Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W czasie nieurodzaju można liczyć tylko na cuda
Rok 2031. Polska pogrąża się w kryzysie, a susza i głód odbierają ludziom nie tylko nadzieję, ale także wiarę. Władze starają się chronić obywateli, kryjąc przed nimi prawdę, ale Henryk Dębski, dziennikarz z niewielkiej wsi, widzi, że sytuacja wymyka się spod kontroli.
Parę lat później, kiedy w noc dożynek zostaje wezwany do zbadania krateru, który pojawił się na polu bogobojnej rodziny Kłosowskich, upewnia się w przekonaniu, że nic nie wróci już do normalności.
Wraz z meteorytem do wsi przybywa dziewczyna – istota, która według świadków „spadła z nieba”. Jej obecność wywołuje poruszenie i lęk, a cuda, które jej towarzyszą, całkowicie zachwieją wiarą Henryka.
Czy siła, która przybyła z nieba, okaże się darem… czy ostrzeżeniem dla ludzi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Monika Wiśniewska
Nadchodzi susza
Dla ukochanej siostry, rodziców,
najbliższych przyjaciół oraz osób,
które umożliwiły mi spełnienie marzenia
z dziecięcych lat…
Dziękuję za wsparcie,
miłość i pomocną dłoń w chwilach zwątpienia.
Pomiędzy kromką chleba
A ust zgłodniałych krzykiem:
Rozsłoneczniony błękit nieba
Gra najwspanialszą muzykę…
Autor nieznany, Oto wziąłem garść żyta
Było skwarne, słoneczne lato dwa tysiące trzydziestego pierwszego roku. Ten dzień miał przejść do historii jako najgorętszy w ciągu dekady. Termometry skakały w górę, a w okolicy aż roiło się od budek z lodami. Sierpniowe plony nie przyniosły żadnych pokaźnych zbiorów. Za rok miało być ich jeszcze mniej, a przyszłe lata nie zapowiadały się lepiej. Krok po kroku zwiastowało to problemy z gospodarką i wkrótce miało się przełożyć na głód w całym kraju.
Nie tylko nasza mała miejscowość położona na północy kraju przeczuwała nadejście najgorszego. Także inne tamtejsze rejony miały tego świadomość. Tego, co nieuniknione i co miało wkrótce się zdarzyć.
Nie wszyscy chcieli uwierzyć w taki scenariusz, ale nauki nie dało się niczym podważyć. Od dawna naukowcy starali się nas ustrzec przed skutkami globalnego ocieplenia. Mieszkańcy żyli jednak tutaj jak do tej pory i nic sobie nie robili z coraz gorszych statystyk. Według specjalistów tego lata już miało powoli zaczynać brakować wody, co oczywiście się sprawdziło. Ostrzegałem mieszkańców, żeby zaczęli brać sprawę na poważnie i choć trochę się przejęli. Niestety, nikt mnie nie słuchał. Od kilku lat miałem swojego bloga, na którym pisywałem artykuły uświadamiające ludzi, z czym będą się mierzyć w najbliższej przyszłości. Pisałem też do gazetki szkolnej.
Właśnie wybierałem się na mszę, która była podziękowaniem – żeby było zabawniej – za dobre zbiory. Miałem zrobić kilka zdjęć i napisać artykuł opiewający nasze coroczne „dożynki”. Byłem już przy kościele, gdzie nagle zebrała się grupa protestujących ludzi. Wrzawa niosła się aż na drugi koniec ulicy.
Podbiegłem bliżej, żeby sprawdzić, co jest przyczyną tego zbiegowiska.
– Złodzieje! Mordercy! – usłyszałem.
Wśród grupy ludzi zauważyłem kobietę w łachmanach, która krzyczała najgłośniej ze wszystkich. Pani Bielecka, miłośniczka wszelkiej maści demonstracji. Nie przepuściła żadnej okazji, żeby napluć tamtejszemu rządowi w twarz i wypomnieć mu swoją biedę oraz obecną sytuację, w jakiej się znalazła. Nienawidziła swojego życia. Częsta bywalczyni zakładu dla obłąkanych i duża fanka moich artykułów, których treść – przy każdej możliwej okazji – lądowała na jej pomiętych plakatach. Nie byłem z tego dumny, ale czytelników się nie wybiera.
Dzisiaj także nie zawiodła i stała przy kościele ze swoją grupką, głośno krzycząc i złorzecząc.
– Dzień dobry, pani Doroto! Czy nie jest pani za gorąco na protesty? – zawołałem do niej.
– Henryk, weź nie gadaj głupot. Trzeba się zająć tym państwem, do kurwy nędzy – odpowiedziała jak zwykle markotna i nieufna.
– Ale czy to naprawdę konieczne? W taki dzień? Chyba nie chce pani znowu iść do kliniki – spróbowałem raz jeszcze w nadziei, że się jednak opamięta.
Uśmiechnęła się pogardliwie, pokazując pozostałe zęby, całe żółte od papierosów, które wypalała prawie bez ustanku.
– Nie będziesz mi mówić, gdzie wystawać, a gdzie nie, smarkaczu! Już ja ci…! – Podeszła do mnie chwiejnym krokiem i podniosła jedną rękę, już miała się na mnie zamachnąć, ale w ostatniej chwili ubiegłem ją i uskoczyłem w bok. Pobiegłem prosto do kościoła. Oczywiście miała rację, wątpiłem jednak w słuszność sposobu, w jaki chciała działać. Za bardzo zwracała na siebie uwagę. To mogło się nie spodobać rządzącym. Udałem, że nie mam z nią nic wspólnego i zignorowałem dalsze wyzwiska.
– Jeszcze mnie popamiętasz! – krzyknęła na odchodne. – Zagłodzą nas, ludzie! Nie dajcie się omotać tym łachudrom! – usłyszałem jeszcze jej nawoływania z oddali.
Ludzie zaczęli się schodzić do kościoła. Nawa była przepięknie wystrojona. Przy ołtarzu udało mi się zarejestrować pięć wieńców ze zboża, które miały około półtora metra wysokości.
Interesujące… – skomentowałem w myślach.
Wieńce wyglądały niesamowicie. Imponowały nie tylko swoją posturą, lecz też prostotą wykonania i dokładnością detali, z jakimi zostały zaplecione. Zdziwił mnie fakt, że w tamtym roku mieliśmy o wiele lepsze zbiory, a na dożynkach wieńce były raczej dość skromne. Wydawało mi się, że raczej w tym sezonie nie będzie się czym chwalić. Najwidoczniej władza chciała sprawiać pozory normalności, żeby uspokoić ludzi. Nie mogli przestać pracować i wpadać w panikę, bo wtedy pewnie nie dotrwalibyśmy do następnych dożynek.
Władza pokazała się standardowo, siedząc w pierwszych trzech ławkach od ołtarza. Weszła do kościoła razem z naszym proboszczem. Wszyscy goście serdecznie się przy tym do siebie uśmiechali i ściskali sobie dłonie na powitanie.
Kiedy prawie cały kościół został zapełniony i zaczęło brakować miejsc siedzących, ksiądz rozpoczął mszę dożynkową.
– Jesteśmy zaszczyceni obecnością pana senatora, pani marszałek, pana radnego, pani radnej… – rozpoczął wyliczanie jak co roku. Trochę to trwało, ponieważ gości było co niemiara.
Msza dobiegła końca bez żadnych problemów. W najważniejszych momentach zrobiłem kilka fotografii, po czym przez większość czasu byłem nieobecny. Oczywiście wszyscy wyglądali na zaangażowanych w modlitwy, zwłaszcza w modlitwę wiernych. Ja natomiast pojawiłem się tam jako dziennikarz, a nie osoba wierząca. Odkąd Bóg opuścił nas i nasze miasteczko, przestałem wierzyć, że cokolwiek zrobi w tym temacie, a jak można się domyślić, przestałem się modlić. Stwierdziłem, że skoro ludziom zaczynało brakować wody, a Bóg i tak nie podejmuje żadnych działań, żeby nam pomóc, to dlaczego ja miałbym dalej prosić Go o cokolwiek.
Kiedy ksiądz dziękował za tegoroczne plony i prosił o następne, wiedziałem, że tylko my sami możemy w tej kwestii coś zmienić, bo nawet litanie nic nie zdziałają.
Msza się skończyła. Wszyscy już wychodzili. Pomyślałem, że zostanę jeszcze chwilę i zrobię zdjęcie ołtarza z bliska. Odczekałem w ławce kilka dobrych minut, po czym odwróciłem się, żeby sprawdzić, czy aby na pewno nikt nie został w kościele poza mną. Zawsze pracowało mi się lepiej w samotności.
Okazało się, że w końcowej ławce klęczała starsza pani, a obok niej znacznie młodszy mężczyzna. Modlili się żarliwie, kobieta płakała. Była bardzo szczupła. Spod jej starych, przetartych ubrań wystawały kościste, spracowane dłonie. Jej towarzysz także wyglądał bardzo ubogo. Oboje nie zwracali na mnie uwagi zbyt zajęci modlitwą.
Zastanawiałem się, jak długo tak będą jeszcze klęczeć.
To i tak im w niczym nie pomoże – pomyślałem. Zrobiłem jeszcze parę ujęć i wyszedłem z kościoła.
Jak to na takich uroczystościach bywało, po mszy miała miejsce też mała imprezka. Kolejny powód do gratulowania sobie nawzajem oraz rolnikom za ciężką pracę podczas zbiorów.
W amfiteatrze zebrało się już dużo ludzi, kiedy z lekkim ociąganiem się postanowiłem pójść, żeby napisać potem sprawozdanie z całego wydarzenia. Z reguły mało interesowały mnie tego typu spędy, za to odkąd płacili mi ekstra pieniądze za artykuły tego kalibru, spuściłem nieco z tonu i postanowiłem brać każde zlecenie, które się nadarzy.
Amfiteatr sam w sobie był średnich rozmiarów. Stworzony z małych kolorowych cegiełek, na swój sposób uroczy. To tam odbywały się wszystkie najważniejsze wydarzenia. Nasza miejscowość nie należała do największych. Wyróżniał ją jednak swoisty charakter, dlatego przyciągała potencjalnych organizatorów eventów. Każdy coś z tego miał. Ja – pracę, bo mogłem pracować jako recenzent lokalnej gazety; oni – pieniądze z turystów i darmowej reklamy.
Wspomniany amfiteatr usytuowano w parku, gdzie często przesiadywała młodzież do późnych godzin. Ponadto w miasteczku była jedna restauracja, jeden club, który został niedawno zamknięty, i ośrodek kultury zamieniony w klub seniora, dlatego też młodzi ludzie nie mieli zbytnio wyjścia i mogli spotykać się albo u siebie w domu – razem z rodzicami – albo tutaj, w parku. Dawało to odrobinę swobody, chociaż i tak woleliby pewnie pójść gdzieś indziej. Wiadomo, w naszej miejscowości było znacznie więcej ludzi starszych, więc nie ma się co dziwić, że to specjalnie dla nich stworzono główny ośrodek rozrywki, chociaż należało pomyśleć też o młodych.
Wokół amfiteatru siedzieli już na ławkach mieszkańcy naszej gminy. Radni miasta rozdawali chleb do podziału, co świadczyło o końcu przemówień. Zawsze na sam koniec rozdają chleb. To dla nas znak, że przemówienia się skończyły i można albo iść do domu, albo rozpocząć zabawę na dobre.
Zauważyłem, że w tym roku nastąpiła pewna zmiana. Na ławkach siedzieli mieszkańcy usytuowani w zależności od statusu i majątku. Najbogatsi – najbliżej, najbiedniejsi – najdalej. Zastanawiałem się, czy to przypadkiem nie było polecenie odgórne, z ministerstwa.
Spełniłem swoją powinność, akurat było dobre światło, więc uwinąłem się szybko z pracą, żeby zdążyć na darmowe przysmaki, którymi zawsze częstowano w ten dzień.
Poszedłem dalej, w stronę parku, gdzie czekali ludzie w budkach z jedzeniem. Każda z nich nosiła nazwę swojej miejscowości. Spragnieni i głodni mieszkańcy przebierali już nogami w oczekiwaniu na ich ulubione frykasy.
Kiedy udało mi się podejść do jednej z budek, zauważyłem, że akurat zaczęto rozdawać jedzenie. Było go nieco mniej niż w tamtym roku, ale wystarczająco dużo, żeby każdy mógł czegoś spróbować. Sam wybrałem bigos z chlebem. Chleb był już trochę czerstwy, poza tym całkiem dobry w smaku. Kiedy kończyłem swoją ucztę, nagle usłyszałem z dala znajomy głos:
– Henryk, to ty? – Zobaczyłem zbliżającą się do mnie blondynkę o jasnych niebieskich oczach. Uśmiechała się ciepło, jak zwykle, gdy na siebie wpadaliśmy od czasu do czasu.
– Cześć, Agatko – odpowiedziałem i ruszyłem w jej kierunku.
– Jak miło cię znowu widzieć. Jak tam się trzymasz? – zapytała, jak niemal każdy, kto ostatnimi czasy spotykał mnie na ulicy. Uściskaliśmy się na powitanie.
– Wiesz, bywało lepiej. Kiedy pracuję, staram się nie myśleć zbyt wiele i nie rozpamiętywać przeszłości. Chcę skupić się na innych bodźcach – odparłem trochę znudzony, że ktoś znowu poruszył ten temat.
– Wiesz… – zaczęła – jeśli jesteś gotowy na randki, zawsze możesz do mnie zadzwonić. – Uśmiechnęła się skrępowana. Miała takie śliczne zęby. Dochodziła do tego jej słodziutka fioletowa sukienka w czerwone tulipany.
– Jesteś bardzo miła, chętnie gdzieś z tobą wyskoczę – odpowiedziałem po części dlatego, żeby przestała roztrząsać ten temat. Z drugiej jednak strony pomyślałem, że przydałaby mi się mała odskocznia.
– Naprawdę? To fantastycznie! – Podskoczyła ucieszona i pociągnęła mnie w stronę budki z lodami. – No bo sam wiesz, już chyba pora na randkowanie, co nie? Ile to czasu upłynęło?
Przez chwilę pożałowałem, że z nią idę. Zrobiłem skwaszoną minę.
– Ojej, jaka ja jestem niedomyślna. Nie lubisz o tym rozmawiać?
Uśmiechnąłem się krzywo.
– Nie za bardzo. Było, minęło – odpowiedziałem wymijająco, mrużąc przy tym oczy. Było już grubo po godzinie dwunastej i słońce dawało nam wszystkim w kość. Niemal czułem na sobie jego promienie na lnianej, białej koszuli, którą z takim przejęciem wybierałem dzisiejszego ranka. Wiedziałem, że niedługo już nie będę wyglądać tak świeżo i schludnie. Trzeba było trochę się ochłodzić.
Spojrzałem na sprzedawcę lodów, któremu prawdopodobnie wysiadła klimatyzacja, bo zaczął zamykać wszystko po kolei, jakby miał lada moment zmyć się z posterunku. Podszedłem do niego w nadziei, że uda nam się jeszcze kupić chociaż po gałce zimnych smakołyków.
– Przepraszam… – zagadnąłem w biegu. – Czy już się zamykacie? Przecież impreza dopiero się zaczyna, a nawet nie uformowała się kolejka – dodałem z uśmiechem, który chyba nie był zbyt przekonujący.
Sprzedawca spojrzał na mnie jak na idiotę.
– Pan Henryk Dębski, prawda? Ten dziennikarz lokalny? – zapytał wprost.
– Tak… – odparłem zdziwiony pytaniem. – Skąd ta inwigilacja? Chcielibyśmy tylko kupić lody.
– Wie pan co? Myślałem, że jak na dziennikarza będzie pan trochę mądrzejszy i domyśli się pan, że w taką pogodę bez klimatyzacji nie ma sensu tutaj stać – odparł sprzedawca z ironią w głosie i sardonicznym uśmiechem. – Stary złom, ciągle się psuje – jęczał, zamykając ostatnie pudełeczka. – Lodów już nie będzie. Inaczej wszystkie się roztopią, a ja splajtuję – powiedział, kończąc swoją tyradę.
Zauważyłem, że za mną zbierają się ludzie, prawdopodobnie w tym samym celu co ja. Ciekawe, jak zareagują na wieść, że najbliższa na imprezie budka z lodami właśnie się zamyka.
– Prosimy, chociaż jedną gałkę – powiedziała Agata, desperacko trzepiąc przy tym rzęsami.
Mężczyzna przez chwilę patrzył na nią jak oniemiały, po czym powiedział, wskazując na zgraję ludzi, która powoli zbliżała się w naszą stronę:
– Słuchaj, mała, jesteś śliczna, ale nawet dla ciebie nie zrobię wyjątku. Jeśli dam ci gałkę, inni to zauważą i też będą chcieli zostać obsłużeni. Zajmie mi to minimum pół godziny. Jeżeli zostanę tutaj chociaż piętnaście minut dłużej, wszystko mi się roztopi. Idźcie gdzieś indziej, może tam nic im nie siadło. Dzisiaj jest taki gorąc, że jajka się smażą na chodniku… – powiedział z żalem, wycierając czoło ręcznikiem.
Uśmiechnąłem się blado.
– W porządku, nie będziemy pana denerwować. Chodź, Agatko – powiedziałem z żalem i dodałem: – Swoją drogą, bardzo ciekawe, że gmina nie dała panu pieniędzy na remont ciężarówki. Przecież dostaliśmy dofinansowanie jeszcze jakiś czas temu.
– Wiesz, ostatnio nikt nie udziela tutaj pożyczek, pieniądze podobno poszły w sektor regionalny i gospodarczy.
– No nic, do widzenia – pożegnałem się lekko zawiedziony. – Co powiesz, moja droga, na spacer do innej budki? – zaproponowałem. – Skoro już tu jesteśmy… – W oddali słyszałem, jak mężczyzna mówi coś do siebie, po czym odpowiada następnym klientom, że nie jest w stanie ich obsłużyć. Zrobiło mi się go szkoda.
– Chętnie. Spróbujmy szczęścia gdzieś indziej. – Uśmiechnęła się, choć bez przekonania. – Trochę to dziwne, nie uważasz? – zapytała.
– Co konkretnie?
Szliśmy już w stronę parku. Po drodze mijaliśmy ludzi z piwem w ręku.
– Nieustanne problemy z prądem, brak pieniędzy na modernizację… – zamyśliła się.
– Wiesz, jakby się nad tym zastanowić, to właściwie wcale nie jest dziwne… – odpowiedziałem jej nieco zirytowany, że nie widzi, co się wokół nas dzieje. – Ostatnio wielu rzeczy nam brakuje, tylko nikt w to nie chce wierzyć… – dodałem.
– Tak, wiem, twój blog… Jak dla mnie trochę to naciągane. Widzisz przecież, że wszystko gra. Jest tylko trochę za gorąco, ale da się wytrzymać. – Uśmiechnęła się, bawiąc się kosmykiem swoich blond włosów.
Bardzo starałem się nie pokazywać przy niej swojej irytacji. Miałem nadzieję, że mi się to udało. Nie chciałem niepotrzebnie się unosić i niszczyć sobie zabawy kłótnią już w samo południe.
– Może zostawmy ten temat – skwitowałem, desperacko starając się uratować ten dzień, który nie zaczął się zbyt dobrze. Następnego ranka miałem znowu iść do pracy, w której nie było pieniędzy na klimatyzację, z jednym małym wiatraczkiem na całe biuro i obrzydliwą kawą z automatu. Chciałem choć trochę nacieszyć się dzisiejszym popołudniem.
Właśnie zbliżaliśmy się do kolejnej budki z lodami. Modliłem się przy tym, żeby ta nie zamknęła się tak szybko. Chyba moje modlitwy zostały wysłuchane, bo zostaliśmy obsłużeni po pięciominutowej niezręcznej ciszy podczas stania w kolejce.
– Lubisz waniliowe, prawda? – zapytałem dziewczynę.
– Tak, dzięki, pamiętałeś. – Spojrzała na mnie zaskoczona, gdy kupowałem nam gałki. Orzechowe dla mnie, waniliowe dla niej.
– Oczywiście, że tak – odparłem instynktownie. – Mam dobrą pamięć – dodałem.
Wzięła ode mnie lody i poszliśmy na huśtawki. Siedzieliśmy tak dobrą godzinę, popijając potem lemoniadę z lodem i obserwując bawiące się rodziny oraz już lekko wstawionych mężczyzn przy dziale z darmowym bimbrem.
– Co chcesz robić później? – zapytała z nutką nadziei w głosie. Patrzyła się na mnie wyczekująco tymi swoimi ślicznymi oczami. Wyglądała przy tym tak niewinnie i kusząco.
– Później są jakieś koncerty, tak? – zapytałem od niechcenia, by podtrzymać rozmowę, przecież dobrze znałem program imprezy. Jako dziennikarz, który relacjonuje tego typu wydarzenia, zawsze musiałem być na bieżąco z harmonogramem, żeby nie spóźnić się z robieniem zdjęć i być na czas.
– Tak, chyba od szesnastej… – zastanawiała się głośno, wydymając swoje śliczne, różowe usteczka. – Bo wiesz… później przychodzą do mnie koleżanki i szykujemy się na wieczór. Może jeszcze trochę pospacerujemy, a potem się rozdzielimy i spotkamy się tam? – zaproponowała.
Nie kusiła mnie perspektywa siedzenia samemu w mieszkaniu, choć mój pies na pewno byłby z tego powodu zadowolony. Postanowiłem porozmawiać z nią jeszcze troszkę.
– Jasne, dlaczego nie? I tak muszę napisać relację z dzisiaj, więc możemy razem się pobawić – odparłem.
– Ale super! – Dziewczyna podskoczyła z radości. – Zobaczysz, będzie świetnie! – zapewniła. Wyglądała na bardzo przekonaną.
– Też się cieszę – powiedziałem. – Czy twoja siostra też dzisiaj będzie? – Nie mogłem się oprzeć i zapytałem.
Zauważyłem, jak z twarzy Agaty stopniowo znika uśmiech, jakbym tym jednym zdaniem odebrał jej całą radość.
– Wiesz… jesteś super mężczyzną, ale naprawdę powinieneś o niej zapomnieć – odparła. – Jest dużo o wiele lepszych dziewczyn, którym się podobasz. Nie trać na nią czasu – doradziła nieco urażonym głosem.
Powiało chłodem, a atmosfera zrobiła się nieco gęstsza niż poprzednio.
– Przepraszam, źle się wyraziłem – skłamałem. Naprawdę chciałem ją dzisiaj zobaczyć, więc warto było zaryzykować tym pytaniem. – Zostawiła u mnie kilka swoich rzeczy i chciałem je oddać. Chyba że możesz je przekazać w moim imieniu – dodałem.
Dziewczyna przez cały czas patrzyła na mnie nieufnie, ale jej smutek z każdym moim zdaniem malał coraz bardziej.
– W porządku. Nie do końca ci wierzę, ale ci wybaczam. – Pocałowała mnie w policzek. – Bo wiesz, jesteś zbyt słodki, żeby się na ciebie gniewać. – Puściła mi oczko.
Zapatrzyłem się w nią. Była taka piękna. Tak podobna do swojej siostry, a jednocześnie taka inna. Renata miała takie same błękitne oczy, ten sam kolor włosów, ale charakter kompletnie odmienny. Podczas gdy Agata, młodsza od niej o pięć lat, była nieco infantylna, niedomyślna, niedojrzała i narcystyczna, chociaż też żartobliwa i urocza na swój pokręcony sposób, Renata wszystkim imponowała swoją inteligencją, zaradnością, skromnością i nieustannym głodem wiedzy. Między innymi właśnie za to ją pokochałem.
– Dziękuję, jesteś kochana. – Spojrzałem na nią z wdzięcznością.
Nagle z oddali usłyszałem czyiś śmiech. Odwróciłem się i zorientowałem, że za mną na ławeczce siedzi kilku chłopaków w wieku licealnym, pewnie kolegów Agaty. Naśmiewali się z czegoś lub kogoś do utraty tchu. Skupiłem się i usłyszałem, jak jeden z nich mówił coś do osoby siedzącej naprzeciw nich.
– Hej, brudasie! Tak, tutaj patrz! Skąd wziąłeś tę wytartą bluzkę? Mamusia ci kupiła? – Jego głos był pełen agresji i obrzydzenia. Spojrzałem na obiekt ich żartów. Ze zdumieniem zauważyłem, że był to ten sam chłopak, którego widziałem w kościele, kiedy modlił się ze starszą panią. Widać było, że stara się ignorować zaczepki młokosów. Z tęsknotą patrzył na budkę z lodami, siedząc samotnie i kuląc się na ławeczce jak przestraszone, zaszczute zwierzę.
– Hej, nie patrz tam! – skarciła mnie Agata. – To nie nasza liga. – Spojrzała na chłopaka z obrzydzeniem jak na niechcianego owada.
Zerknąłem na nią zdziwiony.
– To ty go znasz? – zapytałem.
– Tak, niestety. Chodzi z nami do tej samej klasy. Ale pewnie niedługo od niego odpoczniemy – odparła z wyraźną ulgą w głosie, oglądając swoje śliczne, pomalowane na różowo paznokcie.
– Dlaczego? – zapytałem z zaciekawieniem, cały czas przyglądając się chłopakowi. Biłem się z myślami, czy do niego podejść, czy nie. Było w nim coś takiego, co – chcąc nie chcąc – przyciągało moją uwagę.
– Czy naprawdę musimy o nim rozmawiać? – Odwróciła się od niego, jakby uraziło ją moje pytanie, i teatralnym gestem spojrzała na zegarek. – Chodź, musimy się niedługo zbierać. Może zdążymy na watę cukrową. Potem muszę lecieć szykować się na wieczór – powiedziała wymijająco.
Przewróciłem oczami zirytowany.
– Agato, nie zachowuj się jak dziecko. Chyba możesz mi odpowiedzieć na to jedno pytanie, prawda? Korona ci przecież od tego z głowy nie spadnie – powiedziałem ironicznie.
– No dobrze, możemy posiedzieć jeszcze kilka minut – westchnęła. – Co chcesz o nim wiedzieć?
– Skąd on jest? Dlaczego, jak to ujęłaś, „macie się go niedługo pozbyć”? I dlaczego twoi koledzy ze szkoły tak go traktują? – zapytałem zniesmaczony całym tym zajściem.
– Bo jest biedakiem. To chyba jasne, nie? – odpowiedziała bez zastanowienia.
Spojrzałem na nią z poirytowaniem.
– Może trochę więcej detali?
– No dobrze. Matka mu zmarła, jak był mały, ojca nie widział nigdy na oczy. Mówi się, że z biedy pili, a wiesz, jak to się mówi. Podobno cała rodzina była bardzo religijna, ale jak pójdziesz w cug, nie pomoże nawet i Pan Bóg – zaśmiała się. – No, a teraz wychowuje go babcia. Chłopak codziennie rano sprzedaje gazety. Potem praca na roli. Mówi się, że jak osiągnie osiemnaście lat, to będzie musiał zrezygnować ze szkoły, bo nie mają za co żyć. Chce iść do pracy. Jak dla mnie, to nadawałby się nawet na księdza, ale do tego trzeba potrafić czytać – dodała na końcu. – Czy możemy już iść? Trochę mi tutaj niezręcznie.
– Za chwilę – odparłem.
Wtedy zauważyłem, że jeden członek grupki rzucił w chłopaka kubeczkiem po piwie. To było dziwne, bo tamten w ogóle na to nie zareagował, zupełnie jakby był przyzwyczajony do tego typu zaczepek.
– Hej! – Nie wytrzymałem i zareagowałem. – Co ty wyprawiasz? Jak się nie potraficie bawić, to spieprzać do domu! – ryknąłem, wstając z huśtawki.
Agata zasłoniła oczy dłońmi widocznie zażenowana.
– Agatka! Nie zasłaniaj się, widzimy, że to ty. Świetnego obrońcę sobie przygruchałaś – odezwał się największy osiłek z całej bandy.
– Lepszego od ciebie, Bartuś – odezwała się dziewczyna na odczepne. – On już jest po studiach i ma znaczącą pracę w odróżnieniu od ciebie. – Odwróciła się w moją stronę. – Henryk, widzimy się wieczorem, nie chcę scen. – Pocałowała mnie w policzek i się ulotniła.
– Jak chcesz – odparłem chłodno i podszedłem do chłopaka.
– Hej, nic ci nie jest? – zapytałem, lecz ten milczał, patrząc w jeden punkt. – Dlaczego tutaj siedzisz, skoro oni ci dokuczają? – spróbowałem raz jeszcze.
Spojrzał na mnie i w tym momencie zobaczyłem jego piękne brązowe oczy. Były takie szczere i niewinne. Kryło się w nich jakieś światło, dobro i nieodgadniona mądrość, jakiej nigdy w życiu nie widziałem u żadnego człowieka, a już tym bardziej u nastolatka.
– Chcę patrzeć na lody – odparł nieśmiało.
– Dlaczego? – zapytałem zszokowany.
– Dawno ich nie jadłem. Chcę chociaż popatrzeć – wyznał nieśmiało.
Nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić. Nigdy wcześniej nie byłem w takiej sytuacji.
– Nie masz pieniędzy? – zapytałem.
– Miałem, ale wszystko oddałem – odparł bez zastanowienia. – Ale nie żałuję. To dla Bozi. Ona wszystko pozmienia.
– Słucham? – nie dowierzałem. Ten chłopak z każdą chwilą ciekawił mnie coraz bardziej.
– Wierzysz? – zapytał. W tle słyszałem śmiech grupki chłopaków oddalających się od nas miarowym tempem.
– Już nie – odparłem.
– Dlaczego? – zapytał.
– Wiara już nie pomaga. Liczymy się my i to, co my robimy. Nic więcej nie ma. – Spojrzałem na niego butnie. Miałem wrażenie, że rozmawiam ze stuletnim zakonnikiem, a nie z siedemnastolatkiem.
– Wiara jest wszystkim. Pamiętaj o tym. Muszę iść. Babcia czeka w kościele. Będzie jej przykro. – Wstał z ławki. – Pamiętaj, wiara cię ocali, módl się, choćby nie wiem co. Bo to… – wskazał ręką wszystkich otaczających nas ludzi i miejsce, w którym się znajdowaliśmy – to jest ulotne. Przemija. – Uśmiechnął się do mnie, a ja zdębiały stałem w miejscu i patrzyłem, jak idzie powolnym krokiem w stronę kościoła, kulejąc, w podartych ubraniach, ale z nadzieją w sercu, o której istnieniu ja całkiem już zapomniałem.
***
Było już koło dwudziestej, kiedy spotkałem się znowu z Agatą. Nie uśmiechało mi się spędzać z nią dzisiejszego wieczoru po wcześniejszym zajściu, ale i tak trzeba było napisać artykuł do końca, a skoro umówiliśmy się już wcześniej, nie chciałem wystawiać dziewczyny do wiatru i narobić jej wstydu przy koleżankach.
Przedtem wróciłem jeszcze do domu, spędziłem trochę czasu z psem i nieco się ogarnąłem, ale nie za bardzo, żeby dziewczyna nie narobiła sobie nadziei na coś więcej.
Idąc w stronę parku, spotykałem grupki młodzieży zdążającej w to samo miejsce. Większość z nich była już dość wstawiona, co wydawało się normalne na tego typu imprezach. Sam nieraz wychodziłem w tym stanie ze znajomymi. Z uśmiechem wspominałem dawne czasy.
Popatrzyłem na młodych ludzi przede mną i pogrążyłem się we własnych myślach. Nawet nie zauważyłem, kiedy dotarłem na miejsce.
Już z daleka dało się słyszeć muzykę, naokoło w dalszym ciągu stali sprzedawcy przy straganach z najrozmaitszymi bibelotami, naszyjnikami i innymi pamiątkami. Można było się natknąć na sprzedawców piwa, kiełbasek z grilla, waty cukrowej, prażonego popcornu i wszystkiego tego, czego tylko mogła sobie dusza zażyczyć, a raczej zasób portfela kupującego.
W drodze do Agaty i jej koleżanek przeciskałem się przez tłumy dobrze bawiących się ludzi, kiedy usłyszałem rozmowę dwóch osób. Normalnie nie zdarzało mi się nikogo podsłuchiwać, ale ta wymiana zdań mnie zaciekawiła.
– No wiesz, kochanie, nie zniżaj się do takich jak oni. Nie możesz się z nimi ot tak pokazywać. Co powiedzą nasi znajomi? W ogóle widziałeś tych ludzi? – Spojrzałem na miejsce, skąd dobiegały głosy. Kobieta, która wypowiadała te słowa, była wysoko postawiona rangą, najpewniej pracowała w ministerstwie i należała do tych sztucznie uśmiechających się gości specjalnych podczas oficjalnych przemówień dożynkowych. Ubrana w drogi granatowy kostium i czarne, eleganckie szpilki potrząsnęła z odrazą swoimi świeżo pomalowanymi na rudo włosami. – I wiesz co? – dodała. W tym momencie zauważyłem, że rozmawia z naszym wójtem Tomaszewskim. – Z takimi to tylko do zdjęcia. I lepiej od razu umyj ręce, jak ich dotykasz. Bóg jeden wie, ile przenoszą zarazków. – Wskazała palcem na biedną rodzinę, która bawiła się przy muzyce i niczego nieświadoma poruszała się w jej rytm, zajadając frytki i uśmiechając do siebie nawzajem.
Zrobiło mi się ich szkoda. W tym momencie poczułem jeszcze większą odrazę do tej kobiety. Postanowiłem jednak to zignorować i szukać swojej znajomej. Mijając ich, usłyszałem jeszcze wójta, jak odpowiadał urażony:
– Z całym szacunkiem, ale dopóki tutaj rządzę, będę ściskał rękę, komu chcę. A ci ludzie to porządni obywatele.
W tym momencie byłem dumny z tego człowieka jak nigdy. Chciałem usłyszeć, co będzie dalej, ale czekała na mnie Agata.
Zadzwoniłem do niej, znalazłem ją na parkiecie razem z innymi koleżankami. Patrzyły się na mnie jakoś tak dziwnie oceniająco, wszystkie lustrowały mnie od stóp do głów. Najwidoczniej werdykt był jednomyślnie na „tak”, ponieważ po czasie uśmiechnęły się ślicznie i zaczęły zagadywać mnie na śmierć.
Przyniosłem im po piwie, potem po drugim. Bawiliśmy się całkiem nieźle, chociaż momentami musiałem być dla wszystkich ochroniarzem i przeganiać niechcianych kawalerów.
Inni goście też bawili się przednio, a może nawet za dobrze. Parę razy interweniowała ochrona, ponieważ zbyt wiele wypili i wywiązało się kilka bójek. Na szczęście nic się nikomu nie stało.
Kątem oka patrzyłem na oficjalnych gości, którzy też się bawili, ale w wydzielonym specjalnym sektorze. Trzeba było mieć plakietkę, żeby móc się tam znaleźć. Chociaż za specjalnie i tak nie miałbym na to ochoty.
Zauważyłem, że kobieta, którą wcześniej słyszałem, zbyt wiele wypiła i przystawiała się do swojego ochroniarza, który chciał chyba odwieźć ją do hotelu.
Najwidoczniej nie różnimy się aż tak bardzo, oprócz pieniędzy i pozycji. Każdy z nas jest takim samym człowiekiem i należy mu się szacunek – pomyślałem, obserwując z daleka całą scenę z niesmakiem.
Później rozmyślałem o tym cały czas w drodze do domu. Jakoś nie dawało mi to spokoju. Wcześniej jednak bawiliśmy się aż do momentu, kiedy nastał świt, a razem z nim trudy kolejnego tygodnia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Zapiski Dobrego Łotra
ISBN: 978-83-8373-663-1
© Monika Wiśniewska i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Czarnecka
KOREKTA: Agnieszka Łoza
OKŁADKA: Magdalena Czmochowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek