Najskrytsza pamięć ludzi - Mohamed Mbougar Sarr - ebook + książka

Najskrytsza pamięć ludzi ebook

Mohamed Mbougar Sarr

4,3

Opis

Zwycięzca Nagrody Goncourtów!

Diégane Latyr Faye, młody senegalski pisarz natrafia w Paryżu na trudno dostępną, legendarną powieść Nieludzki labirynt, która przed laty wywołała ogromy skandal. Diégane jest zafascynowany jej autorem, T.C. Elimanem. Postanawia dowiedzieć się, dlaczego po publikacji swojego dzieła w 1938 roku Elimane zniknął. Jak się okazuje, klucza do jego tajemnicy należy szukać nie tylko we Francji, ale też w Senegalu i Argentynie… Przemierzamy więc czasy i kontynenty – jest to podróż fascynująca, straszna i pouczająca zarazem. Lecz czy dotarcie do sedna jest w ogóle możliwe?

Porywająca filozoficzna powieść pokazuje pisarską moc Sarra. Jego historia trafia do serc i umysłów. Nowy wyczekiwany literacki głos.

„Publishers Weekly”

Ta przywodząca na myśl XIX-wiecznych mistrzów powieść jest gęsta, trzymająca w napięciu i wspaniała

.„Le Temps”

Autor przenosi nas do Paryża, Dakaru, Amsterdamu i Buenos Aires, gdzie przyglądamy się apokalipsie XX wieku, spotykając Jorge Luisa Borgesa, Ernesta Sábato i Witolda Gombrowicza.

Télérama

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 520

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (70 ocen)
39
21
6
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
The_Ethno

Nie oderwiesz się od lektury

Wrażenia po lekturze trudno opisać słowami. Niesamowita rzecz, warta każdego czasu.
Kubutex

Nie oderwiesz się od lektury

Najskrytsza pamięć ludzi. Mohamed Mbougar Sarr Książka z nagrodą Gouncortów autor z Senegalu. Spodziewałem się literatury politycznie poprawnej i politycznie słusznej czegoś o wykluczeniach migrantach i lesbijkach z dobrą lewicą i zła prawicą z nieskomplikowanym przesyłaniem pedagogicznym Byłem też zdziwiony - a moje zdziwienie podszyte było rasizmem - to w Afryce mają jakąś literaturę?, gdzie w Senegalu? a gdzie jest ten Senegal? sprawdzam w Wiki pierwszy Prezydent Senegalu był poetą (trochę jak Vaclav Havel w Czechach) i to podobno nienajgorszym zaczynam czytać książkę ale wciąż "jakbym dawał jałmużnę" opowieść uwodzi wciąga nie pozwala przerwać lektury szybko orientuje się że ta książka to cośq niezwykłego że nie tylko nie mogę czuć wyższości kulturowej ale że wręcz jestem uczony, cywilizowany przez tego senegalczyka Nie chcę opowidać o czym jest książka za to kilka uwag o tym jaką jest - nie będzie to nadmiernie systematyczne i z poprawną interpunkcją Na początku książki jes...
52
PannaZu

Nie oderwiesz się od lektury

Dzięki przekładowi Jacka Giszczaka mogła pojawić się w polszczyźnie książka o ambicjach, z jakich - wydawałoby się - literatura zrezygnowała ze schyłkiem modernizmu. Mohamed Mbougar Sarr bierze się za bary z wielkim pytaniem o to, czym jest literatura, i zadaje to pytanie szczerze. Książka orzeźwiająca, idąca w poprzek modom chwili, równocześnie zaś na wskroś nowoczesna.
20
lkoprowski8

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalna książka. Retrospekcje gonia wspomnienia. Szaleństwo i ellement magii.
10
JJulia0610

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałam tak fascynująco opisanej historii. Sarr łapie za nadgarstek i nie puszcza, trzeba podążać za nim i jego narracjami aż do samego końca.
10

Popularność




Tytuł oryginału: La plus secrète mémoire des hommes

© 2021, Éditions Philippe Rey

This edition is published by arrangement with Éditions Philippe Rey in conjunction with its duly appointed agents Books And More Agency #BAM, Paris, France and Renata de La Chapelle Agency. All rights reserved.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2022

Copyright © for the Polish translation by Jacek Giszczak, 2022

Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d’aide à la publication Boy-Żeleński, a bénéficié du soutien de l’Institut français de Pologne.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego Boy-Żeleński.

Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut français.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w ramach programów wsparcia wydawniczego.

Wydanie I

Warszawa 2022

Autor wyraża największą wdzięczność Fundacji Lagardère, która w 2018 roku, przyznając mu stypendium twórcze, przyczyniła się do powstania tej powieści. W 2019 roku książka ta korzystała też ze wsparcia regionu Île-de-France. Autor za nie dziękuje i chciałby okazać szczególną wdzięczność państwowemu Muzeum Historii Imigracji, które gościło go w ramach programu rezydencji literackiej.

Dla Yambo Ouologuema

Przez jakiś czas Krytyka towarzyszy Dziełu, potem miejsce Krytyki zajmują Czytelnicy i to oni mu towarzyszą. Podróż może być długa albo krótka. Potem Czytelnicy umierają jeden po drugim, a Dzieło trwa samotnie, choć inna Krytyka i inni Czytelnicy stopniowo obierają ten sam kurs. Potem Krytyka znów umiera i Czytelnicy znów umierają, a ich kości znaczą szlak, którym Dzieło podróżuje dalej ku samotności. Zbliżyć się do niego, żeglować jego śladem oznacza niechybną śmierć, inna Krytyka i inni Czytelnicy zbliżają się do niego, niezmordowani i bezlitośni, a czas i prędkość ich pochłaniają. Na końcu Dzieło podróżuje nieodwołalnie samotne przez Bezkres. I pewnego dnia Dzieło umiera, jak umierają wszystkie rzeczy, jak wygaśnie Słońce i Ziemia, Układ Słoneczny i Galaktyka, i najskrytsza pamięć o ludziach.

Roberto Bolaño, Dzicy detektywi, przeł. Nina Pluta

Księga pierwsza

Część pierwszaSieć Pajęczej Matki

27 sierpnia 2018

O pisarzu i jego dziele można wiedzieć przynajmniej tyle: razem przemierzają najdoskonalszy labirynt, jaki możemy sobie wyobrazić, długą okrężną drogę, gdzie ich cel zlewa się z punktem wyjścia – drogę samotności.

Opuszczam Amsterdam. Pomimo tego, czego się tu dowiedziałem, wciąż nie wiem, czy znam Elimane’a lepiej, czy może jego tajemnica stała się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Mógłbym tu przywołać paradoks wszelkiego poszukiwania wiedzy: im lepiej poznajemy jakiś fragment świata, tym wyraźniej uświadamiamy sobie bezmiar nieznanego i własnej niewiedzy; lecz to równanie nadal nie tłumaczyłoby do końca uczucia, jakim darzę tego człowieka. Jego przypadek wymaga formuły bardziej radykalnej, to znaczy bardziej pesymistycznej, jeśli mamy na myśli możliwość poznania ludzkiej duszy. Ponieważ jego dusza przypomina zamrożoną gwiazdę; przyciąga i pochłania wszystko, co się do niej zbliża. Przez pewien czas pochylamy się nad jego życiem, a prostując się, poważni, zrezygnowani i starzy, może wręcz zrozpaczeni, szepczemy: o duszy ludzkiej nie można się niczego dowiedzieć, nie ma tam nic do poznania.

Elimane zagłębił się w Noc. Fascynuje mnie łatwość, z jaką rozstał się ze słońcem. Fascynuje mnie wniebowzięcie jego cienia. Tajemnica jego losu nie daje mi spokoju. Nie wiem, dlaczego zamilkł, gdy miał jeszcze tak wiele do powiedzenia. Cierpię zwłaszcza dlatego, że nie mogę go naśladować. Napotkawszy istotę milczącą, prawdziwie milczącą, zawsze zastanawiamy się nad sensem – koniecznością – naszej własnej mowy, nagle zadajemy sobie pytanie, czy nie jest to zwykłe bicie piany, językowe błoto.

Przymknę się i w tym miejscu zawieszę twoje pisanie, Dzienniku. Opowieści o Pajęczej Matce mnie wyczerpały. Amsterdam pozbawił mnie sił. Czeka mnie droga samotności.

I

Afrykańskim autorom z mojego pokolenia, których wkrótce nie będzie już można nazywać młodymi, T. C. Elimane pozwolił wypruwać sobie flaki w literackich potyczkach, zaciętych i krwawych. W jego książce było coś z katedry i areny; wchodziło się tam jak do grobowca boga, a kończyło, klęcząc we własnej krwi, przelanej w hołdzie dla arcydzieła. Wystarczyła jedna jego stronica, byśmy zyskali pewność, że czytamy pisarza, że to hapaks legomenon, jedna z tych gwiazd, które tylko raz pojawiają się na niebie literatury.

Pamiętam jedną z wielu kolacji, podczas których towarzyszyła nam jego książka. W ferworze dyskusji Béatrice, zmysłowa i energiczna Béatrice Nanga, która – miałem nadzieję – udusi mnie kiedyś swoimi piersiami, powiedziała, gotowa skoczyć nam do oczu, że tylko dzieła prawdziwych pisarzy zasługują na to, by stawiać kwestie na ostrzu noża, że tylko one rozgrzewają krew jak dobry alkohol i gdybyśmy, schlebiając miałkim i zgniłym konsensusom, mieli unikać namiętnej konfrontacji, jakiej się domagają, byłoby to z ujmą dla literatury. Prawdziwy pisarz, dodała, wznieca mordercze debaty prawdziwych czytelników, którzy zawsze są w stanie wojny; jeśli nie jesteście gotowi wyzionąć ducha na arenie, by zdobyć jego truchło niczym w grze buzkaszi, gońcie się i konajcie w swoich ciepłych szczynach, które bierzecie za markowe piwo – jesteście wszystkim, tylko nie czytelnikami, ani tym bardziej pisarzami.

Sekundowałem Béatrice Nandze w jej płomiennej szarży. T. C. Elimane nie był klasykiem, ale pisarzem kultowym. Mit literacki to plansza do gry. Elimane usiadł na niej i wyłożył trzy najmocniejsze atuty, jakimi można było dysponować: po pierwsze wybrał sobie nazwisko z tajemniczymi inicjałami; po wtóre napisał tylko jedną książkę; wreszcie zniknął, nie pozostawiając śladów. Tak, zasługiwał na to, byśmy weszli do gry, chcąc zdobyć jego truchło.

Jeśli mogliśmy wątpić, czy rzeczywiście istniał, w pewnej epoce, człowiek nazywany T. C. Elimane’em, lub zadawać sobie pytanie, czy nie był to pseudonim wymyślony przez jakiegoś autora, by sobie zadrwić z literackiego światka albo się od niego uwolnić, nikt nie mógł przecież podawać w wątpliwość potężnej prawdy jego książki: po jej zamknięciu życie wzbierało w duszy, gwałtowne i czyste.

Pytanie, czy Homer posiadał, czy nie posiadał biograficznego istnienia, pozostaje pasjonującą kwestią. Ostatecznie nie ma ona jednak większego wpływu na zachwyt czytelnika; bo to Homerowi, kimkolwiek lub czymkolwiek by był, czytelnik ów jest wdzięczny za napisanie Iliady i Odysei. Podobnie nie miała większego znaczenia osoba, mistyfikacja czy legenda kryjąca się za nazwiskiem „T. C. Elimane”, bo to jemu zawdzięczaliśmy dzieło, które zmieniło nasze spojrzenie na literaturę. Być może na życie. Nieludzki labirynt – taki nosiła tytuł; podążaliśmy ku jej stronicomjak manaty, które ściągają do źródła, by tam się napić.

Na początku była wyrocznia i był Król; i wyrocznia powiedziała Królowi, że ziemia da mu absolutną władzę, ale w zamian zażąda od niego prochów starców, na co Król się zgodził; natychmiast zaczął w swoim królestwie żywcem palić starców, potem rozrzucał ich prochy wokół swego pałacu, gdzie wkrótce wyrósł las, makabryczny las, który nazwano nieludzkim labiryntem.

II

W jaki sposób spotkaliśmy się, ta książka i ja? Przypadkiem, jak wszyscy. Ale nie zapominam o tym, co powiedziała mi Pajęcza Matka: przypadek jest zawsze tylko przeznaczeniem, którego nie znamy. Po raz pierwszy przeczytałem Nieludzki labirynt całkiem niedawno, niewiele ponad miesiąc temu. Stwierdzenie, że przed tą lekturą nazwisko Elimane’a nic mi nie mówiło, byłoby jednak fałszywe – znałem je już w liceum. Figurowało w Zarysie literatur murzyńskich, jednej z tych niezniszczalnych antologii, które od czasów epoki kolonialnej służyły za podręczniki literatury uczniom z Afryki frankofońskiej.

To było w 2008 roku, w przedostatniej klasie liceum, w wojskowej szkole z internatem w północnym Senegalu. Zaczynałem czuć pociąg do Literatury i snułem młodzieńcze marzenia o tym, że zostanę poetą; ambicja całkiem banalna, kiedy odkrywaliśmy największych z nich i żyliśmy w kraju, który wciąż nawiedzało kłopotliwe widmo Senghora; a zatem w kraju, w którym wiersz pozostawał jedną z najbardziej niepodważalnych wartości na giełdzie zalotów. Była to epoka, gdy dziewczyny podrywało się na czterowiersze, zapamiętane albo złożone samodzielnie.

Zaczynałem więc pogrążać się bez reszty w antologiach poezji, słownikach synonimów, rzadkich słów czy rymów. Popełniłem parę okropnych wierszy, kulawych jedenastozgłoskowców, pełnych „ronionych łez”, „sklepionych niebios”, „wstających jutrzenek”. Naśladowałem, parodiowałem, dopuszczałem się plagiatów. Zawzięcie wertowałem swój Zarys literatur murzyńskich. I właśnie tam, po raz pierwszy, obok czarnych klasyków, między Tchichellém Tchivélą i Tchicayą U Tam’sim, natknąłem się na nazwisko, nieznane, T. C. Elimane’a. Poświęcony mu komentarz był tak osobliwy, że przeczytałem go bardzo uważnie. Brzmiał tak (zachowałem swój szkolny podręcznik):

T. C. Elimane urodził się w Senegalu. Otrzymał stypendium naukowe, przybył do Paryża, gdzie w 1938 roku opublikował Nieludzki labirynt, książkę, którą spotkał wyjątkowo tragiczny los.

Ale cóż to była za książka! Arcydzieło młodego Murzyna z Afryki! Rzecz niebywała we Francji! Wybuchł więc jeden z owych literackich sporów, których sekret i smak znają jedynie mieszkańcy tego kraju. Nieludzki labirynt miał tyluż obrońców, co zdeklarowanych wrogów. Lecz gdy zaczęto mówić, że autor i jego książka zasługują na prestiżową nagrodę, mroczna literacka afera podcięła im skrzydła. Dzieło spotkało się z ostracyzmem ze strony środowiska, a młody autor zniknął z literackiej sceny.

Potem wybuchła wojna. Nikt nie wie, co działo się z T. C. Elimane’em po 1938 roku. Jego los pozostaje zagadką pomimo ciekawych hipotez (na ten temat warto przeczytać choćby niewielką książeczkę autorstwa dziennikarki B. Bollème, noszącą tytuł Kim naprawdę był czarnoskóry Rimbaud? Odyseja widma, opublikowaną w 1948 roku przez Éditions de la Sonde). Na skutek gwałtownej polemiki wydawca wycofał książkę ze sprzedaży i zniszczył cały nakład. Nieludzki labirynt nigdy nie został wznowiony. To dzieło jest dziś nie do zdobycia.

Powiedzmy to raz jeszcze: ów młody autor był utalentowany. Być może genialny. Jest czymś godnym ubolewania, że przedstawił świat w tak czarnych barwach – jego zbyt pesymistyczna powieść utrwalała kolonialną wizję Afryki pogrążonej w mroku, gwałtownej i barbarzyńskiej. Kontynent, który już tak wiele dotąd wycierpiał, który wciąż cierpi i będzie cierpiał w przyszłości, miał prawo oczekiwać od swoich pisarzy, że ukażą go w bardziej pozytywnym świetle.

Te linijki od razu kazały mi ruszyć pokrytym pyłem tropem Elimane’a, a raczej tropem jego widma. Przez kolejne tygodnie starałem siędowiedzieć czegoś więcej o jego losie, ale w internecie nie znalazłem niczego, czego wcześniej nie przeczytałbym w podręczniku. Nie istniało żadne zdjęcie Elimane’a. Na nielicznych stronach, na których o nim wspominano, czyniono to w tak aluzyjny sposób, że szybko zrozumiałem, iż nikt nie dysponuje wiedzą bogatszą od mojej. Na wszystkich albo prawie wszystkich pisano o „okrytym niesławą afrykańskim autorze z okresu międzywojennego”, nie wskazując, na czym konkretnie ta niesława miałaby polegać. Nie zdołałem też dowiedzieć się niczego więcej o dziele. Nie znalazłem żadnego świadectwa, które dotykałoby istoty rzeczy; żadnego studium czy poświęconej mu rozprawy naukowej.

Rozmawiałem o tym z przyjacielem mojego ojca, który wykładał literaturę afrykańską na uniwersytecie. Powiedział, że efemeryczne zaistnienie Elimane’a we francuskiej literaturze (wyraźnie podkreślał słowo „francuskiej”) nie pozwoliło odkryć jego dzieła w Senegalu. „To dzieło wykastrowanego boga. Czasem mówiono o Nieludzkim labiryncie jako o świętej księdze. Prawda jest taka, że nigdy nie zrodził on żadnej religii. Nikt już nie wierzy w tę książkę. Być może nikt nigdy w nią nie wierzył”.

Pobyt w wojskowym internacie zagubionym w buszu ograniczał moje poszukiwania. Przerwałem je i pogodziłem się z prostą i okrutną prawdą: Elimane został wytarty z pamięci literackiej, ale także, jak się zdawało, z ludzkiej pamięci w ogóle, również z pamięci swoich rodaków (choć jak powszechnie wiadomo, rodacy zawsze jako pierwsi o was zapominają). Nieludzki labirynt należał do innej historii literatury (będącej może prawdziwą historią literatury): historii książek zagubionych w korytarzu czasu, nawet nie wyklętych, tylko po prostu zapomnianych, których trupami, kośćmi, samotnością usłane są posadzki więzień bez strażników, które wytyczają nieskończone i ciche lodowate szlaki.

Oderwałem się od tej smutnej historii i wróciłem do pisania miłosnych strof koślawymi wersami.

W sumie moim jedynym ważnym odkryciem było znalezione na jakimś dziwnym internetowym forum długie pierwsze zdanie Nieludzkiego labiryntu, jak gdyby tylko ono uniknęło zagłady przed siedemdziesięciu laty: Na początku była wyrocznia i był Król; i wyrocznia powiedziała Królowi, że ziemia da mu absolutną władzę, ale w zamian zażąda od niego prochów starców i tak dalej.

III

A teraz o tym, w jaki sposób Nieludzki labirynt powrócił do mojego życia.

Po tym pierwszym spotkaniu w czasach liceum Elimane długo się w nim nie pojawiał. Oczywiście zdarzało mi się o nim myśleć, ale jedynie z rzadka i zawsze z lekkim smutkiem, tak jak wspominamy historie niedokończone czy te, których dokończenie okazało się niemożliwe – utraconego starego przyjaciela, rękopis zniszczony w pożarze, miłość, której wyrzekliśmy się z obawy, że w końcu będziemy szczęśliwi. Zdałem maturę, opuściłem Senegal i przyjechałem na studia do Paryża.

Tu znów na krótko zająłem się sprawą Elimane’a, bez powodzenia; nawet u bukinistów, których zbiory mi zachwalano, książka była nie do zdobycia. Jeśli chodzi o dziełko B. Bollème Kim naprawdę był czarnoskóry Rimbaud?, dowiedziałem się, że nie wznawiano go od połowy lat siedemdziesiątych. Studia i życie imigranta wkrótce oddaliły mnie od Nieludzkiego labiryntu, książki widma, której autor był niczym trzask zapałki w głębokiej literackiej nocy. Z wolna więc o nich zapomniałem.

Moje studia uniwersyteckie we Francji miał uwieńczyć doktorat z literatury, co dość szybko uznałem za wygnanie z pisarskiego raju. Stałem się trwoniącym czas doktorantem, którego niebawem sprowadziło ze szlachetnej akademickiej drogi coś, co nie było już przelotną pokusą, lecz pragnieniem tyleż pretensjonalnym, co zdecydowanym: zostać pisarzem. Przestrzegano mnie: Możesz nigdy nie osiągnąć literackiego sukcesu. Możesz skończyć zgorzkniały! Rozczarowany! Zepchnięty na margines! Przegrany! Tak, możliwe, mówiłem. Niestrudzone „może” nalegało: kto wie, czy nie targniesz się na swoje życie! Tak, być może; ale życie, dodawałem, jest tylko spacją w wyrażeniu „być może”. Próbuję przejść nad nią, stąpając po cienkiej linie. Jeżeli urwie się pod mym ciężarem, trudno – wtedy zobaczę, co żyje lub zdechło poniżej. A potem sugerowałem temu „może”, żeby poszło się bujać. Mówiłem mu: w literaturze nikomu się nie udaje, więc łap pociąg do sukcesu i wsadź go sobie, gdzie chcesz.

Napisałem niewielką powieść Anatomia pustki, którą opublikowałem u nieszukającego rozgłosu wydawcy. To była porażka (siedemdziesiąt dziewięć egzemplarzy sprzedanych przez pierwsze dwa miesiące, łącznie z tymi, za które zapłaciłem z własnej kieszeni). A przecież tysiąc sto osiemdziesiąt dwie osoby zalajkowały post umieszczony przeze mnie na Facebooku, anonsujący rychłą publikację książki. Dziewięćset dziewiętnaście osób zostawiło komentarz. „Gratulacje!”, „Podziw!”, „Proud of you!”, „Congrats bro!”, „Brawo!”, „Zazdro!” (kiedy ja ledwie zipię), „Dzięki, bracie, jesteś naszą dumą”, „Na pewno przeczytam In Sha Allah!”, „Kiedy wyjdzie?” (choć umieściłem w poście datę publikacji), „Jak ją zdobyć?” (to też było w poście), „Ile kosztuje?” (jak wyżej), „Ciekawy tytuł!”, „Jesteś przykładem dla całej naszej młodzieży!”, „O czym to jest?” (pytanie będące ucieleśnieniem Zła w literaturze), „Można ją zamówić?”, „Czy jest w PDF-ie?” i tak dalej. Siedemdziesiąt dziewięć egzemplarzy.

Po publikacji musiałem czekać cztery czy pięć miesięcy, nim wyciągnięto książkę z Czyśćca anonimowości. Pewien wpływowy dziennikarz, specjalista od literatury zwanej frankofońską, zrecenzował ją w tysiąc dwustu znakach, ze spacjami włącznie, na łamach „Le Monde” (Afryka). Miał parę zastrzeżeń co do mojego stylu, a w ostatnim zdaniu przykleił mi okropną, niebezpieczną, wręcz szatańską łatkę, nazywając mnie „obiecującym autorem frankofońskiej literatury afrykańskiej”. Wprawdzie uniknąłem strasznej, zgoła zabójczej „wschodzącej gwiazdy”, ale jego pochwała była równie dyskwalifikująca. Co wystarczyło, bym wzbudził pewne zainteresowanie w środowisku literackim afrykańskiej diaspory Paryża – w Getcie, jak czule nazywają ją niektóre niewyparzone gęby, w tym moja. Od tej chwili nawet ci, którzy mnie nie czytali i zapewne nigdy nie będą mnie czytali, wiedzieli, dzięki wzmiance w „Le Monde Afrique”, że jestem kolejnym nieznanym i młodym pisarzem, który pojawia się, mamiąc czczymi obietnicami. Na literackich festiwalach, spotkaniach, salonach i targach, gdzie mnie zapraszano, stałem się w naturalny sposób jednym z referentów, zasiadających wokół niezniszczalnych okrągłych stołów, przy których obraduje się na temat „nowych głosów” albo „zmiany warty”, „nowych piór” lub czegokolwiek innego, co rzekomo jest nowe, a w rzeczywistości wydaje się już stare i znużone w dziedzinie literatury. To słabe echo dotarło do mnie do Senegalu i zacząłem budzić ciekawość, ponieważ Paryż zrobił coś, co pełniło funkcję imprimatur. Od tej chwili Anatomię pustki zaczęto komentować („komentować” nie oznaczało „czytać”).

Pomimo tego wszystkiego nie byłem z powieści zadowolony, raczej czułem się nieszczęśliwy. Wkrótce zacząłem się wstydzić Anatomii pustki – napisanej z przyczyn, o których opowiem później – i jakbym chciał się z niej oczyścić albo ją pogrzebać, zacząłem marzyć o innej wielkiej powieści, ambitnej i przełomowej. Pozostawało jeszcze ją napisać.

IV

Zatem właśnie to, moje opus magnum, usiłowałem pisać od miesiąca, gdy pewnej lipcowej nocy, niezdolny, by znaleźć pierwsze zdanie, zagłębiłem się w paryską ulicę. Szedłem nią, wyczekując cudu. Ukazał mi się za szybą baru, gdy rozpoznałem Marème Sigę D., sześćdziesięcioletnią senegalską pisarkę, którą skandale po każdej z jej książek zmieniły, zdaniem niektórych, w złośliwą pytię, wampirzycę czy nawet w sukkuba. Ja widziałem w niej anioła; czarnego anioła senegalskiej literatury, bez którego ta ostatnia byłaby kloaką śmiertelnej nudy, gdzie taplają się, niczym miękkie stolce, owe książki niezmiennie zaczynające się od opisów promieni wiecznego słońca, „przedzierających się przez listowie”, albo uniwersalnego powieściowego oblicza, którego kości policzkowe są „wydatne”, nos „orli” (bądź „płaski”), czoło „wypukłe” lub „szerokie”. Siga D. chroniła świeżą senegalską produkcję literacką przed mumifikacją za pomocą cuchnących frazesów i bezkrwistych zdań, pozbawionych miazgi jak stare przegniłe zęby. Opuściła Senegal, żeby gdzie indziej napisać dzieło, którego jedyna obsceniczność polegała na tym, że było radykalnie szczere. Czemu zawdzięczała uznanie w pewnych kręgach i kilka procesów, na których zawsze stawiała się bez adwokata. Często je przegrywała; ale to, co mam do powiedzenia – mówiła – jest tu, w moim życiu, więc nadal będę pisała i olewała wasze żałosne ataki.

Rozpoznałem zatem Sigę D. Wszedłem do baru i usiadłem w jej pobliżu. Oprócz nas było tam trzech czy czterech pojedynczych klientów. Reszta poszła się dotlenić na taras. Siga D. siedziała sama przy stoliku, nieruchoma. Jak lwica, która wypatruje zdobyczy, przyczajona w wysokiej trawie, rozdzierająca step na strzępy żółtymi ślepiami. Widoczny chłód kłócił się z ogniem jej dzieła, którego wspomnienie – stron olśniewających i rozbuchanych, stron z krzemienia i diamentu – kazało mi wątpić, przez chwilę, że właśnie ta kobieta, jakże beznamiętna, napisała te strony.

Dokładnie w tej chwili Siga D. poruszyła ramieniem, żeby podwinąć rękaw swojego grand boubou. I w prześwicie obszernej tuniki przez kilka sekund widziałem jej piersi. Wyłaniały się jak na końcu tunelu czy korytarza poczekalni, korytarza w poczekalni pragnienia. Siga D. napisała na ich temat kilka pamiętnych akapitów, perełek godnych najbardziej pikantnych antologii tekstów erotycznych. Miałem zatem przed sobą pierś, która przeszła do potomności. Liczne grono czytelników widziało ją oczyma wyobraźni i na jej krągłościach wielu z nich zbudowało solidne erotyczne fantazje. Odświeżyłem własne. Ramię opadło, znowu spowijając pierś tajemnicą.

Wziąłem się w garść, drugą ręką jednym gestem opróżniłem szkło, potem zbliżyłem się do Sigi D. Przedstawiłem się, Diégane Latyr Faye, wyraziłem podziw dla jej dzieła, wzruszenie, że ją widzę, fascynację jej osobą, niecierpliwość, z jaką czekam na jej kolejną książkę, słowem, była to wiązanka konwencjonalnych pochlebstw, jakimi wielbiciele musieli ją raczyć przy każdym spotkaniu; potem, ponieważ jej twarz wyrażała podrażnioną uprzejmość ludzi, którzy chcą odprawić natręta z kwitkiem, choć mu tego nie mówią, zagrałem va banque i zacząłem mówić o jej piersiach, które ujrzałem przed chwilą i które z chęcią znowu bym zobaczył.

Zaskoczona zmrużyła oczy, powstała luka, w którą się zagłębiłem: Tak marzyłem o pani piersiach, pani Sigo. – Podoba ci się to, co przed chwilą widziałeś? – spytała spokojnie. – Tak, bardzo mi się podoba i chcę więcej. – Więcej? – Więcej. – Dlaczego? – Bo mi stoi. – Serio, Diéganie Latyrze Faye’u? Niewiele ci trzeba, młodzieńcze! – Tak, wiem, pani Sigo, gdyby pani wiedziała, od jak dawna pani piersi nie dają mi spokoju. – Przestań mówić do mnie per pani, przestań nazywać mnie panią Sigą, to śmieszne, i niech ci już nie stoi, wyluzuj, mënn na la jurr, mogłabym być twoją matką, Diéganie. – Kone nampal ma, więc pozwól mi ssać jak matka – odparłem jak w wieku dorastania, gdy dziewczęta odrzucały moje zaloty (lub nic nie rozumiały z moich jedenastozgłoskowców), uznając, że skoro są ode mnie o cztery–pięć lat starsze, mogłyby mnie urodzić.

Siga D. patrzyła na mnie przez chwilę i po raz pierwszy się uśmiechnęła.

– Widzę, że szanowny pan jest wygadany. Widzę, że szanowny pan ma gębę nie od parady. Chcesz possać? Bardzo dobrze. Chodź ze mną. Mój hotel jest o kilka minut stąd. In Sha Allah, szanowny pan sobie possie.

Już miała wstać, ale się zawahała: Chyba że wolisz, żebym cię nampal tu i teraz?

Wcieliła w czyn swoją propozycję i niemal natychmiast obciągnęła dekolt obszernego boubou; a wtedy ciężka pierś, lewa, wyłoniła się spod zsuniętej tkaniny. Chcesz? – rzekła Siga D. Oto i ona. Wielki medal otoczki wybuchł brązowym odcieniem, wyspa na oceanie obfitości o jaśniejszych tonach. Siga D. patrzyła na mnie, z głową przechyloną na prawo, niewzruszona i jakby obojętna na całą resztę. Ta obsceniczna lubieżność, choć mogła kłuć w oczy i ocierać się o wulgarność, objawiała się jednak z powściąganą siłą, w której po chwili dostrzegłem nawet elegancję. Więc? Chcesz, czy nie chcesz? Ujęła pierś. Zaczęła ugniatać ją powoli. Po kilku sekundach stwierdziłem, że wolałbym ssać w hotelowym zaciszu. Szkoda – odparła z niepokojącą słodyczą i schowała cycek, po czym wstała. Woń mirry i olejku kamforowego wypełniała powietrze. Zapłaciłem. Poszedłem za nią.

V

Dotarliśmy do hotelu, w którym zatrzymała się na kilka dni, uczestnicząc w Paryżu w sympozjum poświęconym jej dziełom. Ale to moja ostatnia noc tutaj – powiedziała, ściągając windę. – Jutro wracam do siebie, do Amsterdamu. Zatem ten wieczór albo nigdy, Diéganie Latyrze Faye’u.

Weszła do windy z zabójczym uśmiechem na ustach. Jazda na trzynaste piętro była dla mnie bolesnym upadkiem na dno. Ciało Sigi D. zaznało, spróbowało, zakosztowało wszystkiego: Co mogłem jej dać? Dokąd ją zabrać? Co sobie wyobrazić? W co grać? Filozofowie wychwalający nieprzebrane walory erotycznej inwencji nigdy nie mieli do czynienia z Sigą D., której sama obecność kasowała moją historię jako kochanka. Co począć? Już czwarte piętro. Ona nic nie poczuje, nie poczuje nawet, jak wchodzisz, twoje ciało rozpłynie się przy jej ciele, ścieknie i wsiąknie w pościel, w materac. Siódme. Nie dość, że w niej utoniesz – znikniesz, rozpadniesz się na kawałki, rozlecisz, ona cię z.a.to.mi.zu.je i będziesz zbaczał jak atom w teorii parenklizy antycznych materialistów, Leucypa, Demokryta z Abdery (który w dziedzinie filozofii nie miał sobie równych prócz Empedoklesa), nie zapominając o Lukrecjuszu, chwalebnym komentatorze Epikura, zacnego Sybaryty, w dziele De rerum natura. Dziesiąte. Śmiertelna nuda, oto co masz jej do zaoferowania.

Było gorąco, zlały mnie zimne poty i Siga D. mogła oddalić mnie jednym prztyczkiem, zdmuchnąć jak lekki kłosek. Myślałem, aby dodać sobie animuszu, o nieodległym rabelaisowskim ssaniu, o literackim torsie. Ale ten obraz, zamiast mi pomóc, pogrążył mnie w jeszcze większej niemocy: moje dłonie wydały mi się śmiesznie bezbronne i małe wobec piersi pisarki, niewydarzone dłonie niezdolne pożądać, kikuty. Co do języka, nawet nie myślałem o tym, by go użyć – mityczne sutki już go zaplombowały. Miałem przechlapane.

Trzynaste piętro. Drzwi windy się otworzyły, Siga D. wyszła, nie patrząc na mnie, skręciła w lewo i przez kilka sekund nie słyszałem odgłosu jej kroków, który chłonęła gruba wykładzina na korytarzu; potem był odgłos zamka, otwieranego w zetknięciu z kartą magnetyczną, i powróciła cisza. Zostałem w kabinie windy, gdzie w końcu uwolniłem gazy, powstrzymywane od parteru w imię osobistej godności. Wahałem się, czy nie uciec. To nie byłaby nawet ucieczka, bo wiedzieliśmy oboje, że już przegrałem, mimo że nie stoczyłem bitwy. Gdybym odszedł, byłby to tylko smutny, ale przewidywalny skutek mojej przegranej, zwieńczenie spodziewanej porażki. Ktoś ściągał windę na dół. Drzwi zaczęły się zamykać. Zatrzymałem je in extremis i wyszedłem, to była nie tyle odwaga, co niejasne pragnienie, żeby doznać druzgocącej klęski.

Ruszyłem więc korytarzem. Jedne z drzwi pozostały otwarte. Były uchylone, zaproszenie lub sygnał ostrzegawczy, z wewnątrz dochodziły te same aromaty mirry i olejku kamforowego. Nie popchnąłem ich, jakby to były wrota Piekieł. Stałem tam, skołowany i nieruchomy. W końcu światło na korytarzu zgasło. Zrobiłem krok naprzód; zapaliło się; przekroczyłem próg. Przywitał mnie pokój w pastelowych barwach, luksusowy i bezosobowy. Przez wielką przeszkloną ścianę wychodzącą na balkon widziałem przez chwilę migocący Paryż. Szum wody – Siga D. brała prysznic. Odetchnąłem – chwila zwłoki przed godziną prawdy.

Rozmiary łóżka, niewiarygodnie wielkiego, uderzyły mnie jednak nie tak bardzo jak kiczowaty obraz, który zadawał szyku powyżej. Żaden artysta nie powinien pozostać przy życiu po tak powierzchownym upiększeniu, to znaczy zniekształceniu świata, pomyślałem. Potem odwróciłem wzrok, opadłem na gigantyczne łoże i pozwoliłem myślom błądzić po suficie. Przed moimi oczami rozgrywało się wiele możliwych scenariuszy, jeżeli chodzi o następstwo zdarzeń. Wszystkie kończyły się tak samo: przesadzałem poręcz balkonu i skakałem w pustkę, słysząc bezlitosny śmiech Sigi D., która nic nie poczuła. Po kwadransie wyszła spod prysznica. Biały ręcznik, sięgający ud, był zawiązany na piersiach; drugi owijał jej głowę jak turban sułtanki.

– Ach, jeszcze tu jesteś.

Z tonu jej głosu nie mogłem wywnioskować, czy było to chłodne stwierdzenie faktu, zaskoczenie odkryciem, uwaga zabarwiona jadowitą ironią, czy po prostu pytanie. W każdej z tych opcji mogły się kryć przerażające podteksty. Nic nie odpowiedziałem. Uśmiechnęła się. Patrzyłem, jak chodzi z pokoju do łazienki i z powrotem. Siga D. rzeczywiście miała ciało dojrzałej kobiety, która nigdy nie omijała z daleka rozkoszy ani cierpienia. To było piękno przemieszane z bólem; ciało bezwstydne, dręczone, potępione; ciało gładkie, którego nie przerażała jednak szorstkość świata. Wystarczyło zobaczyć je naprawdę, by je poznać. Patrzyłem na Sigę D. i odkryłem prawdę: to, co widziałem, nie było istotą ludzką, to była pajęczyca, Pajęcza Matka, w której ogromnym dziele krzyżowały się miliardy nitek, jedwabnych, ale też stalowych i być może krwistych, a ja byłem muchą, uwikłaną w tę sieć, wielką, zafascynowaną i zielonkawą muchą, wplątaną w Sigę D., w gęstwinę jej zagmatwanych żywotów.

Minęły owe długie minuty, podczas których kobiety, po wzięciu prysznica, robią tysiące rzeczy na pozór wyjątkowej wagi, choć nie bardzo wiadomo co. W końcu usiadła w fotelu przede mną, nadal okryta tylko ręcznikiem. Zsunął się, ujrzałem górę ud, potem biodra i – w końcu – wzgórek łonowy. Nie próbowałem odwracać wzroku i przez chwilę wpatrywałem się w runo. Szukałem jej Oka. Założyła nogę na nogę i wspomnienie Sharon Stone nagle zbladło w mojej pamięci.

– Założę się, że jesteś pisarzem. Albo zamierzasz nim zostać. Nie dziw się: nauczyłam się rozpoznawać ludzi twojego pokroju na pierwszy rzut oka. Patrzą na rzeczy, jakby za każdą z nich krył się głęboki sekret. Widzą kobiece krocze i kontemplują je, jakby zawierało klucz do tajemnicy. Estetyzują. Ale cipka to tylko cipka. Nie ma powodu ślinić się lirycznie czy mistycznie, zatapiając w niej wzrok. Nie można żyć chwilą i równocześnie pisać.

– Oczywiście, że tak. Można. Właśnie to znaczy być pisarzem. Czynić każdą chwilę życia chwilą zapisaną. Widzieć wszystko oczami pisarza i…

– Oto twój błąd. Oto błąd wszystkich typków podobnych do ciebie. Sądzicie, że literatura koryguje życie. Albo je uzupełnia. Czy też zastępuje. To nieprawda. Pisarze, a znałam ich wielu, zawsze byli najgorszymi kochankami, jakich miałam okazję spotkać. Wiesz dlaczego? Gdy się kochają, już myślą o scenie, jaką stanie się to przeżycie. Każda z ich pieszczot jest zmarnowana przez to, co ich wyobraźnia z niej robi, czy zrobi, każde posunięcie biodrami jest osłabione przez frazę. Kiedy mówię im coś podczas seksu, prawie słyszę to ich: „szepnęła”. Żyją rozdziałami. Ich zdania poprzedza pauza dialogowa. Als het erop aan komt – to po holendersku, znaczy „koniec końców” – pisarze tacy jak ty są zanurzeni w swych fikcjach. Jesteście permanentnymi narratorami. To życie się liczy. Dzieło przychodzi potem. Te dwie rzeczy nie mieszają się ze sobą. Nigdy.

Ciekawa i dyskusyjna teoria, której już nie słuchałem. Ręcznik Sigi D. był prawie rozwiązany. Rozchyliła nogi. Ręcznik kąpielowy się otworzył, odsłaniając przede mną niemal całe jej ciało: brzuch, talię, wszystkie napisy na skórze… Tylko piersi były zakryte dwoma skrawkami materiału. Co do Oka, widziałem je teraz wyraźnie, i nie było mowy, żebym miał mrugnąć pierwszy.

– Właśnie: myślisz o zdaniach nawet w tym momencie. Zły znak. Jeżeli chcesz napisać dobrą powieść, zapomnij o niej przez chwilę. Chcesz mnie pieprzyć, prawda? Tak, chcesz. Jestem tu. Myśl tylko o tym. O mnie.

Wstała z fotela, podeszła bliżej, pochyliła twarz nad moją twarzą. Jej ręcznik rozwiązał się całkowicie; ukazała się pierś; przylgnęła nią do mojego torsu.

– A jeśli nie, wynoś się stąd i napisz kolejną gównianą książkę

Uznałem tę prowokację za trochę infantylną i przewróciłem Sigę D. na łóżko. Jej twarz wyrażała triumf, wyuzdanie, zuchwałość i ogarnęła mnie wściekła żądza. Zacząłem całować jej sutki. Przykładałem się i wydusiłem z niej kilka westchnień czy, ściślej mówiąc, protowestchnień. W każdym razie chciałem w to wierzyć. Prawdziwe czy wydumane, rozochociły mnie. Byłem blisko środka sieci, ja, mucha, bliski śmiercionośnego i mrocznego siedliska Pajęczej Matki. Próbowałem się ześliznąć w stronę Oka. Powstrzymała mnie i zepchnęła na bok jak dziecko, z upokarzającą łatwością, wybuchając śmiechem; potem wstała i zaczęła się ubierać.

W porywie gwałtownej złości chciałem wrócić i robić swoje. Ale świadomość, że w tej chwili muszę wyglądać żałośnie, mnie powstrzymała. Stuliłem dziób i nie odezwałem się słowem. Wówczas Siga D. zaczęła śpiewać powoli w języku serer. Wyciągnąłem się, żeby posłuchać, a pokój, który dotąd wyrażał tylko lodowaty komfort, zaczął nabierać życia i stawał się smutny, przesycony wspomnieniami. W piosence była mowa o starym rybaku, który szykował łódź, żeby wypłynąć w morze i rzucić wyzwanie bogini rybie.

Zamknąłem oczy. Siga D. skończyła się ubierać, nucąc ostatnią zwrotkę. Łódka przemierzała spokojny ocean, a rybak twardo, z błyskiem w oku wpatrywał się w horyzont, gotów się zmierzyć z legendarną boginią. Nie odwrócił się w stronę brzegu, skąd patrzyli na niego żona i dzieci. Na samym końcu Sukk lé joot Kata maag, Roog soom a yooniin, Jego pirogawypłynęła poza ocean i Bóg był jego jedynym towarzyszem. W chwili, gdy Siga D. umilkła, dojmujący smutek przepełnił cały pokój.

Trwało to kilka sekund i niemal czułem jego ciężar i zapach, gdy Siga D. poprosiła, bym usiadł na balkonie, gdzie będzie nam lepiej. Przywiozła z Amsterdamu wyśmienite zioło, którym napełniła, z obojętnością wynikającą z nawyku, grubego jointa, trochę onieśmielającego, nigdy czegoś takiego nie widziałem, i wypaliliśmy go, dyskutując o rzeczach poważnych i błahych, o tysiącach życiowych masek, o smutku w sercu każdego piękna, to był naprawdę ogromny joint i pierwszorzędna trawka. Spytałem ją, czy zna dalszy ciąg historii rybaka i legendarnej bogini.

– Nie, Diéganie. Nie sądzę, by był jakiś ciąg dalszy. Jedna z moich macoch, Ta Dib, śpiewała mi ją, kiedy byłam mała. Zawsze tak to właśnie brzmiało.

Siga zrobiła krótką pauzę, potem stwierdziła, że dalszy ciąg nie jest konieczny, bo każdy z nas als het erop aan komt, zna finał tej historii, która może się kończyć tylko w jeden sposób. Zgadzałem się z nią, tylko jeden koniec był możliwy. W tej chwili joint przestał się skrzyć między moimi palcami. Rzadko kiedy, w całym swoim życiu, czułem się tak rozluźniony. Uniosłem oczy ku niebu, bezgwiezdnemu niebu, które było czymś przesłonięte – nie procesją chmur, nie, ale jakąś odmienną przestrzenią, bezkresną i głęboką, która przypominała cień gigantycznego stworzenia, lecącego nad Ziemią.

– To Bóg – powiedziałem. Zamilkłem na chwilę, a potem mówiłem dalej, głosem spokojnym i cichym (sądzę, że nigdy więcej nie doświadczyłem tego niezwykłego i niczym nieuzasadnionego uczucia, że oto dotykam palcem Prawdy): – To Bóg. Jest bardzo blisko w ten wieczór, myślę nawet, że od dawna nie był tak blisko nas. Ale On wie. Wie, że przyjście unicestwiłoby Go na dobre. Nie jest jeszcze dość uzbrojony, by stanąć twarzą w twarz ze swoim największym koszmarem: z nami, Ludźmi.

– Więc jesteś jednym z tych, których konsumpcja zioła zmienia w metafizycznych teologów – szepnęła Siga D.

Po kolejnej chwili milczenia powiedziała: Zaczekaj. Weszła do pokoju, zaczęła szperać w swojej torebce, potem wróciła z książką w dłoni. Usiadła, otworzyła ją na chybił trafił i rzekła: Nie możemy skończyć tego wieczoru, w ogóle nie czytając literatury, nie poświęcając kilku stron bogu poetów, po czym zaczęła czytać – trzy strony wystarczyły, bym poczuł ciarki na całym ciele.

– Wiem. To lepsze od skręta – stwierdziła, zamykając książkę.

– Co to takiego?

– Nieludzki labirynt.

– Niemożliwe.

– Słucham?

– To niemożliwe. Nieludzki labirynt to mit. T. C. Elimane jest wykastrowanym bogiem.

– Znasz Elimane’a?

– Znam. Miałem Zarys literatur murzyńskich. Szukałem tej książki przez… Ja…

– Znasz historię tej książki?

– W Zarysie czytałem, że…

– Zapomnij o Zarysie. Szukałeś samemu? Tak, musiałeś próbować. Ale nie znalazłeś. Rzecz jasna. Nikt nie może znaleźć. Ja już prawie znalazłam. Byłam blisko. Ale to kręta droga. Długa. Czasem zabójcza. Szukamy T. C. Elimane’a i nagle pod naszymi stopami otwiera się milcząca otchłań, coś jak niebo na opak. Jak bezdenna paszcza. Pode mną ta przepaść też się otworzyła. Poleciałam w dół. To był upadek… Upadek…

– Nie rozumiem nic z tego, co do mnie mówisz.

– …i przeżyłam. Życie zaczęło zmierzać w niespodziewane strony, moja nić zagubiła się w piaskach czasu i już nie miałam odwagi wyruszyć na jej poszukiwanie.

– Odnaleźć kogo? Co? A przede wszystkim, jak zdobyłaś tę książkę? Skąd pewność, że to właśnie Nieludzki labirynt?

– …nigdy nie mówiłam o tym, co dzięki niej przeżyłam, czy niemalże przeżyłam. Czuję, że jest to ślepy kąt, martwy punkt w moim życiu…

– Za dużo wypaliłaś.

– …ale też jego najżywszy punkt, najbardziej przenikliwy… I jeśli zdołam odnaleźć wątek tej historii, zagłębię się dalej niż kiedykolwiek dotąd w obcym kraju, który jest we mnie i w którym przebywa…

– Masz niezły odlot.

– …i zstąpię w głąb tego, co rzeczywiście powinnam napisać: swojej książki o Elimanie. Ale na razie nie jestem gotowa. Co do okoliczności, w jakich zdobyłam tę książkę… To nie jest historia, którą mogę ci opowiedzieć, Diéganie Faye’u. W każdym razie nie dzisiaj. Jeszcze nie.

Siga D. umilkła i obróciła głowę w stronę miasta, ale wydawało mi się oczywiste, że nie widzi żadnego ze świateł, które mieniły się tu i tam, jak cenna biżuteria, na ciele Paryża. Jej spojrzenie kierowało się ku niej samej, ku blaskom lub zmierzchom jej przeszłości. Nie próbowałem jej wyrwać z melancholii wspomnień. Przeciwnie, pozwoliłem jej się w niej pogrążyć, starając się oszacować, na podstawie cieni w jej oczach, jak głęboko zanurzyła się w swej pamięci. Pajęczyca, choć oddalała się w czasie, wydała mi się bardziej obecna, bliska, rzeczywista. W milczeniu przędła na kołowrotku przeszłości nieznane, zawiłe i piękne motywy ran, które wydawały się otwierać na nowo. Nagle poczułem się tak, jakby jej pamięć, jej myśli unosiły mnie ze sobą; promieniowały, tak intensywne, jakby wypływały z jej fizycznej powłoki i przenikały, pochłaniały wszelką obecność w pobliżu. Zrozumiałem, poddany przez kilka sekund tej sile ciążenia (chaotycznej i nieodpartej, niewidzialnej, ale uchwytnej: sile ciążenia skoncentrowanej myśli, której sens, może prawdę, staraliśmy się wyłowić), zrozumiałem, że uczestniczę w spektaklu odgrywanym zawsze, jak mi się dotąd zdawało, wyłącznie na wewnętrznej scenie, trzymanej w tajemnicy, zarezerwowanej dla mistycznych doznań, możliwej jedynie na symbolistycznym obrazie albo w koszmarnym śnie: widziałem introspekcję. Inna dusza zapraszała moją w głąb siebie, odwracała wzrok ku swoim głębinom i zamierzała dokonać bezlitosnej oceny. To była autopsja, w której biegły był równocześnie trupem; a jedynym świadkiem tej wizji, tego odczucia, które można by uznać za piękne bądź potworne, za piękne i potworne, byłem ja.

– To zjawa – rzekła nagle Siga D. i w jej głosie usłyszałem wszystkie Sigi D., z którymi zetknęła się w swoich wspomnieniach. – Nie można spotkać Elimane’a. On ci się objawia. Przenika cię. Mrozi ci kości i pali ci skórę. To żywe złudzenie. Poczułam na karku jego oddech, oddech jak gdyby zmartwychwstały.

Wtedy ja z kolei po prostu spojrzałem na uśpione miasto i kontemplując je, pomyślałem, że ta noc przypomina jednak jakiś cholerny sen. Pomyślałem, że powinienem być gotów obudzić się lada chwila na zniszczonej kanapie, w mieszkaniu dzielonym ze Stanislasem. Było to bardziej prawdopodobne niż to, że jestem tu, stoję na balkonie luksusowego hotelu, w towarzystwie wielkiej powieściopisarki, która ma Nieludzki labirynt.

– Trzymaj – rzekła Siga D.

Podawała mi książkę. Stłumiłem odruchowy lęk.

– Przeczytaj ją, a potem przyjedź do mnie do Amsterdamu. Dbaj o nią. Nie wiem, dlaczego robię ci taki prezent, Diéganie Latyrze Faye’u. Ledwie cię znam, a jednak daję ci to, co zapewne mam najcenniejszego. Może powinniśmy się tym podzielić. Nasze spotkanie jest niezwykłe, szliśmy na skróty, to było dziwne, ale od początku zmierzało ku jednemu: ku tej książce. Może to przypadek. Może to przeznaczenie. Jednak te dwie rzeczy niekoniecznie są ze sobą sprzeczne. Przypadek jest tylko przeznaczeniem, którego nie znamy, przeznaczeniem zapisanym niewidzialnym tuszem. Ktoś kiedyś mi tak powiedział. Może się nie mylił. Widzę w naszym spotkaniu manifestację życia. Zawsze należy podążać właśnie za nim: za życiem, jego nieprzewidzianymi drogami. Wszystkie zmierzają ku temu samemu miejscu, ku naszemu wspólnemu losowi, ale wybierają szlaki, które mogą być piękne lub straszne, usiane kwiatami albo kośćmi, nocne ścieżki, które często przemierzamy sami, gdzie jednak mamy okazję wystawić naszą duszę na próbę. Zresztą… Tak rzadko spotyka się kogoś, komu ta książka coś mówi. Dbaj o nią. Będę czekała na ciebie w Amsterdamie, napisz do mnie, kiedy się zdecydujesz, żebym mogła przygotować się na twój przyjazd. Zapiszę ci adres na obwolucie. O, tu. Proszę. Weź ją.

Wtedy pomyślałem: teraz się obudzisz, kiedy dotkniesz książki. I wyciągnąłem rękę, gotów otworzyć oczy w scenerii swojego salonu. Ale chwila trwała – trzymałem w dłoni Nieludzki labirynt. Miał w sobie umiar niegdysiejszych czasów: na białym tle widniały, od góry do dołu, nazwisko autora, tytuł, nazwa wydawnictwa (Gemini), otoczone antracytową obwódką. Na czwartej stronie okładki przeczytałem dwa zdania: T. C. Elimane urodził się w kolonii Senegal. Nieludzki labirynt to jego pierwsza książka, pierwsze autentyczne arcydzieło Murzyna z czarnej Afryki, który odważnie i w sposób otwarty opowiada o szaleństwie i pięknie swojego kontynentu.

Trzymałem książkę w dłoniach. Kiedyś marzyłem o tej chwili i czekałem, aż wydarzy się coś jeszcze innego; ale nic się nie stało, a kiedy uniosłem głowę, Siga D. patrzyła na mnie.

– Idź, idź i czytaj. To zajmie dużo czasu. Zazdroszczę ci. Odkryjesz tę książkę. Ale jest mi też ciebie żal.

Nie kryła smutnego cienia, który przemknął w jej oczach. Nie zapytałem o sens jej ostatnich słów, nieśmiało podziękowałem i wsunąłem Nieludzki labirynt do tylnej kieszeni dżinsów. Siga D. powiedziała, że nie wie, czy należy jej dziękować, czy raczej ją przekląć. Odparłem, że chyba zbytnio dramatyzuje. Cmoknęła mnie w policzek i rzekła: Sam zobaczysz.

Tak oto wielka mucha wydostała się z sieci. W domu czekała na mnie głucha cisza, którą jednak kruszył napastliwy, zdobywczy oddech – Stanislas, mój współlokator, chrapał. Tłumaczył polską literaturę i od kilku miesięcy pracował nad nową wersją Ferdydurke, wielkiej powieści jego słynnego rodaka Witolda Gombrowicza.

Poszedłem do swojego pokoju z prawie pustą butelką i puściłem w telefonie osobistą listę kawałków Super Diamono, mojej ulubionej grupy. Wymacałem książkę w kieszeni, wyjąłem ją, przyglądałem się jej przez chwilę. Nie mógłbym stwierdzić, że nie wierzyłem w jej istnienie: były noce, podczas których należałem do niej ciałem i duszą, i noce, kiedy recytowałem ją jednym tchem, choć nigdy jej nie widziałem; ale było też wiele innych, gdy jej istnienie zdawało się co najwyżej mityczne – sprowadzało się do projekcji, do kruchej nadziei. Cholerny Labirynt! I oto proszę: przedmiot obsesji, które wydawały mi się dziecinne i na zawsze martwe, wyłaniał się z okrwawionych ruin moich marzeń.

Super Diamono grało, a głos Omara Pène’a z płynnego obsydianu żeglował w stronę świtu po cichym nocnym morzu. Jego śladem płynęła Mujjé, spokojna i wspaniała, memento mori w kształciewyjątkowego klejnotu, wykutego w lawie dwunastu minut jazzu. Da ngay xalat ñun fu ñuy mujjé, mówił, pamiętaj o naszym kresie, pomyśl o wielkiej samotności, zważ na obietnicę zmierzchu, która w przypadku każdego zostanie dotrzymana. Przestroga budząca grozę i dotykająca istoty rzeczy, stara jak czas, choć miałem wrażenie, że po raz pierwszy w życiu dostrzegam jej przyprawiającą o zawrót głowy powagę. I właśnie w tej otchłani, otwartej przez Diamono i Pène’a, zacząłem czytać Nieludzki labirynt.

Było jeszcze ciemno, choć piana dnia już musowała za smugą horyzontu. Czytałem; noc wyzionęła ducha bez jednego krzyku; potem czytałem dalej, a butelka się opróżniła; zawahałem się, czy nie otworzyć drugiej, w końcu zrezygnowałem i znowu czytałem, słuchając piosenek Diamono, aż wszystkie gwiazdy zgasły w promieniu światła, który przebił okno, i rozpierzchły się wszystkie cienie i wszystkie zranione cisze, i chrapanie Stanislasa, i najstarsza melopeja tej smutnej ziemi, i wszystko, co zdawało mi się, że wiem na temat ludzi; potem, gdy od jakiegoś czasu było już widno, a moja lista muzyczna dobiegła końca (ale cisza po Pènie jest testamentem poetyckim Pène’a), zasnąłem, gotów odnaleźć we śnie deliryczną transfigurację wydarzeń tej nocy, obudzić się w świecie, który na pierwszy rzut oka wydawałby się taki sam, lecz w którym wszystko, pod powierzchnią rzeczy, pod skórą czasu, zmieniłoby się na zawsze.

Takie były, po tym wieczorze w sieci Pajęczycy, me pierwsze kroki w kręgu samotności, po którym sunęli Nieludzki labirynt i T. C. Elimane.

Część drugaDziennik letni

11 lipca 2018

Dzienniku, piszę cię tylko z jednego powodu: by powiedzieć, jak bardzo Nieludzki labirynt mnie zubożył. Wielkie dzieła zubażają i zawsze powinny nas zubażać. Odbierają nam to, co zbędne. Po ich lekturze jesteśmy zawsze z czegoś ogołoceni: bogatsi, ale bogatsi dzięki stracie.

Po przebudzeniu, około trzynastej, przeczytałem ją raz jeszcze w całości, bez narkotyków i magnetyzmu Sigi D. Wstrząs był nadal tak wielki, że zostałem w pokoju, bezsilny i unicestwiony. Mniej więcej o szesnastej mój współlokator przyszedł się upewnić, że wciąż żyję. Usprawiedliwiłem swój stan otępienia bólem głowy. Stanislas, który się na tym zna (w jego żyłach płynie polska krew), wymienił całe mnóstwo sposobów na pozbycie się kaca. Nawet kaca po przeczytanej książce? Jakiej książce? Podałem mu Nieludzki labirynt. Właśnie to teraz czytasz? Tak. To przez nią jesteś w takim stanie? Może. Bo jest taka dobra czy taka zła? I nie czekając na moją odpowiedź, otworzył ją na chybił trafił. Dwie, trzy, cztery przeczytane strony. Zatrzymał się. Spojrzałem na niego pytająco: no i? Powiedział: Niezły język, chętnie czytałbym dalej, ale mamy dziś nasiadówkę. Powiedziałem: Anarchia dojdzie w końcu do władzy? Powiedział: Nie, obali ją. Powiedziałem: A potem? Odparł: Odda ją. Na co ja: Komu? Oświadczył: Ludowi. Spytałem: Czyli komu?

Tłumacz wyszedł, nie wyjaśniając mi, kto jest ludem. Raz jeszcze czytam książkę, do utraty tchu. Lustruje mnie, nieprzebrana, i lśni jak czaszka w cmentarnej nocy. Nieludzki labirynt zamyka się, kusząc obietnicą dalszego ciągu, kontynuacji, której być może nigdy nie przeczytam.

Wystarczyłoby zadzwonić do Sigi D., żeby wszystko wyjaśnić. Nie ulegnę tej pokusie od razu. Książka sama się przede mną otworzy. Znów widzę smutne spojrzenie Pajęczej Matki, kiedy mi ją wręczała. Słyszę jej słowa: Zazdroszczę ci, ale jest mi też ciebie żal. „Zazdroszczę ci” znaczy: „Zejdziesz po schodach, których stopnie prowadzą do najgłębszych pokładów twojego człowieczeństwa”. „Jest mi ciebie żal” znaczy: „W pobliżu tajemnicy schody zgubią się w cieniu i będziesz sam, pozbawiony chęci powrotu na górę, bo marność tego, co na powierzchni, zostanie ci pokazana, i niezdolny zejść niżej, bo noc okryje stopnie, wiodące ku objawieniu”.

Zamknąłem książkę, potem zacząłem cię prowadzić, Dzienniku.

12 lipca

Tego ranka rytualna rejestracja w senegalskim konsulacie, w dziale stypendiów uniwersyteckich, żeby przedłużyć moje. Będzie ważne do końca lipca. Po tej dacie trzeba będzie jakoś sobie radzić: znaleźć prawdziwą pracę albo wrócić do pisania pracy doktorskiej i ją skończyć, albo żyć na ulicy, zostać kochankiem jakiejś dzianej matrony, zakochanej w afrykańskich sekretach, w imię których zgodzi się mnie utrzymywać, albo napisać książkę o osobistej regresji, udającą poradnik osobistego rozwoju. Albo zdechnąć. Tymczasem chwała miłosiernej ojczyźnie, która zaspokaja moje podstawowe potrzeby życiowe!

Później poszedłem do biblioteki, by rzucić okiem na ważniejsze publikacje z 1938 roku. Poświadczały sukcesy pierwszoplanowych postaci na polu francuskiej literatury, poezji i filozofii: Bernanos, Alain, Sartre, Nizan, Gracq, Giono, Aymé, Troyat, Ève Curie, Saint-Exupéry, Caillois, Valéry… Ni mniej, ni więcej. Ale żadnego śladu T. C. Elimane’a czy Nieludzkiego labiryntu.

Kiedy wróciłem, Stanislas był już w domu i nie mogłem się powstrzymać, żeby znowu z nim o tym nie pomówić. Wtedy spytał mnie, o czym jest ta książka. Nie spodziewałem się tego pytania, którego skądinąd nienawidzę. Pomyślałem chwilę, a potem, ponieważ musiałem coś odpowiedzieć, wygłosiłem jakiś szumny frazes, parę zdań naszpikowanych słowami pisanymi wielką literą, w rodzaju: To historia pewnego człowieka, krwiożerczego Króla; ów Król pragnie Władzy i jest w stanie popełnić absolutne Zło, żeby ją posiąść, ale odkrywa, że nawet drogi absolutnego Zła przywracają go Ludzkości.

Po tej lirycznej perorze tłumacz przyglądał mi się przez kilka sekund, a potem rzekł: To nic nie znaczy. Dam ci pewną radę: Nigdy nie próbuj opowiadać, o czym jest wielka książka. Lub, jeżeli już to robisz, udziel jedynej możliwej odpowiedzi: o niczym. Wielka książka zawsze mówi wyłącznie o niczym, a mimo to jest w niej wszystko. Nigdy więcej nie daj się złapać w pułapkę i nie mów, o czym opowiada książka, gdy czujesz, że jest wielka. To pułapka, którą zastawia na ciebie opinia publiczna. Ludzie chcą, żeby książka koniecznie o czymś opowiadała. Prawda jest taka, Diéganie, że tylko słaba albo zła czy banalna książka o czymś mówi. Wielka książka nie ma tematu i nie mówi o niczym, jedynie stara się coś powiedzieć czy odkryć, ale na tym koniec, i właśnie to coś jest już wszystkim.

15 lipca

Francja została mistrzem świata w piłce nożnej i kraj świętował swoją drugą gwiazdę pod rozgwieżdżonym niebem. Obejrzałem mecz z Musimbwą, potem poszliśmy zjeść kolację w małej afrykańskiej restauracji, gdzie kuchnia była niezła, obsługa marna, a odpowiedni nastrój zapewniał grający na korze stary muzyk, którego repertuar ograniczał się do długiej i monotonnej ballady ludu Mandinka.

Musimbwa zasiadał kiedyś w fotelu „młodego, obiecującego afrykańskiego pisarza”. Pochodzi z Demokratycznej Republiki Konga, jest ode mnie o trzy lata starszy i ma już w dorobku cztery książki, entuzjastycznie przyjęte przez Getto i krytykę ze świata zewnętrznego. Po sukcesie pierwszej powieści porzucił pracę barmana, by oddać się literaturze niczym mniszka Bogu.

Pamiętam, że z początku wydawał mi się podejrzany, wręcz nieznośny, gdy jak surowy aerolit wtargnął do literackiego świata, zgarniając nagrody, zdobywając poklask i laury z obojętnością, która mogła być przejawem pokory albo arogancji. Ten Musimbwa, mówiłem sobie, jest wykwitem chwilowej mody i niesiony przychylnym wiatrem, w końcu nabawi się kataru jak tylu innych, których epoka najpierw namaściła z pompą, by potem utrzeć im nosa. Rzecz jasna, w owym czasie nie przeczytałem jeszcze żadnego jego zdania. Ale gdy tylko to zrobiłem, moja zawiść zmieniła się w zazdrość, później zazdrość zmieniła się w podziw, a podziw przekształcił się z czasem w absolutne zwątpienie, pewność, że nigdy nie będę tak utalentowany jak on. Uważam, że jest bezsprzecznie naszym primus inter pares, najlepszym z naszego pokolenia.

Kiedy wydałem Anatomię pustki, był pierwszym pisarzem, który o niej mówił, mimo że mnie nie znał. Przeczytał ją z entuzjazmem, potem polecał innym i choć jego wsparcie nie miało takiej wagi jak artykulik zamieszczony w „Le Monde Afrique”, jego słowa, słowa pisarza, były dla mnie najcenniejsze. Poznaliśmy się i tak zaczęła się nasza przyjaźń: w kuźni wspólnych lektur, dzielonych niechęci, drobnych rozbieżności, tych samych pasji, zdrowego, przyjacielskiego, niezbędnego, czasem burzliwego współzawodnictwa, pokoleniowej bliskości, niemających końca wędrówek wśród niezbornego i zdumiewającego korowodu nocy. Lecz tym, co związało mnie z nim nade wszystko, była ta sama rozpaczliwa wiara w entelechię życia, której ucieleśnieniem stała się dla nas literatura. Nie myśleliśmy ani przez chwilę, że ocali świat; przeciwnie, myśleliśmy, że jest jedynym sposobem na to, by nie można było od niego uciec.

Jadłem więc z nim kolację po meczu i bardzo szybko zacząłem mu opowiadać o swoim odkryciu.

– Powtórz.

– T. C. Elimane.

– Nie, to naprawdę nic mi nie mówi. A książka? Nieludzki labirynt, tak?

Nieludzki labirynt! Przytoczyłem raz i drugi jego pierwsze zdania: Na początku była wyrocznia i był Król; i wyrocznia…Nic z tego, Musimbwie to nic nie mówiło. Chciałem mu opowiedzieć historię tej książki, przynajmniej tę znikomą jej część, którą znałem. Ale natychmiast uświadomiłem sobie, że ona mi na to nie pozwoli – była to ludożercza opowieść, której zęby kąsały mnie od środka. Historia, której nie sposób opowiedzieć, której nie można zapomnieć ani przemilczeć. Ale co począć z czymś, o czym nie można zapomnieć, czego nie da się wysłowić ani pokryć milczeniem? Wittgenstein pisał coś na ten temat? Stwierdził, że jeśli nie da się o czymś mówić, trzeba zachować milczenie; tak, załóżmy, ale jeżeli nie możemy czegoś mówić, przemilczeć ani zapomnieć, co wtedy, Herr Wittgenstein? Nie mam pojęcia, jednak wiem jedno: jeśli człowiek nie może czegoś zapomnieć, opowiedzieć ani przemilczeć, cierpi i w końcu umiera; mnie zaś nie pociągało ani jedno, ani drugie. Powiedziałem więc, co wiedziałem, w sumie niezbyt wiele, ale kiedy umilkłem, nie poczułem ulgi ani smutku, poczułem raczej ból w całym ciele i duszy, jakby ten fragment egzystencji ważył tony, całe tysiąclecia, a jego odwieczna masa runęła na moją egzystencję w chwili, gdy próbowałem o tym opowiedzieć. Po moich słowach Musimbwa stwierdził tonem poważnego wyznania, że nigdy nie wierzył w historie o przeklętych literackich geniuszach, którzy pisali, szukając jądra ciszy czy dna zapomnienia. Odczekał chwilę, po czym patrząc przez szybę, jakby nie zwracał się do mnie, tylko do nocy, do niewidzialnego stworzenia nocy, ciągnął:

– Chęć unicestwienia siebie w swoim dziele nie zawsze jest przejawem pokory. Nawet pragnienie niebytu może być oznaką pychy… Ale czekaj: czy już przeczytałeś ten Nieludzkilabirynt? Przypuszczam, że nie: powiedziałeś, że książka jest nie do zdobycia od kilkudziesięciu lat.

– Znalazłem ją.

Opowiedziałem mu o nocy z Sigą D., potem wyjąłem książkę z kieszeni i mu ją podałem. Musimbwa patrzył na mnie przez chwilę, jakby chciał się upewnić, czy nie jest to głupi żart, aż w końcu wziął ją do ręki. Stwierdziłem, że wyjdę trochę się przejść, żeby mógł poczytać. Od razu ją otworzył.

Zostawiłem go i poszedłem prowokować paryską noc, jej żar, jej strumienie piwa, jej czystą radość i czyste śmiechy, jej twarde narkotyki i złudzenia, że zamieszkuje wieczność albo chwilę. Ale spleen zabawy bardzo szybko dopadł mnie i zgasił. Nigdy nie potrafiłem długo imprezować. Zbiorowe radości, masowe celebracje, gorączkowe akty strzeliste bardzo często sprawiały, że popadałem w melancholię bez granic. Gdy tylko wprawiłem się w stan upojenia albo ogarnął mnie radosny nastrój, uderzało mnie ich żałosne przeciwieństwo. W rezultacie nigdy nie cieszyłem się zbyt długo, że smutek rzeczy został mi oszczędzony: smutek przed imprezą, smutek po imprezie, smutek imprezy, która nieuchronnie musiała się skończyć (chwila równie paskudna, jak ta, w której uśmiech gaśnie na czyjejś twarzy), udział w smutku całej ludzkości, z którym każdy zmaga się jak cień i jak potrafi. Niekiedy godziłem się z tym fatum. Kiedy indziej po prostu to ignorowałem i rzucałem się, z beztroską furią, w wir tańca i ognia. Częściej jednak wewnętrzny odpływ zwyciężał. Tak było tego wieczoru. Usiadłem na ławce, pragnąc jedynie tego, bym mógł z niej wstać możliwie najmniej zdołowany, albo w ogóle z niej wstać. Potem wziąłem głęboki oddech i zagłębiłem się bez trudu, jak czopek, w już nawilżonej dupie świata – każdy ma takie doświadczenia Pascala, na jakie go stać.

Literatura ukazała mi się pod postacią upiornie pięknej kobiety. Jąkając się, powiedziałem, że jej szukałem. Zaśmiała się okrutnie i rzekła, że nie należy do nikogo. Uklęknąłem i zacząłem ją błagać: Spędź ze mną noc, jedną nieszczęsną noc. Zniknęła bez słowa. Rzuciłem się za nią w pogoń, pełen determinacji i pychy: Schwytam cię, posadzę cię sobie na kolanach, zmuszę cię, żebyś patrzyła mi w oczy, zostanę pisarzem! Ale zawsze przychodzi ta straszliwa chwila, na drodze, w środku nocy, gdy rozlega się jakiś głos i uderza w ciebie jak piorun; i wyjawia ci albo ci przypomina, że sama chęć nie wystarczy, że talent nie wystarczy, że ambicja nie wystarczy, że lekkie pióro nie wystarczy, że oczytanie nie wystarczy, że sława nie wystarczy, że posiadanie rozległej wiedzy nie wystarczy, że mądrość nie wystarczy, że zaangażowanie nie wystarczy, że cierpliwość nie wystarczy, że upajanie się czystym życiem nie wystarczy, że ucieczka od życia nie wystarczy, że wiara w marzenia nie wystarczy, że trybowanie rzeczywistości nie wystarczy, że inteligencja nie wystarczy, że dostarczanie wzruszeń nie wystarczy, że strategia nie wystarczy, że komunikacja nie wystarczy, że nawet gdy masz coś do powiedzenia, to nie wystarczy, tak jak nie wystarczy wytężona praca; i głos mówi także, że to wszystko może być i zapewne często jest warunkiem, zaletą, przymiotem, siłą, ale głos niezwłocznie dodaje, że w gruncie rzeczy żaden z tych walorów nigdy nie wystarcza, kiedy mówimy o literaturze, ponieważ pisanie zawsze wymaga czegoś jeszcze, czegoś jeszcze, czegoś jeszcze. Potem głos milknie i zostawia cię samotnego, na drodze, z echem czegoś jeszcze, czegoś jeszcze, co się oddala i znika, czegoś jeszcze przed tobą, pisanie wymaga zawsze czegoś jeszcze, w tej nocy bez żadnej gwarancji świtu.

Dwie godziny później jeszcze się poruszałem. Próba dobiegała końca. Znalazłem w sobie siły, by się otrząsnąć, jak dzikie zwierzę otrząsa się z wody, i wyrwałem się z metafizycznej marynaty ławki. Wróciłem do afrykańskiej restauracji. Muzyk rozwijał swoje odwieczne gamy na strunach kory. Musimbwa zapuszczał korzenie przy tym samym stole. Do przeczytania zostało mu bardzo niewiele kartek. Zamówiłem mocniejszą kawę i czekałem. Dwadzieścia minut później spojrzał na mnie, oczami przerażonymi i pełnymi podziwu zarazem, potem powiedział: Kurwa, gdzie jest dalszy ciąg? Powiedziałem, że nie wiadomo, czy istnieje jakiś dalszy ciąg. Jego oczy przesłonił wielki smutny cień i zastanawiałem się, czy rzucił go bolesny brak zakończenia Nieludzkiego labiryntu, czy piękno tej książki w stanie zawieszenia. Siedzieliśmy tak przez chwilę, milczący i poważni. Barman uprzedził nas, że wkrótce zamyka, muzyk odstawił korę, Musimbwa zapłacił, opuściliśmy lokal.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Projekt okładki: Maks Bereski, Plakiat

Projekt typograficzny i skład Robert Oleś

Redakcja Anna Gancarczyk

Korekta d2d.pl

ISBN 978-83-67121-19-4

Wydanie I

Warszawa 2022

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

sprzedaż: [email protected]

redakcja: [email protected]