Na szlaku zwykłych ludzi - Pietraszkiewicz Łukasz - ebook

Na szlaku zwykłych ludzi ebook

Pietraszkiewicz Łukasz

0,0

Opis

Autor zabiera czytelnika w niezwykłą podróż Drogą świętego Jakuba, podczas której dzieli się swoimi wspomnieniami z okresu dzieciństwa i burzliwej dorosłości.

Camino de Santiago to nie tylko wymagający odporności fizycznej i psychicznej szlak pielgrzymkowy, ale przede wszystkim magiczna wyprawa w głąb siebie. Każdy wędrowiec niesie ze sobą fascynującą historię – o trudnej miłości, stracie lub rozstaniu. Każdy krok oznacza nową lekcję, a przebyte kilometry sprzyjają refleksjom nad sensem życia. Na szlaku Camino nie brakuje jednak radości, śpiewu, muzyki, lokalnych przysmaków i zabawnych anegdot. Pielgrzymi doświadczają po drodze wielu małych cudów – nieoczekiwanych aktów życzliwości, zadziwiających zbiegów okoliczności i momentów olśnienia, które zmieniają ich perspektywę patrzenia na świat.

Książka Na szlaku zwykłych ludzi to opowieść o pokonywaniu własnych granic, odnajdywaniu sensu w cierpieniu i o budowaniu mostów między różnymi kulturami i wyznaniami.

Jest źródłem inspiracji i nadziei dla każdego, kto szuka swojej własnej ścieżki przemiany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 302

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



CARDIFF2024

Copyright © Łukasz Pietraszkiewicz, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być publikowana

wjakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody autora.

Dotyczy to również fotokopii imikrofilmów

oraz rozpowszechniania za pomocą nośników elektronicznych.

Niedozwolone jest także odczytywanie książki wśrodkach

publicznego przekazu bez pisemnej zgody autora.

Projekt okładki: Dominika Caddick

Redakcja: Ada Johnson

Korekta: Katarzyna Dańska

Przygotowanie wersji elektronicznej: Gabriel Wyględacz – Studio Akapit

isbn: 978-83-683430-2-1

Wydanie I, 2024

Firma Wydawnicza DC Books

Szanuj pracę autorów, tłumaczy, redaktorów,

korektorów iwydawców.

Korzystaj tylko zlegalnych źródeł.

Dla Sary,

której światło zgasło zbyt wcześnie,

jednak ona sama pozostanie wieczną iskrą w moim sercu.

Saro – Twoja nieobecność wywołuje we mnie

niewypowiedziany smutek i poczucie ogromnej straty.

Twoje imię będzie zawsze symbolem niezłomnej duchowości i miłości, która trwa poza granicami czasu.

Raduj się, o dobra strażniczko bramy,

która otwierasz wrota raju wiernym!

– Akatyst ku czci Iwierskiej Ikony Matki Bożej

wstęp

Wyznaję prawosławie. Byłem wychowywany zgodnieztą wiarą od najmłodszych lat. Jestem dumny ze swoich korzeni itradycji: sięgają głęboko inierozłącznie splatają się ztożsamością mojej rodziny.

Chciałbym jednak zauważyć, że musiałem dorosnąć do tego, by wyznać swoją wiarę ztakim przekonaniem. Wokresie dzieciństwa idojrzewania moja przynależność religijna stała się źródłem wielu trudnych doświadczeń. Byłem piętnowany ze względu na swoje wyznanie, azdrugiej strony czułem, że muszę stać na straży swojej tożsamości. Zczasem okazało się jednak, że nie jestem wstanie zatrzymać negatywnej fali uprzedzeń, iwpewnym momencie moja wiara została zachwiana. Wkolejnych częściach swoich wspomnień postaram się podzielić tymi przeżyciami, które najgłębiej zapadły mi wpamięć iukształtowały moją duchowość.

Dorastałem na polskiej prowincji, na Podlasiu. Pomimo faktu, że wtym regionie prawosławni stanowili większość społeczeństwa, wczasach, októrych myślę, doświadczali nieprzychylności ibraku zrozumienia. Często spotykałem się zwyzwiskami ikpinami tylko dlatego, że moja rodzina wyznawała ortodoksję. Nawet część krewnych zpowodów ideologicznych określała nas pogardliwie mianem kacapów, odstępców czy ruskich kolaborantów. Te obelgi bardzo bolały. Najtrudniejsze jednak były konfrontacje zgrupkami lokalnych dzieciaków, które bezwstydnie rzucały wnaszą stronę obraźliwe epitety, choć pewnie nawet nie rozumiały znaczenia swych słów. Wynosiły uprzedzenia zdomu, gdzie wrogie nastawienie do wszystkiego, co prawosławne, było im wpajane od najmłodszych lat. Bezmyślnie powtarzały więc zasłyszane od rodziców zwroty, nie zdając sobie sprawy zich raniącej mocy. Zachowanie młodych było smutnym odzwierciedleniem nietolerancji igłęboko zakorzenionych uprzedzeń, które przesączały się zpokolenia na pokolenie. Te dzieciaki, same będąc ofiarami przekonań swych najbliższych, stawały się narzędziami przenoszenia tej negatywnej energii dalej. Pamiętam, że za każdym razem, gdy nieprzyjemne sytuacje miały miejsce, odczuwałem bolesny przeskok zdumy wynikającej zmojej wiary na zdziwienie, że spotyka się ona ztaką nieprzychylnością ze strony katolików. Dla małego chłopca było to bardzo trudne doświadczenie.

Choć różnice rytualne między prawosławiem akatolicyzmem są niewątpliwe, należy je interpretować przez pryzmat długiej tradycji igłębokiej wiary, nie zaś powierzchownych uprzedzeń, które tylko sieją zamęt. Zarówno katolicy, jak iprawosławni są przecież częścią wspólnoty chrześcijańskiej, ich podstawy wiary są takie same. Zawsze wolałem patrzeć na ludzi pod kątem tego, co ich łączy, anie dzieli, ale na potrzeby tej książki spróbuję odnieść się do rozbieżności między tymi dwoma wyznaniami.

Wydaje mi się, że wielu znas zapomniało obardzo istotnym fakcie. Przecież kiedyś nasze religie były jednością. Już wtedy narastające przez wieki różnice teologiczne, kulturowe oraz polityczne wkońcu doprowadziły do rozłamu, ajego konsekwencje są widoczne do dziś. W1054 roku doszło do wielkiej schizmy, która podzieliła Kościół na dwie odrębne tradycje: katolicką na Zachodzie iprawosławną na Wschodzie. Kościół, przez ponad tysiąc lat stanowiący jedność, rozpadł się na dwie tradycje – katolicką iprawosławną. Wiele osób uważa, że to właśnie prawosławie najlepiej zachowało pierwotne formy liturgii iduchowości wczesnego chrześcijaństwa.

Do podstawowych różnic między Kościołami prawosławnym akatolickim należy stosowanie innego kalendarza. Wprzeciwieństwie do katolików, uktórych obowiązuje kalendarz gregoriański, prawosławni wyznaczają daty świąt liturgicznych przez kalendarz juliański. To dlatego obchody Bożego Narodzenia czy Wielkanocy przypadają na odmienne terminy, co niekiedy prowadzi do nieporozumień.

Często spotykam się zprzekonaniem, że prawosławni nie czczą Matki Bożej. Nic bardziej mylnego! Kult Bogurodzicy wprawosławiu jest nie tylko obecny, ale stanowi jeden zfundamentów wiary ipobożności. Wmoim rodzinnym domu od zawsze wisiały ikony przedstawiające Maryję.

Dla każdego, kto choć raz odwiedził prawosławną cerkiew, oczywiste jest, jak wielką rolę odgrywa wniej Matka Boża. Wnętrze świątyni jest bogato zdobione ikonami, wśród których wizerunki Bogurodzicy zajmują poczesne miejsce. Na ikonostasie, czyli ozdobnej ścianie oddzielającej nawę od prezbiterium, zawsze znajduje się ikona Maryi. Co więcej, nad carskimi wrotami, centralnymi drzwiami ikonostasu, niezmiennie wisi jej wizerunek. Warto wtym miejscu dodać, że ikonostas zawiera zazwyczaj troje drzwi: centralne carskie wrota oraz dwa boczne przejścia, aikony na nim są ułożone według ściśle określonego porządku, reprezentującego hierarchię świętych iważne wydarzenia zhistorii zbawienia.

Mówiąc okulcie maryjnym wprawosławiu, nie sposób pominąć niezwykłego przypadku ikony Matki Bożej Częstochowskiej, czyli Czarnej Madonny. Chociaż znajduje się ona wkatolickim sanktuarium na Jasnej Górze, jej korzenie sięgają tradycji prawosławnej. Istnieje wiele przekazów na temat historii tego obrazu. Zgodnie zjedną znich ikona została namalowana przez świętego Łukasza Ewangelistę na blacie stołu, przy którym jadała Święta Rodzina wNazarecie, wdomu Maryi. ZJerozolimy obraz wywieziono do Konstantynopola ipodarowano księciu ruskiemu – Lwu. Stamtąd Czarna Madonna trafiła do Lwowa iznalazła się wrękach księcia Władysława II Opolczyka, który zabrał ikonę do Polski iprzekazał ją mnichom zJasnej Góry. Chciał wten sposób zabezpieczyć ją przed zniszczeniem przez pogańskich Tatarów. Zanim jednak do tego doszło, wizerunek Matki Bożej zDzieciątkiem był otaczany czcią wKościele wschodnim. Styl ikony jasnogórskiej jest typowy dla bizantyjskiej tradycji ikonograficznej. Matka Boża jest ukazana wtypie hodegetrii (zgreckiego – „wskazująca drogę”), charakterystycznej dla wschodniego sposobu przedstawiania Maryi. Na jej twarzy widać dwa pionowe cięcia, co również nawiązuje do tradycji prawosławnej, zgodnie zktórą ikony często noszą ślady historycznych wydarzeń. Ikona Matki Bożej Częstochowskiej stanowi swoisty most między tymi tradycjami, przypominając owspólnych korzeniach ijednoczącej roli Maryi wchrześcijaństwie.

Drugim ważnym zarzutem przeciwko prawosławiu jest stwierdzenie, że używamy „połamanego” krzyża. To przekonanie wynika zniewiedzy. Prawosławny krzyż ośmioramienny, nazywany również krzyżem rosyjskim, ma wprawdzie nachylone ramiona, ale jest to celowy zabieg, który podkreśla symbolikę. Pionowa belka upamiętnia mękę Chrystusa, górna poprzeczna reprezentuje napis „król żydowski”, dolna zaś była przeznaczona na stopy Zbawiciela podczas ukrzyżowania. Pochylone kształty są teologiczną aluzją do dobrowolnego zstąpienia Syna Bożego na ziemię dla odkupienia ludzkości. Krzyż ten wżadnym razie nie jest więc „złamany”, wręcz przeciwnie. Jest on przepełniony głęboką symboliką ofiary Chrystusa za nas, ludzi.

Zmojego punktu widzenia zarówno kult Maryi, jak iunikatowa forma krzyża nie świadczą oherezji, lecz oróżnorodności wdoświadczaniu wiary.

Symbolika prawosławnej tradycji znajduje swój wyraz wkażdym elemencie liturgii iobrzędowości. Doniosłe znaczenie ma gest błogosławieństwa iżegnania się, wykonywany trzema palcami – kciukiem, wskazującym iśrodkowym. Wistocie jest to wymowne wyznanie prawosławnej doktryny. Trzy połączone palce symbolizują samą Trójcę: Ojca, Syna iDucha Świętego, trzy współistotne Osoby, które, jak wiemy, tworzą jednego Boga. Dwa pozostałe palce – serdeczny imały – są zgięte. Przypominają nam odwóch naturach Chrystusa – boskiej iludzkiej. Ten gest ma swoje źródła wfundamentach naszej wiary, ponieważ nawiązuje do słów Jana Ewangelisty: „Gdyż trzej są Ci, którzy świadczą wNiebie: Ojciec, Słowo iDuch Święty; aCi trzej są jednym”.

Wmłodości byłem wielokrotnie świadkiem nagonek iprzemocy psychicznej wobec prawosławnych. Nasze święta itradycje stanowiły przedmiot drwin. To poczucie prześladowania ze względu na wiarę pozostawiło we mnie głęboką ranę.

Wspominając tamte czasy, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że moje początkowe przekonanie ołatwości pokonania różnic między prawosławnymi akatolikami było naiwne. Każde spotkanie zprzedstawicielami drugiego wyznania uświadamiało mi głębię podziałów, które przez wieki narosły między naszymi społecznościami.

Pamiętam, jak podczas jednej zpielgrzymek do monasteru wJabłecznej usłyszałem gorzkie słowa starszego mnicha ołacinnikach, jak nazywał katolików. Zdrugiej strony mój przyjaciel katolik opowiadał mi okazaniu, wktórym ksiądz przestrzegał przed „schizmatykami ze Wschodu”. Sam, uczestnicząc we mszy świętej na Jasnej Górze, usłyszałem podczas kazania słowa, które mnie zabolały. Ksiądz nazwał prawosławie sektą. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy wogóle istnieje szansa na osiągnięcie wzajemnego szacunku itolerancji między wyznaniami, tym bardziej że niektórzy duchowni iwierni zobu stron wciąż podsycali uprzedzenia, zamiast krzewić wiarę opartą na miłości izrozumieniu. Wydawało się, że dla wielu osób łatwiejsze było definiowanie własnej tożsamości religijnej poprzez przeciwstawianie się „tym drugim” niż przez pogłębianie własnej duchowości.

Zczasem uświadomiłem sobie, że te podziały często wynikały zniewiedzy istrachu przed nieznanym. Organizowane sporadycznie wspólne wydarzenia religijne dawały nadzieję na zmianę. Pamiętam wzruszenie, jakie ogarnęło mnie, gdy zobaczyłem katolickiego księdza iprawosławnego duchownego, modlących się razem podczas ekumenicznego nabożeństwa. Droga do prawdziwego pojednania wydawała się jednak wciąż odległa. Zrozumiałem, że to zadanie na pokolenia – wymagające cierpliwości, otwartości igotowości do szczerego dialogu.

Kiedy sam zostałem ojcem, martwiłem się, że również moje dzieci doświadczą nietolerancji wzwiązku ze swoją przynależnością religijną. Zauważyłem jednak – zulgą iradością – że moje córki nie muszą już borykać się zuprzedzeniami; społeczeństwo stało się bardziej otwarte. Dziewczyny uczą się wkatolickich instytucjach, ale nigdy nie poczuły się tam wyobcowane czy odrzucone. Wręcz przeciwnie, mogą zdumą mówić oswoim prawosławnym wyznaniu inie mają żadnych rozterek związanych ztożsamością religijną.

Znadzieją obserwuję także pozytywne zmiany wrelacjach między Kościołem prawosławnym akatolickim wPolsce. Świadomość, że te dwie wielkie tradycje chrześcijańskie znajdują wspólny język izbliżają się do siebie, jest niezwykle budująca. Dostrzegam coraz więcej inicjatyw ekumenicznych, wspólnych modlitw idialogu teologicznego. Hierarchowie obu Kościołów spotykają się, rozmawiają iszukają tego, co łączy, zamiast skupiać się na różnicach. Wydaje mi się, że jesteśmy świadkami historycznych zmian, które mogą przynieść wiele dobrego dla całego chrześcijaństwa. Powinniśmy bezustannie dążyć do budowania mostów między wyznaniami. To trudne zadanie, ale wierzę, że możliwe. Bo czy nie oto właśnie chodzi wprawdziwej wierze: omiłość, zrozumienie iakceptację drugiego człowieka, niezależnie od tego, wjakiej świątyni się modli?

Moja matka została wychowana wkatolicyzmie, ojciec zaś wyniósł prawosławny obrządek zpoważanej rodziny. Każdy może sobie wyobrazić, jak trudne były rozmowy przy rodzinnym stole, gdy temat religii nieuchronnie prowadził do gorących sporów. Dziadek, gorliwy prawosławny, nie mógł zrozumieć, dlaczego mój tato ożenił się zkatoliczką. Zkolei rodzina ze strony matki, przywiązana do katolicyzmu, zrezerwą odnosiła się do moich opowieści opięknie liturgii prawosławnej.

Dziadek zdumą wspominał, że wrodzinie było aż trzynastu prawosławnych duchownych. Wnaszym domu więc cały czas ścierały się te dwie niby bliskie, ajednak bardzo odległe tradycje. Można powiedzieć, że wychowywałem się wdwóch światach: katolicyzmie matki i– jeszcze wtedy tajemniczym iniezrozumiałym dla mnie – prawosławiu rodziny ze strony ojca. Gesty związane zobrzędami religijnymi były po prostu częścią rytuału, którego znaczenia na razie nie pojmowałem: należały do skomplikowanego świata dorosłych. Dopiero po latach odkryłem, że odgrywają istotną rolę wbudowaniu więzi wspólnoty iwyrażaniu wiary.

Pomimo tego, że rodzina ze strony ojca była głęboko zakorzeniona wprawosławiu, nikt nie zadał sobie trudu, by wyjaśnić mi sens tradycji iobrządków, jakie tam obowiązywały. Zamiast tego wymuszano na mnie bezmyślne odgrywanie przypisanej mi roli.

Jeśli mam być szczery, łatwiej było mi przyswoić modlitwę różańcową zkatolicyzmu, niż pojąć znaczenie prawosławnych rytuałów. Dla młodego chłopca, który nie opanował jeszcze wstopniu zaawansowanym języka ojczystego, liturgia po staro-cerkiewno-słowiańsku wybrzmiewała obco.

Pamiętam, jak niezręcznie się czułem, podchodząc do batiuszki po nabożeństwie, by ucałować jego dłoń. Dodam, że „batiuszka” to potoczne, choć pełne szacunku określenie prawosławnego księdza, używane głównie wtradycji rosyjskiej iukraińskiej. Dosłownie znaczy „ojczulek” ipodkreśla rolę kapłana jako duchowego ojca wspólnoty.

Nie wiedziałem wtedy, że gest całowania dłoni kapłana symbolizuje szacunek dla kapłaństwa ibłogosławieństwa, które duchowny przekazuje wiernym.

Podobnie było zkłanianiem się przed batiuszką. Obserwowałem, jak dorośli to robią, inaśladowałem ich, nie rozumiejąc głębszego znaczenia tego gestu. Dopiero zczasem nauczyłem się, że to wyraz pokory iuznania duchowego autorytetu.

Pamiętam dokładnie sytuację, podczas której na rozkaz dziadka musiałem uklęknąć przed odwiedzającym nasz dom batiuszką ipocałować go wrękę. Miałem wtedy niecałe dziesięć lat iczułem się potwornie upokorzony tym gestem. Pomimo młodego wieku byłem już jednak przyzwyczajony do poniżających sytuacji. Dziadek, jako syn prawosławnego kapłana, wychowywał ten gorszy sort wnuków, do których należałem, bardzo surowo irestrykcyjnie. Uważał, że tak należy okazywać szacunek tradycji. Nigdy nie miałem odwagi spytać go wprost, czym zawiniliśmy, że aż tak nas nie lubił. Dzisiaj już to wiem: między innymi chodziło ouprzedzenia wyznaniowe. Pomimo tego, iż ochrzczono nas wcerkwi, dla niego nadal byliśmy wpołowie katolikami.

– Na kolana! – zagrzmiał dziadek groźnie, gdy próg domu przekroczył wysoki kapłan zbujną brodą. – Ateraz całuj wrękę! – dodał, na siłę pochylając moją głowę.

Zrobiłem to, choć ze wstydu płonęły mi policzki. Jakby tego było mało, następnie rozkazał mi iść do kuchni ipomóc babci wprzygotowaniu poczęstunku. Poczułem się jak służący.

Dziadek miał zbyt radykalne istaroświeckie poglądy, by dostrzec urazę wmoich oczach. Jego zachowanie bardzo mnie zraniło izniechęciło, choć zdawałem sobie już wtedy sprawę, że tak właśnie wyglądało życie wnaszej rodzinie. Musiałem się bezwzględnie podporządkowywać nakazom izwyczajom, bez dyskusji, by nie wywołać kolejnej scysji między rodzicami idziadkiem czy też nim ababcią. Obraza tradycji była niewybaczalna, azasady rodzinnego kodeksu honorowego – nienaruszalne. Dziadek nie lubił sprzeciwów, nie tolerował kwestionowania jego reguł.

– Nic niewarte dno! Trzeba go nauczyć szacunku – burczał, popychając mnie wstronę kuchni.

Potknąłem się owysoki próg, który oddzielał mały, lecz przytulny pokój gościnny od jadalni.

– Oferma! – skwitował to dziadek imachnął lekceważąco ręką.

Wyobrażam sobie, jak bardzo niezręczna ikrępująca mogła okazać się tamta sytuacja dla batiuszki ijego żony – przecież byli świadomi mojego dyskomfortu iupokorzenia. Sami mieli dzieci, także wmoim wieku. Zapewne rozumieli zatem chłopca, którego zmuszono do staroświeckiego, kompletnie niezrozumiałego dla niego gestu.

Muszę jednak przyznać, że wolałem iść do kuchni, aniżeli siedzieć zdziadkiem przy stole iprzytakiwać każdemu jego słowu. Babcia zawsze potrafiła mnie pocieszyć. Jednak zciekawością przysłuchiwałem się zukrycia rozmowie dziadka zbatiuszką ijego żoną. Dowiedziałem się wtedy wielu interesujących rzeczy ożyciu prawosławnego kapłana.

Batiuszka opowiadał, że od początku swojej posługi borykał się ztrudnymi momentami iniezrozumieniem ze strony społeczeństwa. Wspominał, jak prowadząc swoje dzieci za rękę do przedszkola czy szkoły, niejednokrotnie spotykał się zdezaprobatą ipotępiającymi spojrzeniami mijających ich ludzi. Jeszcze bardziej problematyczne okazywały się sytuacje, gdy ktoś widział go idącego za rękę lub pod rękę zżoną, gdy akurat miał na sobie sutannę. Batiuszka opowiadał ze smutkiem okonsternacji, którą ten widok wywoływał uprzechodniów, co często prowadziło do otwartej krytyki.

Żona batiuszki dodała, że wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy ztego, że wKościele prawosławnym duchowny, zanim zostanie wyświęcony, musi się ożenić. Ta zasada jest fundamentalną różnicą wporównaniu zKościołem katolickim iczęsto prowadzi do nieporozumień wspołeczeństwach, wktórych prawosławie nie jest dominującym wyznaniem.

Dziadek, słuchając tych opowieści, kiwał ze zrozumieniem głową. On sam, będąc synem batiuszki, doświadczał podobnych reakcji ze strony sąsiadów iznajomych. Zauważył, że życie prawosławnego księdza, mimo że pełne radości zposługi, niesie ze sobą wiele wyzwań społecznych.

Batiuszka wyznał, że trudno było mu początkowo godzić role ojca, męża iduchownego. Szybko jednak zrozumiał, że posiadanie rodziny nie umniejsza jego oddania Bogu iwspólnocie, awręcz przeciwnie – pomaga mu lepiej rozumieć problemy iradości zwykłych ludzi.

Tamtego dnia uświadomiłem sobie, że za sutanną ibrodą batiuszki kryje się człowiek zkrwi ikości, ktoś, kto ma takie same radości itroski jak inni, ale dodatkowo niesie na barkach odpowiedzialność za duchowe przewodnictwo wswojej wspólnocie.

Batiuszka był człowiekiem światłym, dobrym iwrażliwym, bo podczas kolejnych wizyt wnaszym domu starał się zapobiegać kłopotliwym sytuacjom. Zawczasu wyciągał do mnie rękę ito on pierwszy całował mnie wgłowę wwyrazie czystej ojcowskiej miłości ibłogosławieństwa. Wten sposób chronił mnie przed poczuciem poniżenia, asiebie – przed zakłopotaniem. Gestom tym towarzyszyły uprzejma prośba oherbatę ipodziękowanie za gościnę. Batiuszka pokazywał wten sposób, że kapłan to ktoś, kto kieruje się nie tylko tradycją czy zwyczajem, ale przede wszystkim szczerą wiarą, miłosierdziem iszacunkiem dla drugiej osoby.

Żałowałem, że dziadek nie poszedł wjego ślady.

Jak już wcześniej wspomniałem, jako mały chłopiec czułem się wprawosławiu zagubiony. Wrzucono mnie wświat rytuałów iobyczajów, które zdawały się nie mieć sensu. Musiało minąć wiele lat, zanim zacząłem rozumieć znaczenie wiary itradycji. Dopiero wtedy misterium nabożeństw stało się autentycznym przeżyciem izwiązało mnie ze świętym przekazem – było wyrazem tego, wco wierzyłem.

Pojawienie się nowego kapłana wnaszej rodzinnej cerkwi okazało się dla mnie przełomowym momentem. Kiedy ojciec Jarosław rozpoczynał odprawianie liturgii przed ikonostasem, wszystko nabierało większego znaczenia. Moją uwagę przykuwał nie tylko młody wiek duchownego, lecz przede wszystkim powaga ipobożność, zjakimi celebrował nabożeństwo. Nie mogłem oderwać wzroku od tego pokornego człowieka. Wpatrywałem się wniego, wsłuchując uważnie wkażde wypowiadane przez niego słowo. Aon nagle sprawił, że odmawiane wstarym języku liturgicznym modlitwy nabrały dla mnie zupełnie nowego znaczenia igłębi. Każdy gest kapłana, każda jego modlitwa formułowana wdotychczas niezrozumiałym języku, każdy dźwięk dzwonu izapach kadzidła nakreślały ścieżkę, która prowadziła wprost do mojego serca iumysłu. Zrozumiałem ich znaczenie. Po raz pierwszy wżyciu zacząłem także pojmować ich prawdziwy sens. To ojciec Jarosław swoją otwartością iszczerą pobożnością otworzył moje serce na prawdziwą prawosławną duchowość. On tchnął wnią nowe życie po latach obojętności iprzymusu. To on pozwolił mi na nowo odkryć naszą rodzinną wiarę. Wiarę, októrej tak mało wiedziałem.

Od zawsze byłem wędrownikiem. Sytuacja wdomu mnie przytłaczała, dlatego szukałem ukojenia poza jego ścianami. Jako dziecko często wychodziłem na zewnątrz, zanim jeszcze zaczęło świtać. Wracałem późno wieczorem znadzieją, że zasnę wswoim łóżku. Niestety, moje marzenia rzadko się spełniały. Na szczęście włazience, oddzielonej od toalety cienką ścianką, znajdowała się niewielka żeliwna wanna. Stała się moją oazą, jedynym miejscem wcałym domu, gdzie czułem się bezpieczny. Dla większego komfortu układałem na dnie stertę swoich ubrań, co do rana pozwalało mi uniknąć siniaków na ciele. Nikogo nie interesowało, dokąd chodziłem ico robiłem, czy byłem bezpieczny iczy coś jadłem.

Kiedy usłyszałem, że ojciec Jarosław organizuje pielgrzymkę na Świętą Górę Grabarkę, wiedziałem, że muszę być jej częścią. Miałem kilkanaście lat, szukałem jakiejkolwiek wymówki, by wyrwać się choć na chwilę zdusznego domu. Siedmiodniowa wędrówka stanowiła dla mnie wymarzony pretekst. Nie zastanawiałem się wtedy nad duchowym wymiarem tej wyprawy. Tak naprawdę nie miałem pojęcia, czego się spodziewać. Ajednak to właśnie tamta pierwsza, niemal przypadkowa pielgrzymka pod skrzydłami wyjątkowego przewodnika duchowego zmieniła bieg mojego życia.

Opresja ityrania ze strony ojca sprawiały, że zdnia na dzień kurczyłem się wsobie. Zrozumiałem, że tak dalej być nie może. Musiałem podjąć radykalne decyzje, póki nie było za późno. Myśl oucieczce pojawiała się już od najmłodszych lat, wiedziałem, że to tylko kwestia czasu iosiągnięcia pełnoletności. Desperackie pragnienie, by zacząć wszystko od nowa, popchnęło mnie do działania. Wolność to możliwość pędzenia przed siebie bez żadnych ograniczeń. Nie mogłem zostać wswoim miasteczku na Podlasiu, gdzie wszyscy śledzili każdy mój krok. Nie chciałem się codziennie budzić zuczuciem beznadziei, zwrażeniem, że zostałem uwięziony wklatce, bez możliwości ucieczki iwiary wbezpieczne jutro.

System panujący wPolsce mnie zniszczył, aludzie doprowadzili do pogorszenia mojego stanu psychicznego. Jednak wgłębi duszy wciąż tlił się płomyk nadziei na lepszą przyszłość. Zerwanie ztoksycznym środowiskiem wymagało ode mnie dużej odwagi. Wiedziałem jednak, że muszę to zrobić dla samego siebie. Pozostawiłem więc za sobą cały swój dotychczasowy świat – opuściłem rodzinne strony iwyruszyłem wdrogę.

Wposzukiwaniu nowego początku wyemigrowałem do Londynu. Tam rozpocząłem nowe życie, wolne od opresji iszkodliwych więzów przeszłości. Gdy tylko dotarłem na miejsce, poczułem się zregenerowany, wpełni sił. Uczyłem się wszystkiego od nowa. Znowu potrafiłem marzyć, realizowałem swoje ambicje. Londyn stał się moim azylem, był początkiem drogi do tak upragnionej przeze mnie wolności. Dałem się oczarować urokowi nowego życia, które całkowicie mnie pochłonęło. Pomimo uwolnienia się od lęku ikoszmaru dzieciństwa wciąż jednak towarzyszyło mi uczucie niepewności. Łatwo było przyciągnąć moją uwagę, jednocześnie ja sam pragnąłem być zauważony, co często przesłaniało mi jasny osąd sytuacji. Wiele osób żerowało na mojej energii, aja często zapominałem, że własne zapasy energetyczne się wyczerpują.

Miasto oferowało mi wiele możliwości rozrywki ibeztroskiego życia, co początkowo wydawało się niezwykle atrakcyjne iekscytujące. Jednak zbiegiem czasu zacząłem odczuwać, że ten styl życia nie przynosi mi już satysfakcji. Po kilkunastu latach intensywnego korzystania zuroków metropolii doszedłem do wniosku, że Londyn stał się dla mnie miastem rozpusty. Zacząłem postrzegać swoje dotychczasowe życie jako moralnie wątpliwe lub duchowo puste.

Przez wiele lat poszukiwałem osoby, zktórą mógłbym stworzyć dobrą relację. Dzięki poprzednim rozczarowaniom irozstaniom nauczyłem się wiele osamym sobie, atakże otym, na czym tak naprawdę polega związek. Za sprawą tych doświadczeń byłem gotowy na prawdziwą, dojrzałą miłość. Wkońcu udało mi się zbudować głęboką więź zosobą, która wpełni rozumie iakceptuje mnie takiego, jakim jestem. Moja relacja zżoną wykracza poza powierzchowne gesty, opiera się na wzajemnym zaufaniu, szacunku iemocjonalnej bliskości. Po wielu porażkach dotarłem do miejsca, wktórym czuję się bezpiecznie.

Wszystkie wcześniejsze niepowodzenia nabrały zupełnie nowego znaczenia, okazały się niezbędnymi krokami na drodze do osiągnięcia czegoś wyjątkowego. Zdaję sobie sprawę, że potrzeba dużej odwagi, by pokochać mężczyznę naznaczonego bolesną przeszłością, wielokrotnie złamanego iprzesadnie upartego. To dzięki mojej żonie ograniczyłem prędkość, zjaką żyłem. Udało jej się mnie nieco poskromić, choć nadal dysponowałem swobodą, dzięki której mogłem się realizować.

Pierwsza córka pojawiła się zaraz po ślubie. Zdzieckiem na ręku uczyłem się łaciny – podchodziłem do niej kilkanaście razy! – iukończyłem studia.

Podjęcie decyzji oopuszczeniu Londynu było trudne, ale wiedziałem, że to konieczny krok. Miałem przeczucie, że zmiana miejsca zamieszkania przyniesie pozytywną odmianę także wżyciu moim imojej rodziny. Zdnia na dzień, bez znajomości języka ina wariackich papierach wyjechaliśmy do Barcelony. Sprawdziłem się jako nauczyciel. Pokochałem stolicę Katalonii do tego stopnia, że każde inne miasto przestało mnie zachwycać.

Samo piękno Barcelony nie wystarczało jednak, abyśmy mogli tam godnie żyć. Po kilku latach nieudanych prób znalezienia stałej pracy musieliśmy podjąć smutną decyzję opowrocie do Anglii.

Dostałem się do programu Top Model UK, byłem najstarszym uczestnikiem. Otrzymałem kilka ciekawych propozycji, ale modeling mnie nie rozpieszczał. Wszystko ma swoją cenę, aja nie za wszystko byłem wstanie zapłacić. Odkryłem, że tylko praca wszkole dawała mi satysfakcję, wżadnym innym miejscu nie czułem się spełniony zawodowo.

Wkrótce zostałem zaproszony do współpracy przy organizacji wyborów Miss Polski Wielkiej Brytanii iIrlandii. Spełnianie marzeń buduje. Zradością obserwowałem kobiety, które decydując się na udział wkonkursie, wyszły zukrycia, pozbyły się masek, jakie założyło im życie, apotem błyszczały na salonach jak najszlachetniejsze brylanty.

Wkrótce doszli Misterzy imiędzynarodowy konkurs Miss Generation. Współpraca ze świetnym zespołem iwspółtworzenie wydarzeń polonijnych do dziś daje mi wiele satysfakcji.

Po dziewięciu latach małżeństwa pojawiła się druga córka, która wywróciła naszą uporządkowaną egzystencję do góry nogami. Po jakimś czasie życie naszej czteroosobowej rodziny znów wróciło na stabilny iprzewidywalny tor.

Wydawało się, że nic nie jest wstanie mnie zaskoczyć. Jak bardzo się myliłem!

To był zwykły dzień. Nie miałem żadnych złych przeczuć. Znajdowałem się kilkaset metrów od domu, kiedy kierowca innego pojazdu wjechał wtył mojego auta. Nie stało mi się nic poważnego, skończyło się na wstrząśnieniu mózgu. Samochód miał jedynie uszkodzony zderzak. Wszpitalu, odziwo, przeprowadzono jednak sporo badań, między innymi wykonano prześwietlenie głowy, odcinka szyjnego ipleców, ale szybko wypuszczono mnie do domu.

Po kilku dniach wezwano mnie na wizytę do przychodni. Zacząłem się martwić, że wydarzyło się coś niedobrego.

– Znaleźliśmy niepokojące zmiany na kręgosłupie – powiedziała na dzień dobry pani doktor.

Nie odezwałem się. Byłem bardzo rozkojarzony. Rozglądałem się po skromnie urządzonym gabinecie, rozpaczliwie szukając czegoś, na czym mógłbym skupić uwagę.

– Musimy zrobić serię badań. Zaczniemy od krwi.

Lekarka unikała kontaktu wzrokowego ze mną, jakby mówiła do ściany. Nie pamiętam, co sobie wtedy myślałem. Nic nie miało sensu. Przecież lekarze wtej przychodni wiedzieli, że od lat mam problemy zplecami. Powiedzmy, że były bolesną pamiątką zdzieciństwa.

– Czy wpana rodzinie występuje historia nowotworowa? – spytała nieoczekiwanie kobieta.

Wkońcu spojrzała mi woczy.

Przestraszyłem się. Boże, mam raka!, pomyślałem. Przecież to koniec! Właśnie dostałem wyrok śmierci.

Wgłowie krążyły nieprzyjemne myśli, oczami wyobraźni widziałem już swój pogrzeb, anawet uroczystości ślubne moich córek – beze mnie. Nie pamiętam, co było później.

Przez jakieś sześć miesięcy byłem wrakiem człowieka. Targały mną silne emocje, ślepo godziłem się na wszystko, co mi zaproponowano. Zapobiegawcza chemia wyniszczyła mój organizm do tego stopnia, że nie byłem wstanie przebiec nawet kilometra, aprzecież przed diagnozą wcztery godziny ukończyłem maraton londyński.

Po jakimś czasie coś zaczęło mi nie grać. Wyniki krwi były zbyt dobre na nowotwór. Zacząłem przeczuwać, że zaszła jakaś straszliwa pomyłka. Po najdłuższych sześciu miesiącach swojego życia oprzytomniałem.

Zdecydowałem się na wyjazd do Warszawy, czując, że tylko tam otrzymam odpowiedzi na dręczące mnie pytania na temat zdrowia. Niezwłocznie wykonano rezonans magnetyczny, aja zniepokojem oczekiwałem na wyniki. Gdy wreszcie trzymałem wrękach opis badania, kamień spadł mi zserca. Przyczyna moich zmartwień, naczyniaki na kręgosłupie, rzeczywiście mogły potencjalnie przekształcić się wzłośliwe zmiany, ale na szczęście wtym stadium nie były groźne.

Doświadczenie ulgi było jednak przedwczesne. Podczas dokładniejszej analizy wyników odkryłem, że badanie wykazało również zmiany na prostacie. Ta informacja była dla mnie szokiem. Lekarze jednoznacznie orzekli okonieczności natychmiastowego leczenia.

To był trudny okres, pełny obaw iniepewności. Wiedziałem, że nie mogę się poddać. Musiałem stawić czoła tej próbie zcałą swoją siłą ideterminacją. Rozpocząłem terapię, starając się zachować pozytywne nastawienie, mimo że każdy dzień dostarczał nowych wyzwań.

Leczenie okazało się skuteczne wstu procentach, co przyniosło mnie icałej naszej rodzinie ogromną ulgę. Czułem jednak silną potrzebę odreagowania ostatnich miesięcy. Byłem kłębkiem nerwów. Musiałem dokonać zmiany wswoim życiu. Postanowiłem, że zrobię coś, czego od dawna nie robiłem. Po wielu latach wyruszyłem wswoją drogę, by odnaleźć nie tylko stracony czas, lecz także zmierzyć się ztym, co mnie ciągle doganiało – zprzeszłością. To była wyjątkowa wyprawa. Do końca świata, apotem do gwiazd…

Zabiorę Was wpodróż zSaint-Jean-Pied-de-Port do Santiago – amoże trochę dalej? – na niezwykły szlak zwykłych ludzi. To dzięki nim moje problemy stały się mniejsze. Nauczyłem się patrzeć na świat przez inny pryzmat. Życiowe rozterki już nie rozdzierają mojej duszy. Każdy zpielgrzymów nauczył mnie czegoś innego. Wtym miejscu chciałbym zwrócić się bezpośrednio do współtowarzyszy mojej pierwszej wędrówki Drogą Świętego Jakuba: zcałego serca dziękuję Wam za inspirację iniezapomniane chwile. Jesteście częścią mojego Camino.

Wtej chwili nie ma dla mnie nic piękniejszego niż możliwość opowiedzenia Wam, drodzy Czytelnicy, niesamowitych historii ludzi, których spotkałem wczasie drogi.

Przenieście się ze mną na wyjątkową wędrówkę Camino de Santiago, które zaserwuje Wam nie tylko fizyczne wyzwania, ale również uwolni wWas wewnętrznego podróżnika na drodze do poznania samego siebie. Dzięki prostocie życia ispokojowi umysłu można uciec od chaosu ipędu codzienności. Odkryjmy wspólnie magię Camino, łącząc się ponownie ztym, co naprawdę ważne. Mam nadzieję, że pozostawię niezatarty ślad wtych, którzy wyruszą wraz ze mną tą niezwykłą ścieżką. Na mistycznym szlaku każdy odnajdzie zagubioną cząstkę siebie.

Kto choć raz wżyciu odbył pielgrzymkę, pozostaje pielgrzymem już na zawsze – uświadomiłem to sobie wpełni dopiero po ukończeniu mojej pierwszej wędrówki do Santiago de Compostela. Droga Świętego Jakuba, znana również jako Camino de Santiago, jest jednym znajsłynniejszych chrześcijańskich szlaków pielgrzymkowych. Przez ponad tysiąc lat ludzie zcałego świata podążają przez północną Hiszpanię, pokonując pięćsetmilowy odcinek, aby dotrzeć do sanktuarium świętego Jakuba Apostoła wSantiago de Compostela. Ta historyczna trasa stała się dla mnie pierwszym prawdziwym doświadczeniem pielgrzymowania wdorosłym życiu. Pomimo wcześniejszych krótkich wycieczek ocharakterze religijnym czy duchowym dopiero Camino wpełni ukazało mi istotę igłębię samej idei pątnictwa. Wielodniowa wędrówka, wyczerpująca fizycznie ipsychicznie, przepleciona licznymi spotkaniami irozmowami, pozwoliła mi doświadczyć czegoś wyjątkowego. Zrozumiałem, że pielgrzymka to nie tylko przemierzanie szlaku, ale także wewnętrzna podróż, pozwalająca na wyciszenie, refleksję iotwieranie się na to, co duchowe.

Właśnie tam, na ścieżkach Camino de Santiago, poczułem niepowtarzalną więź łączącą pątników. Niezależnie od początkowego celu, motywacji czy wyznawanej religii każdy znas stawał się częścią większej wspólnoty podążającej tą samą drogą. Towarzyszyło nam poczucie jedności, wzajemnego zrozumienia iwsparcia na każdym kroku. Dlatego też po powrocie czułem, że stałem się kimś więcej niż tylko uczestnikiem wydarzenia. Byłem pielgrzymem wnajgłębszym tego słowa znaczeniu.

Według legendy szczątki świętego Jakuba zostały odkryte wSantiago wdziewiątym wieku. Wyprawy ocharakterze religijnym były powszechną praktyką również wodległych czasach. Teraz ludzie wędrują zróżnych powodów, istnieje też wiele różnych szlaków prowadzących do Santiago zkażdego zakątka ziemi. Pielgrzymowanie to przede wszystkim głęboko duchowe doświadczenie. Wdzisiejszych czasach, mimo postępu technologicznego izmieniającego się świata, pielgrzymi kontynuują wielowiekową tradycję, wyruszając wdrogę wposzukiwaniu czegoś więcej niż tylko zmiany otoczenia.

Oczywiście są też itacy, którzy idą tam dla rozrywki, aszlak traktują jako sposób na przygodę. Przeważają jednak ludzie wędrujący wcelu znalezienia nowej perspektywy wtrudnych momentach życia.

Camino to także zanurzenie się wkulturze ihistorii, kosztowanie lokalnych przysmaków iwina. Droga stwarza możliwość poznania ciekawych ludzi. Wspólna podróż sprzyja nawiązywaniu więzi zpielgrzymami zcałego świata. Ukończenie wędrówki daje ogromne poczucie spełnienia isamorozwoju.

Camino Francés – znane również jako Francuska Droga Świętego Jakuba – jest jednym znajbardziej popularnych szlaków. Prowadzi do Hiszpanii przez Francję, poprzez Pireneje, apunktem startowym jest Saint-Jean-Pied-de-Port. Droga wiedzie przez piękny, zielony Kraj Basków. Zanim pielgrzymi dotrą do Santiago, mają okazję zobaczyć takie miasta, jak Pampeluna, Logroño iLeón. Szlak oferuje niezapomniane widoki górskie, doskonałe lokalne wino oraz zabytki francuskiej ihiszpańskiej architektury. Każdego roku tysiące ludzi wędrują tym szlakiem, co sprawia, że niektóre odcinki drogi wypełnia bardzo towarzyska atmosfera, ahostele – pomimo prostych warunków zakwaterowania – tętnią życiem. Duch wspólnoty sięga czasów średniowiecza, kiedy to chrześcijaństwo stało się wEuropie dominującym wyznaniem, wsposób znaczący wpływającym na życie ludzi.

Kulminacją wędrówki jest katedra wSantiago de Compostela. Kiedyś po przybyciu na miejsce pątnicy otrzymywali symboliczną muszlę przegrzebka jako pamiątkę, dziś jest to certyfikat pielgrzyma. Podążanie śladami wędrowców przemierzających szlak od ponad tysiąca lat jest znakiem potężnej ludzkiej więzi, tworzonej ponad epokami inarodowościami.

Książkę tę dedykuję wszystkim tym, którzy choć raz zagubili się na ścieżce zwanej życiem. Pamiętajcie, że każdy znas jest czyjąś cenną pamiątką.

rozdział 1

Pielgrzymka

Jedną znajczęstszych motywacji pielgrzymów jest pogłębienie wiary lub świadomości duchowej. Oderwanie się od przyziemności daje nam czas na modlitwę, medytację lub poczucie połączenia zczymś większym niż my sami inasze życiowe zmagania. Jest to okazja do odszukania zatraconego sensu.

Niektórzy ludzie pielgrzymują wokresach przejściowych – po stracie lub wczasie innych przełomowych zdarzeń. Rytualny charakter pielgrzymki może przynieść ukojenie, pomóc zrozumieć ból lub nadać zdarzeniom nowe znaczenie icel. Dla rzeszy ludzi to żywa tradycja przesiąknięta dziedzictwem pokoleń, dzielenie się doświadczeniami ztymi, którzy podążali tą samą ścieżką wiary przed wiekami iwspółcześnie. Na pielgrzymce, po skonfrontowaniu zfizycznym chrztem bojowym, wielu musi opuścić swoją strefę komfortu. Przezwyciężanie wyzwań podczas drogi jest symbolem przezwyciężania przeszkód wżyciu. Poświęcenie dodaje tej podróży duchowości.

Już jako młody chłopiec czułem niewytłumaczalną siłę ciągnącą mnie wkierunku Świętej Góry Grabarki. Magnetyzm tego miejsca zasiał wmojej duszy pragnienie pielgrzymowania, astało się to na długo przed dniem, wktórym po raz pierwszy świadomie zacząłem rozważać dłuższą wędrówkę. Pamiętam spędzane przy kominku wieczory, podczas których babcia raczyła mnie opowieściami oGrabarce. Część znich była prawdziwa, inne nieco naciągane lub całkowicie wyssane zpalca, ale wszystkie sławiły polanę na zboczu wzgórza, wypełnioną drewnianymi krzyżami ofiarowanymi wnabożeństwie przez pokolenia pielgrzymów.

Wpokoju babci wisiał wyblakły obrazek przedstawiający stojącą na wzgórzu starą cerkiew; nad nią pochylały się sosny. Kiedy przesuwałem po nim palcem, przysiągłem sobie, że pewnego roku odwiedzę to miejsce. Pragnienie wynikało nie tyle zpowinności religijnej, ile zintuicyjnej potrzeby. Coś szeptało, że należę do grona wędrowców, którzy zbierają się, by dostrzec mistycyzm ponad przyziemnością.

Wwieku kilkunastu lat, wiedziony nagłym impulsem, ogłosiłem plan wędrówki na legendarny zalesiony szczyt Grabarki, októrej mówiono, że przywraca ludziom wiarę izapewnia zbawienie.

Moi rodzice byli na początku sceptyczni, uważali to za chwilową fanaberię. Jednak dzięki delikatnej perswazji ze strony uduchowionych kuzynek, jak iojca Jarosława, który wyczuł we mnie poruszające powołanie, uzyskałem zgodę rodziców na to, aby trzy tygodnie później wyruszyć wdrogę. Nie wiedziałem wtedy, jaki ślad ta wędrówka odciśnie na mnie jako człowieku, którym się stałem. Odtąd poszukiwanie boskości wpisane zostało wkażdy etap mojej życiowej drogi, choć ja sam dopiero zaczynałem odkrywać swoją tożsamość.

Wletnim nocnym powietrzu unosiła się woń kadzidła ioczekiwania, kiedy dołączyliśmy do rzek pielgrzymów płynących wkierunku świętego wzgórza. Jako nastolatek wychowany wwierze prawosławnej słyszałem oŚwiętej Górze Grabarce niezliczoną ilość razy. Rozsiane na niej krzyże symbolizowały pozostawione przez ludzi brzemiona. Zanurzenie się wtym doświadczeniu ożywiło mitologię. Szedłem ramię wramię zmoją przybraną babcią, która wrzeczywistości była naszą sąsiadką. Miała na imię Wiera, ludzie zaś często mówili oniej: babcia generał. Trzymaliśmy się za ręce, aja pragnąłem, by pewnego dnia iść tak uboku mamy. Żwirowa dróżka niosła echo hymnów imodlitw szeptanych wniezrozumiałym dla mnie języku staro-cerkiewno-słowiańskim, awznoszących się liturgicznym chórem ku niebu usianemu gwiazdami, których blask przyćmiewał dym zkadzidła. Mijaliśmy prowizoryczne kapliczki istacje. Część pielgrzymów zatrzymywała się przy nich, aby złożyć pokłony.

Kiedy ostatniego dnia wędrówki las otworzył się na promienną polanę, na której zboczu widniały setki drewnianych krzyży, powietrze naelektryzowały wyrazy zbiorowego podziwu. Tyle nadziei icierpień zostało uwiecznionych wdrewnie, poddanemu próbie czasu ipogody. Tak wiele ramion wyciągniętych wgórę ku zbawieniu, na które pracowano krok po kroku. Babcia przeprowadziła mnie przez wszystkie rytuały. Składała bukiety ustóp ikony maryjnej, awintencji osób, wktórych imieniu się modliliśmy, zapalaliśmy woskowe świece wyrabiane przez opiekujące się tym miejscem matuszki.

Poruszałem się za pomocą tajemniczych ruchów. Poznawałem prawosławie, którego wcześniej nie znałem. Kiedy wepchnęliśmy się do zatłoczonej cerkwi, moje zmysły zawirowały. Podziwiałem lśniące złotem ikonostasy, loki kadzidła błogosławiącego powietrze ichóralne dźwięki zapadających wpamięć hymnów, które jeżyły mi włoski na ramionach. Była to nie tylko moja dziewicza pielgrzymka, ale także pierwsze pełne zanurzenie się wprawosławnej ceremonii.

Wzdumieniu wpatrywałem się wrytualne gesty odzianych wszaty kapłanów. Uczepiony rękawa babci, starałem się naśladować jej ruchy. Tak jak ona delikatnie się przeżegnałem, kłaniając się wstronę ołtarzy. Babcia poprowadziła mnie do smukłych stożków, oddając cześć świętym, których złote aureole iudręczone wyrazy twarzy zapisały się wmojej pamięci ipóźniej pokazywały wsnach.

Poprzez liturgię wezwania iodpowiedzi, wychwyconą dzięki kilku słowom, doceniłem fizyczne atrybuty tej wiary – pokłony iobfite dawanie znaku, który ugruntowuje modlitwę zarówno wciele, jak iwduchu.

Melodyjny śpiew kapłanów irytmicznie kołysząca się kadzielnica wprowadziły mnie wstan głębokiego skupienia. Poczułem, jakbym się przeniósł do innego wymiaru, wktórym każde wypowiadane słowo nabierało nowego, głębszego znaczenia. Atmosfera nabożeństwa całkowicie mnie pochłonęła iotworzyła na duchowe przeżycia.

Od pierwszej pielgrzymki, która wywołała we mnie najgłębszy zachwyt, minęło wiele lat. Wciąż od czasu do czasu udaję się do sanktuarium Świętej Góry Grabarki, aMatuszka zawsze przyjmuje mnie zotwartymi ramionami. Najczęściej podróżuję sam, mniej ze względu na zakorzenione wtradycji rytuały, abardziej wcelu zanurzenia się wżywym nurcie ludzi, którzy zbierają się na tej świętej ziemi, by rozładować swój smutek.

Wtedy jeszcze byłem zbyt młody, by zrozumieć istotę Drogi. Dziś zdaję sobie sprawę, że niewielu wędrowców chodzi stromymi, wijącymi się przez lasy ścieżkami tylko po to, by podziwiać widoki na zboczach wzgórz. Większość brnie przez ciemność zsercem ciężkim od choroby, straty, zawiedzionego zaufania lub innego wyrytego głęboko żalu, akażdy kilometr ku zbawieniu zdaje się ciągnąć wnieskończoność. Pielgrzymi modlą się rozpaczliwie wintencji wygranej walki znowotworem, przekonują swoje ciała do zaprzestania zdrady cielesnej czy też zżalem wykrzykują imiona ukochanych dzieci, pochowanych zbyt wcześnie. Niektórzy idą po to, by błagać Boga oobjawienie im sensu jakiejś absurdalnej tragedii.

Pielgrzymi niosą prywatny ból jako prawdziwy koszt wędrówki.

Zroku na rok liczba krzyży na szczycie góry rośnie. Każdy znich opowiada historię walki icierpienia, ale jednocześnie jest dowodem nadziei iwiary wobliczu przeciwności. Ten rozrastający się las krzyży tworzy poruszający obraz ludzkiej wytrwałości iduchowej siły.

Gdy światło księżyca oświetla tysiące ramion pochylających się zgodnie wkierunku ikony Matki Bożej, silnie odbieram płynący wtym miejscu przekaz, że nikt nie idzie sam. Nasze wspólne kroki tworzą więzi równie trwałe jak wbite wziemię krzyże. Kreujemy przestrzeń dla nadziei tam, gdzie nieprzerwanie trwa cicha modlitwa.