słowa dalej.
Miał o nich dobre zdanie, ale wielu było jeszcze młodych i niedoświadczonych. I podenerwowanych.
– Preach1, masz dla mnie werset?
Kapral Luke Davenport służył z nim już prawie od dekady. Razem zdobywali kolejne stopnie. Stanowił śmiertelne niebezpieczeństwo w bezpośrednim starciu – był najlepszym fechmistrzem, jakiego Matt kiedykolwiek widział. Teraz jednak nie zwrócił się do niego, żeby kapral go osłaniał. Luke był chodzącą skarbnicą wiedzy biblijnej. Zawsze miał w pogotowiu jakiś werset, który dawał Mattowi oparcie. Jeśli kiedykolwiek było to potrzebne, to właśnie teraz.
– „Ty przepasałeś mnie mocą do walki, powaliłeś przede mną przeciwników”2. Psalm osiemnasty.
Matt pozwolił, by te słowa dotarły do jego świadomości. Już kiedyś słyszał, jak Luke je przytaczał. Nadawały się, żeby dodać żołnierzom pewności siebie przed atakiem na wroga, ale były niezbyt pokrzepiające, kiedy ktoś liczył na pokojowe nastawienie i uległość. W złowieszczy sposób wzmogły skurcz, który kapitan już odczuwał w trzewiach.
Pułkownik Forsyth nakazał Lakotom, aby oddali strzelby. Jego ludzie poruszali się między wojownikami i skutecznie oddzielali ich od reszty obozowiska, gdzie pozostawały kobiety i dzieci. Starsi mężczyźni posłusznie wypełnili polecenie, ale młodzi mocno otulali się kocami, jakby nie mieli nic do przekazania. Ich twarze były jak kamienne maski. Mattowi zmroziło to krew w żyłach.
Szaman nadal monotonnie śpiewał. Snuł się między młodymi wojownikami. Był szyderczy i buntowniczy.
Matt poprawił się w siodle i zacisnął kolana. Phineas, jego gniady koń, zastrzygł uszami i spuścił głowę w gotowości. Matt przyjrzał się Lakotom. Nie było widać broni, a żołnierze przeszukujący obozowisko przynieśli jedynie kilka strzelb. Coś było nie tak.
Wtem uwagę Matta przyciągnęło jakieś poruszenie z tyłu. Jeden z Indian zrzucił koc, a w słońcu błysnął metal. Huknął strzał.
Rozpętało się piekło.
– Do ataku! – krzyknął Matt, po czym dał znać Markowi Wallace’owi, swojemu trębaczowi, żeby grał sygnał do natarcia.
Zabrzmiała trąbka, konie ruszyły, a z broni posypał się grad pocisków. Kilkunastu żołnierzy znajdujących się w obozowisku padło martwych, a obok nich na śniegu legło dwa razy więcej Lakotów.
Strażnicy i zwiadowcy kawaleryjscy rzucili się, żeby chronić żołnierzy na koniach. Matt popędził Phineasa, myśląc jedynie o tym, by ratować swoich ludzi. Strzelał, osłaniając ogniem i trafiając przy tym jakiegoś uzbrojonego śmiałka biegnącego w kierunku wąwozu, a zaraz potem jeszcze jednego, który zatrzymał się i mierzył do wycofującego się żołnierza.
Z tyłu rozbrzmiewały huki artylerii Hotchkissa. Siła wystrzałów z czterech armat górskich była tak mocna, że Matt czuł drgania na swoim torsie. Pochylił się w siodle i skurczył, żeby trudniej było w niego trafić.
Kątem oka dostrzegł znajomą twarz i skierował Phineasa, by przejąć wycofującego się kawalerzystę. To był Afroamerykanin3 Jonah Brooks, z Dziesiątego Regimentu Kawalerii. Służył pod dowództwem Hangera w wielu misjach zwiadowczych, gdy była potrzebna umiejętność skradania się. Miał talent do stawania się niezauważalnym i potrafił z odległości pięciuset metrów trafić dziesięciocentówkę w sam środek. Stanowił zbyt cenny zasób, żeby go stracić w tym zamieszaniu. A do tego był jego przyjacielem.
Matt włożył swojego remingtona do kabury i wyszarpnął lewy but ze strzemienia. Zwolnił Phineasa na tyle, żeby dało się chwycić mężczyznę, po czym nachylił się i wyciągnął rękę.
– Jonah! Złap się!
Mężczyzna zrobił to bez wahania. Chwycił Matta za nadgarstek i podciągnął się, a ten odchylił się dla równowagi. Jonah włożył czubek buta w strzemię i usadowił się z wysiłkiem za siodłem na grzbiecie gniadosza.
Stuknął Matta w ramię.
– Już, kapitanie!
Hanger zawrócił i skierował Phineasa w stronę krawędzi wąwozu.
Armaty Hotchkissa wywołały popłoch wśród Lakotów. Kobiety i dzieci wybiegły z obozowiska, próbując się schronić w wąwozie razem z mężczyznami. Jednak wmieszanie się między wojowników jedynie uczyniło z nich cele.
– Chrońcie naszych! – wykrzyknął Matt do swoich żołnierzy. Na te słowa Preach odwrócił się w swoim siodle i spojrzał mu w oczy. – Ale uważajcie, gdzie strzelacie! Na polu bitwy mamy niewinnych ludzi. – Matt wskazał palcem na kobietę z małym dzieckiem na ręku, biegnącą w kierunku wąwozu.
Preach skinął głową i zaczął wykrzykiwać do swoich podwładnych. Prowadzenie wojny z wyszkolonym przeciwnikiem to jedno, ale mierzenie do kobiet i dzieci… nikt z nich tego nie chciał.
– Preach! – zawołał Matt. – Kiedy nasi będą bezpieczni, zablokujcie drogę ucieczki Lakotom.
Kapral stuknął w krawędź kapelusza lufą swojego rewolweru, dając znać, że go słyszał. Matt ufał, że wypełni powierzone zadanie, a sam wziął się za dostarczenie Jonaha w bezpieczne miejsce. Phineas nie mógł zbyt długo dźwigać dwojga ludzi, więc kapitan skierował się ku wzniesieniu na zachód od wąwozu i krzyknął do innych żołnierzy, żeby zebrali się za wzgórzem. Armaty strzelały zbyt blisko. Ludzie byli zagrożeni nie tylko przez Lakotów, ale i własną artylerię. Prawdę mówiąc, większość Indian właśnie uciekała, więc nie byli aż tak niebezpieczni.
Tymczasem kule nadal śmigały, wybuchały pociski artyleryjskie, a Lakotowie ginęli.
Chroń swoich ludzi. Wypełnij swój cel. Nie zważaj na resztę. Matt zacisnął zęby i postanowił porzucić sentymenty. Skup się na tym, na co masz wpływ. Nie mógł kontrolować artylerii. Nie mógł powstrzymać chaotycznej ucieczki niewinnych ludzi w kierunku linii ognia. Mógł doprowadzić swoich żołnierzy na bezpieczną pozycję i przeorganizować oddział, żeby powstrzymać ucieczkę wroga.
Kiedy znalazł się na wzniesieniu, zatrzymał Phineasa, a Jonah zsunął się na ziemię.
– Weź mój karabin – rozkazał, wyciągając springfielda z kabury i zdecydowanym ruchem podając go Jonahowi, który miał już tylko broń boczną. – Będzie z ciebie większy pożytek, kiedy będziesz nas osłaniał z odległości niż gdybyś poszedł do wąwozu z rewolwerem.
Jonah nic nie powiedział, a jedynie skinął głową i wziął strzelbę.
Matt czuł się już spokojniejszy o swoich ludzi. Jonah ze springfieldem mógł zabić więcej wrogich wojowników niż połowa kawalerii. A jego kule zostaną posłane do właściwego celu, a nie będą latać przypadkowo w kierunku czegokolwiek, co tylko się rusza.
Kapitan zauważył siwego konia Marka Wallace’a, przywołał więc trębacza i polecił mu zgrupować ludzi i wysłać ich, aby ochraniali wąwóz. Sam dołączył do Preacha na zachodnim końcu, żeby opanować tych, którzy próbowali uciekać.
– To totalny bałagan, kapitanie. – Preach podszedł do niego, żeby złożyć meldunek, a Matt ześlizgnął się z siodła. – Jakaś grupa zgromadziła się w zakolu, niedaleko stąd. Głównie kobiety i dzieci. Ale przy tej wymianie ognia dostać się do nich to jak samobójstwo.
Matt skinął głową, przyglądając się chaosowi w obozowisku Lakotów. Zawahał się na widok niebieskich mundurów zabitych żołnierzy. Wpatrywał się w ten obraz, poszukując w głowie planu, który umożliwiłby mu realizację celu, minimalizując przy tym liczbę ofiar.
Indianie napływali do wąwozu, próbując się chronić przed ogniem karabinów i artylerii. Niektórzy z nich dysponowali uzbrojeniem. Pozostali byli cywilami. Jednak w mieszaninie błota, krwi i stale przybywających osób nie dawało się ich rozróżnić.
Kilku wojowników zaczęło się wdrapywać po ścianach wąwozu.
– O właśnie! – Matt wskazał na mężczyzn, których teraz zauważył. – Skupcie się na opanowaniu tych ludzi. Jeśli wejdą na krawędź, będą mogli wygodnie celować w naszych chłopaków. Zobaczę, co dam radę zrobić z tamtą grupą w zakolu.
– Tak jest. – Luke wyraźnie skinął głową, a Matt odwrócił się, żeby wykonać zadanie, które sam sobie wyznaczył. – Hej, kapitanie?
Hanger zwrócił się do niego.
– Tak?
– Niektóre kobiety mają broń. Widziałem jedną, zakrwawioną, z kawaleryjskim rewolwerem w ręce. Widocznie zabrała go zabitemu żołnierzowi. Uważaj.
– Jak zawsze, kapralu.
Jeśli kobieta brała do ręki broń i stawała do walki obok mężczyzn, musiała się liczyć z konsekwencjami. Ale człowiek honoru chronił płeć piękną najlepiej, jak potrafił, niezależnie od okoliczności. Nawet podczas wojny. Szczególnie podczas wojny.
Matt schylił się za Phineasem i naładował swojego remingtona, po czym skulony przebiegł wzdłuż krawędzi wąwozu, żeby znaleźć się jak najdalej od najsilniejszego ognia. Nie zamierzał pozwolić uciec kobietom i dzieciom, ale mógł je zaaresztować i zaprowadzić w bardziej ustronne miejsce.
Dał znać kilku swoim ludziom, żeby ruszyli za nim, a następnie udał się w kierunku płytszego końca wąwozu i zaczął schodzić w dół – jak do Hadesu. Ciągły ostrzał artyleryjski w kierunku wąwozu zmienił drogę ucieczki Lakotów w masowy grób. Kiedy był na górze, ściany wąwozu zasłaniały pełny obraz zniszczeń. Teraz już nic nie chroniło go przed przerażającym widokiem wszystkich zabitych i umierających na dnie.
Nozdrza kapitana wypełniła woń krwi i prochu, jednak szedł przed siebie. Tak właśnie powinien postępować dowódca. Nie pokazać strachu ani odrazy, a jedynie pewność siebie i siłę. Tak aby jego ludzie poszli za nim.
Zauważył zakole i skierował się w lewo. Polecił podkomendnym, żeby pilnowali wejścia do wąwozu i strzelali jedynie wówczas, gdyby zostali zaatakowani. Następnie ruszył przed siebie z bronią w ręce.
Koło ucha zaświszczał mu pocisk. Przeleciał obok i wbił się w ziemię kilkadziesiąt centymetrów od niego. Kolejny odbił się od półki skalnej tuż przed nim.
Teraz ich widział. Pięcioro, głównie dzieci.
Starsza kobieta spojrzała mu w oczy i wyprostowała się. Nie z lęku, ale w geście rezygnacji. Dumnie opuściła ramiona i podniosła głowę, po czym stanęła tak, żeby osłonić dzieci. Matt skierował lufę remingtona w niebo, a lewą dłoń trzymał wnętrzem do góry, by zapewnić kobietę, iż nie chce im zrobić krzywdy. Następnie skinął, żeby podeszła.
Nawet nie drgnęła. Patrzyła tylko na niego wzrokiem oskarżającym jego i jemu podobnych.
Nagle poruszenie z tyłu za Indianką uruchomiło instynkt obronny Matta. Niewielki chłopiec wychylił się zza swojej opiekunki z rewolwerem w ręce.
Matt się nie zawahał. Opuścił lufę i wystrzelił. Dzieciak również, ale jego strzał poleciał szerokim łukiem, ponieważ kula kapitana trafiła go w ramię. Matt ruszył do przodu, chcąc zabezpieczyć broń. Drugie dziecko krzyknęło, kiedy chłopak upadł na ziemię. Matt rzucił się na niego i owinął palce wokół broni, którą ten nadal trzymał. Jeden szybki ruch, a pistolet wypadł mu z ręki. Matt włożył go sobie za pas, po czym szybko wyciągnął z kieszeni chustkę i docisnął ją do rany. Chłopiec potrzebował lekarza, żeby wydobyć kulę i zaszyć ranę, ale powinien przeżyć. Jeśli wydostaną się z tego wąwozu.
– Kapitanie! Artyleria naciera – zawołał jeden z jego ludzi. – Musimy się wycofać.
Matt zerknął w kierunku ściany wąwozu znajdującej się za nim. Jedną z armat wytaczano w pobliże krawędzi. Nikt nie przeżyłby ataku z takiej odległości.
Ponownie zwrócił się do starszej kobiety.
– Chodź. – Skinął i wskazał na armatę. – Musimy iść. Natychmiast.
Zignorowała go. Może nie do końca. Zignorowała jego rozkaz, lecz nie jego. Przeszyła go nienawistnym spojrzeniem i skierowała pozostałe dzieci ku obozowisku. Na linię ognia. Tak jakby wolała umrzeć ze swoimi ludźmi niż pójść za białym w bezpieczne miejsce.
Chłopiec, któremu Matt próbował pomóc, zaczął się rzucać. Wierzgnął i przetoczył się, zostawiając zakrwawioną chustkę Matta na śniegu.
– Zaczekaj! – Matt sięgnął w jego stronę, próbując uratować chociaż jego, ale ten ruszył za swoimi, a kula trafiła go prosto w pierś. Poleciał do tyłu pod wpływem siły uderzenia. – Nie! – Rzucił się za nim, ale poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
– Nie możesz go uratować, Matt.
Głos Preacha. Kiedy kapral pojawił się w wąwozie? Czy nie powinien pilnować linii? Nie, ten odcinek był już pod osłoną działa Hotchkissa.
Matt się zawahał. Musiał wydostać stąd te dzieci, zanim będzie za późno. Luke jedynie zacisnął mocniej dłoń. Pociągnął go do tyłu.
Chłopak się nie ruszał. Krew przesączała się przez jego okrycie, podobnie jak do głowy Matta przesączała się prawda. Dzieciak był martwy. Nie dało się go już uratować. A co z innymi?
Matt rozejrzał się po wąwozie w poszukiwaniu tamtej kobiety, ale Luke go odciągał. Zauważył ją w chwili, gdy wystrzeliło działo.
– Kapitanie! Słyszysz mnie?
Matt powoli się podniósł. Przeraźliwie bolała go głowa. Dzwoniło mu w uszach i piekł go policzek. Dlaczego akurat policzek?
Otworzył oczy w samą porę, żeby zobaczyć, jak Wallace zamachuje się otwartą dłonią. Uderzenie trębacza wylądowało gwałtownie na twarzy Matta. Jego głowa odchyliła się w bok. Tajemnica piekącego policzka rozwiązana.
Kapitan jęknął.
– Jeśli można, wolałbym zachować wszystkie zęby.
– Dzięki Bogu. – Wallace wsunął rękę pod łopatki Matta i pomógł mu usiąść. – Przepraszam, kapitanie Hanger. Był pan nieprzytomny przez dłuższą chwilę. Zaczynaliśmy się martwić.
Wówczas to do niego dotarło. Cisza. Żadnego ognia. Żadnych armat. Wyostrzył zmysły.
– Luke?
– Tu jestem, kapitanie. – Głowa Preacha pojawiła się w polu widzenia Matta, a tuż za nim pokazał się i Jonah. – Już po wszystkim.
Po wszystkim? Żołnierze, jakby czytając mu w myślach, chwycili go za ręce i pomogli mu wstać. Gwałtowny ruch wywołał u niego zawroty głowy, jednak dopiero widok, który ujrzał, sprawił, że ugięły się pod nim kolana. Widział już śmierć, ale nigdy na taką skalę. Nigdy w tak nierównych proporcjach.
W wąwozie leżeli martwi Lakotowie, były ich setki. Matt z trudem przełknął ślinę, kiedy jego wzrok zatrzymał się na twarzy, podobnie spokojnej, jak była za życia. Tamta starsza kobieta. Obok niej leżały dzieci – martwe wybrzuszenia na śniegu.
Dlaczego? To miała być zwykła konfiskata broni. Doprowadzenie do rezerwatu. W jaki sposób zmieniło się to w rzeź? Matt poczuł gorycz w gardle. Wstąpił do kawalerii, żeby chronić osadników, ludzi takich jak jego rodzina. Miał za zadanie dbać o sprawiedliwość i porządek na granicy. A to nie była sprawiedliwość.
– Boże, przebacz nam – wyszeptał.
Właśnie dokonali masakry.
1
Purgatory Springs, Teksas
Maj 1893
Kapitanie, zapędzili nas w kozi róg.
Matt Hanger oparł się o ścianę chatki, za którą schronił się razem z Wallace’em, po czym naładował ponownie swojego remingtona. Posypały się pociski, a banda koniokradów, do której zwalczenia zostali wynajęci, zaczęła się zbliżać. Dawny trębacz z oddziału Matta odpowiedział ogniem z drugiej strony, a kapitan odrzucił łuski i wyciągnął z pasa świeże naboje.
– Utrzymaj linię jeszcze przez chwilę, Wallace – polecił stanowczo.
Mark był dobrym żołnierzem. Od czasu do czasu zachowywał się nieco brawurowo, ale można było na niego liczyć, kiedy sytuacja się pogarszała. Tak jak teraz.
Preach i farmerzy, którzy ich wynajęli, potrzebowali więcej czasu, jeśli mieli zapędzić skradzione zwierzęta z powrotem na ranczo, zanim złodzieje się zorientują, że zostali wykiwani. Matt i Wallace mieli odwracać ich uwagę.
Hanger wsunął szósty pocisk do bębenka, po czym wrócił do walki. Wycelował i zestrzelił kapelusz z głowy jednego z koniokradów, który wykorzystał moment ładowania broni i przebiegł między drzewami obok chaty, na stronę, po której znajdował się Matt, próbując zyskać przewagę taktyczną. Mężczyzna krzyknął i rzucił się w kierunku dębu, za którym ukrywał się już jego wspólnik.
Kiedy odeszli z wojska po pogromie nad Wounded Knee, Matt i pozostali postanowili nie używać siły, gdyby miało to spowodować czyjąś śmierć. Mogli pracować jako najemnicy, ale wyraźnie mówili ludziom, którzy ich zatrudniali, że zabijanie nie wchodzi w grę. A strzelanie do kapeluszy… pomagało doprowadzać umiejętności do perfekcji.
– Jonah wkrótce przybędzie na swoją pozycję – powiedział Matt, a Wallace wycofał się za chatę, żeby naładować broń. – Musimy ich przytrzymać jeszcze przez parę minut.
Łatwo mówić, kiedy przeciwnicy mieli przewagę: sześciu na dwóch.
Pocisk roztrzaskał drewno kilka centymetrów od twarzy Matta. Ten odskoczył na osłoniętą pozycję i szybko zerknął na Wallace’a, żeby upewnić się, czy z nim wszystko w porządku. Miał pochyloną głowę, a wzrok skupiony na palcach, którymi wpychał pociski do magazynka. Dobry sposób, żeby robić to szybko, tyle że traciło się przy tym z oczu otoczenie.
Ten widok natychmiast wyostrzył czujność Matta. Mężczyzna prześledził wzrokiem drzewa po tej stronie chaty, gdzie znajdował się Wallace. Dostrzegł ruch i strzelił.
Zabrzmiało jęknięcie i bandyta upadł na ziemię. Wallace zadarł głowę i uniósł broń. Zerknął na leżącego mężczyznę, po czym z uśmiechem wdzięczności zwrócił się do kapitana. Uśmiech natychmiast zgasł. Wallace gwałtownie rzucił się do przodu z wyciągniętą bronią.
– Padnij! – krzyknął, odepchnął Matta i strzelił.
Prawie natychmiast rozległ się drugi strzał. Mark stęknął i upadł do tyłu.
– Wallace! – Matt przyjął lepszą pozycję. Musiał chronić swojego człowieka.
Bandyci zbliżali się z obu stron. Matt przyciągnął Wallace’a i oparł go o ścianę chaty, a sam przykucnął przed nim. Strzelił, widząc jakiś ruch po swojej prawej stronie. Zaraz potem odchylił się i strzelił w lewo. Zostały mu tylko dwa naboje.
Boże, przydałaby mi się pomoc.
Zza chaty wypaliła strzelba, jak jakaś trąba z niebios. Dwa strzały. Jeden, jakby echo, z lewej. Drugi z prawej.
– Rzućcie broń – zagrzmiał niski głos. – Jesteście otoczeni.
Jonah. Dzięki Bogu. Jonah już kilkakrotnie pojawiał się jako odpowiedź na modlitwy Matta, jednak nigdy nie działo się to w sytuacji tak bezpośredniego zagrożenia jak dziś. Jeden z ludzi był ranny. Najmłodszy z całej bandy.
– Bardzo oberwałeś, Wallace? – zapytał Matt, nie spuszczając wzroku z drzew.
Trafił koniokrada w nogę, ale mężczyzna mógł nadal być niebezpieczny. Podejrzewał, że Wallace lekko zranił bandytę, do którego strzelał, ale z powodu zarośli nie można było wiedzieć na pewno.
– W ramię, kapitanie. Nie dam rady strzelać, ale nie sądzę, żebym miał się już wybierać na tamten świat. – Wysiłek, z jakim mówił, nie pasował do żartobliwego tonu.
Rozległ się kolejny strzał, tym razem z przeciwnej strony. Między drzewami zabrzmiał krzyk, a następnie łomot – coś ciężkiego uderzyło o ziemię. Oby broń.
– Powiedział wam, żebyście rzucili broń – rozległ się głos Preacha. Musiał już wrócić po tym, jak farmerzy zabrali bydło z kanionu, dokąd zaprowadzili je złodzieje. – Lepiej zróbcie, co powiedział, i wyjdźcie z rękami w górze. Nie jestem zbyt cierpliwy.
Bandyci pojawili się jeden po drugim z podniesionymi rękami. Jeden z nich podniósł tylko jedną, a drugą przyciskał sobie do lewego boku, tam gdzie trafiła go kula. Kolejnych dwóch wyszło razem. Ten, którego Matt postrzelił w nogę, kulał i opierał się o swojego kompana.
Kapitan wstał, przesunął się nieco w lewo, po czym wycofał, aż dotknął plecami ściany chaty. Cały czas skupiał wzrok na bandytach i mierzył w nich. Następnie zsunął się po ścianie, aż przykucnął i zrównał się z Wallace’em. Jedno spojrzenie potwierdziło to, co podejrzewał. Rana była poważna. Mark usiadł i docisnął sobie prowizoryczny opatrunek na ramieniu, jednak krew zdążyła już przez niego przesiąknąć. Chłopak był zupełnie blady, a usta – znane z oczarowywania kobiet zawadiackim uśmiechem i gładkimi słowami – były wykrzywione z udręczenia, które nie zwiastowało niczego dobrego.
Wallace potrzebował lekarza, i to szybko. Tymczasem znajdowali się w jakiejś dziurze, a w pobliżu nie było nic poza gospodarstwami i kilkoma ruderami, które udawały miasteczko. Najbliższym miastem było San Marcos, oddalone o kilkanaście kilometrów. Było możliwe, że Mark nie przeżyłby podróży, a czekanie, aż ktoś sprowadzi lekarza, potrwałoby co najmniej dwie godziny, jeśli nie dłużej.
Gdy tylko Jonah i Preach pojawili się w zasięgu wzroku, prowadząc między sobą bandytów, Matt odłożył broń do kabury i skupił całą uwagę na rannym koledze.
– Jest ranny? – spytał Jonah, związując rzemieniem ręce mężczyzny, który sprawiał wrażenie przywódcy bandy.
– Tak. W prawe ramię – odparł Matt, zmieniając Markowi opatrunek i owijając go ciasno bandażem wokół pachy i tułowia. – Opatrzę go najlepiej, jak potrafię, ale będzie potrzebował lekarza. Dość szybko.
– Ja też potrzebuję lekarza – jęknął jeden z bandytów. Prawdopodobnie ten z kulą w nodze, ale Matt nie wysilił się nawet, żeby podnieść wzrok i sprawdzić.
– Dalton – krzyknął Preach. – Gdzie jest najbliższy lekarz?
Matt zerknął w górę. Terrance Dalton, właściciel Circle D, stanął na niewielkiej polance za chatą. Najwidoczniej Preach nie był jedynym, który wrócił. Miejscowi farmerzy złożyli się, żeby wynająć Matta i jego ludzi, ale to Dalton miał największe stado i tym samym najwięcej do stracenia. To dobrze o nim świadczyło, że zależało mu na życiu swoich najemników – do tego stopnia, iż zostawił zwierzęta, by przyłączyć się do walki.
– Doktor Joe może się nimi zająć – stwierdził. – Przyjmuje tu, w Purgatory Springs. Naprzeciwko poczty. Mniej niż kilometr stąd.
To najlepsze wieści, jakie dotarły dziś do Matta.
– Świetnie. Zawiozę Wallace’a do Purgatory. Preach, ty i Jonah weźcie tę zgraję do szeryfa w San Marcos.
– A co ze mną? – marudził koniokrad. – Jestem cały zakrwawiony.
– Preach? – Matt spojrzał na swojego zastępcę.
Dalton podszedł, trzymając broń w pogotowiu, a Luke pochylił się, żeby obejrzeć nogę bandyty.
– Wygląda na to, że kula przeszła na wylot, kapitanie. Założę mu parę szwów i zabandażuję. Powinien wytrzymać do San Marcos.
– Nie chcę, żebyś mi zakładał szwy!
Luke wyprostował się i wzruszył ramionami.
– Dobra. Przyżeganie jest w sumie łatwiejsze. – Wyciągnął z futerału swój olbrzymi nóż myśliwski. – Muszę tylko rozpalić ogień i rozgrzać ostrze do czerwoności. Nie powinno to potrwać zbyt długo.
– N-n-nieważne. Szwy mogą być.
Matt zamaskował uśmiech i zwrócił się do Wallace’a. Ból widoczny na jego twarzy natychmiast odpędził rozbawienie.
– Dasz radę ustać? – Matt przyklęknął, zarzucił na ramię lewą rękę Wallace’a i przytrzymał go w pasie.
Mark skinął głową i skrzywił się, stając z wysiłkiem. Liczył sobie dopiero dwadzieścia siedem lat, o dziesięć mniej niż Matt, ale nie był szczapowatym młodzieniaszkiem. Miał smukłą, umięśnioną sylwetkę kawalerzysty, więc kapitan musiał włożyć sporo wysiłku, żeby podnieść się razem z nim.
Matt zagwizdał, a pół minuty później zza drzew wyszedł Phineas. Tuż za nim pojawił się siwy koń Wallace’a.
– Chodźmy – rzucił Matt, prowadząc Marka w stronę koni. – Pojedziemy do Purgatory.
– Jeśli nie ma różnicy… kapitanie – jęknął Wallace, kiedy Matt pomagał mu iść – wolałbym na koniec życia dostać się do raju. Lepsze towarzystwo.
Matt spojrzał groźnie na rannego i przeniósł na siebie więcej jego ciężaru. Teraz prawie ciągnął go za sobą.
– Mark, dzisiaj nie będzie wiecznego odpoczynku. – Podtrzymał go mocniej, tak jakby to, że ranny wyglądał na silniejszego, miało sprawić, że faktycznie tak się stanie. – To rozkaz.
– Będę się starał.
– Tylko o to proszę. – Matt zacisnął zęby, kiedy Preach podszedł, żeby podtrzymać Marka, a on sam mógł wsiąść na konia.
Zerknął w niebo, sadowiąc się w siodle. Wiedział, że Bóg usłyszy prośbę, którą nosił w sercu, i ocali życie Wallace’a. Tylko o to proszę.
Matt jechał do miasteczka tak szybko, jak tylko mógł ze słabnącym Wallace’em. Kiedy dotarł do Purgatory Springs, ten osunął się, nieprzytomny.
– Trzymaj się, synu – szepnął, powstrzymując panikę, by skupić się na tym, nad czym miał kontrolę – na dostarczeniu rannego do lekarza.
Purgatory Springs składało się z kilku nijakich zabudowań stojących wzdłuż drogi. Matt rozejrzał się w poszukiwaniu szyldu poczty. Zauważył go, po czym natychmiast skierował Phineasa do białego budynku z desek po przeciwnej stronie.
– Doktorze Joe! – krzyknął, zatrzymując konia. – Niech pan wyjdzie! Mam rannego!
Wysunął prawą stopę ze strzemienia, przygotował lewą nogę i oparł ciężar Wallace’a na swoim ramieniu. Powoli przerzucił prawą nogę nad końskim zadem, skupiając się na tym, żeby mocno trzymać Marka.
– Pomogę panu. – Jakaś kobieta wyciągnęła ręce, by podtrzymać rannego, i wzięła na siebie sporą część jego wagi.
Gdzie ten lekarz? Wydawało się dziwne, żeby kobieta brała się za dźwiganie. Jednak Matt musiał przyznać, że wiedziała, co robi. Była silna. Podtrzymała plecy Wallace’a, podczas gdy Matt zsunął się na ziemię. Następnie on przejął od niej ciężar, łapiąc Marka powyżej kolan.
Kobieta nie stała, jedynie się przyglądając, ale natychmiast odwróciła się, podeszła szybko do drzwi gabinetu i otworzyła je.
– Niech pan go tu wniesie.
Matt ruszył za nią i wszedł z Wallace’em do środka. Pielęgniarka – bo pewnie nią musiała być, biorąc pod uwagę fartuch na szelkach nałożony na ciemnoniebieską suknię – szybko oceniła stan Wallace’a.
– Rana postrzałowa? – spytała, mijając go w holu i prowadząc do pomieszczenia wyłożonego dębową boazerią, zastawionego przeszklonymi szafkami, z drewnianym stołem do badania pacjentów.
– Tak. – Tylko taką odpowiedź zdołał wydusić z siebie kapitan, dźwigając nieprzytomnego, ważącego osiemdziesiąt kilogramów podwładnego.
Wydawało się, że było to wystarczające dla pielęgniarki, ponieważ nie spytała o nic więcej. Obeszła szybko szafkę i nastąpiła na coś w rodzaju pedału. Pochylny stół obniżył się do pozycji horyzontalnej.
– Niech go pan tu położy.
Matt zrobił, jak powiedziała.
Natychmiast przyłożyła dwa palce do szyi Wallace’a.
– Słaby, ale regularny. To dobry znak.
Matt skinął głową. Słowa kobiety uspokoiły jego obawy na tyle, że mógł wziąć normalny oddech. Wówczas ona zaczęła odwijać bandaże rannego.
Matt gwałtownie dotknął jej nadgarstka. Natychmiast odwróciła głowę i spojrzała na niego oczami szeroko otwartymi z zaskoczenia. I niesamowicie zielonymi. Takimi, że na ich widok mógłby zapomnieć, po co przyszedł. Mógłby, gdyby nie zależało mu na uzyskaniu odpowiedniej pomocy medycznej dla żołnierza, który był mu bliski jak rodzina.
– Stracił już sporo krwi. Chciałbym zaczekać na lekarza, zanim zdejmie pani opatrunek.
Przymrużyła oczy, uwalniając rękę spod jego dłoni. Wyprostowała się tak, że czubek jej głowy znalazł się na wysokości jego brody.
– Lekarz już tu jest – oznajmiła, wypowiadając każde słowo z niewiarygodną precyzją. – Doktor Josephine Burkett, do usług.
Doktor Joe jest kobietą?
– A teraz, gdyby pan i pańskie staroświeckie poglądy mogli się odsunąć – powiedziała, wymijając go i ponownie sięgając do bandaży – mam pacjenta.
1 Przezwisko pochodzące od angielskiego czasownika topreach – głosić, prawić kazania (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2 Ps 18,40.
3 Takich żołnierzy określano mianem buffalosoldier (z ang. bawoli żołnierz).