Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grace Mallory odnalazła schronienie w kobiecej kolonii Harper’s Station. Kiedy jednak okazuje się, że prześladowca wie o jej miejscu zamieszkania, zaczyna się obawiać, że ponownie będzie musiała wyjechać.
Amos Bledsoe jest uważany za dziwaka. Nie popisuje się siłą, jeździ na bicyklu, a rozmowy przez telegraf ceni sobie bardziej niż spotkania z kobietami ze swojego otoczenia. Tajemnicza Panna G., z którą co wieczór wymienia wiadomości, wydaje się nawet kimś, z kim mógłby dzielić życie.
Gdy mężczyzna wreszcie decyduje się pójść za głosem serca i spotkać z telegrafistką, wychodzi na jaw, że grozi jej niebezpieczeństwo. Amos stanie przed wyzwaniem, by porzucić bezpieczny kokon i stać się bohaterem, którego potrzebuje Grace.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wyattowi i Wesowi
Wyatt,
Twoje pogodne usposobienie, poczucie humoru, miłość do Boga i uczynność posłużyły jako inspiracja dla postaci z tej książki. Pewnego dnia jakaś dobra kobieta dostrzeże, jakim jesteś skarbem. Pokazuj nieustannie swoje dołeczki w policzkach i pamiętaj, że dla swojej mamy zawsze będziesz bohaterem.
Wes,
mój ulubiony okularniku, miłośniku jazdy na rowerze i technologii, dwadzieścia pięć lat, a my nadal mocno się razem trzymamy. Jesteś dla mnie skałą, najlepszym przyjacielem i miłosnym natchnieniem stojącym za wszystkimi moimi bohaterami. Prawdziwe życie z Tobą jest lepsze od jakiejkolwiek opowieści.
1.4.3
Ja bowiem nie oceniam tak jak ludzie. Ludzie poprzestają na wyglądzie, a Pan patrzy na serce.
1 Sm 16,7
Prolog
Styczeń 1894
Denver, Kolorado
Radosne brzęknięcie dzwonka poinformowało Grace Mallory o przybyciu gościa. Natychmiast odłożyła magazyn dla kobiet, który właśnie przeglądała, po czym podniosła się z wdziękiem i wygładziła przód sukni. Na jej twarzy pojawił się powitalny uśmiech. Klient Hotelu Oxford nie powinien czekać.
Już samo zdobycie tej pracy było niełatwe. Jej ojciec musiał poprosić o przysługę jednego z inwestorów, a od chwili, gdy Grace znalazła się w gronie pracowników, nie zamierzała dawać przełożonemu jakichkolwiek powodów do zwolnienia. Na szczęście, odkąd umiejętności młodej telegrafistki okazały się zadowalające, klienci najnowocześniejszego hotelu w Denver, którymi byli głównie mężczyźni, wydawali się zadowoleni z jej pracy.
Ten człowiek nie wyglądał jednak jak zwykły interesant. Miał na sobie zaśnieżony płaszcz, szalik i kapelusz, jakby wszedł prosto z ulicy, a nie z jednego z pokoi dla gości.
– Dzień dobry panu – odezwała się. Mężczyzna stał do niej tyłem. – W czym Western Union może panu dzisiaj pomóc?
Zamknął drzwi i przekręcił zamek.
Grace poczuła ściśnięcie w gardle i mocne bicie serca.
– Co pan ro…?
Jej słowa urwały się, a strach zniknął, kiedy klient się odwrócił. Znad niebieskiego szalika w paski, zasłaniającego połowę twarzy, wpatrywały się w nią znajome brązowe oczy.
– Tatuś?
Mężczyzna gwałtownym ruchem chwycił za szalik, jakby mu brakowało powietrza.
– Muszę nadać telegram. Natychmiast. Pogłoski okazały się prawdą. To wszystko prawda.
– Uspokój się, tato. – Grace podeszła do ojca szybkim krokiem, by pomóc mu odwinąć szalik i strzepać śnieg z ramion. – Jakie pogłoski?
– Majątek Havershamów. Jest jeszcze jeden spadkobierca – powiedział, odsuwając jej pomocne dłonie, po czym podszedł do lady. – Dziecko z pierwszej żony. Dziewczynka. – Zsunął z nosa zaparowane okulary i przetarł szkła brzegiem szalika. – To ona jest prawowitą właścicielką posiadłości. Nie syn.
Grace wzięła głośny oddech. Wkrótce po tym, jak Tremont Haversham zmarł trzy miesiące temu, pojawiły się pogłoski, że istnieje jeszcze jedna osoba dziedzicząca majątek. Jakieś plotki, insynuacje, ale żadnych dowodów. Grace sądziła, że brały się one z pobożnych życzeń rodzin górników.
Chaucer Haversham przejął prowadzenie kopalni srebra Silver Serpent w Willow Creek rok temu, kiedy pogorszył się stan zdrowia jego ojca. Kopalnia popadła w ruinę po tym, jak prezydent Cleveland uchylił Ustawę Shermana o zakupie srebra, w następstwie czego rynek tego kruszcu gwałtownie się zdestabilizował. Chaucer nie zgodził się na zamknięcie kopalni, być może ze względu na dumę, ślepą ambicję albo chęć zachowania przedsiębiorstwa ojca. Zamiast tego wymógł na swoich pracownikach dłuższe godziny pracy bez dodatkowego wynagrodzenia i zdecydował się na wydobywanie bardziej rozpowszechnionego ołowiu i cynku. Warunki pracy były żałosne, jednak przy tak wysokim poziomie bezrobocia wśród górników nikt nie ważył się narzekać, ponieważ z łatwością mógł zostać zastąpiony przez któregoś z sąsiadów.
– Wróć na ziemię, Gracie.
Kobieta szybko dostała się za ladę i wzięła do ręki pusty druk telegramu. Herschel Mallory miał naturę naukowca. Był cichy, uprzejmy, ale nieco rozkojarzony. Grace nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała go tak zdenerwowanego.
– Do kogo chcesz wysłać wiadomość? – spytała, trzymając w gotowości ołówek.
– Do Agencji Pinkertona1.
Kobieta zawahała się.
– Przecież Chaucer Haversham wynajmuje kilku agentów, by pilnowali porządku wśród górników i zapobiegali strajkom! Czy oni nie staną za nim, niezależnie od tego, jakie dowody odkryłeś?
– Chcę się skontaktować z biurem w Filadelfii. Z detektywem Whitmore’em.
Zanotowała nazwisko na blankiecie, nie potrzebując już więcej wyjaśnień. Tremont Haversham dorastał w Filadelfii i tam właśnie poślubił swoją pierwszą żonę, której jednak nie zaakceptowała jego zamożna rodzina. Taką wersję opowieści słyszała Grace. Pani Haversham zmarła przy porodzie. Dziecko również, a przynajmniej tak sądzono. Zdruzgotany Haversham wrócił do rodziny i w ciągu kolejnego roku ożenił się ponownie, tym razem z kobietą z majątkiem i odpowiednią pozycją społeczną. Taką, która wiedziała, jak pokierować męża, by zdobył władzę, przywództwo i sukces finansowy. I która dała mu syna.
– Odnalazłem pański raport dla Tremonta Havershama z dwunastego października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego roku. – Gdy ojciec zaczął dyktować wiadomość, położył na drewnianym blacie torbę, która stuknęła, zdradzając, że wewnątrz znajdują się ciężkie książki. – Jeśli ta kobieta żyje, jest prawowitą dziedziczką majątku Havershamów. Mam dokumenty potwierdzające to prawo. Muszę je panu natychmiast wysłać. Proszę o informację. Herschel Mallory.
Grace skończyła notowanie, po czym spojrzała w rozbiegane oczy ojca.
– Co znalazłeś, tatusiu?
Mallory, naukowiec i profesor literatury na uniwersytecie w Denver, został zatrudniony przez Chaucera Havershama, by skatalogować jego potężną bibliotekę w rodzinnej posiadłości. W rezydencji, którą Chaucer odziedziczył, ale której nigdy nie odwiedził. Z tego, co słyszała Grace, unikał Denver i wolał majątek w Bostonie, gdzie przebywała jego matka.
Tremont i Caroline Havershamowie przez ostatnią dekadę mieszkali osobno. Caroline zajmowała się wychowaniem i edukacją syna, a Tremont kierował kopalnią. Najwidoczniej taka sytuacja odpowiadała im obojgu, choć Grace uważała, że to smutne. Sama nigdy nie poznała Chaucera Havershama, ale zawsze trochę współczuła młodzieńcowi, który w czasie dorastania był rozdzielony ze swoim ojcem. Ona bez ojca byłaby zupełnie zagubiona. Był dla niej niezwykle ważny i nigdy nie miała wątpliwości co do miłości i akceptacji z jego strony.
Matka Grace nauczyła ją już w dzieciństwie rozpoznawać kreski i kropki alfabetu Morse’a w swoim biurze telegraficznym, a potem dawała jej rady dotyczące tego, jak być kobietą, a także nauczyła ją wykonywania obowiązków domowych. Jednak kiedy zmarła dwa lata temu, wspólna żałoba sprawiła, że więzi pomiędzy córką a ojcem jeszcze bardziej się zacieśniły, tak jakby połamane połówki ich serc zostały stopione, a potem ponownie wykute w przeplatający się niezniszczalny kształt.
Ta właśnie bliskość wyostrzyła jej zmysły, kiedy ojciec bawił się paskiem od torby, zamiast udzielić jej odpowiedzi.
Sięgnęła ręką i położyła dłoń na jego ubranej w rękawiczkę dłoni.
– Powiedz, tatusiu. Co znalazłeś?
– Dowód, Gracie. – Popatrzył jej w oczy, a przerażenie i determinacja widoczne w jego spojrzeniu sprawiły, że ścisnął jej się żołądek. – Dowód na to, że pierwsze dziecko Havershama nie umarło razem z matką. Dowód, że on próbował je odnaleźć. Potwierdzenie, że dziwne sformułowania w jego testamencie świadczą o tym, że to córka ma być właścicielką majątku, a syn po prostu przedsiębiorcą.
– Znalazłeś te dowody w prywatnej bibliotece w rezydencji Havershamów?
Skinął głową.
– Ale jeśli dokumenty są własnością pana Havershama, co w ogóle możesz z tym zrobić?
Spuścił wzrok.
– Tatusiu?
Cofnął gwałtownie rękę i odsunął się od lady.
– Dokumenty należały do Tremonta Havershama, ale on nie żyje. Jeśli Chaucer nie jest prawowitym dziedzicem majątku w Denver ani rezydencji, te papiery nie należą tak naprawdę do niego, prawda?
Grace czuła ściskanie w brzuchu.
– Co zrobiłeś?
– Nic, czym powinnaś się martwić. Po prostu pożyczyłem kilka książek z jego zbiorów. Chaucer i tak zamierzał je sprzedać. Tak właśnie postąpił z dziełami sztuki. Tydzień po pogrzebie swojego ojca wezwał rzeczoznawcę, a potem do końca miesiąca wyprzedał na aukcji najlepsze przedmioty. Nie ma żadnego szacunku dla ojca poza ceną, jaką może uzyskać za jego rzeczy. – Herschel ponownie podszedł do blatu. – Książki, które wziąłem, to zwykłe wydania. Nic wartościowego. Nie będzie za nimi tęsknił.
Nagle wypełniona torba nabrała zupełnie nowego znaczenia.
– Nie możesz ich ot tak zabrać!
Twarz ojca spoważniała.
– Nie mogę biernie stać i przyglądać się, gdy dochodzi do niesprawiedliwości. Tremont Haversham był moim przyjacielem, Gracie. To był nawet ktoś więcej niż przyjaciel. Gdyby nie jego wsparcie, zostałbym zwolniony z uniwersytetu, kiedy mi było tak trudno po śmierci twojej matki.
Grace spuściła głowę. Pamiętała tamten okres. Obydwoje pogrążyli się wówczas w żałobie. Była młoda i nie miała żadnych stałych obowiązków, a ojciec nie zauważał lub nie przejmował się, jeśli dom był nieposprzątany, a obiad przypalony. Jednak melancholia doprowadziła Herschela Mallory’ego do sytuacji, gdy zagroziła mu utrata zatrudnienia. Prace studentów i egzaminy nie były oceniane tygodniami. Jego przyćmiony smutkiem umysł sprawił, że prowadzone przez niego wykłady zmieniły się w ciągi meandrujących, bezsensownych opowieści. Studenci przestali przychodzić na zajęcia, ich rodzice narzekali, władze uczelni zaczęły grozić. Jedynie Tremont Haversham stanął za jej ojcem. Następnie przeprowadził z nim rozmowę, w której przypomniał mu o obowiązkach i uświadomił, że niszczenie samego siebie przyniesie jedynie hańbę pamięci jego żony. Mallory musiał wziąć się w garść ze względu na córkę.
Grace rozejrzała się po swoim schludnym biurze z eleganckimi dębowymi meblami i dywanem na podłodze. Poczuła ściskanie w żołądku. Sama miała dług wobec Tremonta Havershama. To on był inwestorem, który ją zatrudnił. Kierownik hotelu nalegał, by przyjąć telegrafistę – mężczyznę, mimo że to ona okazała się bardziej wprawna od innych kandydatów. Dopiero pan Haversham przekonał go do zmiany zdania.
Ojciec Grace sięgnął przez ladę i chwycił ją za rękę.
– Tremont Haversham miał córkę, którą mu odebrano. Bardzo pragnął ją znaleźć przed swoją śmiercią. Myślę, że mocno ją kochał. – Spojrzenie mężczyzny złagodniało. – Wiem, jak to jest, mieć córkę. I jeśli cokolwiek by mnie z nią rozdzieliło, poruszyłbym niebo i ziemię, żeby ją odzyskać.
Oczy Grace zwilgotniały.
– Ona musi wiedzieć, że ojciec ją kochał, Gracie. Musi mieć coś, dzięki czemu będzie mogła go pamiętać. Tyle przynajmniej jestem mu winien… – Zamilkł, po czym wypuścił jej dłoń i poklepał skórzaną torbę. – Tam są również listy. Listy miłosne między Tremontem i jego pierwszą żoną. Gdyby Chaucer się o nich dowiedział, spaliłby je od razu. Nie mogę do tego dopuścić. Córka powinna mieć szansę, by poznać swoich rodziców.
Grace wpatrywała się w blankiet telegramu, czując konflikt między komplikacjami prawnymi a powinnością moralną.
– Wyślij telegram, Gracie – ponaglał cicho ojciec.
Popatrzyła na niego po raz ostatni. Miłość bijąca z jego spojrzenia roztopiła pozostałości lodu niezdecydowania. Skinęła głową, usiadła przy telegrafie i zaczęła stukać.
Dwa dni później czekali w wynajętym pokoju na piętrze nieoznakowanego pensjonatu. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się kawiarnia, gdzie ojciec Grace był umówiony na spotkanie z agentem, którego wysłał po odbiór dokumentów detektyw Whitmore. Whitmore ostrzegł, by nie ufać nikomu w przekazywaniu dowodów, nawet poczcie. Kilka przesyłek nadanych do niego w ciągu ostatnich miesięcy miało ślady naruszenia, a on dopiero zamierzał odkryć, kto za tym stał. Lepiej było nie ryzykować, że tak ważne informacje miałyby się dostać w niepowołane ręce.
– Jesteś pewny, że nie możemy po prostu przekazać dokumentów komendantowi policji? – Grace przycisnęła do piersi marynarkę ojca, którą miała mu pomóc założyć.
Mężczyzna potrząsnął głową i spojrzał na nią przez ramię.
– Z perspektywy miejscowego prawa książki są własnością Chaucera. Policja nie ma obowiązku sprawdzać, co w nich jest. Po prostu zwróciliby mu je, a on by je zniszczył. Detektyw Whitmore ma rację. Nie możemy ufać nikomu. Nie przekażę książek nikomu innemu niż on sam albo człowiek, który będzie miał list polecający. – Próbował się uśmiechnąć, ale smutek wykrzywił mu usta. – Chodź, córeczko. Pomóż mi założyć marynarkę.
Grace posłuchała go, po czym nasunęła wełniane rękawy lekko podniszczonej luźnej marynarki na jego ręce, a następnie obeszła ojca, pociągnęła za klapy, by ubranie równo się układało na jego szczupłych ramionach, po czym przygładziła je z przodu.
– Wszystko będzie dobrze – stwierdziła. – Zobaczysz. Jedynymi ludźmi, którzy wiedzą o tym spotkaniu, są detektyw Whitmore i agent Pinkertona, którego przysłał.
„A także telegrafista, który otrzymał wiadomość, jak również wszyscy, którzy słyszeli ją na linii”. Grace zachowała tę niepokojącą myśl dla siebie. Telegrafiści zobowiązywali się do poufności, zgadzając się ujawniać treść wiadomości jedynie osobom, do których były one adresowane. Jednak byli tylko ludźmi, podatnymi na przekupstwa czy groźby.
Podobnie jak agenci. Nie była zadowolona z faktu, że zaufali tej samej agencji, której przedstawiciele pracowali dla kopalni Silver Serpent. Chaucer Haversham był bogatym człowiekiem. Wystarczyłaby jedynie obietnica dodatkowych pieniędzy przekazana przez agentów, którzy już dla niego pracowali, by przekonać kogoś w biurze w Filadelfii do przesyłania wszelkich podejrzanych informacji.
Nic jednak nie można było na to poradzić. Jej ojciec był zbyt szlachetny, by porzucić rozpoczętą misję. Zamierzał dopilnować sprawy do końca, niezależnie od wszystkiego. A ona zamierzała go wspierać.
– Jesteś dobrym człowiekiem, tatusiu. – Spojrzała na niego, zapinając górny guzik jego kamizelki.
Zawsze miał w swoim wyglądzie jakąś niedoskonałość – czy to rozpięty guzik, zwisający łańcuszek od zegarka, czy wystające z kieszeni skrawki papieru.
Uśmiechnęła się z trudem, dodając:
– Uważaj na siebie.
Odwzajemnił uśmiech, po czym nachylił się i ucałował ją w czoło.
– Będę uważał, skarbie. – Mrugnął do niej, a następnie podszedł do komody stojącej w pobliżu drzwi, aby wziąć swój bagaż. Przełożył przez głowę skórzany pasek i poprawił torbę na boku, przyciskając ją nieco do brzucha. Potem wsadził na głowę ciemnoszary kapelusz i wyprostował się. – Wypatruj moich sygnałów.
Grace skinęła głową.
– Czoło: przyprowadzisz go tutaj; okulary: mam zabrać pudło i udać się do dorożki.
Uśmiechnął się.
– Dzielna dziewczyna. – Sięgnął do klamki i wyszedł na korytarz.
Grace podeszła, by zamknąć za nim drzwi, ale ojciec zdążył jeszcze wsunąć głowę.
– Cokolwiek się stanie, Gracie – powiedział – Bóg się o nas zatroszczy.
Poczuła ściśnięcie w gardle.
– Kocham cię, córeczko. – Na ułamek sekundy ich spojrzenia się spotkały, po czym ojciec się odwrócił i ruszył przez korytarz.
– Też cię kocham, tatusiu – szepnęła, zamykając drzwi z cichym stuknięciem.
Droga w dół po schodach, a następnie na ulicę miała potrwać kilka minut, jednak Grace szybko podeszła do okna i skierowała wzrok na okno kawiarni. Piesi przemierzali drewniane chodniki, kilka osób szybkim krokiem przechodziło na drugą stronę, manewrując między wozami i jeźdźcami. Gwar uliczny był taki sam jak w każdy wtorkowy poranek, ale puls Grace bił w nerwowym tempie.
„Panie, miej go w opiece”.
Mimo że Herschel Mallory był zdeterminowany, by przekazać dokumenty agentom, podchodził do tego spotkania z dużą dozą ostrożności i nie wziął ze sobą właściwych książek. W torbie miał kilka egzemplarzy z własnej biblioteki. Książki Havershama spoczywały w biało-różowym pudle na kapelusze zabranym z szafy Grace. Obydwoje uznali, że większość ludzi nie zwróciłoby uwagi na taki sposób ich ukrycia.
Ojciec zarezerwował stolik przy witrynie kawiarni. Jeżeli agent udowodniłby, że naprawdę jest tym, kogo przysłał Whitmore, Mallory miał zdjąć kapelusz i wytrzeć czoło chusteczką, dając w ten sposób znać Grace, że wszystko jest w porządku. Jeśli agent wzbudziłby w nim jakieś podejrzenia, ojciec miał użyć chusteczki do przetarcia szkieł w okularach. Na taki sygnał Grace miała zabrać bagaże, łącznie z najważniejszym pudłem na kapelusze, i wyjść na boczną uliczkę, gdzie czekał opłacony wcześniej dorożkarz, a następnie kupić bilet na pociąg do Colorado Springs i czekać tam na ojca.
Kobieta zauważyła jakieś poruszenie pod oknem. Do ulicy zbliżał się mężczyzna w znajomo wyglądającym kapeluszu i szarej marynarce. Grace przyłożyła palce do chłodnego szkła. Chciała teraz być przy ojcu i trzymać go za rękę.
Zatrzymał się, poczekał, aż przejedzie wóz i ostrożnie ominął brudny topniejący śnieg na krawędzi drewnianego chodnika, po czym ruszył przez ulicę. Gdzieś pośrodku pojawił się jakiś niechlujny chłopak, który szedł prosto na niego. Ojciec zatrzymał się gwałtownie, by uniknąć zderzenia. Jego ręka instynktownie osłoniła torbę przed prawdopodobną kradzieżą, ale okazało się, że to nie torby powinien pilnować. W tej samej chwili padł strzał. Grace nie wiedziała skąd, ale stłumiony huk przeszył jej serce niczym ostrze.
– Tatusiu! – Zerwała się na równe nogi. Przyciskała dłonie do szyby. Stukała w szkło. – Tatusiu!
Kiedy upadał, odwrócił się w jej stronę i przez krótką chwilę popatrzył jej w oczy.
– Nie! – W pokoju zabrzmiał jej przeraźliwy krzyk.
Człowiek, którego kochała, leżał na ziemi, a na jego kamizelce powiększała się ciemna plama. Na ulicy zapanował chaos, ludzie krzyczeli i próbowali się ukryć, a młody mężczyzna ponownie pojawił się przy jej ojcu – nie, by mu pomóc, ale by zdjąć mu torbę. Co za okropność!
Grace odsunęła się od okna. Musiała dostać się do ojca, jednak zanim tam pobiegła, zauważyła, jak się poruszył. Sięgał po coś. Ponownie przycisnęła się do szyby, próbując zrozumieć, co chciał jej przekazać. Jego niezdarne ruchy sprawiły, że w jej oczach pojawiły się łzy. Ojcu w końcu udało się zdjąć okulary.
Grace się rozpłakała. Potrząsała głową w geście zaprzeczenia, mimo że zaczynała rozumieć. Herschel Mallory nie miał chusteczki, ale ostatkiem sił potarł szkło, zostawiając na nim czerwoną smugę. Sygnał był jasny: „Uciekaj!”.
I
Późna jesień 1894
Denison, Teksas
Amosie Bledsoe! Niech się pan usunie z ulicy, zanim pan kogoś rozjedzie tym piekielnym ustrojstwem!
Wprawdzie wymagało to silnej woli, lecz Amosowi udało się nie wywrócić oczami, kiedy spojrzał na młodą damę stojącą na chodniku z desek przed pracownią krawiecką. Matka nauczyła go dobrych manier, jeszcze kiedy był dzieckiem. Zdecydował więc, by puścić jedną ręką kierownicę i ukłonić się, zdejmując kapelusz, a równocześnie uprzejmie zwolnił.
– Dzień dobry, panno Dexter! – Uśmiechnął się, lecz mimo to oburzenie widoczne na twarzy młodej kobiety nie złagodniało. Skinął głową również do jej towarzyszek. – Panno Berryhill, panno Watts…
– Stwierdzam… – Harriet zmarszczyła nos i pomachała w jego kierunku ubraną w rękawiczkę dłonią. – …że gdyby Bóg chciał, aby ludzie poruszali się na dwukołowych pojazdach, nie stworzyłby koni. Niech pan zobaczy, jak się pan chwieje. Każdy półgłówek wie, że pojazd, aby był stabilny, potrzebuje czterech kół.
– A co z dwukółką? – zastanawiała się panna Berryhill, marszcząc czoło. – Moja ciotka Bea używa jej cały czas i nie miała nigdy problemów.
– To dlatego, że do takiego wozu jest zaprzężony koń. Stworzenie, które ma cztery nogi – odparła obruszona Harriet. – To zwierzę nadaje dwukółce stabilność.
Amos musiał przyznać, że jej riposta była szybka. Mimo że nie przepadał za Harriet, ponieważ ona wyraźnie go nie lubiła, nie mógł odmówić jej inteligencji. Wolałby tylko, by używała jej do czegoś innego niż czynienia mu publicznych przytyków. Wydawało się, że to jej ulubione zajęcie.
– Zapewniam panią, że bicykle są bezpieczne – odparł Amos, próbując utrzymać nad nią przewagę. – Nawet młode damy na nich jeżdżą. Na wschodzie to nowa moda. Nie widziała pani zdjęć w Harper’s Bazaar? – Być może doszedł do granicy swojej wyższości moralnej, bo nie mógł się oprzeć chęci, by jej trochę podokuczać. – Moja siostra mówiła, że strój rowerowy z Paryża był na okładce Bazaar już w kwietniu. – Skinął głową w kierunku pracowni krawieckiej. – Jestem przekonany, że jeśli pani jeszcze tego nie widziała, pani Ludlow pozwoli pani przejrzeć swój egzemplarz.
Nigdy nie pomyślał, że posiadanie siostry interesującej się nowinkami modowymi może się kiedykolwiek przydać, ale widok Harriet Dexter męczącej się nad znalezieniem odpowiedzi sprawił nagle, że Amos uznał, iż warto było przeżyć tortury wszystkich nudnych wieczorów spędzonych w salonie matki na przysłuchiwaniu się kobiecym dyskusjom o tkaninach i fasonach.
– Naprawdę, Amosie! – wydukała Harriet. – Jak pan w ogóle śmie wspominać o… o spódnicach z rozcięciem i… pumpach w mieszanym towarzystwie. Jestem oburzona. Po prostu oburzona! – Pociągnęła nosem i ruszyła chodnikiem w przeciwnym kierunku. – Chodźcie, dziewczęta. Widzę tam dżentelmena, który jest bardziej wart naszego czasu. Roy!
Pomachała, a kowboj, który stał przed Piwiarnią Yeidel, dotknął ronda kapelusza. Następnie splunął przez barierkę, a kawałek przeżutego przez niego tytoniu zmieszał się z ulicznym błotem. Zdecydowany przejaw dobrych manier. Jak Amos mógłby w ogóle konkurować z czymś takim? Uciekanie się do sarkazmu zwykle pomagało mu załagodzić najgorsze ukłucia, ale i tak pozostawały jakieś pojedyncze drzazgi. Zawsze się tak działo. Mimo wielu lat praktyki.
Amos wzruszył ramionami i ponownie wsiadł na bicykl. Pedałował teraz jeszcze mocniej niż przedtem, chcąc jak najbardziej oddalić się od miejsca swojej porażki w pogawędkach z płcią piękną. Dzisiejszy epizod nie powinien go w ogóle martwić. Przecież nawet nie chciał, by Harriet Dexter zwracała na niego uwagę. W końcu była to złośnica pierwszej kategorii. Podejrzewał, że chodziło raczej o dumę. Nikt nie chciał być postrzegany jako gorszy. Albo stale pomijany na korzyść jakiejś wersji męskości, której nigdy nie byłby w stanie osiągnąć.
Nieco dalej od skrzyżowania ulic Głównej i Austin ruch był znacznie mniejszy. Sklepy ustępowały miejsca szkole, kościołowi, a w dalszej kolejności zabudowaniom mieszkalnym. Dom Lucy znajdował się trzy przecznice dalej, przy ulicy Morton. Zanim Amos dotarł na kolację, miał aż nazbyt dużo czasu na rozmyślania o kobiecej kapryśności.
Gdyby nadal panowały czasy prehistoryczne, kiedy to szerokość barków mężczyzny bezpośrednio wiązała się z jego szansą na przeżycie, mógłby rozumieć kobietę, która wolałaby kogoś silniejszego, takiego jak Roy Edmundson, nawet mimo jego zwyczaju żucia tytoniu i skłonności do picia. Jednak współcześnie liczyły się odkrycia naukowe, postęp i rozwój przemysłu. Mimo to wiele kobiet nadal ciągnęło do silnych mięśni albo pokaźnych rachunków bankowych, a nie zważały one na intelekt czy uczciwość.
Oczywiście nie wszystkie kobiety. Było kilka na tyle rozsądnych, by nie poprzestawać na wyglądzie i statusie społecznym. Lucy czy matka Amosa… Poprawił dłonie na kierownicy i ominął szczególnie nierówny fragment drogi. Oczywiście były też inne. Wyobraził sobie panie z Kościoła, które zawsze się do niego uśmiechały i zwracały uprzejmie. Prawdziwe klejnoty. Tyle że wszystkie były po pięćdziesiątce. Wykrzywił twarz w gorzkim uśmiechu. Najwidoczniej docenianie jego męskich cech wymagało pewnego poziomu dojrzałości i mądrości.
Jego uśmiech przybladł. Pewnie Panna G. nie mieściła się w tej kategorii. Nie żeby była niedojrzała czy głupia. Sprawiała wrażenie uosobienia wszystkich cech, jakie chciałby u kobiety widzieć człowiek intelektu. Chyba że była w takim wieku, że mogłaby być jego matką.
Ta niesamowicie smutna myśl zaskoczyła Amosa do tego stopnia, że omal nie wjechał w drzewo przed domem siostry. W ostatniej chwili mocno nacisnął na hamulce. Od ilu miesięcy pokładał nadzieje w przyszłym szczęściu z tajemniczą Panną G.? Błyskotliwą, z poczuciem humoru, zabawiającą go opowieściami o atakach bandytów, nieudanym szyciu pikowanych kołder czy dobrze rokującym uczuciu między sklepikarką a dostawcą, który przywoził jej towary. Amos śledził tę historię ze szczególnym zainteresowaniem, pocieszając się tym, że czyjaś wytrwałość zaprocentowała zdobyciem serca wybranki. Co jednak, gdyby urocza Panna G. okazała się jakąś matroną, a nie młodą kobietą, jaką sobie zawsze wyobrażał? Coś takiego byłoby druzgocące, ponieważ Amos od jakiegoś czasu podkochiwał się w telegrafistce z Harper’s Station.
To właśnie było ryzyko związane z pracą operatora telegrafu. Można było wdać się w rozmowę czy nawiązać przyjaźń – a może nawet coś więcej – z kimś, kto mieszkał w odległości wielu mil. Z osobą, której się nigdy nie widziało. Łatwo można by udawać kogoś innego, twierdzić, że jest się młodą, niezamężną ślicznotką, a w rzeczywistości być w średnim wieku, mieć pięcioro dzieci, niezbyt dbać o higienę i prezentować dziwaczne poczucie humoru. Amos słyszał nawet historie o telegrafistach udających kobiety i robiących sobie żarty z kolegów. Sam obawiał się, że padł ofiarą takiej psoty, kiedy pierwszy raz natknął się na Pannę G. po pracy, wiele miesięcy temu. Jednak tak słodko opierała się przed rozpoczęciem rozmowy, że nie potrafił uznać jej za złośliwego żartownisia.
Mimo wszystko przeprowadził własne dochodzenie. Skrót jej stacji telegraficznej, Hs, oznaczał Harper’s Station, miejscowość, o której Amos nigdy wcześniej nie słyszał. To początkowo wzbudziło jego podejrzenia, aż do chwili, gdy do śledztwa włączył najlepszego detektywa – swoją matkę. Miała na terenie całego stanu krewnych i znajomych, z którymi wymieniała plotki. W ciągu tygodnia okazało się, że Harper’s Station to kobieca kolonia założona przez pewną bankierkę i jej niezamężne ciotki. Upewniło to go przynajmniej co do płci Panny G.
Jej wiek nadal pozostał tajemnicą, ponieważ Amos nie chciał popełnić nietaktu i spytać wprost. Jednak miał pewne poszlaki. Telegrafistka podczas ich rozmów nie wspomniała o mężu ani dzieciach. Jedyną rodziną, o jakiej napomknęła, była matka, która w czasach dzieciństwa nauczyła ją posługiwania się telegrafem. Mimo że nigdy tego nie powiedziała, można było odnieść wrażenie, że jest młodą kobietą. Na podstawie tego, co pomijała w rozmowach, jak również jej decyzji, by zamieszkać w kobiecej kolonii, wywnioskował, że już nie ma rodziców. Zmarli, a może żyją gdzieś daleko? Mógł się jedynie domyślać.
Wiedział na pewno, że miała niezwykle miłe usposobienie, i czuł się, jakby wyczekiwała na każdą kolejną rozmowę z nim tak bardzo, jak on czekał na okazję do kontaktu z nią. Prawdę mówiąc, czekał do tego stopnia, że prawie każdy wieczór spędzał na słuchaniu jej postukiwań na telegrafie oraz wysyłaniu odpowiedzi. Nigdy dotąd tak bardzo nie cieszyło go czyjeś towarzystwo.
Co jednak, jeśli Panna G. nie okazałaby się taka jak jej obraz, który sobie stworzył w wyobraźni? Nie spodziewał się jakiejś wielkiej piękności, nawet takiej nie chciał. Myślał o młodej kobiecie o znośnej urodzie, która potrafiłaby rozjaśnić jego świat swoim uśmiechem. Której spokojny charakter mógłby ukoić jego duszę po długim dniu. O osobie, której przenikliwe spostrzeżenia na temat życia mogłyby go zaciekawiać i przy której mógłby zapomnieć o nudzie. Jego rozmówczyni okazała się biegła w tych dwóch ostatnich rzeczach. Amos powstrzymywał się jednak od zaproponowania spotkania, ponieważ obawiał się, że telegrafistka mogłaby się mijać z jego wyobrażeniami co do prezentowanych przez nią cech.
Rzeczywistość rzadko kiedy sobie radzi w zestawieniu z fantazją, w którą ktoś włożył wiele serca. Jednak z drugiej strony nie dałoby się ułożyć sobie życia z wyidealizowanym wytworem własnej wyobraźni.
– Zamierzasz tu stać do zachodu słońca – odezwał się znajomy kobiecy głos – czy może wejdziesz i zjesz z nami kolację?
– Rządzisz się, jak zawsze – droczył się Amos.
Jego siostra była o trzy lata młodsza, ale nigdy nie wzbraniała się przed rozstawianiem go po kątach.
Uśmiechnął się, zsiadł z bicykla i podprowadził pojazd do werandy przed domem Lucy.
– Nie wiem, jak Robert z tobą wytrzymuje – dodał.
– Tak samo jak ty – odgryzła się, rzucając w niego ścierką kuchenną, którą trzymała w dłoni.
Z uśmiechem zrobił unik i złapał ścierkę w powietrzu. Lucy miała rację. Zarówno on, jak i Robert kochali ją do szaleństwa. Gdyby było inaczej, Amos nigdy nie pozwoliłby mu się z nią ożenić.
– Mama już jest w środku – oznajmiła Lucy, gdy jej brat wchodził po schodach i trzepnął ścierką w jej spódnicę. Pisnęła i sięgnęła ręką w jego stronę. – Przestań, ty potworze!
Pozwolił jej odebrać sobie ścierkę, po czym zakradł się i pocałował ją w policzek.
– Co na kolację?
– Rybie wnętrzności i małpie móżdżki.
Amos przystanął w otwartych drzwiach i wziął głęboki oddech.
– Mmm. Niesamowite, że takie egzotyczne potrawy pachną zupełnie jak kiełbasa z cebulą.
Lucy trąciła go w ramię. Dzięki równowadze i sprawności, jaką miał wskutek jazdy na bicyklu, nie było to dla niego nic wielkiego, jednak udał, że chwieje się na boki, aby sprawić jej przyjemność.
– I tak nie zwróciłbyś uwagi, co jest do jedzenia, bo jeszcze parę minut temu odpływałeś myślami. Zamiast zadręczać się pytaniami, na które nie masz odpowiedzi, po prostu jedź i się z nią spotkaj.
Amos spiorunował ją wzrokiem.
– Matka obiecała nie wspominać ci, że wypytywałem ją o Harper’s Station.
Jego siostra była zbyt sprytna i miała w sobie zbyt wiele ze swatki, żeby zostawić tak soczysty kąsek jak znajomość z tajemniczą telegrafistką bez zgłębiania tego tematu.
Wzruszyła ramionami.
– I tak się domyślałam. Coraz mniej czasu spędzasz tu po kolacji i zawsze musisz wstąpić do biura w drodze do domu. Jednak nie spodziewałam się, że to potrwa tak długo. – Weszli do holu, a ona dała mu kuksańca w żebra. – Coś mi mówi, braciszku, że jesteś zakochany.
W ustach Amosa już prawie zabrzmiało zaprzeczenie, a na jego kark wpełzła fala gorąca. Całe szczęście mały siostrzeniec ochronił go przed wypowiedzeniem kłamstwa.
– Ujek Mus! Ujek Mus! – Dwulatek rzucił się w jego kierunku z wyciągniętymi rączkami i szerokim uśmiechem.
Amos poczuł, jak ogarnia go miłość. Schylił się, by wziąć malca na ręce.
– Harry! Rety, jaki ty się robisz ciężki! – Udawał, że z trudem podnosi chłopca, stękał i wzdychał. Robili tak każdego wieczora i nie mieli tego dość. Jak można było się oprzeć takiemu entuzjastycznemu powitaniu?
Kiedy już Amos trzymał Harry’ego na rękach, ten od razu złapał za jego okulary. Mężczyzna przestał się bronić przed tym, co było nieuniknione, już jakieś sześć tygodni temu i teraz po prostu na to pozwalał. Tak było łatwiej. Lucy upominała syna i wyciągała okulary spomiędzy jego wilgotnych palców. Amos dmuchał mu na szyję, a chłopczyk zaczynał chichotać i wyrywać się, chcąc znowu stanąć na ziemi. Kiedy maluch w końcu odbiegał, Lucy oddawała bratu okulary. Amos poprawiał oprawki, wycierał szkła, a potem dołączał do reszty rodziny w jadalni.
Dziś jednak siostra nie oddała mu okularów po tym, jak jej synek pobiegł, żeby dawać się we znaki swojej babci. Zatrzymała je, a kiedy Amos popatrzył na nią wymownie, obdarzyła go poważnym spojrzeniem.
– Byłbyś dobrym ojcem, wiesz?
– Lucy… – Potrząsnął głową.
Nie potrzebował tego dzisiaj. Nie po tym, jak stawił czoła Harriet Dexter i jej damom dworu. Jego siostra chciała dobrze, jednak nakłanianie go do ożenku jedynie pogarszało sprawę. Przecież on się nie starał, by pozostać kawalerem.
Dotknęła jego ramienia.
– Ona gdzieś tam jest, Amosie. Kobieta odpowiednia dla ciebie. I będzie do ciebie pasować lepiej, niż byś to sobie wyobrażał. Bóg się tym zajmie. Musisz tylko ją znaleźć.
Amos wydmuchał powietrze, jednocześnie wydając z siebie sarkastyczny śmiech.
– W takim razie zaskakująco dobrze się przede mną ukrywa, siostrzyczko.
Lucy poklepała go po plecach, po czym wyciągnęła w jego kierunku okulary.
– A może szukałeś w niewłaściwych miejscach. – Zrobiła kilka kroków do przodu, po czym odwróciła się, by wygłosić ostatnie słowa: – Może spróbuj w Harper’s Station. Słyszałam, że tam nie brakuje kobiet. – Uśmiechnęła się z przekąsem. – Twoje szanse wzrosną, jeśli wokół nie będzie konkurencji. Jestem pewna, że twoja znajoma telegrafistka kogoś ci poleci.
– O ty… – Amos gwałtownie rzucił się do przodu z gardłowym warknięciem.
Lucy pisnęła i uciekła, pewnie prosto w ramiona męża. Doskonałe schronienie dla obrzydliwie szczęśliwej mężatki.
Jednak jej słowa pozostały mu w głowie, ponaglając go, by zaryzykował i spróbował przekuć wyobrażenia w coś prawdziwego i trwałego. Co najgorszego mogłoby się stać?