Na rozkaz miłości - Witemeyer Karen - ebook + książka

Na rozkaz miłości ebook

Witemeyer Karen

4,2

Opis

Były oficer kawalerii Matthew Hanger dowodzi grupą najemników, znanych jako Jeźdźcy Hangera. Ich sukcesy w obronie niewinnych i uciśnionych zyskały spory rozgłos w Teksasie. Gdy kula koniokrada poważnie rani jednego z nich, sami znajdą się w potrzebie.

 

Doktor Josephine Burkett przywykła już do tego, że ludzie podważają jej umiejętności medyczne. Ale nie Matthew Hanger. On w jednej chwili przekonuje się do niej i oferuje asystę przy operacji. Jego ofiarna opieka nad przyjacielem podczas rekonwalescencji budzi zaufanie lekarki, a kiedy docierają do niej wieści o porwaniu brata, kapitan staje się jej jedyną nadzieją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (36 ocen)
15
15
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
raczki_wspaczki

Nie oderwiesz się od lektury

Książka której potrzebowałam. Przystojni honorowi dzielni mężczyźni, silna odważna mądra kobieta. strzelaniny konie, bandziory i miłość. no czego chcieć więcej? Ja wiem! kolejnych tomow🩵
10
EMZetka-moi

Nie oderwiesz się od lektury

Tęskniłam za dobrym westernem z wartościami. Polecam :)
10
Agnieszka1234567

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka ❤️
00
ewitka66

Całkiem niezła

mnie nie porwała, ale innym może się podobać
00
renata120773

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła i wzruszająca książka, polecam.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
At Love's Com­mand (Han­ger's Hor­se­men #1)
Au­tor: 
Ka­ren Wi­te­meyer
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Mag­da­lena Pe­ter­son
Re­dak­cja: 
Agata To­kar­ska
Ko­rekta:
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
ISBN 978-83-66977-84-6
Co­ver de­sign by Dan Thorn­berg, De­sign So­urce Cre­ative Se­rvi­ces
Fo­to­gra­fia Ka­ren Wi­te­meyer: © Amanda Car­pen­ter
© 2020 by Ka­ren Wi­te­meyer by Be­thany Ho­use Pu­bli­shers,
a di­vi­sion of Ba­ker Pu­bli­shing Group, Grand Ra­pids, Mi­chi­gan, 49516, U.S.A
© 2023 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2024, wy­da­nie I
Druk: OZGraf
Wszyst­kie cy­taty z Pi­sma Świę­tego po­dano za Bi­blią Ty­siąc­le­cia.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, 
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, 
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Pan jest obrońcą ubo­giego, twier­dzą w cza­sach uci­sku.

To­bie za­ufają ci, któ­rzy znają Twe imię,

Bo nie opusz­czasz, Pa­nie, tych, co się do Cie­bie zwra­cają!

Ps 9,10–11

Dla mo­jego ulu­bio­nego bo­ha­tera.

Nie tylko Jeźdźcy mogą ra­to­wać różne sy­tu­acje. Czy cho­dzi o wy­ba­wie­nie od na­tar­czy­wych owa­dów, nie­dzia­ła­ją­cych kompu­te­rów, czy też nie­po­skro­mio­nych stert pra­nia, za­wsze je­steś, kiedy Cię po­trze­buję.

Dzię­kuję, Ko­cha­nie.

Pro­log

Po­tok Wo­un­ded Knee, re­zer­wat in­diań­ski Pine Ridge,

Da­kota Po­łu­dniowa

29 grud­nia 1890

Zgod­nie z tym, co mówi Pi­smo, jest czas wojny i czas po­koju. Ka­pi­tan Mat­thew Han­ger z Siód­mego Pułku Ka­wa­le­rii miał na­dzieję, że te­raz był czas po­koju, mimo że ukła­dał wła­śnie pa­lec na spu­ście swo­jego re­ming­tona i mie­rzył do wo­jow­nika z ple­mie­nia La­kota Sioux sto­ją­cego po dru­giej stro­nie wą­wozu. Matt miał już do­syć wojny. Do­syć szko­le­nia lu­dzi tylko po to, żeby pa­trzeć, jak pa­dają na polu bi­twy. Do­syć po­li­ty­ków, ob­wiesz­cza­ją­cych swoje de­cy­zje bez bra­nia pod uwagę lu­dzi wy­sy­ła­nych po to, by wpro­wa­dzać je w ży­cie. Do­syć do­bra i zła zle­wa­ją­cego się w jedną, mętną, nie­roz­róż­nialną mie­sza­ninę, tak że nie wie­dział już, po któ­rej stro­nie się opo­wiada.

Uwa­żał, że po­wi­nien się cie­szyć, że jesz­cze nie zgi­nął mimo trzy­na­stu lat walk z In­dia­nami, ale nie czuł, że na­prawdę żyje, od czasu, gdy zna­lazł swo­ich ro­dzi­ców i sio­strzyczkę za­mor­do­wa­nych przez od­dział Ko­man­czów. Miał wów­czas pięć lat i był zbyt mały, żeby wal­czyć, lecz na tyle duży, żeby w du­szy do­świad­czyć pustki przy­po­mi­na­ją­cej do­szczęt­nie spa­lony ro­dzinny dom.

– My­ślisz, że złożą broń, ka­pi­ta­nie? – Przy­ci­szony głos ka­prala Luke’a Da­ven­porta prze­bił się przez mroźne zi­mowe po­wie­trze.

– Mam na­dzieję. – Matt na­wet na chwilę nie spusz­czał wo­jow­nika z oczu.

Trzy od­działy żoł­nie­rzy, któ­rzy zsie­dli z koni, we­szły te­raz do obo­zo­wi­ska La­ko­tów i za­częły ota­czać wo­jow­ni­ków wo­dza Wiel­kiej Stopy – kon­tyn­gent, który wy­da­wał się li­czyć około stu dwu­dzie­stu męż­czyzn. Wielu spo­śród nich było owi­nię­tych ko­cami z po­wodu po­gody. Od­dział Matta, na­dal konno, zo­stał skie­ro­wany na wznie­sie­nie na po­łu­dnie od obo­zo­wi­ska, aby za­bez­pie­czać przed wszel­kimi pró­bami ucieczki ze strony La­ko­tów.

– Te nowe ry­tu­ały Tańca Du­chów trzy­mają ich jak na szpil­kach.

Le­d­wie Matt wy­po­wie­dział te słowa, a sza­man roz­po­czął mo­no­tonny śpiew. Kiedy żoł­nie­rze prze­trzą­sali obo­zo­wi­sko w po­szu­ki­wa­niu broni, on la­wi­ro­wał po­mię­dzy młod­szymi wo­jow­ni­kami. Śpie­wał i tań­czył. Po­cząt­kowo po­ru­szał się sub­tel­nie, nie­mal nie­zau­wa­żal­nie, jed­nak stop­niowo się ośmie­lał, a jego ru­chy sta­wały się co­raz bar­dziej wy­ra­zi­ste.

Matt za­ci­snął zęby. Do­kład­nie to, czego te­raz w ogóle nie po­trze­bo­wali. La­ko­to­wie wczo­raj byli już dość po­tulni, kiedy od­dział Han­gera oto­czył ich w po­bliżu Por­cu­pine Butte. Wielka Stopa za­cho­wy­wał się ule­gle. Ale ten sza­man… wzbu­dzał nie­po­słu­szeń­stwo. Matt wy­czu­wał to tak samo mocno jak po­wiew zi­mo­wego wia­tru na karku.

– Spo­koj­nie, pa­no­wie – szep­nął do żoł­nie­rzy bę­dą­cych naj­bli­żej, ufa­jąc, że prze­każą te słowa da­lej.

Miał o nich do­bre zda­nie, ale wielu było jesz­cze mło­dych i nie­do­świad­czo­nych. I po­de­ner­wo­wa­nych.

– Pre­ach1, masz dla mnie wer­set?

Ka­pral Luke Da­ven­port słu­żył z nim już pra­wie od de­kady. Ra­zem zdo­by­wali ko­lejne stop­nie. Sta­no­wił śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo w bez­po­śred­nim star­ciu – był naj­lep­szym fech­mi­strzem, ja­kiego Matt kie­dy­kol­wiek wi­dział. Te­raz jed­nak nie zwró­cił się do niego, żeby ka­pral go osła­niał. Luke był cho­dzącą skarb­nicą wie­dzy bi­blij­nej. Za­wsze miał w po­go­to­wiu ja­kiś wer­set, który da­wał Mat­towi opar­cie. Je­śli kie­dy­kol­wiek było to po­trzebne, to wła­śnie te­raz.

– „Ty prze­pa­sa­łeś mnie mocą do walki, po­wa­li­łeś przede mną prze­ciw­ni­ków”2. Psalm osiem­na­sty.

Matt po­zwo­lił, by te słowa do­tarły do jego świa­do­mo­ści. Już kie­dyś sły­szał, jak Luke je przy­ta­czał. Nada­wały się, żeby do­dać żoł­nie­rzom pew­no­ści sie­bie przed ata­kiem na wroga, ale były nie­zbyt po­krze­pia­jące, kiedy ktoś li­czył na po­ko­jowe na­sta­wie­nie i ule­głość. W zło­wiesz­czy spo­sób wzmo­gły skurcz, który ka­pi­tan już od­czu­wał w trze­wiach.

Puł­kow­nik For­syth na­ka­zał La­ko­tom, aby od­dali strzelby. Jego lu­dzie po­ru­szali się mię­dzy wo­jow­ni­kami i sku­tecz­nie od­dzie­lali ich od reszty obo­zo­wi­ska, gdzie po­zo­sta­wały ko­biety i dzieci. Starsi męż­czyźni po­słusz­nie wy­peł­nili po­le­ce­nie, ale mło­dzi mocno otu­lali się ko­cami, jakby nie mieli nic do prze­ka­za­nia. Ich twa­rze były jak ka­mienne ma­ski. Mat­towi zmro­ziło to krew w ży­łach.

Sza­man na­dal mo­no­ton­nie śpie­wał. Snuł się mię­dzy mło­dymi wo­jow­ni­kami. Był szy­der­czy i bun­tow­ni­czy.

Matt po­pra­wił się w sio­dle i za­ci­snął ko­lana. Phi­neas, jego gniady koń, za­strzygł uszami i spu­ścił głowę w go­to­wo­ści. Matt przyj­rzał się La­ko­tom. Nie było wi­dać broni, a żoł­nie­rze prze­szu­ku­jący obo­zo­wi­sko przy­nie­śli je­dy­nie kilka strzelb. Coś było nie tak.

Wtem uwagę Matta przy­cią­gnęło ja­kieś po­ru­sze­nie z tyłu. Je­den z In­dian zrzu­cił koc, a w słońcu bły­snął me­tal. Huk­nął strzał.

Roz­pę­tało się pie­kło.

– Do ataku! – krzyk­nął Matt, po czym dał znać Mar­kowi Wal­lace’owi, swo­jemu trę­ba­czowi, żeby grał sy­gnał do na­tar­cia.

Za­brzmiała trąbka, ko­nie ru­szyły, a z broni po­sy­pał się grad po­ci­sków. Kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy znaj­du­ją­cych się w obo­zo­wi­sku pa­dło mar­twych, a obok nich na śniegu le­gło dwa razy wię­cej La­ko­tów.

Straż­nicy i zwia­dowcy ka­wa­le­ryj­scy rzu­cili się, żeby chro­nić żoł­nie­rzy na ko­niach. Matt po­pę­dził Phi­ne­asa, my­śląc je­dy­nie o tym, by ra­to­wać swo­ich lu­dzi. Strze­lał, osła­nia­jąc ogniem i tra­fia­jąc przy tym ja­kie­goś uzbro­jo­nego śmiałka bie­gną­cego w kie­runku wą­wozu, a za­raz po­tem jesz­cze jed­nego, który za­trzy­mał się i mie­rzył do wy­co­fu­ją­cego się żoł­nie­rza.

Z tyłu roz­brzmie­wały huki ar­ty­le­rii Hotch­kissa. Siła wy­strza­łów z czte­rech ar­mat gór­skich była tak mocna, że Matt czuł drga­nia na swoim tor­sie. Po­chy­lił się w sio­dle i skur­czył, żeby trud­niej było w niego tra­fić.

Ką­tem oka do­strzegł zna­jomą twarz i skie­ro­wał Phi­ne­asa, by prze­jąć wy­co­fu­ją­cego się ka­wa­le­rzy­stę. To był Afro­ame­ry­ka­nin3 Jo­nah Bro­oks, z Dzie­sią­tego Re­gi­mentu Ka­wa­le­rii. Słu­żył pod do­wódz­twem Han­gera w wielu mi­sjach zwia­dow­czych, gdy była po­trzebna umie­jęt­ność skra­da­nia się. Miał ta­lent do sta­wa­nia się nie­zau­wa­żal­nym i po­tra­fił z od­le­gło­ści pię­ciu­set me­trów tra­fić dzie­się­cio­cen­tówkę w sam śro­dek. Sta­no­wił zbyt cenny za­sób, żeby go stra­cić w tym za­mie­sza­niu. A do tego był jego przy­ja­cie­lem.

Matt wło­żył swo­jego re­ming­tona do ka­bury i wy­szarp­nął lewy but ze strze­mie­nia. Zwol­nił Phi­ne­asa na tyle, żeby dało się chwy­cić męż­czy­znę, po czym na­chy­lił się i wy­cią­gnął rękę.

– Jo­nah! Złap się!

Męż­czy­zna zro­bił to bez wa­ha­nia. Chwy­cił Matta za nad­gar­stek i pod­cią­gnął się, a ten od­chy­lił się dla rów­no­wagi. Jo­nah wło­żył czu­bek buta w strze­mię i usa­do­wił się z wy­siłkiem za sio­dłem na grzbie­cie gnia­do­sza.

Stuk­nął Matta w ra­mię.

– Już, ka­pi­ta­nie!

Han­ger za­wró­cił i skie­ro­wał Phi­ne­asa w stronę kra­wę­dzi wą­wozu.

Ar­maty Hotch­kissa wy­wo­łały po­płoch wśród La­ko­tów. Ko­biety i dzieci wy­bie­gły z obo­zo­wi­ska, pró­bu­jąc się schro­nić w wą­wo­zie ra­zem z męż­czy­znami. Jed­nak wmie­sza­nie się mię­dzy wo­jow­ni­ków je­dy­nie uczy­niło z nich cele.

– Chroń­cie na­szych! – wy­krzyk­nął Matt do swo­ich żoł­nie­rzy. Na te słowa Pre­ach od­wró­cił się w swoim sio­dle i spoj­rzał mu w oczy. – Ale uwa­żaj­cie, gdzie strze­la­cie! Na polu bi­twy mamy nie­win­nych lu­dzi. – Matt wska­zał pal­cem na ko­bietę z ma­łym dziec­kiem na ręku, bie­gnącą w kie­runku wą­wozu.

Pre­ach ski­nął głową i za­czął wy­krzy­ki­wać do swo­ich pod­wład­nych. Pro­wa­dze­nie wojny z wy­szko­lo­nym prze­ciw­ni­kiem to jedno, ale mie­rze­nie do ko­biet i dzieci… nikt z nich tego nie chciał.

– Pre­ach! – za­wo­łał Matt. – Kiedy nasi będą bez­pieczni, za­blo­kuj­cie drogę ucieczki La­ko­tom.

Ka­pral stuk­nął w kra­wędź ka­pe­lu­sza lufą swo­jego re­wol­weru, da­jąc znać, że go sły­szał. Matt ufał, że wy­pełni po­wie­rzone za­da­nie, a sam wziął się za do­star­cze­nie Jo­naha w bez­pieczne miej­sce. Phi­neas nie mógł zbyt długo dźwi­gać dwojga lu­dzi, więc ka­pi­tan skie­ro­wał się ku wznie­sie­niu na za­chód od wą­wozu i krzyk­nął do in­nych żoł­nie­rzy, żeby ze­brali się za wzgó­rzem. Ar­maty strze­lały zbyt bli­sko. Lu­dzie byli za­gro­żeni nie tylko przez La­ko­tów, ale i wła­sną ar­ty­le­rię. Prawdę mó­wiąc, więk­szość In­dian wła­śnie ucie­kała, więc nie byli aż tak nie­bez­pieczni.

Tym­cza­sem kule na­dal śmi­gały, wy­bu­chały po­ci­ski ar­ty­le­ryj­skie, a La­ko­to­wie gi­nęli.

Chroń swo­ich lu­dzi. Wy­peł­nij swój cel. Nie zwa­żaj na resztę. Matt za­ci­snął zęby i po­sta­no­wił po­rzu­cić sen­ty­menty. Skup się na tym, na co masz wpływ. Nie mógł kon­tro­lo­wać ar­ty­le­rii. Nie mógł po­wstrzy­mać cha­otycz­nej ucieczki nie­win­nych lu­dzi w kie­runku li­nii ognia. Mógł do­pro­wa­dzić swo­ich żoł­nie­rzy na bez­pieczną po­zy­cję i prze­or­ga­ni­zo­wać od­dział, żeby po­wstrzy­mać ucieczkę wroga.

Kiedy zna­lazł się na wznie­sie­niu, za­trzy­mał Phi­ne­asa, a Jo­nah zsu­nął się na zie­mię.

– Weź mój ka­ra­bin – roz­ka­zał, wy­cią­ga­jąc spring­fielda z ka­bury i zde­cy­do­wa­nym ru­chem po­da­jąc go Jo­na­howi, który miał już tylko broń boczną. – Bę­dzie z cie­bie więk­szy po­ży­tek, kiedy bę­dziesz nas osła­niał z od­le­gło­ści niż gdy­byś po­szedł do wą­wozu z re­wol­we­rem.

Jo­nah nic nie po­wie­dział, a je­dy­nie ski­nął głową i wziął strzelbę.

Matt czuł się już spo­koj­niej­szy o swo­ich lu­dzi. Jo­nah ze spring­fiel­dem mógł za­bić wię­cej wro­gich wo­jow­ni­ków niż po­łowa ka­wa­le­rii. A jego kule zo­staną po­słane do wła­ści­wego celu, a nie będą la­tać przy­pad­kowo w kie­runku cze­go­kol­wiek, co tylko się ru­sza.

Ka­pi­tan za­uwa­żył si­wego ko­nia Marka Wal­lace’a, przy­wo­łał więc trę­ba­cza i po­le­cił mu zgru­po­wać lu­dzi i wy­słać ich, aby ochra­niali wą­wóz. Sam do­łą­czył do Pre­acha na za­chod­nim końcu, żeby opa­no­wać tych, któ­rzy pró­bo­wali ucie­kać.

– To to­talny ba­ła­gan, ka­pi­ta­nie. – Pre­ach pod­szedł do niego, żeby zło­żyć mel­du­nek, a Matt ze­śli­zgnął się z sio­dła. – Ja­kaś grupa zgro­ma­dziła się w za­kolu, nie­da­leko stąd. Głów­nie ko­biety i dzieci. Ale przy tej wy­mia­nie ognia do­stać się do nich to jak sa­mo­bój­stwo.

Matt ski­nął głową, przy­glą­da­jąc się cha­osowi w obo­zo­wi­sku La­ko­tów. Za­wa­hał się na wi­dok nie­bie­skich mun­du­rów za­bi­tych żoł­nie­rzy. Wpa­try­wał się w ten ob­raz, po­szu­ku­jąc w gło­wie planu, który umoż­li­wiłby mu re­ali­za­cję celu, mi­ni­ma­li­zu­jąc przy tym liczbę ofiar.

In­dia­nie na­pły­wali do wą­wozu, pró­bu­jąc się chro­nić przed ogniem ka­ra­bi­nów i ar­ty­le­rii. Nie­któ­rzy z nich dys­po­no­wali uzbro­je­niem. Po­zo­stali byli cy­wi­lami. Jed­nak w mie­sza­ni­nie błota, krwi i stale przy­by­wa­ją­cych osób nie da­wało się ich roz­róż­nić.

Kilku wo­jow­ni­ków za­częło się wdra­py­wać po ścia­nach wą­wozu.

– O wła­śnie! – Matt wska­zał na męż­czyzn, któ­rych te­raz za­uwa­żył. – Skup­cie się na opa­no­wa­niu tych lu­dzi. Je­śli wejdą na kra­wędź, będą mo­gli wy­god­nie ce­lo­wać w na­szych chło­pa­ków. Zo­ba­czę, co dam radę zro­bić z tamtą grupą w za­kolu.

– Tak jest. – Luke wy­raź­nie ski­nął głową, a Matt od­wró­cił się, żeby wy­ko­nać za­da­nie, które sam so­bie wy­zna­czył. – Hej, ka­pi­ta­nie?

Han­ger zwró­cił się do niego.

– Tak?

– Nie­które ko­biety mają broń. Wi­dzia­łem jedną, za­krwa­wioną, z ka­wa­le­ryj­skim re­wol­we­rem w ręce. Wi­docz­nie za­brała go za­bi­temu żoł­nie­rzowi. Uwa­żaj.

– Jak za­wsze, ka­pralu.

Je­śli ko­bieta brała do ręki broń i sta­wała do walki obok męż­czyzn, mu­siała się li­czyć z kon­se­kwen­cjami. Ale czło­wiek ho­noru chro­nił płeć piękną naj­le­piej, jak po­tra­fił, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści. Na­wet pod­czas wojny. Szcze­gól­nie pod­czas wojny.

Matt schy­lił się za Phi­ne­asem i na­ła­do­wał swo­jego re­ming­tona, po czym sku­lony prze­biegł wzdłuż kra­wę­dzi wą­wozu, żeby zna­leźć się jak naj­da­lej od naj­sil­niej­szego ognia. Nie za­mie­rzał po­zwo­lić uciec ko­bie­tom i dzie­ciom, ale mógł je za­areszto­wać i za­pro­wa­dzić w bar­dziej ustronne miej­sce.

Dał znać kilku swoim lu­dziom, żeby ru­szyli za nim, a na­stęp­nie udał się w kie­runku płyt­szego końca wą­wozu i za­czął scho­dzić w dół – jak do Ha­desu. Cią­gły ostrzał ar­ty­le­ryj­ski w kie­runku wą­wozu zmie­nił drogę ucieczki La­ko­tów w ma­sowy grób. Kiedy był na gó­rze, ściany wą­wozu za­sła­niały pełny ob­raz znisz­czeń. Te­raz już nic nie chro­niło go przed prze­ra­ża­ją­cym wi­do­kiem wszyst­kich za­bi­tych i umie­ra­ją­cych na dnie.

Noz­drza ka­pi­tana wy­peł­niła woń krwi i pro­chu, jed­nak szedł przed sie­bie. Tak wła­śnie po­wi­nien po­stę­po­wać do­wódca. Nie po­ka­zać stra­chu ani od­razy, a je­dy­nie pew­ność sie­bie i siłę. Tak aby jego lu­dzie po­szli za nim.

Za­uwa­żył za­kole i skie­ro­wał się w lewo. Po­le­cił pod­ko­mend­nym, żeby pil­no­wali wej­ścia do wą­wozu i strze­lali je­dy­nie wów­czas, gdyby zo­stali za­ata­ko­wani. Na­stęp­nie ru­szył przed sie­bie z bro­nią w ręce.

Koło ucha za­świsz­czał mu po­cisk. Prze­le­ciał obok i wbił się w zie­mię kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od niego. Ko­lejny od­bił się od półki skal­nej tuż przed nim.

Te­raz ich wi­dział. Pię­cioro, głów­nie dzieci.

Star­sza ko­bieta spoj­rzała mu w oczy i wy­pro­sto­wała się. Nie z lęku, ale w ge­ście re­zy­gna­cji. Dum­nie opu­ściła ra­miona i pod­nio­sła głowę, po czym sta­nęła tak, żeby osło­nić dzieci. Matt skie­ro­wał lufę re­ming­tona w niebo, a lewą dłoń trzy­mał wnę­trzem do góry, by za­pew­nić ko­bietę, iż nie chce im zro­bić krzywdy. Na­stęp­nie ski­nął, żeby po­de­szła.

Na­wet nie drgnęła. Pa­trzyła tylko na niego wzro­kiem oskar­ża­ją­cym jego i jemu po­dob­nych.

Na­gle po­ru­sze­nie z tyłu za In­dianką uru­cho­miło in­stynkt obronny Matta. Nie­wielki chło­piec wy­chy­lił się zza swo­jej opie­kunki z re­wol­we­rem w ręce.

Matt się nie za­wa­hał. Opu­ścił lufę i wy­strze­lił. Dzie­ciak rów­nież, ale jego strzał po­le­ciał sze­ro­kim łu­kiem, po­nie­waż kula ka­pi­tana tra­fiła go w ra­mię. Matt ru­szył do przodu, chcąc za­bez­pie­czyć broń. Dru­gie dziecko krzyk­nęło, kiedy chło­pak upadł na zie­mię. Matt rzu­cił się na niego i owi­nął palce wo­kół broni, którą ten na­dal trzy­mał. Je­den szybki ruch, a pi­sto­let wy­padł mu z ręki. Matt wło­żył go so­bie za pas, po czym szybko wy­cią­gnął z kie­szeni chustkę i do­ci­snął ją do rany. Chło­piec po­trze­bo­wał le­ka­rza, żeby wy­do­być kulę i za­szyć ranę, ale po­wi­nien prze­żyć. Je­śli wy­do­staną się z tego wą­wozu.

– Ka­pi­ta­nie! Ar­ty­le­ria na­ciera – za­wo­łał je­den z jego lu­dzi. – Mu­simy się wy­co­fać.

Matt zer­k­nął w kie­runku ściany wą­wozu znaj­du­ją­cej się za nim. Jedną z ar­mat wy­ta­czano w po­bliże kra­wę­dzi. Nikt nie prze­żyłby ataku z ta­kiej od­le­gło­ści.

Po­now­nie zwró­cił się do star­szej ko­biety.

– Chodź. – Ski­nął i wska­zał na ar­matę. – Mu­simy iść. Na­tych­miast.

Zi­gno­ro­wała go. Może nie do końca. Zi­gno­ro­wała jego roz­kaz, lecz nie jego. Prze­szyła go nie­na­wist­nym spoj­rze­niem i skie­ro­wała po­zo­stałe dzieci ku obo­zo­wi­sku. Na li­nię ognia. Tak jakby wo­lała umrzeć ze swo­imi ludźmi niż pójść za bia­łym w bez­pieczne miej­sce.

Chło­piec, któ­remu Matt pró­bo­wał po­móc, za­czął się rzu­cać. Wierz­gnął i prze­to­czył się, zo­sta­wia­jąc za­krwa­wioną chustkę Matta na śniegu.

– Za­cze­kaj! – Matt się­gnął w jego stronę, pró­bu­jąc ura­to­wać cho­ciaż jego, ale ten ru­szył za swo­imi, a kula tra­fiła go pro­sto w pierś. Po­le­ciał do tyłu pod wpły­wem siły ude­rze­nia. – Nie! – Rzu­cił się za nim, ale po­czuł na ra­mie­niu czy­jąś dłoń.

– Nie mo­żesz go ura­to­wać, Matt.

Głos Pre­acha. Kiedy ka­pral po­ja­wił się w wą­wo­zie? Czy nie po­wi­nien pil­no­wać li­nii? Nie, ten od­ci­nek był już pod osłoną działa Hotch­kissa.

Matt się za­wa­hał. Mu­siał wy­do­stać stąd te dzieci, za­nim bę­dzie za późno. Luke je­dy­nie za­ci­snął moc­niej dłoń. Po­cią­gnął go do tyłu.

Chło­pak się nie ru­szał. Krew prze­są­czała się przez jego okry­cie, po­dob­nie jak do głowy Matta prze­są­czała się prawda. Dzie­ciak był mar­twy. Nie dało się go już ura­to­wać. A co z in­nymi?

Matt ro­zej­rzał się po wą­wo­zie w po­szu­ki­wa­niu tam­tej ko­biety, ale Luke go od­cią­gał. Za­uwa­żył ją w chwili, gdy wy­strze­liło działo.

– Ka­pi­ta­nie! Sły­szysz mnie?

Matt po­woli się pod­niósł. Prze­raź­li­wie bo­lała go głowa. Dzwo­niło mu w uszach i piekł go po­li­czek. Dla­czego aku­rat po­li­czek?

Otwo­rzył oczy w samą porę, żeby zo­ba­czyć, jak Wal­lace za­ma­chuje się otwartą dło­nią. Ude­rze­nie trę­ba­cza wy­lą­do­wało gwał­tow­nie na twa­rzy Matta. Jego głowa od­chy­liła się w bok. Ta­jem­nica pie­ką­cego po­liczka roz­wią­zana.

Ka­pi­tan jęk­nął.

– Je­śli można, wo­lał­bym za­cho­wać wszyst­kie zęby.

– Dzięki Bogu. – Wal­lace wsu­nął rękę pod ło­patki Matta i po­mógł mu usiąść. – Prze­pra­szam, ka­pi­ta­nie Han­ger. Był pan nie­przy­tomny przez dłuż­szą chwilę. Za­czy­na­li­śmy się mar­twić.

Wów­czas to do niego do­tarło. Ci­sza. Żad­nego ognia. Żad­nych ar­mat. Wy­ostrzył zmy­sły.

– Luke?

– Tu je­stem, ka­pi­ta­nie. – Głowa Pre­acha po­ja­wiła się w polu wi­dze­nia Matta, a tuż za nim po­ka­zał się i Jo­nah. – Już po wszyst­kim.

Po wszyst­kim? Żoł­nie­rze, jakby czy­ta­jąc mu w my­ślach, chwy­cili go za ręce i po­mo­gli mu wstać. Gwał­towny ruch wy­wo­łał u niego za­wroty głowy, jed­nak do­piero wi­dok, który uj­rzał, spra­wił, że ugięły się pod nim ko­lana. Wi­dział już śmierć, ale ni­gdy na taką skalę. Ni­gdy w tak nie­rów­nych pro­por­cjach.

W wą­wo­zie le­żeli mar­twi La­ko­to­wie, były ich setki. Matt z tru­dem prze­łknął ślinę, kiedy jego wzrok za­trzy­mał się na twa­rzy, po­dob­nie spo­koj­nej, jak była za ży­cia. Tamta star­sza ko­bieta. Obok niej le­żały dzieci – mar­twe wy­brzu­sze­nia na śniegu.

Dla­czego? To miała być zwy­kła kon­fi­skata broni. Do­pro­wa­dze­nie do re­zer­watu. W jaki spo­sób zmie­niło się to w rzeź? Matt po­czuł go­rycz w gar­dle. Wstą­pił do ka­wa­le­rii, żeby chro­nić osad­ni­ków, lu­dzi ta­kich jak jego ro­dzina. Miał za za­da­nie dbać o spra­wie­dli­wość i po­rzą­dek na gra­nicy. A to nie była spra­wie­dli­wość.

– Boże, prze­bacz nam – wy­szep­tał.

Wła­śnie do­ko­nali ma­sa­kry.

1

Pur­ga­tory Springs, Tek­sas

Maj 1893

Ka­pi­ta­nie, za­pę­dzili nas w kozi róg.

Matt Han­ger oparł się o ścianę chatki, za którą schro­nił się ra­zem z Wal­lace’em, po czym na­ła­do­wał po­now­nie swo­jego re­ming­tona. Po­sy­pały się po­ci­ski, a banda ko­nio­kra­dów, do któ­rej zwal­cze­nia zo­stali wy­na­jęci, za­częła się zbli­żać. Dawny trę­bacz z od­działu Matta od­po­wie­dział ogniem z dru­giej strony, a ka­pi­tan od­rzu­cił łu­ski i wy­cią­gnął z pasa świeże na­boje.

– Utrzy­maj li­nię jesz­cze przez chwilę, Wal­lace – po­le­cił sta­now­czo.

Mark był do­brym żoł­nie­rzem. Od czasu do czasu za­cho­wy­wał się nieco bra­wu­rowo, ale można było na niego li­czyć, kiedy sy­tu­acja się po­gar­szała. Tak jak te­raz.

Pre­ach i far­me­rzy, któ­rzy ich wy­na­jęli, po­trze­bo­wali wię­cej czasu, je­śli mieli za­pę­dzić skra­dzione zwie­rzęta z po­wro­tem na ran­czo, za­nim zło­dzieje się zo­rien­tują, że zo­stali wy­ki­wani. Matt i Wal­lace mieli od­wra­cać ich uwagę.

Han­ger wsu­nął szó­sty po­cisk do bę­benka, po czym wró­cił do walki. Wy­ce­lo­wał i ze­strze­lił ka­pe­lusz z głowy jed­nego z ko­nio­kra­dów, który wy­ko­rzy­stał mo­ment ła­do­wa­nia broni i prze­biegł mię­dzy drze­wami obok chaty, na stronę, po któ­rej znaj­do­wał się Matt, pró­bu­jąc zy­skać prze­wagę tak­tyczną. Męż­czy­zna krzyk­nął i rzu­cił się w kie­runku dębu, za któ­rym ukry­wał się już jego wspól­nik.

Kiedy ode­szli z woj­ska po po­gro­mie nad Wo­un­ded Knee, Matt i po­zo­stali po­sta­no­wili nie uży­wać siły, gdyby miało to spo­wo­do­wać czy­jąś śmierć. Mo­gli pra­co­wać jako na­jem­nicy, ale wy­raź­nie mó­wili lu­dziom, któ­rzy ich za­trud­niali, że za­bi­ja­nie nie wcho­dzi w grę. A strze­la­nie do ka­pe­lu­szy… po­ma­gało do­pro­wa­dzać umie­jęt­no­ści do per­fek­cji.

– Jo­nah wkrótce przy­bę­dzie na swoją po­zy­cję – po­wie­dział Matt, a Wal­lace wy­co­fał się za chatę, żeby na­ła­do­wać broń. – Mu­simy ich przy­trzy­mać jesz­cze przez parę mi­nut.

Ła­two mó­wić, kiedy prze­ciw­nicy mieli prze­wagę: sze­ściu na dwóch.

Po­cisk roz­trza­skał drewno kilka cen­ty­me­trów od twa­rzy Matta. Ten od­sko­czył na osło­niętą po­zy­cję i szybko zer­k­nął na Wal­lace’a, żeby upew­nić się, czy z nim wszystko w po­rządku. Miał po­chy­loną głowę, a wzrok sku­piony na pal­cach, któ­rymi wpy­chał po­ci­ski do ma­ga­zynka. Do­bry spo­sób, żeby ro­bić to szybko, tyle że tra­ciło się przy tym z oczu oto­cze­nie.

Ten wi­dok na­tych­miast wy­ostrzył czuj­ność Matta. Męż­czy­zna prze­śle­dził wzro­kiem drzewa po tej stro­nie chaty, gdzie znaj­do­wał się Wal­lace. Do­strzegł ruch i strze­lił.

Za­brzmiało jęk­nię­cie i ban­dyta upadł na zie­mię. Wal­lace za­darł głowę i uniósł broń. Zer­k­nął na le­żą­cego męż­czy­znę, po czym z uśmie­chem wdzięcz­no­ści zwró­cił się do ka­pi­tana. Uśmiech na­tych­miast zgasł. Wal­lace gwał­tow­nie rzu­cił się do przodu z wy­cią­gniętą bro­nią.

– Pad­nij! – krzyk­nął, ode­pchnął Matta i strze­lił.

Pra­wie na­tych­miast roz­legł się drugi strzał. Mark stęk­nął i upadł do tyłu.

– Wal­lace! – Matt przy­jął lep­szą po­zy­cję. Mu­siał chro­nić swo­jego czło­wieka.

Ban­dyci zbli­żali się z obu stron. Matt przy­cią­gnął Wal­lace’a i oparł go o ścianę chaty, a sam przy­kuc­nął przed nim. Strze­lił, wi­dząc ja­kiś ruch po swo­jej pra­wej stro­nie. Za­raz po­tem od­chy­lił się i strze­lił w lewo. Zo­stały mu tylko dwa na­boje.

Boże, przy­da­łaby mi się po­moc.

Zza chaty wy­pa­liła strzelba, jak ja­kaś trąba z nie­bios. Dwa strzały. Je­den, jakby echo, z le­wej. Drugi z pra­wej.

– Rzuć­cie broń – za­grzmiał ni­ski głos. – Je­ste­ście oto­czeni.

Jo­nah. Dzięki Bogu. Jo­nah już kil­ka­krot­nie po­ja­wiał się jako od­po­wiedź na mo­dli­twy Matta, jed­nak ni­gdy nie działo się to w sy­tu­acji tak bez­po­śred­niego za­gro­że­nia jak dziś. Je­den z lu­dzi był ranny. Naj­młod­szy z ca­łej bandy.

– Bar­dzo obe­rwa­łeś, Wal­lace? – za­py­tał Matt, nie spusz­cza­jąc wzroku z drzew.

Tra­fił ko­nio­krada w nogę, ale męż­czy­zna mógł na­dal być nie­bez­pieczny. Po­dej­rze­wał, że Wal­lace lekko zra­nił ban­dytę, do któ­rego strze­lał, ale z po­wodu za­ro­śli nie można było wie­dzieć na pewno.

– W ra­mię, ka­pi­ta­nie. Nie dam rady strze­lać, ale nie są­dzę, że­bym miał się już wy­bie­rać na tam­ten świat. – Wy­si­łek, z ja­kim mó­wił, nie pa­so­wał do żar­to­bli­wego tonu.

Roz­legł się ko­lejny strzał, tym ra­zem z prze­ciw­nej strony. Mię­dzy drze­wami za­brzmiał krzyk, a na­stęp­nie ło­mot – coś cięż­kiego ude­rzyło o zie­mię. Oby broń.

– Po­wie­dział wam, że­by­ście rzu­cili broń – roz­legł się głos Pre­acha. Mu­siał już wró­cić po tym, jak far­me­rzy za­brali by­dło z ka­nionu, do­kąd za­pro­wa­dzili je zło­dzieje. – Le­piej zrób­cie, co po­wie­dział, i wyjdź­cie z rę­kami w gó­rze. Nie je­stem zbyt cier­pliwy.

Ban­dyci po­ja­wili się je­den po dru­gim z pod­nie­sio­nymi rę­kami. Je­den z nich pod­niósł tylko jedną, a drugą przy­ci­skał so­bie do le­wego boku, tam gdzie tra­fiła go kula. Ko­lej­nych dwóch wy­szło ra­zem. Ten, któ­rego Matt po­strze­lił w nogę, ku­lał i opie­rał się o swo­jego kom­pana.

Ka­pi­tan wstał, prze­su­nął się nieco w lewo, po czym wy­co­fał, aż do­tknął ple­cami ściany chaty. Cały czas sku­piał wzrok na ban­dy­tach i mie­rzył w nich. Na­stęp­nie zsu­nął się po ścia­nie, aż przy­kuc­nął i zrów­nał się z Wal­lace’em. Jedno spoj­rze­nie po­twier­dziło to, co po­dej­rze­wał. Rana była po­ważna. Mark usiadł i do­ci­snął so­bie pro­wi­zo­ryczny opa­tru­nek na ra­mie­niu, jed­nak krew zdą­żyła już przez niego prze­siąk­nąć. Chło­pak był zu­peł­nie blady, a usta – znane z ocza­ro­wy­wa­nia ko­biet za­wa­diac­kim uśmie­chem i gład­kimi sło­wami – były wy­krzy­wione z udrę­cze­nia, które nie zwia­sto­wało ni­czego do­brego.

Wal­lace po­trze­bo­wał le­ka­rza, i to szybko. Tym­cza­sem znaj­do­wali się w ja­kiejś dziu­rze, a w po­bliżu nie było nic poza go­spo­dar­stwami i kil­koma ru­de­rami, które uda­wały mia­steczko. Naj­bliż­szym mia­stem było San Mar­cos, od­da­lone o kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów. Było moż­liwe, że Mark nie prze­żyłby po­dróży, a cze­ka­nie, aż ktoś spro­wa­dzi le­ka­rza, po­trwa­łoby co naj­mniej dwie go­dziny, je­śli nie dłu­żej.

Gdy tylko Jo­nah i Pre­ach po­ja­wili się w za­sięgu wzroku, pro­wa­dząc mię­dzy sobą ban­dy­tów, Matt odło­żył broń do ka­bury i sku­pił całą uwagę na ran­nym ko­le­dze.

– Jest ranny? – spy­tał Jo­nah, zwią­zu­jąc rze­mie­niem ręce męż­czy­zny, który spra­wiał wra­że­nie przy­wódcy bandy.

– Tak. W prawe ra­mię – od­parł Matt, zmie­nia­jąc Mar­kowi opa­tru­nek i owi­ja­jąc go cia­sno ban­da­żem wo­kół pa­chy i tu­ło­wia. – Opa­trzę go naj­le­piej, jak po­tra­fię, ale bę­dzie po­trze­bo­wał le­ka­rza. Dość szybko.

– Ja też po­trze­buję le­ka­rza – jęk­nął je­den z ban­dy­tów. Praw­do­po­dob­nie ten z kulą w no­dze, ale Matt nie wy­si­lił się na­wet, żeby pod­nieść wzrok i spraw­dzić.

– Dal­ton – krzyk­nął Pre­ach. – Gdzie jest naj­bliż­szy le­karz?

Matt zer­k­nął w górę. Ter­rance Dal­ton, wła­ści­ciel Circle D, sta­nął na nie­wiel­kiej po­lance za chatą. Naj­wi­docz­niej Pre­ach nie był je­dy­nym, który wró­cił. Miej­scowi far­me­rzy zło­żyli się, żeby wy­na­jąć Matta i jego lu­dzi, ale to Dal­ton miał naj­więk­sze stado i tym sa­mym naj­wię­cej do stra­ce­nia. To do­brze o nim świad­czyło, że za­le­żało mu na ży­ciu swo­ich na­jem­ni­ków – do tego stop­nia, iż zo­sta­wił zwie­rzęta, by przy­łą­czyć się do walki.

– Dok­tor Joe może się nimi za­jąć – stwier­dził. – Przyj­muje tu, w Pur­ga­tory Springs. Na­prze­ciwko poczty. Mniej niż ki­lo­metr stąd.

To naj­lep­sze wie­ści, ja­kie do­tarły dziś do Matta.

– Świet­nie. Za­wiozę Wal­lace’a do Pur­ga­tory. Pre­ach, ty i Jo­nah weź­cie tę zgraję do sze­ryfa w San Mar­cos.

– A co ze mną? – ma­ru­dził ko­nio­krad. – Je­stem cały za­krwa­wiony.

– Pre­ach? – Matt spoj­rzał na swo­jego za­stępcę.

Dal­ton pod­szedł, trzy­ma­jąc broń w po­go­to­wiu, a Luke po­chy­lił się, żeby obej­rzeć nogę ban­dyty.

– Wy­gląda na to, że kula prze­szła na wy­lot, ka­pi­ta­nie. Za­łożę mu parę szwów i za­ban­da­żuję. Po­wi­nien wy­trzy­mać do San Mar­cos.

– Nie chcę, że­byś mi za­kła­dał szwy!

Luke wy­pro­sto­wał się i wzru­szył ra­mio­nami.

– Do­bra. Przy­że­ga­nie jest w su­mie ła­twiej­sze. – Wy­cią­gnął z fu­te­rału swój ol­brzymi nóż my­śliw­ski. – Mu­szę tylko roz­pa­lić ogień i roz­grzać ostrze do czer­wo­no­ści. Nie po­winno to po­trwać zbyt długo.

– N-n-nie­ważne. Szwy mogą być.

Matt za­ma­sko­wał uśmiech i zwró­cił się do Wal­lace’a. Ból wi­doczny na jego twa­rzy na­tych­miast od­pę­dził roz­ba­wie­nie.

– Dasz radę ustać? – Matt przy­klęk­nął, za­rzu­cił na ra­mię lewą rękę Wal­lace’a i przy­trzy­mał go w pa­sie.

Mark ski­nął głową i skrzy­wił się, sta­jąc z wy­sił­kiem. Li­czył so­bie do­piero dwa­dzie­ścia sie­dem lat, o dzie­sięć mniej niż Matt, ale nie był szcza­po­wa­tym mło­dzie­niasz­kiem. Miał smu­kłą, umię­śnioną syl­wetkę ka­wa­le­rzy­sty, więc ka­pi­tan mu­siał wło­żyć sporo wy­siłku, żeby pod­nieść się ra­zem z nim.

Matt za­gwiz­dał, a pół mi­nuty póź­niej zza drzew wy­szedł Phi­neas. Tuż za nim po­ja­wił się siwy koń Wal­lace’a.

– Chodźmy – rzu­cił Matt, pro­wa­dząc Marka w stronę koni. – Po­je­dziemy do Pur­ga­tory.

– Je­śli nie ma róż­nicy… ka­pi­ta­nie – jęk­nął Wal­lace, kiedy Matt po­ma­gał mu iść – wo­lał­bym na ko­niec ży­cia do­stać się do raju. Lep­sze to­wa­rzy­stwo.

Matt spoj­rzał groź­nie na ran­nego i prze­niósł na sie­bie wię­cej jego cię­żaru. Te­raz pra­wie cią­gnął go za sobą.

– Mark, dzi­siaj nie bę­dzie wiecz­nego od­po­czynku. – Pod­trzy­mał go moc­niej, tak jakby to, że ranny wy­glą­dał na sil­niej­szego, miało spra­wić, że fak­tycz­nie tak się sta­nie. – To roz­kaz.

– Będę się sta­rał.

– Tylko o to pro­szę. – Matt za­ci­snął zęby, kiedy Pre­ach pod­szedł, żeby pod­trzy­mać Marka, a on sam mógł wsiąść na ko­nia.

Zer­k­nął w niebo, sa­do­wiąc się w sio­dle. Wie­dział, że Bóg usły­szy prośbę, którą no­sił w sercu, i ocali ży­cie Wal­lace’a. Tylko o to pro­szę.

Matt je­chał do mia­steczka tak szybko, jak tylko mógł ze słab­ną­cym Wal­lace’em. Kiedy do­tarł do Pur­ga­tory Springs, ten osu­nął się, nie­przy­tomny.

– Trzy­maj się, synu – szep­nął, po­wstrzy­mu­jąc pa­nikę, by sku­pić się na tym, nad czym miał kon­trolę – na do­star­cze­niu ran­nego do le­ka­rza.

Pur­ga­tory Springs skła­dało się z kilku ni­ja­kich za­bu­do­wań sto­ją­cych wzdłuż drogi. Matt ro­zej­rzał się w po­szu­ki­wa­niu szyldu poczty. Za­uwa­żył go, po czym na­tych­miast skie­ro­wał Phi­ne­asa do bia­łego bu­dynku z de­sek po prze­ciw­nej stro­nie.

– Dok­to­rze Joe! – krzyk­nął, za­trzy­mu­jąc ko­nia. – Niech pan wyj­dzie! Mam ran­nego!

Wy­su­nął prawą stopę ze strze­mie­nia, przy­go­to­wał lewą nogę i oparł cię­żar Wal­lace’a na swoim ra­mie­niu. Po­woli prze­rzu­cił prawą nogę nad koń­skim za­dem, sku­pia­jąc się na tym, żeby mocno trzy­mać Marka.

– Po­mogę panu. – Ja­kaś ko­bieta wy­cią­gnęła ręce, by pod­trzy­mać ran­nego, i wzięła na sie­bie sporą część jego wagi.

Gdzie ten le­karz? Wy­da­wało się dziwne, żeby ko­bieta brała się za dźwi­ga­nie. Jed­nak Matt mu­siał przy­znać, że wie­działa, co robi. Była silna. Pod­trzy­mała plecy Wal­lace’a, pod­czas gdy Matt zsu­nął się na zie­mię. Na­stęp­nie on prze­jął od niej cię­żar, ła­piąc Marka po­wy­żej ko­lan.

Ko­bieta nie stała, je­dy­nie się przy­glą­da­jąc, ale na­tych­miast od­wró­ciła się, po­de­szła szybko do drzwi ga­bi­netu i otwo­rzyła je.

– Niech pan go tu wnie­sie.

Matt ru­szył za nią i wszedł z Wal­lace’em do środka. Pie­lę­gniarka – bo pew­nie nią mu­siała być, bio­rąc pod uwagę far­tuch na szel­kach na­ło­żony na ciem­no­nie­bie­ską suk­nię – szybko oce­niła stan Wal­lace’a.

– Rana po­strza­łowa? – spy­tała, mi­ja­jąc go w holu i pro­wa­dząc do po­miesz­cze­nia wy­ło­żo­nego dę­bową bo­aze­rią, za­sta­wio­nego prze­szklo­nymi szaf­kami, z drew­nia­nym sto­łem do ba­da­nia pa­cjen­tów.

– Tak. – Tylko taką od­po­wiedź zdo­łał wy­du­sić z sie­bie ka­pi­tan, dźwi­ga­jąc nie­przy­tom­nego, wa­żą­cego osiem­dzie­siąt ki­lo­gra­mów pod­wład­nego.

Wy­da­wało się, że było to wy­star­cza­jące dla pie­lę­gniarki, po­nie­waż nie spy­tała o nic wię­cej. Obe­szła szybko szafkę i na­stą­piła na coś w ro­dzaju pe­dału. Po­chylny stół ob­ni­żył się do po­zy­cji ho­ry­zon­tal­nej.

– Niech go pan tu po­łoży.

Matt zro­bił, jak po­wie­działa.

Na­tych­miast przy­ło­żyła dwa palce do szyi Wal­lace’a.

– Słaby, ale re­gu­larny. To do­bry znak.

Matt ski­nął głową. Słowa ko­biety uspo­ko­iły jego obawy na tyle, że mógł wziąć nor­malny od­dech. Wów­czas ona za­częła od­wi­jać ban­daże ran­nego.

Matt gwał­tow­nie do­tknął jej nad­garstka. Na­tych­miast od­wró­ciła głowę i spoj­rzała na niego oczami sze­roko otwar­tymi z za­sko­cze­nia. I nie­sa­mo­wi­cie zie­lo­nymi. Ta­kimi, że na ich wi­dok mógłby za­po­mnieć, po co przy­szedł. Mógłby, gdyby nie za­le­żało mu na uzy­ska­niu od­po­wied­niej po­mocy me­dycz­nej dla żoł­nie­rza, który był mu bli­ski jak ro­dzina.

– Stra­cił już sporo krwi. Chciał­bym za­cze­kać na le­ka­rza, za­nim zdej­mie pani opa­tru­nek.

Przy­mru­żyła oczy, uwal­nia­jąc rękę spod jego dłoni. Wy­pro­sto­wała się tak, że czu­bek jej głowy zna­lazł się na wy­so­ko­ści jego brody.

– Le­karz już tu jest – oznaj­miła, wy­po­wia­da­jąc każde słowo z nie­wia­ry­godną pre­cy­zją. – Dok­tor Jo­se­phine Bur­kett, do usług.

Dok­tor Joe jest ko­bietą?

– A te­raz, gdyby pan i pań­skie sta­ro­świec­kie po­glądy mo­gli się od­su­nąć – po­wie­działa, wy­mi­ja­jąc go i po­now­nie się­ga­jąc do ban­daży – mam pa­cjenta.

1 Prze­zwi­sko po­cho­dzące od an­giel­skiego cza­sow­nika topre­ach – gło­sić, pra­wić ka­za­nia (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).

2 Ps 18,40.

3 Ta­kich żoł­nie­rzy okre­ślano mia­nem buf­falosol­dier (z ang. ba­woli żoł­nierz).