Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
27 osób interesuje się tą książką
Papież Franciszek
Nadzieja
Początkowo papież Franciszek chciał, aby ta wyjątkowa książka została opublikowana dopiero po jego śmierci, ale potrzeby naszych czasów i Jubileuszowy Rok Nadziei 2025 skłoniły go do udostępnienia swych wspomnień i refleksji już teraz.
Nadzieja jest pierwszą autobiografią w historii opublikowaną przez papieża. Pisana przez sześć lat, opisuje włoskie korzenie Franciszka i migrację jego rodziny z Europy do Ameryki Łacińskiej, przez jego dzieciństwo, młodzieńcze pasje i troski, powołanie, dorosłe życie i całą papieską posługą aż do chwili obecnej.
Franciszek przypomina kluczowe dylematy swojego pontyfikatu, pisze szczerze, bez lęku i proroczo o niektórych najważniejszych i kontrowersyjnych kwestiach naszych czasów: wojnie i pokoju (w tym o konfliktach na Ukrainie i Bliskim Wschodzie), migracjach, kryzysie klimatycznym, polityce społecznej, pozycji kobiet, seksualności, rozwoju technologicznym, przyszłości Kościoła i religii.
Nadzieja to z jednej strony istna skarbnica przemyśleń i anegdot, a z drugiej fascynujący i bardzo ludzki pamiętnik – miejscami poruszający, czasami zabawny. Historia życia jednego człowieka, a jednocześnie poruszające duchowe przesłanie, które zafascynuje czytelników na całym świecie i będzie dziedzictwem nadziei papieża Franciszka dla przyszłych pokoleń.
Książkę wzbogacają niezwykłe fotografie, w tym prywatne i niepublikowane materiały udostępnione przez papieża Franciszka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 16 min
Lektor: Krzysztof Gosztyła
Wprowadzenie
Wszystko rodzi się, by rozkwitnąć
Księga mojego życia to historia pielgrzymki nadziei, ściśle związanej z losem mojej rodziny, mojej wspólnoty, całego Ludu Bożego. Opisane na tych stronach kolejne etapy wędrówki to także historia naszych towarzyszy podróży. Tych, którzy wyruszyli przed nami lub przyjdą po nas.
Autobiografia nie jest prywatną literaturą, to raczej torba podróżna. Nasze wspomnienia dotyczą bowiem nie tylko nas samych, ale i tego, co nas otacza. Nie odnoszą się wyłącznie do tego, co było, ale także do tego, co dopiero nastąpi. Pamięć, jak mówi meksykański poeta3, to teraźniejszość, która nigdy nie przemija.
Wydaje nam się, jakby coś wydarzyło się ledwie wczoraj, a przecież to będzie już jutro.
Mówimy „czekaj i nie trać nadziei”. Ale hiszpańskie słowo esperar oznacza zarówno nadzieję, jak i oczekiwanie. Nadzieja to przede wszystkim pragnienie, by podążać naprzód, pragnienie zmiany. Wyznacza relację między wspomnieniem a utopijnym dążeniem do realizacji naszych marzeń w przyszłości. Kiedy marzenie blednie, trzeba je wskrzesić, ożywiając nadzieję siłą pamięci.
Jako chrześcijanie wiemy, że nadzieja nigdy nie zawodzi i nie przynosi rozczarowania. Wszystko bowiem rodzi się po to, aby rozkwitać wieczną wiosną4.
Dlatego nasze wspomnienia pełne są Ciebie.
Naoczni świadkowie opowiadali, że najpierw pojawiło się przypominające trzęsienie ziemi drżenie. Podczas całej podróży pasażerowie czuli złowieszcze drgania, a „przechył statku był taki, że rano nie można było postawić na stole filiżanki z mleczną kawą, boby się rozlała”. To drżenie było jednak zupełnie inne. Przypominało eksplozję bomby. Pasażerowie w pośpiechu opuścili wspólne pomieszczenia i prywatne kajuty i wylegli na pokład, próbując zorientować się, co się stało. Było późne popołudnie. Statek płynął kursem na Porto Seguro w Brazylii. Wstrząs, jaki odczuli, nie został spowodowany eksplozją, to był raczej ogłuszający grzmot. Parowiec gwałtownie zmienił kurs i zaczął zachowywać się jak narowisty koń, halsując i niespodziewanie zwalniając. Jeden z ocalałych, który po katastrofie przez wiele godzin dryfował po oceanie, kurczowo uczepiony kawałka drewna, opowiadał, że widział wyraźnie, jak od statku oderwała się śruba napędowa i wał lewego silnika. Prawdopodobnie to właśnie śruba przecięła kadłub. Przez powstałą w ten sposób szczelinę do wnętrza zaczęła wlewać się woda, wypełniając maszynownię, a także ładownię, gdyż wodoszczelne grodzie nie funkcjonowały prawidłowo. Podjęta natychmiast próba naprawienia uszkodzonego kadłuba za pomocą metalowych paneli skończyła się niepowodzeniem.
Mówiono, że członkowie orkiestry otrzymali polecenie, by do końca grać dalej.
W pogłębiających się ciemnościach, na wzburzonym morzu, statek przechylał się coraz bardziej.
Kiedy już stało się jasne, że nie uda się uspokoić pasażerów, kapitan polecił zatrzymać maszyny. Rozległy się syreny alarmowe, a telegrafista zaczął nadawać sygnał SOS.
Odebrało go wiele znajdujących się w pobliżu jednostek, w tym dwa statki parowe i dwa liniowe transatlantyki, które natychmiast ruszyły na ratunek. Spieszący z pomocą nie mogli jednak zbliżyć się zbytnio do tonącego statku. Wyraźnie widoczny słup białego dymu wskazywał, że na „Principessa Mafalda” mogło dojść do katastrofalnej eksplozji kotłów.
Kapitan, stojąc na mostku, przez megafon wzywał do zachowania spokoju. Starając się koordynować akcję ratowniczą, przypominał o pierwszeństwie należnym kobietom i dzieciom. Kiedy jednak zapadła noc, tym ciemniejsza, że księżyc był akurat w nowiu, a na pokładzie zgasły elektryczne światła, sytuacja stała się dramatyczna.
Zaczęto spuszczać szalupy. Niektóre z nich jednak tonęły natychmiast, uderzając o kadłub przechylonego na jedną burtę statku. Wiele łodzi ratunkowych było już starych, zniszczonych i niezdatnych do użytku. Nabierały wody, a pasażerowie starali się wylewać ją, czym tylko się dało, nawet posługując się kapeluszami. Kilka szalup, do których ludzie wdarli się szturmem, z powodu przeciążenia wywróciło się i zatonęło. Większość pasażerów stanowili rzemieślnicy i chłopi, mieszkający w dolinach lub na równinie, którzy nigdy wcześniej nie widzieli morza i nie potrafili pływać. Słowa modlitwy i okrzyki rozpaczy mieszały się ze sobą. Na pokładzie wybuchła panika. Wielu podróżnych tonęło, wpadając do morza.
Później mówiono, że niektórzy, poddając się rozpaczy, z własnej woli skoczyli do wody. Lokalna prasa donosiła również o ludziach żywcem pożartych przez rekiny.
W obliczu śmiertelnego zagrożenia dochodziło do szarpaniny i przepychanek, jednak niektórzy z pasażerów zdobywali się na gesty wielkiej odwagi i poświęcenia. Wśród kilkudziesięciu osób oczekujących na wejście do łodzi ratunkowej na swoją kolej czekał też jakiś młody człowiek z kołem ratunkowym. Kiedy zobaczył, że pewien starszy mężczyzna błaga o pomoc, gdyż nie potrafi pływać i nie udało mu się dostać do żadnej szalupy, bez wahania oddał mu swoją obręcz. Razem wskoczyli do wody. Wtedy młodzieniec, który starał się jak najszybciej dopłynąć do najbliższej łodzi, usłyszał pełne przerażenia okrzyki: Rekiny! Rekiny! Jeden z nich zaatakował, ale młodego człowieka mimo to udało się wciągnąć do szalupy. Z powodu odniesionych ran zmarł jednak wkrótce potem.
Kiedy pasażerowie ocalali z katastrofy opowiedzieli historię bohaterskiego młodzieńca, wszyscy w Argentynie byli głęboko wzruszeni. Jedną ze szkół w jego rodzinnym mieście, w prowincji Entre Ríos, nazwano jego imieniem. Anacleto Bernardi miał tylko dwadzieścia jeden lat i był synem imigranta z Piemontu i Argentynki.
Statek zatonął krótko przed północą. Unosząc do góry dziób, po raz ostatni zawył niczym zwierzę i zapadł się w otchłań. W tym miejscu głębokość sięgała ponad 1400 metrów. Świadkowie zgodnie twierdzą, że kapitan do końca stał na mostku, a orkiestra na jego rozkaz grała „Marsz królewski”. Ciała kapitana nigdy nie odnaleziono. Mówi się, że na chwilę przed zatonięciem parowca na pokładzie rozległy się strzały. Członkowie załogi, zrobiwszy wszystko, co było możliwe dla ratowania pasażerów, woleli zginąć od kuli, niż tonąć w mękach.
Kilku łodziom ratunkowym spuszczonym z uszkodzonego parowca udało się dotrzeć do statków spieszących z pomocą i razem z ich załogami ocalić życie dalszych kilkuset pasażerów.
Do późnej nocy trwały poszukiwania tonących, którzy za wszelką cenę starali się utrzymać na powierzchni wody. Kiedy tuż przed świtem kilka brazylijskich parowców dotarło na miejsce katastrofy, już nikogo więcej nie można było odnaleźć.
Licząca prawie 150 metrów długości „Principessa Mafalda” była dumą włoskiej marynarki handlowej na przełomie wieków, najbardziej luksusowym liniowcem w całej flocie, na którego pokładzie podróżowali Arturo Toscanini, Luigi Pirandello czy legenda argentyńskiego tanga Carlos Gardel. Czasy świetności parowca jednak już dawno minęły. Wybuchła wojna światowa, a czas, zaniedbania i brak konserwacji dokonały reszty. Kiedy doszło do katastrofy, o tym niegdyś luksusowym statku, wówczas już w kiepskim stanie, mówiono lekceważąco „balaìna”, tancerka. Kiedy wyruszył w swój ostatni rejs, miał na pokładzie ponad 1200 pasażerów, głównie emigrantów z Piemontu, Ligurii i Wenecji Euganejskiej, lecz także z Marchii, Lukanii i Kalabrii.
Według danych udostępnionych przez ówczesne władze Włoch, w katastrofie zginęło ponad 300 osób, przede wszystkim członkowie załogi. Południowoamerykańskie gazety donosiły jednak o ponad dwukrotnie większej liczbie ofiar, wśród których byli także nielegalni migranci, kilkudziesięciu emigrantów z Syrii, a także włoscy chłopi, którzy płynęli do Ameryki Południowej, by w zimie zatrudnić się na południowej półkuli jako pracownicy sezonowi.
Okrojona i tuszowana przez oficjalne władze historia katastrofy statku „Principessa Mafalda” była włoskim odpowiednikiem słynnego zatonięcia RMS „Titanic”.
Nie potrafię powiedzieć, ile razy słyszałem historię katastrofy5 statku, nazwanego „Principessa Mafalda” na cześć córki króla Wiktora Emanuela III. Kilka lat później, pod koniec kolejnej strasznej wojny, księżniczka Mafalda także zginęła tragiczną śmiercią w niemieckim nazistowskim obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie.
Historię zatonięcia statku „Principessa Mafalda” opowiadano dzieciom, opowiadano w każdej dzielnicy, w każdym barrio. Opiewały ją także ballady śpiewane przez migrantów po obu stronach oceanu:
„Z Włoch «Mafalda» wyruszyła z tysiącem lub więcej pasażerów… Ojcowie i matki ratowali dzieci znikające wśród fal”.
Na rejs tym właśnie statkiem, wypływającym do Buenos Aires z portu w Genui 11 października 1927 roku wykupili bilety również moi dziadkowie i ich jedyny syn, a mój ojciec Mario, wówczas jeszcze młodzieniec.
Nie wyruszyli jednak w podróż na pokładzie tego parowca.
Choć bardzo się starali, nie udało im się na czas sprzedać tego, co posiadali. Musieli więc przełożyć swój wyjazd do Argentyny.
I dzięki temu właśnie teraz tu jestem.
Nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak bardzo jestem za to wdzięczny Bożej Opatrzności.
1
Niech język mi przyschnie do podniebienia
W końcu wyruszyli w rejs.
Dziadkom udało się wreszcie sprzedać niewielki spłachetek ziemi, jaki posiadali w Piemoncie we wsi Bricco Marmorito, i dotrzeć do portu w Genui. Mieli teraz bilety w jedną stronę na rejs statkiem „Giulio Cesare”.
Jako pasażerowie trzeciej klasy musieli czekać na swoją kolej, dopóki wszyscy podróżujący pierwszą klasą nie zostali wpuszczeni na pokład. Kiedy statek wypłynął na otwarte morze, a na horyzoncie zniknęły ostatnie światła Lanterny, latarni morskiej w porcie w Genui, uświadomili sobie, że już nigdy nie wrócą do Włoch i muszą na nowo rozpocząć życie na drugim końcu świata.
Był 1 lutego 1929 roku. Tamtej zimy, jednej z najmroźniejszych w całym stuleciu, w Turynie termometr wskazywał 15 stopni poniżej zera, a w innych częściach Włoch nawet minus 25 stopni. Do tej właśnie zimy nawiązał w jednym ze swoich filmów Federico Fellini, nazywając ją „rokiem wielkiego śniegu”. Całą Europę, od Uralu po wybrzeża Morza Śródziemnego, pokrył wtedy śnieg, który grubą warstwą leżał nawet na kopule Bazyliki św. Piotra.
Na koniec dwutygodniowego rejsu, po zawinięciu do portów w Villefranche-sur-Mer, Barcelonie, Rio de Janeiro, Santos i Montevideo, statek dotarł w końcu do Buenos Aires. Moja babka Rosa, mimo prawie trzydziestostopniowych upałów i wilgoci, dalej miała na sobie grube palto, w którym wyjechała. Zgodnie z ówczesną modą ozdobione było kołnierzem z lisa. Pod podszewką tego kołnierza, między futrem a jedwabiem, babka zaszyła cały rodzinny dobytek. Miała to palto na sobie niczym mundur, nawet kiedy już zeszli na ląd i ruszyli w głąb kraju, w górę rzeki Parana. Po przebyciu prawie pięciuset kilometrów w nieznośnym upale wreszcie dotarli do celu. Dopiero wtedy babka Rosa, luchadora (wojowniczka), jak ją nazywano, zdecydowała się zdjąć wełniane okrycie.
Po dopłynięciu do portu w Buenos Aires rodzinę Bergoglio zarejestrowano jako migrantes ultramar. Dziadek Giovanni, który najpierw pracował w polu, a potem otworzył sklep z kawą i ciastkami, został zarejestrowany jako comercio (kupiec), jego żona Rosa jako casera (gospodyni domowa), a ich syn i mój ojciec Mario, któremu ku wielkiemu zadowoleniu rodziców udało się zdać maturę z rachunkowości, jako contador (kontysta).
Mnóstwo ludzi towarzyszyło moim krewnym w tej długiej podróży nadziei. W tamtym stuleciu z Włoch do la Merica (Ameryki), przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych, Brazylii i Argentyny, wyjechały miliony ludzi. Tylko od 1925 do 1929 roku do Buenos Aires trafiło ponad 200 tysięcy emigrantów.
Pamięć o strasznej katastrofie statku „Principessa Mafalda” była wtedy jeszcze świeża. A bynajmniej nie był to odizolowany przypadek. Były to lata, o których mówią słowa znanej włoskiej piosenki śpiewanej przez wiele pokoleń migrantów: Mamma mia dammi cento lire che in America voglio andar (Mamuś moja, daj mi ze sto lirów, do Ameryki jechać chcę), czasy, kiedy często decydowano się również na tylko sezonową emigrację. Włoscy migranci wyruszali z Genui jesienią, kiedy żniwa na półkuli północnej dobiegają końca, by pracować w polu na południowej półkuli, gdzie właśnie zaczynało się lato. Wracali do domu na wiosnę z kilkoma marnymi lirami, z których znaczna część trafiała do kieszeni werbowników i organizatorów pośredniczących w wyjeździe. Po ich opłaceniu i pokryciu kosztów podróży w kieszeni pozostawało ledwie kilkadziesiąt lirów jako rekompensata za cztery lub pięć miesięcy ciężkiej pracy.
Podczas podróży do Ameryki wielu migrantów straciło życie. W 1888 roku na pokładzie statków „Matteo Bruzzo” i „Carlo Raggio”, które płynęły z Genui do Brazylii, z głodu i wyczerpania zmarło pięćdziesiąt osób. Na statku „Frisca” doliczono się dwudziestu ofiar stratowanych przez tłum pasażerów. W 1893 roku, po wejściu na pokład „Remo”, migranci zdali sobie sprawę, że na rejs sprzedanych zostało dwa razy więcej biletów, niż było miejsc. Na statku wybuchła cholera. Zmarłych wyrzucano za burtę. Liczba pasażerów malała codziennie o kilka osób. Ostatecznie jednak statek nie został nawet wpuszczony do portu docelowego. W drodze do Buenos Aires doszło też do katastrofy statku „Sirio”. Życie straciło wtedy pięciuset włoskich migrantów. Historię tych tragedii opiewają popularne piemonckie piosenki, śpiewane w takt melodii do dziś wygrywanych na akordeonie w wielu barrios.
Historie statków „Sirio”, „Frisca” i „Principessa Mafalda” w ludowej pamięci splatają się ze sobą. Zatonięcie statku „Sirio” przypominało tragedię parowca „Principessa Mafalda” i odwrotnie. W takt podobnych smutnych melodii opowiadano także historię kolejnych katastrof.
Mimo wszystko jednak ludzie nadal wyruszali w podróż. Przede wszystkim wskutek biedy, czasem ze złości, po to, by odmienić los, by uciec od tragicznych skutków wojny światowej, zarówno pierwszej, jak i drugiej, na którą już wtedy się zanosiło, aby uniknąć powołania do wojska lub dlatego, że śmierć już zajrzała im w oczy, albo dołączyć do rodziny, zapewnić sobie lepsze warunki życia i nie cierpieć dłużej nędzy. Nic nowego, tak było kiedyś i tak samo jest dziś. „Gorzej już być nie może. Najwyżej tam też będę głodny, tak jak tutaj. Mam rację?” – pyta jeden z bohaterów powieści Na oceanie Edmondo De Amicisa6, także pochodzącego z Piemontu autora książki Serce.
Ci, którzy emigrowali, musieli stawić czoło rozmaitym trudnościom i wyrzeczeniom. Ruszali w drogę najczęściej za namową werbowników, którzy razem z pośrednikami odwiedzali wioski w dzień targowy, by opowiadać o Ameryce jak o prawdziwej „ziemi obiecanej” i krainie cudów. Opłacanych przez firmy emigracyjne za każdą rodzinę, którą udało im się przekonać do wyjazdu, werbowników ówczesna prasa porównywała niekiedy do handlarzy niewolników. W miastach i na wsi rozdawano broszury i pokazywano fałszywe listy tych, którzy jakoby już dotarli na koniec świata. Niektórzy przysięgali, że rolnik, jeśli stał się niezdolny do pracy, w Ameryce może liczyć na hojną emeryturę, podczas gdy inni dawali gwarancje ułatwień w przejmowaniu ziemi na własność.
Dla tych, którzy zdecydowali się wyjechać, pierwszą trudność stanowiło dotarcie do portu. Sprzedawano cały dobytek, by zapłacić często chciwym i pozbawionym skrupułów werbownikom, którzy niejednokrotnie, przynajmniej dopóki nowe przepisy nie uporządkowały tej kwestii, znikali z pieniędzmi.
Droga do portu przypominała prywatną, czasem rodzinną pielgrzymkę, w której podążały całe wspólnoty. Jej uczestnicy szli wszyscy razem, jak w procesji, przy dźwiękach dzwonów, które czasem zabierali ze sobą nawet na statek. Często przybywali do portu na wiele dni przed zaokrętowaniem i rozbijali obóz na nabrzeżu.
Niektórzy z nich nigdy nie dotarli do wymarzonej Ameryki, gdyż ocean odepchnął ich lub pochłonął.
Ci, którym się to udało i schodzili na ląd w Buenos Aires, musieli stawić czoło twardej rzeczywistości. Na początek trafiali do Hotel de Inmigrantes: ogromnej rudery, gdzie po badaniach lekarskich, rejestracji i dezynfekcji mogli zatrzymać się na nie więcej niż pięć dni. W tym czasie musieli znaleźć sobie pracę w mieście lub na wsi. Na początku XX wieku tak oto opisywał to miejsce jeden z włoskich korespondentów dziennika „Corriere della Sera”: „Przez ostanie trzy dni przyjechało trzy tysiące ośmiuset emigrantów, w większości naszych rodaków. Hotel de Inmigrantes jest pełen. (…) Budynek, który nazywają hotelem, wznosi się na błotnistym, a zarazem wyboistym terenie rozciągającym się za miastem aż do mętnych i niespokojnych wód Río de la Plata (…) Ostry zapach kwasu karbolowego nie jest w stanie zdusić mdlącego smrodu śliskiej od brudu podłogi, starych drewnianych ścian, który wydobywa się przez otwarte drzwi na zewnątrz. To zapach stłoczonych do niemożliwości ludzi, zapach nędzy (…) Pod sufitem, na ścianach z desek, widać nieco wyraźniejsze znaki ludzkiej obecności. Można powiedzieć, że to ślady dusz: imiona, daty, wyznania miłosne, przekleństwa, nieprzyzwoite słowa wydłubane w farbie, naskrobane ołówkiem lub też wyryte w drewnie. Najczęściej powtarza się tu motyw statku”7.
Nieprzypadkowo ten obraz odwołuje się do przeszłości. „Niech język mi przyschnie do podniebienia, jeśli nie będę pamiętał o tobie” (Ps 137/136, 6) zarzekają się wygnańcy, wracając myślami do Jerozolimy. Również Trzej Królowie zasadniczo symbolizują tę samą tęsknotę za Bogiem. Taka postawa, przezwyciężając konformizm, zmusza nas do dokonania zmian, których potrzebujemy. To zdrowe pragnienie powrotu do korzeni, ponieważ naród bez korzeni jest zagubiony, a człowiek bez korzeni choruje. To z nich czerpiemy siłę, by iść naprzód, owocować, rozkwitać. Jak pisze argentyński poeta Francisco Luis Bernárdez8, „Drzewo rozkwita dzięki temu, co zostało pogrzebane”.
Wszystkie te historie z przeszłości, zapiski, wydrapane na ścianach znaki jednak są także nawiązaniem do dnia dzisiejszego, odsyłają do innych portów, innych mórz.
Moi dziadkowie i mój ojciec mieli szczęście. Wyjechali do Buenos Aires na zaproszenie braci mojego dziadka, którzy mieszkali w Argentynie już od 1922 roku. Udało im się rozpocząć tam nowe życie, nueva suerte. Zaczynali jako robotnicy asfaltujący drogę prowadzącą z portu na rzece do wsi. Wkrótce założyli własną dobrze funkcjonującą firmę zajmującą się kładzeniem bruku i asfaltu. Moi dziadkowie i mój ojciec po kontroli dokumentów nie musieli zatrzymywać się w Hotel de Inmigrantes i mogli ruszyć dalej, do Parany w prowincji Entre Ríos, gdzie czekali na nich krewni, mieszkający w czteropiętrowym zbudowanym własnymi rękami Palazzo Bergoglio. Był to pierwszy w całym mieście budynek, w którym zainstalowano windę. Każdy z braci, Giovanni Lorenzo, Eugenio, Ernesto i mój dziadek Giovanni Angelo, zajmował jedno piętro. Z rodzeństwa dziadka zostało w Piemoncie tylko dwoje: Carlo, najstarszy z braci, i Luisa, jedyna siostra, która po mężu nosiła nazwisko Martinengo. Tak więc prawie cała rodzina znów znalazła się razem, czego, wyjeżdżając, tak bardzo pragnęli moi rodzice.
Mój ojciec, który był kontystą, pracował w administracji przedsiębiorstwa. Nie trwało to jednak długo. Wielki światowy kryzys 1929 roku zataczał coraz szersze kręgi. Równocześnie prezes rodzinnej firmy, jeden z moich wspaniałych stryjecznych dziadków, Giovanni (Juan) Lorenzo, zachorował na białaczkę i mięsaka limfatycznego. Kiedy zmarł, jego żona Elisa została sama z trójką dzieci. Recesja i żałoba przesądziły o klęsce rodziny Bergoglio. W 1932 roku musieli sprzedać wszystko: maszyny, firmę, dom, a nawet kaplicę cmentarną. Zostali z pustymi rękami i znaleźli się w nędzy.
Trzeba było zaczynać wszystko od nowa. I z taką samą determinacją, jak za pierwszym razem, udało im się tego dokonać.
Ale oczywiście, kiedy tamtego ciepłego lutowego poranka po raz pierwszy postawili stopę na argentyńskiej ziemi, ani mój dziadek ani mój ojciec, ani babka, która ubrana w wełniane palto rzucała wyzwanie upałom, nic jeszcze nie wiedzieli o tym, co ich spotka.
Podobnie jak nie wiedziały tego tysiące, miliony kobiet i mężczyzn, którzy przybyli do Argentyny przed nimi i po nich. Wśród nich byli rzemieślnicy, drwale, robotnicy budowlani, górnicy, pielęgniarki, kowale, stolarze, szewcy, krawcy, piekarze, mechanicy, szklarze, malarze, kucharze, służący, lodziarze, fryzjerzy, robotnicy w kamieniołomach i kamieniarze, kupcy i księgowi oraz niezliczona rzesza chłopów i prostych robotników. Przywozili ze sobą nędzę, wspomnienia tragicznych wydarzeń i upokorzeń, ale także siłę, odwagę, wytrwałość, wiarę. I mnóstwo talentów, które, jak w przypowieści z Ewangelii św. Mateusza, czekały na okazję, aby zaowocować. Gdy tylko się nadarzyła, ta banda łachmaniarzy potrafiła zbudować na drugiej półkuli nową część świata. Wolni i uparci ludzie (rassa nostrana libera e stuarda). W pięknym, przejmującym wierszu opisał ich Nino Costa9, jeden z największych piemonckich poetów tamtych czasów. Poeta umarł na serce, kiedy dowiedział się o śmierci syna, zaledwie dziewiętnastoletniego partyzanta. Babka Rosa kazała mi nauczyć się strof tego wiersza w dialekcie:
O bionde di grano pianure argentine… non sentite mai passare un’aria monferrina o il ritornello di una canzone di montagna? (O złote zbożem argentyńskie równiny, czyż nie czujecie powiewu Monferrato lub refrenu góralskiej przyśpiewki?).
Costa poświęcił wiersz Piemontczykom, którzy z Włoch wyemigrowali za pracą. Niekiedy ci emigranci wracali, a „zarobione pieniądze pozwalały im na kupno niewielkiego domu lub kawałka ziemi i wychowanie córek…”. Innych „gorączka lub nadszarpnięte podczas pracy zdrowie wtrąciły do grobu”10 i dziś spoczywają w mogiłach gdzieś na obcym cmentarzu, un camp-sant foresté.
Z tego właśnie powodu wiele lat później, z okazji mojej pierwszej papieskiej podróży, chciałem udać się na Lampedusę, maleńką wyspę na Morzu Śródziemnym, która stała się przyczółkiem nadziei i solidarności oraz symbolem tragedii migrantów, a także powodem wielu kontrowersji. Na wodach wokół Lampedusy znajduje się morskie cmentarzysko wielu, bardzo wielu ofiar. Kiedy kilka tygodni później usłyszałem wiadomość o zatonięciu na Morzu Śródziemnym kolejnego statku, moje myśli znów skierowały się ku Lampedusie. Ta wyspa jest jak cierń w sercu. Moja podróż na Lampedusę nie była wcześniej planowana, ale musiałem ją odbyć. Przecież ja także urodziłem się w rodzinie migrantów. Mój ojciec, mój dziadek, moja babka, podobnie jak wielu innych Włochów, wyjechali do Argentyny i poznali los tych, którzy zostali z niczym. Ja również mogłem znaleźć się wśród tych, którzy dziś spotykają się z odrzuceniem. I w związku z tym zawsze zastanawiam się: dlaczego oni, a nie ja?
Musiałem udać się na Lampedusę, aby się pomodlić, okazać bliskość, wyrazić wdzięczność i dodać otuchy wolontariuszom i mieszkańcom tego spłachetka ziemi, potrafiącym dać konkretny wyraz solidarności. A przede wszystkim po to, by wstrząsnąć sumieniem nas wszystkich i przypomnieć o poczuciu odpowiedzialności.
Jedna ze sztuk hiszpańskiego dramatopisarza Lope de Vegi11 opowiada o tym, jak mieszkańcy miasta Fuente Ovejuna zabijają gubernatora, ponieważ jest tyranem. Nie wiadomo, kto właściwie dokonał egzekucji. Gdy więc sędzia królewski pyta: „Kto zabił gubernatora?”, wszyscy odpowiadają: „Fuente Ovejuna, panie”. Wszyscy i nikt.
To pytanie wysuwa się na pierwszy plan również dzisiaj. Kto ponosi odpowiedzialność za tę śmierć? Nikt! Wszyscy gotowi jesteśmy udzielić takiej samej odpowiedzi: To nie ja, nie mam z tym nic wspólnego, to ktoś inny, na pewno nie ja.
Globalizacja obojętności sprawia, że wszyscy jesteśmy „bezimienni” jak ów Innominato z powieści Manzoniego12. Bezimienni, pozbawieni twarzy, niepomni historii i przeznaczenia, w obliczu strachu, który wiedzie nas do szaleństwa, słyszymy pytanie Boga skierowane do Kaina: „Gdzie jest brat twój, Abel? (…) Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!” 13 .
2
Zbyt długo mieszkała moja dusza z tymi, co nienawidzą pokoju
Emigracja i wojna to dwie strony tego samego medalu. Jak słusznie napisano, wojna jest największą fabryką migrantów. Zmiany klimatyczne i ubóstwo to w dużej mierze zatrute owoce wojny, jaką człowiek wypowiedział bardziej sprawiedliwej dystrybucji zasobów, przyrodzie, na zamieszkanej przez siebie planecie.
Dzisiejszy świat jest z każdym dniem coraz bardziej światem elit, okrutnym wobec wykluczonych i odrzuconych. Kraje rozwijające się wciąż są pozbawiane swoich najcenniejszych zasobów naturalnych i ludzkich na rzecz kilku uprzywilejowanych rynków.
Prawdziwy postęp ma charakter inkluzyjny i przynosi owoce, ponieważ jest ukierunkowany na przyszłość i młode pokolenia. Rozwój pozorny natomiast, wykluczając wielu, zawsze i wszędzie sprawia, że bogaci stają się coraz bogatsi, a biedni ubożeją. Biednym nie wybacza się niczego, nawet niedostatku. Nie mogą sobie pozwolić na nieśmiałość czy zniechęcenie. Zawsze są postrzegani jako zagrażający lub nieudolni. Nie wolno im dostrzec światełka nawet w tunelu ich własnej nędzy. Aby pozbyć się ich obecności, ich widoku na ulicach, posunięto się do opracowania i realizacji odstraszających konstrukcji architektonicznych.
Łudząc się, że będzie bezpiecznie, można budować mury i barykadować wejścia na szkodę tych, którzy zostają na zewnątrz. Ale nie będzie tak zawsze. „Dzień Pana”, opisany przez proroków (Am 5,18; Iz 2,5; Jl 1,3), zburzy bariery między państwami i zastąpi wrogość nielicznych solidarnością wielu. Zepchnięcie na margines i nękanie milionów ludzi nie może trwać bez końca. Ich krzyk jest coraz głośniejszy i w końcu ogarnie całą ziemię. Jak pisał ksiądz Primo Mazzolari14, jeden z wielkich włoskich duszpasterzy, prorocza, świetlista i „niewygodna” twarz nieklerykalnego Kościoła: „Człowiek biedny to niemilknący protest przeciwko wyrządzanym przez nas niesprawiedliwościom; biedak jest jak beczka prochu. Jeśli ją podpalisz, wybuchnie cały świat”15.
Nie da się zignorować naglących wezwań Słowa Bożego. Gdziekolwiek skierujemy wzrok, Pismo Święte wskazuje ubogich, tych, którym brak środków do życia, uciśnionych, poniżonych, sieroty, wdowy, obcych, migrantów. Jezus nie obawiał się utożsamiać z tą niezliczoną rzeszą maluczkich. „Wszystko co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Nie macie czynić dobra sobie podobnym, ani członkom własnej kasty, ale właśnie „najmniejszym”, głodnym, spragnionym, pozbawionym odzienia. Nie dostrzegać tego utożsamienia się Jezusa z ubogimi to starać się rozwodnić Objawienie, zakłamywać Ewangelię, czyniąc z niej folklorystyczne przedstawienie, a nie stały element naszego życia. Wśród chrześcijan nikt nie jest pierwszy, bo to ostatni będą pierwszymi. I to właśnie oni, ci „ostatni” z egzystencjalnych peryferii naszych miast codziennie błagają Pana o wybawienie od zła, które ich dotyka. To oni zostali oszukani i porzuceni, by umrzeć na pustyni, to ich torturowano, maltretowano i gwałcono w obozach dla uchodźców, to oni rzucili wyzwanie nieznającym litości morskim falom.
Współczesne wojny toczą się tylko w niektórych regionach świata, a używana podczas nich broń produkowana jest gdzie indziej. Wytwarzana jest w regionach, skąd wyrzuca się i oddala uchodźców, którzy uciekają przed wojną.
W dzieciństwie od dziadka Giovanniego dowiedziałem się, czym jest wojna. To z jego ust po raz pierwszy słyszałem te dramatyczne opowieści. Podczas I wojny światowej dziadek walczył na froncie na rzece Piawa.
W czerwcu 1904 roku, mając dwadzieścia lat, metr sześćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, ciemne, falujące włosy i brązowe oczy, z powodu „niewydolności płucnej” wykrytej przez komisję poborową został „wyłączony ” z trzyletniej służby wojskowej. Wrócił wtedy do domu, do Portacomaro. Dwa lata później, na początku 1906 roku, przeniósł się do Turynu. Najpierw pracował jako „złota rączka” w sklepie bławatnym swego wuja Carla, który jako jeden z pierwszych naszych krewnych zamieszkał w stolicy, a następnie znalazł zatrudnienie w kawiarni, jak się wtedy mówiło, jako „liquorista”. Jego losy nieuchronnie splecione były z historią wielu innych młodych ludzi tamtej epoki, kiedy zaczynały powstawać pierwsze duże ośrodki przemysłowe, kiedy próbując uciec od biedy i niedostatku, wyjeżdżano ze wsi w nadziei na usamodzielnienie się i lepszy zarobek w miastach.
Każdy emigrant ma swoje korzenie. Rodzina Bergoglio od zawsze miała je w Portacomaro, wśród stromych zboczy, porośniętych lasami orzechowymi. W lutym 2001 roku, zaledwie kilka godzin przed otrzymaniem od Jana Pawła II kardynalskiej godności, po raz ostatni wspiąłem się drogą do Bricco Marmorito. Patrzyłem na wzgórza, winnice, na stojący wśród nich dom. Schyliłem się, by podnieść garść ziemi. Tutaj urodził się mój dziadek, tu zmarł jego ojciec Francesco, tu właśnie są nasze korzenie.
Wróciłem do Portacomaro również jako papież, z okazji dziewięćdziesiątych urodzin mojej kuzynki Carli, które świętowaliśmy u niej w domu. Razem z nią i kuzynem Elio jedliśmy pierożki agnolotti i piliśmy lokalne wino grignolino. Czasami do nich dzwonię i wtedy rozmawiamy w piemontèis, który był moim pierwszym językiem. Jeśli akurat Elio gra w kręgle, rozmawiam chwilę ze wszystkimi. Oni wciąż mówią do mnie Giorgio.
Giovanni i moja babka Rosa poznali się w Turynie. Rosa Margherita Vassallo była w tym samym wieku co Giovanni i także przybyła do miasta z daleka. Urodziła się blisko sanktuarium Todocco, w Piana Crixia, w prowincji Savona, na granicy Ligurii i Piemontu. Pochodziła z licznej rodziny: była ósma z dziewięciorga rodzeństwa. Przyjechała do Turynu jako mała dziewczynka. Powierzono ją opiece ciotki ze strony matki, Rosie, która stróżowała w jednej z kamienic w centrum miasta. Jej mąż miał na imię Giuseppe i był szewcem. Dla moich pradziadków, Angeli i Piera, rodziców Rosy, nie była to łatwa decyzja. Zastanawiali się i dyskutowali długo, zasięgając nawet opinii proboszcza i nauczycielki. Ostatecznie wszyscy zgodnie zdecydowali, że bystre, ciekawe, inteligentne dziecko, które mimo trudnych warunków wydawało się bardzo zdolne, powinno mieć możliwość ukończenia szkoły podstawowej. Rosa zasługiwała na lepszą przyszłość. Jako ośmioletnia dziewczynka opuściła więc rodzinną wioskę i przebyła ponad 140 kilometrów, które dzieliły ją od miasta. Place i ulice Turynu wydawały jej się ogromne, dziwiły opierające się o siebie domy, a światło ulicznych latarni zdawało się nigdy nie gasnąć. Ten wspaniały wynalazek, przywieziony z Paryża i określany słowem elektryczność, w cudowny sposób poruszał również tramwaje, których już nie musiały ciągnąć konie. Oboje wujostwo byli po pięćdziesiątce i nie mieli dzieci. Przyjęli więc małą dziewczynkę z radością, jakby była ich własną córką. Moja babka bardzo przywiązała się do ciotki Rosy i nawet znalazłszy się na drugim końcu świata, utrzymywała z nią kontakt. Oczywiście korespondowała także z rodzicami i rodzeństwem, przesyłając wiadomości i zdjęcia.
Kiedy na początku XX wieku w Turynie mój dziadek po raz pierwszy zobaczył Rosę, była drobną dziewczyną o kasztanowych włosach i oczach tak wielkich, jak jej odwaga. Pracowała jako szwaczka.
Młodzi zakochali się w sobie i 20 sierpnia 1907 roku pobrali się w kościele św. Teresy. Zamieszkali tuż obok świątyni, a kiedy 2 kwietnia następnego roku urodził się ich pierworodny syn, Mario Giuseppe Francesco, mój ojciec, tam też go ochrzcili.
W czerwcu 2015 roku, podczas wizyty duszpasterskiej w Turynie z okazji wystawienia Całunu, zatrzymałem się na modlitwie w tym małym barokowym kościółku. Ucałowałem chrzcielnicę i poczułem, jakbym wrócił do domu.
Dziadek Giovanni i jego żona, mając małe dziecko, musieli w życiu stawić czoło wielu trudnościom. Niespełna dziesięć lat później wybuchła wojna. Wszyscy rezerwiści otrzymali powołanie, gdyż na wojnie zawsze potrzeba nowych ludzi. Dziadek był już wtedy po trzydziestce.
Eszelon z Turynu do Mediolanu
nie zatrzymuje się już,
ale jedzie nad Piawę,
na cmentarzysko młodych16.
Dziadek otrzymał numer ewidencyjny 15 543. Zdaniem komisji poborowej był młodym mężczyzną o zaokrąglonym podbródku (tak jak ja) i ostrym nosie. W rubryce zawód wpisano „kawiarz”. W jego płucach nie nastąpiły żadne zmiany, ale tym razem komisja poborowa nie znalazła nic, co by uniemożliwiało odbycie służby wojskowej. Na początku lipca 1916 roku dziadek dostał przydział do 78. pułku piechoty, stacjonującego w Casale Monferrato. W listopadzie został stamtąd wysłany na front przebiegający wzdłuż rzek Piawa i Isonzo, na granicy Włoch i Słowenii na północ od Gorycji, w rejonie Monte Sabotino. W tym samym rejonie ksiądz Mazzolari stracił swojego jedynego brata, który służył w 26. pułku artylerii17.
Dziadek w okopach, w ogniu coraz bardziej zaciętych walk, spędził wiele miesięcy.
Z jego opowieści dowiedziałem się mnóstwa rzeczy. Nauczył mnie także kilku żartobliwych piosenek, wykpiwających dowódców, a nawet króla i królową.
Generał Ludwik Cadorna tak pisze do królowej:
„Gdybyś Triest widzieć chciała, to na kartce pocztowej”.
Bum bum bum to strzałów słychać szum.
Generał Ludwik Cadorna zajada się stekami,
a nas, biednych żołnierzy, karmi się kasztanami.
Bum bum bum to strzałów słychać szum.
Generał Ludwik Cadorna napycha sobie brzuch,
a nasza wielka armia rozbita jest już w puch.
Bum bum bum to strzałów słychać szum.
Generał Ludwik Cadorna powozić bardzo chciał,
a za swego osiołka króla Italii miał.
Bum bum bum to strzałów słychać szum18.
Zdarzało się, jak w przypadku przebywającego na przepustce młodego murarza z doliny Bergamo w stopniu kaprala, że za śpiewanie takich piosenek, pod zarzutem defetyzmu i niesubordynacji, można było zostać skazanym na sześć lat wojskowego aresztu.
Dziadek opowiadał mi o okropnościach, bólu, strachu i absurdalnym, alienującym bezsensie wojny. Przytaczał także przykłady braterstwa między piechurami z wrogich sobie oddziałów, złożonych po obu stronach frontu z biednych chłopów i robotników. Żołnierze przerzucali się dowcipami, posługując się językiem gestów i mimiki i niewielu słowami, jakie znali w języku przeciwnika, dzielili się odrobiną tytoniu, kawałkiem chleba, czym tylko mogli. Inicjowali małe rozejmy, aby złagodzić trud i wyobcowanie życia w okopach. Oczywiście, wszystko to w tajemnicy, ponieważ dowódcy nierzadko surowo karali takie gesty człowieczeństwa, nakazując egzekucje, a w niektórych przypadkach strzelając do własnych oddziałów w okopach. Za wszelką cenę starali się udaremnić wzajemne kontakty żołnierzy, którzy w miarę upływu czasu coraz lepiej rozumieli, że wrogowie, widziani z bliska, gdy spojrzeć im w oczy, w niczym nie przypominają przerażających potworów opisywanych przez propagandę wojenną. Byli takimi samymi zmęczonymi i przerażonymi nędzarzami, siedzącymi w takim samym błocie, cierpiącymi tak samo. Il tuo stesso identico umore/ ma la divisa di un altro colore19 (Każdy żołnierz, jak tamci ponury, choć różne noszą mundury), jak śpiewał w jednej ze swoich ballad znany włoski piosenkarz.
Co zostawia po sobie wojna? Przede wszystkim tragiczny bilans ofiar. Wśród żołnierzy 78. pułku dziadka było 882 zabitych, 1573 zaginionych i 3846 rannych. To byli jego koledzy, towarzysze broni, przyjaciele.
„Wydawało się, jakby dowódców ogarnęło szaleństwo – wspominał inny piemoncki żołnierz, porucznik piechoty wysłany na linię frontu nad Isonzo z 68. pułkiem. – Naprzód! Nie dajesz rady? Kogo to obchodzi? Naprzód, naprzód! Byliśmy jak pijani. Ci, którzy wydawali rozkazy, byli daleko, a przez lornetkę widok nacierającej piechoty musiał być ekscytujący. Generałowie nie byli z nami; nigdy nie widzieli zasieków, chyba że przed wejściem do gmachu, gdzie mają biura”20.
„Ludzie to amunicja, której nigdy nie braknie” – stwierdził cynicznie szef sztabu, generał Cadorna. Podczas gdy inny wysoki rangą oficer donosił: „Isonzo to dziś rzeka umarłych”.
Wojna światowa przyniosła miliony ofiar. Połowa zmobilizowanych żołnierzy zginęła, inni zostali ciężko ranni lub uznani za zaginionych. Według najbardziej ostrożnych szacunków, wskutek wojny na grobach cywilów i żołnierzy wyrosło co najmniej 15 milionów krzyży. Liczba ta wzrośnie nawet czterokrotnie, jeśli uwzględnić ofiary grypy hiszpanki. Epidemia zbiegła się z wybuchem wojny, jak to nierzadko bywa również współcześnie.
Ostatecznie była to rzeczywiście ogromna „bezużyteczna rzeź”, którą papież Benedykt XV potępił w swoim szczerym liście do przywódców walczących narodów, nazywając ją samobójstwem cywilizowanej Europy21.
Dziadek przeżył wojnę i po przeniesieniu do 9. pułku lekkiej piechoty zmechanizowanej (Bersaglieri) w Asti opuścił pole bitwy. W grudniu 1918 roku został urlopowany, a następnie zwolniony z zaświadczeniem o „godnej pochwały postawie” i przyznaną mu kwotą 200 lirów do odebrania. Dziś to mniej więcej 300 euro. To była nagroda za to, że uniknął śmierci. Po trzech latach mógł w końcu wrócić do rodziny. „Zbyt długo mieszkała moja dusza z tymi, co nienawidzą pokoju” (Ps 119,6).
Podobnie jak wielu innych dziadków we Włoszech i w całej Europie, dwukrotnie rozpoczynał życie na nowo: najpierw jako weteran, który uszedł z życiem, a później jako świadek tamtych wydarzeń, opowiadając o nich swym dzieciom i wnukom.
Co jeszcze pozostawia po sobie wojna? Niesprawiedliwość. Przychodzą tu na myśl słowa, które ksiądz Lorenzo Milani, kapłan i nauczyciel, wielki rewolucyjny wychowawca, napisał do swoich uczniów w 1965 roku: „Wzięliśmy książki i cofnęliśmy się o ponad sto lat w poszukiwaniu «sprawiedliwej wojny». To jednak nie nasza wina, że jej nie znaleźliśmy… Kiedy chodziliśmy do szkoły, nasi nauczyciele, niech Bóg im wybaczy, oszukiwali nas. Niektórzy ludzie naprawdę im uwierzyli, ale oni nas oszukali i sami też zostali oszukani. Niektórzy zdawali sobie sprawę, że nas oszukują, ale obawiali się do tego przyznać. Większość traktowała tę kwestię tylko powierzchownie, bo przecież wszystkie wojny zawsze toczyły się «za ojczyznę». Nasi nauczyciele zapomnieli zwrócić nam uwagę na coś oczywistego, a mianowicie, że armie maszerują zawsze na rozkaz klasy rządzącej… Nie mogę nie ostrzec moich chłopców, że ich nieszczęśliwi ojcowie cierpieli i zmuszali ich do cierpienia na wojnie w obronie interesów nielicznej kasty (do której nawet nie należeli!), a nie interesów Ojczyzny. (…) Niektórzy zarzucają mi brak szacunku dla poległych. To nieprawda. Mam wiele szacunku dla tych nieszczęsnych ofiar. I dlatego właśnie jestem przekonany, że bym obraził ofiary, chwaląc tych, którzy wysyłali je na śmierć po to, by ocalić siebie. (…) Z drugiej strony szacunek należny zmarłym nie może powodować, że zapomnę o moich żyjących dzieciach. Nie chcę, by spotkała je taka sama tragedia. Jeśli pewnego dnia będą chcieli złożyć swoje życie w ofierze, będę z nich dumny. Jednak musi to nastąpić w imię Boga, w imię ubogich, a nie w imię dynastii sabaudzkiej czy pana Kruppa”22.
Co zostaje po wojnie? Zazwyczaj zalążki nowego konfliktu, nowych aktów przemocy, nowych błędów i okropności. Wielu historyków wskazuje, że w Europie także nazizm i ultranacjonalizm były pod pewnymi względami li tylko owocem poprzedniego konfliktu. Dziś jest podobnie. Wyścig zbrojeń, rozszerzanie stref wpływów, agresywna i brutalna polityka nie zapewniają stabilizacji. Nigdy. Inteligentna wojna nie istnieje: wojna niesie tylko nędzę, broń – tylko śmierć. Wojna jest głupia. I prawie zawsze ludzie zdawali sobie z tego sprawę. Ludzie nie są głupi. Albert Einstein napisał: „Jestem jednak dobrego mniemania o ludzkości i sądzę, że ponure to widmo dawno by już sczezło, gdyby nie to, że określone materialne i polityczne interesy korumpują systematycznie zdrowy rozsądek ludów, posługując się do tego szkołą i prasą”23.
W sercu Giovanniego Angelo Bergoglio, syna Francesco Giuseppe i Marii Brugnano, urodzonego 13 sierpnia 1884 roku w Bricco Marmorito di Portacomaro Stazione, mojego dziadka, wojna, podczas której walczył, i ta, która już się zapowiadała, pozostawiła głęboko zakorzeniony sprzeciw wobec monarchii. Będzie mu towarzyszył do końca życia.
– To niesprawiedliwe! – mówił. – To niesprawiedliwe, że ludzie muszą utrzymywać całe to konsorcjum leniwych zjadaczy chleba, płacąc za ich przywileje i przywary własną skórą! Niech pójdą do pracy!
Pamiętam jego radość, gdy w czerwcu 1946 roku nadeszła wiadomość o porażce zwolenników monarchii we Włoszech i ogłoszeniu republiki. W referendum, w którym wybrano republikę, po raz pierwszy głosowały również kobiety. Tylko w stosunku do księżniczki Mafaldy, którą społeczność weteranów i emigrantów szyderczo nazywała Malfait, pohamowywał swoją niechęć do dynastii sabaudzkiej. Uważał, że księżniczka sama wycierpiała wiele i tym samym zapłaciła za wszystkich.
Po tym jak dziadek wyemigrował na drugi koniec świata, jego matka Maria, moja prababka, dwukrotnie pokonywała długą drogę z Włoch do Argentyny, aby odwiedzić jego i resztę rodzeństwa. Prababka, urodzona w 1862 roku w San Martino Alfieri, kilka kilometrów od Asti, była bardzo poczciwą kobietą. Zmarła na początku lat trzydziestych XX wieku, podczas swojej drugiej wizyty w Argentynie, w prowincji Santa Fe i tam też została pochowana. Jej synowie asfaltowali wówczas odcinek drogi krajowej Ruta właśnie w tej prowincji.
W naszej rodzinie wszystkim wpajano szacunek dla zmarłych. W moim mniemaniu prababka po śmierci nie została uszanowana jak trzeba, gdyż pięć lat później jej ciało ekshumowano i przełożono do mniejszej trumny. Pamiętam, z jaką miłością i oddaniem moja matka, która podjęła się dokonania tej bolesnej czynności, czyściła alkoholem szczątki zmarłej. Nadal jednak miałem wrażenie, że coś jest nie tak. Wreszcie jakieś dwadzieścia lat temu udało mi się znaleźć miejsce pochówku mojej prababki i przenieść jej trumnę do rodzinnego grobowca. Teraz spoczywa wraz z dziećmi i resztą krewnych. Jej szczątki znalazły miejsce w grobie rodzinnym syna Eugenia, na angielskim cmentarzu José C. Paz. Drugi z jej synów, Giovanni, mój dziadek, zmarł w wieku osiemdziesięciu lat i został pochowany na cmentarzu Jardín de Paz. Kiedy odszedł, 30 października 1964 roku we włoskim szpitalu, z powodu guza dróg żółciowych, byłem nauczycielem w Santa Fe.
O ile o pierwszej wojnie światowej słyszałem z ust mojego dziadka, to drugą poznałem w Buenos Aires z opowieści licznych emigrantów, którzy przybywali do Argentyny, uciekając przed nią lub jako jej ofiary. Uchodźców było bardzo wielu… miliony Włochów, Niemców, Polaków… Wielu Polaków pracowało jako robotnicy w fabryce, gdzie był zatrudniony mój ojciec. Słuchając opowieści tych mężczyzn i kobiet, my, dzieci, dowiadywaliśmy się, co się stało, słuchaliśmy opowieści o bombardowaniach, prześladowaniach, deportacjach, o obozach koncentracyjnych i obozach zagłady. Próbowaliśmy zrozumieć ten nowy, straszny konflikt. Dlatego uważam, że młodzi ludzie powinni poznać skutki obu wojen światowych ubiegłego wieku. Pamięć bowiem to skarb, bolesny, lecz konieczny, by kształtować sumienie.
Ten skarb przyczynił się także do rozwoju włoskiej i europejskiej sztuki.
W tamtych latach rodzice zabierali nas na filmy Rosselliniego, Vittoria De Siki, Viscontiego i wielu innych twórców epoki neorealizmu. Podczas jednego seansu oglądało się trzy obrazy: jeden główny i dwa pomniejsze. Przynosiliśmy z domu kanapki i spędzaliśmy cały dzień w kinie. Moim zdaniem powojenne neorealistyczne filmy włoskie to wielka szkoła humanizmu. Dzieci patrzą na nas, film, którym De Sica dał początek epoce neorealizmu, powinien być pokazywany na kursach przedmałżeńskich do dziś. Ja opowiadam o nim na ślubach, których udzielam. Świetnie pamiętam też niektóre sceny z filmu Roma città aperta (Rzym miasto otwarte). Anna Magnani i Aldo Fabrizi to byli nasi mistrzowie. Uczyli nas walki, nadziei, mądrości. Często cytuję zdanie, które Magnani powtarzała wizażystce na planie: „Zostaw mi wszystkie zmarszczki, nie ukrywaj żadnej z nich. Pracowałam na nie przez całe życie”. Nannarella24 była mądrą kobietą.
A potem był Fellini. Jako chłopiec z zachwytem oglądałem jego filmy aż do Słodkiego życia25. Miałem osiemnaście lat, kiedy widziałem La strada, z którą do dziś się utożsamiam.
W kluczowej scenie młody siłacz, przywodzący na myśl postać Bożego Szaleńca, mówi do zagubionej w świecie grającej na trąbce Giulietty Masiny, Gelsominy:
– Nie uwierzysz, ale każda rzecz na tym świecie ma swoje przeznaczenie. Nawet ten kamień.
– Który?
– Ten. Jakikolwiek. Nawet ten kamień jest tu z jakiegoś powodu.
– Z jakiego powodu?
– Jest tu, ponieważ… Co ja zresztą wiem? Gdybym to wiedział, byłbym…
– Kim?
– Bogiem Wszechmogącym, który wie wszystko. Kiedy się urodzisz, kiedy umrzesz. Nie, nie wiem, po co jest ten kamień, ale musi czemuś służyć. Inaczej nic nie miałoby sensu. Nawet gwiazdy. Przynajmniej tak myślę. Nawet ty… Ty również jesteś tu z jakiegoś powodu… z tą twoją głową karczocha26.
Cała ta scena wyraźnie nawiązuje do św. Franciszka. Także kamień. Jesteśmy tylko kamykami leżącymi na ziemi. A przecież „kamień, który odrzucili budujący, stał się głowicą węgła” (Mt 21,42). I to właśnie ten kamień nadaje sens wszystkiemu, także temu, czego nie rozumiemy. Św. Ignacy Loyola uczył, by „szukać i znajdować Boga we wszystkim”.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że w tamtych czasach niektóre z tych włoskich filmów, a przede wszystkim Słodkie życie, były krytykowane w pewnych kręgach, w tym także kościelnych. Ale zawsze znajdzie się jakiś świętoszek, którego oburzy postać tryskającej życiem dziewczyny w fontannie di Trevi.
We wszystkich tych filmach wiele jest prawdziwie artystycznych głębokich treści. Są jak wydobyte na powierzchnię kamienie.
Pier Paolo Pasolini uważał, że Słodkie życie podejmuje kwestie „relacji między grzechem a niewinnością”27 i że w tym przypadku mamy do czynienia z najwznioślejszym przykładem współczesnego katolicyzmu. Jezuita ojciec Nazareno Taddei mówił w odniesieniu do tego filmu o „wspaniałej duchowości chrześcijańskiej”, a inny jezuita, ojciec Virgilio Fantuzzi, który był przyjacielem Felliniego, pisał, że „każde dzieło tego autora jest ożywione tajemniczym tchnieniem ukrytego Boga”.
Na swój sposób wszyscy trzej mieli rację. Te filmy to skarb, z którego powinniśmy czerpać. To współczesna pedagogia.
W tamtych czasach również kino argentyńskie – myślę o Los isleros Lucasa Demare – było głęboko humanistyczne, stanowiąc nieodłączną część kultury rodzinnej, a także punkt wyjścia moralnej refleksji w codziennych rozmowach z dziećmi. Tamto kino argentyńskie było na najwyższym poziomie.
Trzeba młodym ludziom przybliżyć wspomnienia i korzenie dziadków, ojców i matek, by nie znaleźli się w próżni i nie popełniali tych samych błędów. Powinni dowiedzieć się, na przykład, jak rodzi się i umacnia wypaczony populizm, jak odgradza się i izoluje suwerenizm. Wystarczy przywołać tutaj wybory w Niemczech w latach 1932–1933 i Adolfa Hitlera. Ten były żołnierz piechoty, mający obsesję na punkcie klęski I wojny światowej i „czystości krwi”, obiecywał rozwój Niemiec po upadku rządu, który zawiódł społeczne oczekiwania. Niech młodzi ludzie wiedzą, jak zaczyna się populizm i jak to się kończy. Obietnice, które opierają się na strachu, przede wszystkim na lęku przed obcymi, są charakterystyczne dla populizmu. To początek dyktatury i wojny. Musimy pamiętać, że dla tych, których uważamy za innych, to my jesteśmy inni.
Opowieści mojego dziadka Giovanniego rozbrzmiewały w moich uszach i sercu, kiedy we wrześniu 2014 roku udałem się na wielki cmentarz-pomnik w Redipuglia w prowincji Gorycji. W tym miejscu pochówku ofiar I wojny światowej spoczęły szczątki ponad 100 tysięcy włoskich żołnierzy, z których 60 tysięcy pozostało bezimiennych. Zabrano im wszystko, nawet nazwiska, a ich rodzinom i krewnym także ich groby. Wcześniej byłem w Fogliano, gdzie pochowano 15 tysięcy walczących przeciwko sobie żołnierzy pięciu różnych narodowości, tylko w niewielkiej liczbie zidentyfikowanych.
Zachwyciłem się przejmującym pięknem tamtejszego krajobrazu, widziałem mężczyzn i kobiety pracujących, by utrzymać rodzinę, bawiące się dzieci, zamyślonych starców… i nagle stanąłem wśród tysięcy takich samych grobów, w których pochowano młodych mężczyzn. Odprawiając mszę świętą, wraz z biskupami i kilkuset księżmi, którzy przybyli ze wszystkich krajów zaangażowanych w konflikt w latach 1915–1918, powiedziałem, że wojna to szaleństwo. Przed oczami miałem przecież brutalny dowód tego stwierdzenia, jego demonstrację plastyczną. Podczas gdy Bóg realizuje swoje dzieło stworzenia i wzywa nas do współpracy, wojna niszczy wszystko. Nawet to, co Bóg stworzył najpiękniejszego: człowieka i jego braterskie więzi. Wojna to szaleństwo, a jej obłąkany plan zakłada jedynie zniszczenie. Nad wejściem na cmentarz widniało szydercze motto każdej wojny: „Co mnie to obchodzi?”. Tak samo Kain odpowiedział Bogu: „Czyż jestem stróżem brata mego?” (Rdz 4,9). Kto wypowiada te słowa, z nikim innym się nie liczy, nie patrzy w oczy nikomu: ani starcom czy dzieciom, ani matce czy ojcu…
W Redipuglia płakałem. I to samo przydarzyło mi się podczas obchodów ku czci poległych we wszystkich wojnach, w 2017 roku w Anzio, na amerykańskim cmentarzu w Nettuno, kiedy przechodziłem wzdłuż niekończących się rzędów białych krzyży. Były bardzo podobne do tych, które dwa lata później, w 75. rocznicę desantu aliantów, widziałem w Normandii. W walce z barbarzyństwem nazizmu tylko jednego dnia poległy tysiące żołnierzy i jeszcze więcej cywilów. Po stronie niemieckiej zginęło 10 tysięcy żołnierzy, którzy walczyli i oddali życie posłuszni zbrodniczej ideologii. Wszyscy ci ludzie, którzy zostali tam pochowani, mieli też własne plany, marzenia, umiejętności, które mogli rozwinąć i dobrze wykorzystać. Lecz usłyszeli tylko: „Co mnie to obchodzi?”.
Tak samo jest i dziś. W imię dawnych i nowych interesów, szalonych planów geopolitycznych, pieniędzy i władzy. Także i dzisiaj stratedzy terroru, inspiratorzy konfrontacji i producenci broni mają w sercu wyryte te same słowa: „Co mnie to obchodzi?”. Te słowa bezczeszczą i wykorzystują nawet to, co uważamy za najświętsze: nawet Boga. Nie ma boga wojny. Wojnę prowadzi szatan. Bóg jest pokojem. Dlatego w dokumencie o ludzkim braterstwie podpisanym wspólnie z wielkim imamem uniwersytetu Al-Azharr w Kairze, Ahmadem al-Tajebem, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich w lutym 2019 roku obaj: „wzywamy wszystkich, których to dotyczy, do zaprzestania posługiwania się religią w celu wzbudzania nienawiści, przemocy, ekstremizmu oraz ślepego fanatyzmu, do zaprzestania używania imienia Boga dla usprawiedliwiania zabójstw, eksterminacji, terroryzmu oraz ucisku”. Prosimy o to „na podstawie naszej wspólnej wiary w Boga, który nie stworzył ludzi, żeby byli zabijani lub walczyli ze sobą nawzajem, ani też by byli torturowani czy poniżani w swoim życiu i egzystencji. Bóg Wszechmogący nie potrzebuje niczyjej obrony i nie chce, aby Jego imię było używane do terroryzowania ludzi”28. Wykorzystywanie Boga jako alibi naszych grzechów i zbrodni to jedno z najcięższych bluźnierstw.
Trzeba zrobić wszystko, aby skończyć z wyścigiem zbrojeń, utrudniając dostęp do broni zarówno poszczególnym jednostkom, jak i państwom, na frontach wojen i w naszych miastach. Szczególnie w krajach bardziej rozwiniętych, gdzie wyścig zbrojeń usprawiedliwia efemeryczny konsensus lub złudne poczucie bezpieczeństwa. Chęć, by zwalczyć zło złem, nieuchronnie prowadzi do najgorszego. A przywódcy polityczni o takiej mentalności, którzy nie wiedzą, jak prowadzić dialog, jak konfrontować się ze sobą, którzy interpretują swoją rolę z arogancją, a nie z pokorą kogoś powołanego, by tkać wątki współistnienia, nie są w stanie popchnąć żadnego kraju w kierunku pokoju, sprawiedliwości i dobrobytu. Pchają go natomiast w przepaść zniszczenia.
Od początku mojego pontyfikatu było jasne, że po klęsce II wojny światowej coraz wyraźniej widać zarysy trzeciej wojny „w kawałkach”, w której ofiarą zbrodni, masakry, zniszczeń i przerażającego okrucieństwa pada przede wszystkim ludność cywilna, starcy, kobiety i dzieci. Jak się wydaje, to główna cecha wszystkich współczesnych wojen. W przeszłości ten, kto wypowiadał wojnę, wysyłał innych, aby ginęli zamiast niego. Wojny toczyły się „w imię króla!”, choć podczas nich ginęli chłopi. Pierwsza wojna światowa, w której walczyli nasi dziadkowie, stanowiła swego rodzaju przełom. Odtąd w każdym konflikcie, od Bliskiego Wschodu po Bałkany, od Azji po Afrykę, przytłaczającą większość ofiar – aż 80 procent na początku XXI wieku – stanowi ludność cywilna. Jeden z korespondentów wojennych pisał, że: „w wyniku współczesnych działań wojennych tak zwane straty uboczne to teraz żołnierze”. Na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat podczas większości konfliktów łatwiej ujść z życiem w mundurze niż w dziecięcej czerwonej koszulce. Teraz zabija się głównie bezbronnych, a co trzecia ofiara to dziecko. Ci, których dotyka szaleństwo wojny, doświadczają go nie z własnej woli. Są tylko ofiarami. Nie ma to nic wspólnego z bohaterstwem, z retoryką wojenną. Dzisiaj wojna to tylko tchórzostwo i wstyd. I ten wstyd wszyscy powinniśmy odczuwać. Prawdziwe nieszczęście jest wtedy, kiedy nie wstydzimy się już niczego.
Mój dziadek Giovanni i wielu innych dziadków, a także nasi ojcowie ostrzegali, że wojna zawsze czyha za rogiem. I rzeczywiście, jest bardzo blisko, w każdym z nas. Każdy konflikt bowiem rozpoczyna się najpierw w sercu.
Nie można pozwolić, by w naszej świadomości utrwalił się obraz mężczyzn, kobiet i dzieci bezkarnie tonących w Morzu Śródziemnym. Raz, drugi, kolejny…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Rainer Maria Rilke, Listy do młodego poety, Czuły Barbarzyńca, 2005. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
2. Wszystkie cytaty z Pisma Świętego za https://biblia.deon.pl/ [wróć]
3. Chodzi o meksykańskiego poetę Octavio Paza (1914–1998), laureata literackiej Nagrody Nobla. [wróć]
4. Por. Franciszek, katecheza podczas audiencji generalnej 20 września 2017 r. [wróć]
5. Katastrofa statku „Principessa Mafalda” nastąpiła 25 października 1927 r. w odległości 80 mil od brzegów Brazylii. [wróć]
6. Edmondo Mario Alberto De Amicis (1846–1908) – włoski pisarz i dziennikarz. W słynnej powieści dla młodzieży Serce opisuje losy jedenastoletniego ucznia włoskiej szkoły podstawowej. [wróć]
7. Luigi Barzini, Gli allucinati, „Corriere della Sera”, 13 stycznia 1902. [wróć]
8. Francisco Luis Bernárdez (1900–1978) – argentyński poeta i dyplomata. [wróć]
9. Giovanni (Nino) Costa (1886–1945) – poeta włoski piszący głównie w języku piemonckim. [wróć]
10. 21 czerwca 2015 r. podczas wizyty w Turynie Franciszek w swojej homilii zacytował po włosku fragment napisanego w dialekcie piemonckim wiersza N. Costy Razza nostrana (dial. Rassa Nostrana). Przytoczone tu cytaty pochodzą z włoskiej wersji tego wiersza. [wróć]
11. Félix Lope de Vega y Carpio (1562–1635) – hiszpański pisarz, autor wielu dramatów, w większości opartych na historii i legendach ludowych, w których tragizm splatał się z komizmem, a realizm z fantastyką. [wróć]
12. Alessandro Manzoni (1785–1873) – pisarz, czołowy przedstawiciel włoskiego romantyzmu, autor słynnej powieści historycznej Narzeczeni. [wróć]
13. Rdz 4, 9-10. [wróć]
14. Ks. Primo Mazzolari (1890–1959) – nazywany również „proboszczem z Bozzolo” duchowny, pisarz i antyfaszysta był jedną z najbardziej znaczących postaci włoskiego katolicyzmu pierwszej poł. XX w. [wróć]
15. Primo Mazzolari, La parola ai poveri, Bologna 2016. [wróć]
16. Pieśń wojenna z okresu I wojny światowej. [wróć]
17. Tu błąd Autora – brat ks. Mazzolariego służył w 26., a nie 28. pułku; patrz: https://movio.beniculturali.it/mcbcv/maggio1915iviadanesirisposero/it/260/mazzolari-giuseppe-7-settembre-1893-24-novembre-1915 [wróć]
18. Franciszek zacytował pierwszą strofę tej piosenki z 1917 r. podczas swojej wizyty w Trieście 7 lipca 2024 r. Il general Cadorna ha scritto alla regina: „Se vuoi veder Trieste te la mando in cartolina”. Bom bom bom al rombo del cannon.[…] [wróć]
19. Fragment ballady La guerra di Piero włoskiego pieśniarza Fabrizio De André (1940–1999). [wróć]
20. Por. Carlo Salsa, Trincee: confidenze di un fante, Rizzoli, Milano 2022. [wróć]
21. Słowa skierowane po trzech latach od wybuchu I wojny światowej 1 sierpnia 1917 r. przez Benedykta XV, do „przywódców walczących państw” zawierające apel o położenie kresu krwawemu konfliktowi, który stał się „z każdym dniem coraz bardziej bezużyteczną rzezią”. [wróć]
22. Don Lorenzo Milani, Lettera ai giudici, Barbiana 18 października 1965. [wróć]
23. Albert Einstein, Mój obraz świata, Warszawa 1935, s. 14. [wróć]
24. Takim zdrobnieniem imienia Anna nazywano Annę Magnani. [wróć]
25.La dolce vita, 1960 r. [wróć]
26. https://www.opensubtitles.com/it/subtitles/3363698-la-strada [wróć]
27. https://pasolinipuntonet.blogspot.com/2012/05/la-dolce-vita-per-me-si-tratta-di-un.html [wróć]
28. Tekst polski za https://www.vatican.va/content/francesco/pl/travels/2019/outside/documents/papa-francesco_20190204_documento-fratellanza-umana.html [wróć]