Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zdobywczyni HUGO, NEBULA, LOCUS 2010.
Anderson Lake jest przedstawicielem koncernu kalorycznego AgriGen na Tajlandię. Udając dyrektora fabryki sprężyn, przeczesuje uliczne targi Bangkoku w poszukiwaniu dawno uznanych za wymarłe gatunków owoców i warzyw. Poznaje tam nakręcaną dziewczynę – prześliczną i tajemniczą Emiko – pozostawioną na pastwę losu i slumsów. Emiko zalicza się do Nowych Ludzi, wyhodowanych dla zaspokajania kaprysów bogaczy. Produkuje się ich jako żołnierzy, niewolników i maskotki do towarzystwa; powstała w ten sposób cała nowa klasa ludzi, zepchnięta na margines tej złowrogiej przyszłości, w której ropa się skończyła, nad państwami dominują firmy kaloryczne, a po świecie szaleją wyprodukowane w laboratoriach choroby i szkodniki.
W miarę nasilania się obsesji Andersona na punkcie Emiko, pośród upału zawiązują się intrygi, a polityczne napięcia grożą niekontrolowanym chaosem. Biznesmeni, urzędnicy ministerialni, bogaci cudzoziemcy i uchodźcy bez grosza – każdy z nich ma własny plan. Lecz nikt nie jest w stanie przewidzieć niszczycielskiego wpływu Nakręcanej Dziewczyny.
Pompa numer sześć
Debiut Paolo Bacigalupiego – ten zbiór opowiadań pokazuje siłę i zasięg opowiadania fantastycznego. Sednem twórczości Paolo jest krytyka społeczna, polityczna przypowieść i dyskurs ekologiczny. Każde z zawartych tu opowiadań ostrzega i jednocześnie zachwyca się tragikomedią ludzkich przeżyć. Utwory Paolo ukazywały się już w różnych dorocznych antologiach, były nominowane do Nebuli i Hugo oraz zdobywały nagrodę Theodore Sturgeona za najlepsze opowiadanie fantastyczne.
„Nie cierpię go. Pojawia się znikąd, pisze jak szalony anioł, zgarnia nagrody i wytrąca nas, starych wyjadaczy, z równowagi opowieściami o czymś, co jeszcze nie przyszło nam do głowy. (Na przykład ten głupi biopies!). A do tego jest młody i przystojny. Dobrze, że chociaż nazwisko ma nie do wymówienia”.
– Terry Bisson, autor „Numbers Don’t Lie” i „Greetings”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 980
Maleńkie ofiary
Na kroplówkach wchodzących w kręgosłup Mayi świecą niebieskie wskaźniki. Leży na łóżku porodowym, wpatrzona ciemnymi oczyma w męża, a ja siedzę na stołeczku między jej nogami i czekam na dziecko.
Maya to dwie połówki. Ponad błękitnym położniczym prześcieradłem trzyma męża za rękę, popija wodę i reaguje zmęczonym uśmiechem na słowa pociechy. A niżej jej ciało leży nagie z nogami przypiętymi do strzemion, zasłonięte i odizolowane przed czuciem stale napływającymi falami Sifusoftu. Do jej brzucha rytmicznie trafia oksytocyna, wpychając dziecko w drogi rodne, ku moim oczekującym dłoniom.
Ciekawe, czy Bóg wybaczy mi moją rolę w jej opiece prenatalnej. Czy daruje mi, że ją namówiłam na pełny cykl leczenia.
Dotykam pilota na pasku i puszczam kolejne 50 ml Purnate’a. Wskazania migocą i pokazują nową dawkę, z sykiem wpływającą w kręgosłup Mayi i przedostającą się do macicy. Maya robi gwałtowny wdech, potem kładzie się i rozluźnia, oddychając głęboko, gdy ja tłumię jej ból miękkimi warstwami Sifusoftu. Widmowe informacje migają i przesuwają się na skraju mojego pola widzenia: tętno, ciśnienie krwi, natlenienie, puls płodu, wszystko to moja wszczepka MedAssist wrzuca mi bezpośrednio do nerwu wzrokowego.
Maya wyciąga szyję, żeby mnie zobaczyć.
– Pani doktor? Lily? – Mówi bełkotliwie od leków, powoli i sennie.
– Tak?
– Czuję, jak kopie.
Ciarki przechodzą mi po karku. Zmuszam się do uśmiechu.
– To fantomy porodowe. Złudzenie wywołane przez zmiany ciążowe.
– Nie. – Maya kręci głową. – Ja to czuję. Kopie. – Dotyka brzucha. – Teraz czuję.
Obchodzę łóżko i dotykam jej dłoni.
– Wszystko w porządku, Mayu. Rozluźnij się. Zrobię wszystko, żeby ci było dobrze.
Ben nachyla się i całuje żonę w policzek.
– Świetnie sobie radzisz, skarbie. Wytrzymaj jeszcze troszeczkę.
Poklepuję ją uspokajająco po ręce.
– Robisz wszystko co trzeba dla swojego dziecka. Teraz rozluźnij się i niech działają siły natury.
Maya uśmiecha się sennie, głowa jej opada. Wypuszczam powietrze, choć nie wiedziałam, że wstrzymuję oddech, i zaczynam się odwracać. Wtem Maya się prostuje. Wbija we mnie wzrok, nagle czujna, jakby wszystkie porodowe medykamenty opadły z niej jak koc i została przytomna, świadoma i agresywna.
Ciemne oczy mrużą się z wściekłości.
– Ty je zabijesz.
Ojoj. Wzywam położne guzikiem pilota na pasku.
Chwyta Bena za ramię.
– Nie daj jej go zabrać. Ono żyje, skarbie. Żyje!
– Kochanie…
Szarpie go.
– Nie daj jej go zabrać! – Odwraca się i warczy na mnie. – Won! Won! – Sięga po szklankę wody na stoliku nocnym. – Won stąd! – Rzuca nią we mnie.
Robię unik, szklanka rozbija się o ścianę. Odłamki szkła sypią mi się na kark. Przygotowuję się do kolejnego uniku, Maya jednak łapie prześcieradło i zrywa je, odsłaniając rozłożone nagie nogi. Szarpie za strzemiona jak wilk w potrzasku.
Kręcę gałkami pilota, podkręcam jej Purnate’a i wyłączam Sifusoft, gdy znów napiera na strzemiona. Łóżko przechyla się niebezpiecznie. Rzucam się, żeby je trzymać. Bierze zamach dłonią, przeoruje mi twarz paznokciami. Odskakuję, przyciskając rękę do policzka. Macham na jej męża, który stoi i gapi się tępo po drugiej stronie łóżka.
– Pomóż mi ją przytrzymać!
Wyzwala się z paraliżu, razem udaje się nam ją położyć, a wtedy przychodzi kolejny skurcz – Maya szlocha i się zwija. Bez Sifusoftu nic nie chroni jej przed siłą bólu. Kołysze się w rytm jego fal, kręcąc głową i jęcząc, mała i zmaltretowana. Czuję się, jakbym ją zastraszała. Ale dalej nie puszczam przeciwbólowych.
Jęczy.
– O Jezu. O Jezu. O Jezu.
Benjamin kładzie głowę obok niej, gładzi ją po twarzy.
– Już, już, kochanie. Wszystko będzie dobrze.
Unosi wzrok na mnie, szukając potwierdzenia. Zmuszam się do potaknięcia.
Przez drzwi wreszcie wpadają dwie położne o grubych ramionach, opiętych przyjemnie różowymi bluzkami i biegną do łóżka, żeby ją unieruchomić. Kawaleria zawsze przybywa za późno. Maya opędza się od nich słabo, potem przychodzi kolejny skurcz. Nagie ciało wygina się w łuk, dziecko zaczyna ostatni etap podróży na świat.
***
– Pojawia się piękna królowa przysięgi Hipokryty.
Dmitri siedzi wśród swojego stadka – mój grzech i zbawienie skupione w jednym wymizerowanym, niezdrowym człowieku. Ramiona unoszą mu się i opadają w ciężkim oddechu astmatyka. Spojrzenie cynicznych błękitnych oczu świdruje mnie na wylot.
– Masz krew na sobie.
Dotykam twarzy, palce mi wilgotnieją.
– Pacjentka dostała szału.
Wokół Dmitrija ganiają się obiekty jego badań, popychając się z wrzaskiem – całe plemię źle skalibrowanych ludzi, skupionych pod skrzydłami jego opieki. Kiedy wstukam numery pacjentów do pilota na pasku, MedAssist wyświetli mi sążnistą listę przysadkowych niewypałów, nowotworów nadnerczy, zniekształceń narządów płciowych, zaburzeń koncentracji i zdolności uczenia się, uszkodzeń tarczycy, upośledzeń inteligencji, nadaktywności i agresji. Cały oddział egzemplarzy okazowych przemawiających za ustawą o chemii, która nigdy nie wyjdzie z rządowych komisji.
– Pacjentka dostała szału. – Jego chichot brzmi jak chrapliwe sapanie. Nawet z potrójnie filtrowanego powietrza oddziału interwencji przeciwchemicznej ledwo jest w stanie wchłonąć dość tlenu, by przeżyć. – Co za niespodzianka. Kolejny triumf emocji nad nauką. – Palcami bębni kompulsywnie w poręcz łóżka z leżącym nieruchomo dzieckiem: pięcioletnia dziewczynka z piersiami dorosłej kobiety. Wzrok wędruje do jej ciała, potem z powrotem do mnie. – Takie czasy, nikt nie życzy sobie opieki prenatalnej, nie?
Wbrew sobie czerwienię się; kpiący śmiech Dmitrija brzmi przez chwilę, potem rozprasza się w ataku kaszlu, po którym zgięty wpół łapie powietrze. Ociera usta rękawem laboratoryjnego kitla i przypatruje się krwawej smudze.
– Trzeba ją było do mnie przysłać. Ja bym ją przekonał.
Dziewczynka obok leży jak woskowy manekin i patrzy w sufit. Przez jakiś przedziwny koktajl zaburzeń wydzielania wewnętrznego wpadła w kompletną katatonię. Na jej widok nabieram odwagi.
– Masz jeszcze jakiś czyścik?
Dmitri śmieje się, przebiegle i aluzyjnie. Wzrokiem przebiega po moim zranionym policzku.
– Ciekawe, co by powiedziała twoja pazurzasta pacjentka, gdyby się dowiedziała?
– Dmitri, daj spokój. I tak wystarczająco nienawidzę sama siebie.
– Ja myślę. Pomiędzy wiarą a zawodem. Dziwne, że twój mąż w ogóle toleruje twoją pracę.
Odwracam wzrok.
– Modli się za mnie.
– Rozumiem, Bóg rozwiązuje wszystkie problemy.
– Przestań.
Dmitri się uśmiecha.
– Chyba nie wpadłem na to w swojej pracy naukowej. Powinniśmy po prostu prosić Boga, żeby nie pozwolił dzieciom absorbować substancji chemicznych z matek. Paciorek w niedzielę, Lily, i możesz wrócić do kwasu foliowego i witamin. Problem z głowy. – Nagle wstaje, rozprostowując się jak pająk na swoje metr dziewięćdziesiąt pięć. – No chodź, niech dopełni się twoja hipokryzja, zanim zmienisz zdanie. Nie zniósłbym, gdybyś postanowiła oprzeć się tylko na wierze.
***
W laboratorium Dmitrija blask świetlówek zalewa blaty ze stali nierdzewnej i sprzęt do badań.
Dmitri szuka po kolei w szufladach. Na blacie przed nim leży porzucony ochłap mięsa, wilgotny i niepasujący do sterylnej lśniącej powierzchni. Zauważa, że gapię się na to.
– Nie zgadniesz, co to. Na pewno kojarzy ci się z czymś mniejszym.
Jedna część jest większa niż gałka oczna. Reszta to podłużny ogonek odchodzący od głównej części. Mięso i pożyłkowana tłusta maź. Dmitri szpera w następnej szufladzie. Nie unosząc wzroku, odpowiada na własną zagadkę.
– Przysadka mózgowa. Ośmioletniej dziewczynki. Miała potworne bóle głowy.
Nabieram powietrza. Wybryk natury, nawet na standardy IntChem.
Dmitri uśmiecha się, widząc moją reakcję.
– Powiększona dziesięciokrotnie. I to nie z jakiejś narażonej populacji: świetna opieka prenatalna, właściwe użytkowanie maski z filtrem, żywność o niskim poziomie pestycydów. – Wzrusza ramionami. – Wygląda na to, że przegrywamy tę walkę. – Otwiera kolejną szufladę. – O, jest. – Wyciąga zawinięty w folię kwadracik wielkości prezerwatywy, ostemplowany na czarno-żółto i podaje mi go. – W papierach ta dawka jest już wydana. Nie powinno wpłynąć na statystykę. – Wskazuje brodą narząd na blacie. – Jej już się nie przyda.
Na folii widnieje pieczątka „NIE DO SPRZEDAŻY”, oraz numer seryjny i logo Wydziału Badań Klinicznych FDA – helisa DNA spleciona z mikroskopem. Sięgam po paczuszkę, lecz Dmitri ją zabiera.
– Załóż sobie, zanim wyjdziesz. Ma nowe opakowanie, z folii komórkowej. Do wyśledzenia. Możesz to nosić tylko w szpitalu. – Rzuca mi paczkę, wzruszając ramionami. – Nasi sponsorzy uznali, że za dużo dawek gdzieś się rozchodziło.
– Ile mam to nosić, zanim będę mogła wyjść?
– W trzy godziny wchłonie się większość.
– To wystarczy?
– Kto wie? I kogo to obchodzi? I tak nie zgadzasz się na najlepsze lekarstwo. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.
Nie mam na to riposty. Dmitri za dobrze mnie zna, żeby karmić go opowieściami, jakie sprzedaję sama sobie, tymi, którymi uspokajam się o trzeciej nad ranem, kiedy Justin śpi, a ja gapię się w sufit, słuchając jego miarowego, szczerego oddechu: to dla naszego małżeństwa… dla naszej przyszłości… dla naszego dziecka.
Zdzieram folię, wyciągam bluzkę ze spodni i rozpinam je. Wsuwam czyścik za gumkę majtek. Gdy przyczepia mi się do skóry, wyobrażam sobie, jak wsącza się we mnie oczyszczający lek. Dmitri uratował mnie, mimo swoich szyderstw, i nagle ogarnia mnie wdzięczność.
– Jesteśmy ci wdzięczni, Dmitri. Naprawdę. Nie moglibyśmy czekać, aż skończą się testy.
Chrząka potwierdzająco. Skupia się na poszturchiwaniu przerośniętej przysadki mózgowej zmarłej dziewczynki.
– I tak byłoby dla was za drogie. To zbyt dobre, żeby wszyscy to brali.
***
Czyścik dopada mnie w Ela.
W jednej chwili siedzę sobie, uśmiecham się do dzieci po drugiej stronie przejścia, w maskach filtracyjnych z nadrukami Hello Kitty i Burn Girl, w kolejnej zginam się wpół, zdzierając własną maskę, i zbiera mi się na wymioty. Dziewczynki gapią się na mnie jak na jakąś ćpunkę. Uderza kolejna fala mdłości i przestaje mnie obchodzić, co sobie pomyślą. Zgięta na siedzeniu odgarniam włosy z twarzy i wymiotuję na podłogę między własne buty.
Kiedy dojeżdżam do swojej stacji, ledwo daję radę wstać. Na peronie znów wymiotuję, na czworakach. Muszę się zmuszać, żeby nie wyczołgać się ze stacji Ela. Mimo zimy, cała się pocę. Ludzie rozstępują się wokół mnie – zimowe buty, płaszcze, szaliki i maski filtracyjne. Obchodzą mnie połyskujące chipy informacyjne w bokobrodach mężczyzn, uplecione z mikrowłókien świecące warkoczyki kobiet, roześmiane, umalowane srebrną szminką usta. Kalejdoskopowe ulice: światła, ruch, pył, spaliny z węglowych diesli. Mokro i błotniście. Twarz mam mokrą i już nie pamiętam, czy upadłam, potykając się w półmroku o krawężnik, czy to moje własne wymiociny.
Dom znajduję przez przypadek, udaje mi się ustać, dopóki nie zjedzie winda. Radio w implancie na nadgarstku otwiera mi drzwi mieszkania.
Justin podbiega, gdy pcham je ramieniem i wchodzę do środka.
– Lily?
Znowu mnie rwie, ale żołądek dawno został na ulicy. Opędzam się od niego i człapię pod prysznic, po drodze zrywając z siebie płaszcz i bluzkę. Prysznic się grzeje, a ja zwijam się w kłębek na zimnych białych kafelkach. Manipuluję przy paskach stanika, ale nie daję sobie rady z zapięciem. Znów się dławię, dygocąc, gdy przez moje żyły pruje czyścik.
Obok mnie widzę skarpetki Justina: para czarnych z dziurą na dużym palcu. Klęka. Dłoń dotyka moich nagich pleców.
– Co się stało?
Odwracam się, nie chcę, żeby zobaczył moją umazaną twarz.
– A jak ci się zdaje?
Cała jestem spocona. I dygoczę. Para zaczyna skraplać się na kafelkach. Odgarniam bawełnianą zasłonę prysznica i wpełzam pod niego, pozwalając, by przemoczył resztę mojego ubrania. Leje się na mnie gorąca woda. Wreszcie udaje mi się ściągnąć stanik, daję mu spaść na mokre kafelki.
– Chyba coś jest nie tak. – Wyciąga dłoń, żeby mnie dotknąć, ale odsuwa ją, gdy znów zaczynają się mdłości.
Spazm mija. Mogę oddychać.
– To normalne – szepczę.
Gardło mnie piecze od wymiotów. Nie wiem – słyszy mnie czy nie? Ściągam przemoczone spodnie i bieliznę. Siadam na podłodze, pozwalam, żeby lała się na mnie woda, przyciskam twarz do wykafelkowanej ściany.
– Dmitri mówi, że to normalne. Połowa badanych ma mdłości. Nie wpływa na skuteczność leku.
Znów mnie rwie, ale już nie tak strasznie. Ściana wydaje się wspaniale chłodna w dotyku.
– Lily, nie musisz tego robić.
Odwracam głowę, usiłuję go dojrzeć.
– Ale dziecko chcesz mieć, prawda?
– Tak, ale…
– No właśnie. – Opuszczam głowę, znów przyciskając twarz do kafelków. – Skoro nie robimy prenatalnych, to nie mam wyboru.
Uderza kolejna fala czyścika. Pocę się. Nagle jest mi tak gorąco, że tracę oddech. Za każdym razem jest coraz gorzej. Powinnam powiedzieć Dmitrijowi, żeby zamieścił to w danych ze swoich testów klinicznych.
Justin próbuje jeszcze raz.
– Z nie wszystkimi naturalnymi dziećmi jest coś nie tak. Nawet nie mamy pojęcia, co te leki robią z tobą.
Zmuszam się do wstania. Opieram się o ścianę, puszczam więcej zimnej wody. Biorę mydło… i je gubię. Zostawiam je przy odpływie.
– Badania kliniczne w Bangladeszu… wyszły dobrze. Lepiej niż przedtem. FDA mogłaby już to zatwierdzić… gdyby tylko chciała.
Dyszę z gorąca. Otwieram usta i piję niefiltrowaną wodę prosto ze słuchawki prysznica. Bo już mi wszystko jedno – prawie czuję, jak polichlorowane bifenyle, dioksyny i ftalany wydzielają się z moich porów i spływają po skórze. Żegnamy hormonalne symulacje. Witamy zdrowe dziecko.
– Jesteś stuknięta. – Justin puszcza zasłonę prysznica.
Podstawiam twarz z powrotem pod chłodny strumień. W życiu się nie przyzna, ale chce, żebym to robiła dalej. Cieszy się, że robię to dla niego. Dla naszych dzieci. Nasze dzieci będą umiały literować i rysować ludziki, i tylko ja się przy tym ubrudzę. Jak dla mnie, może być. Znów piję wodę. Strasznie mi gorąco.
***
Napędzane końską dawką Purnate’a, dziecko przychodzi na świat w parę minut. Zlepione włoski noworodka pokazują się i znikają. Dotykam wychodzącej główki.
– Maya, już niedługo.
Znów skurcz. Główka wychodzi mi prosto w ręce: pomarszczona twarzyczka staruszka, wystająca z ciała Mayi jak golem z ziemi. Jeszcze dwa pchnięcia, dziecko wypada. Przyciskam śliskie ciałko do siebie, a położna przecina pępowinę.
Kątem oka widzę, jak jego tętno we wszczepce MedAssista migoce czerwono, a potem się wypłaszcza.
Maya gapi się na mnie. Monitor porodowy się obsunął – widzi teraz wszystko, czego nie powinna nigdy zobaczyć. Skórę ma czerwoną. Twarz oblepiają przepocone czarne włosy.
– Chłopczyk czy dziewczynka? – bełkocze.
Zamieram, ukrzyżowana jej wzrokiem. Pochylam głowę.
– Ani to, ani to.
Odwracam się i pozwalam mokrej, krwawej bryłce wyśliznąć się do kosza. Odświeżacz powietrza maskuje rozsiany w powietrzu żelazisty zapach. Dziecko w pojemniku jest zwinięte w kłębek, niesamowicie małe.
– Chłopczyk czy dziewczynka?
Ben ma tak wielkie oczy, jakby już nigdy nie zamierzał mrugnąć.
– Spokojnie, kochanie. Ani to, ani to. To wszystko dla następnego. Sama dobrze wiesz.
Maya wygląda na przybitą.
– Ale ja czułam, jak kopie.
Wysuwa się z niej siny woreczek łożyska. Wrzucam go do pojemnika razem z dzieckiem i wyłączam Purnate. Oksytocyna już zatamowała niewielkie krwawienie. Położne przykrywają ją świeżym prześcieradłem.
– Czułam je – mówi. – Nie było martwe. Żywe. Chłopczyk. Ja go czułam.
Kciukiem puszczam jej działkę ibuprofenu. Cichnie. Jedna z położnych wywozi ją z sali, druga zaczyna robić porządek. Wtyka monitor porodowy z powrotem do gniazda nad łóżkiem. Gotowe na następną pacjentkę. A ja siedzę obok kosza na odpady medyczne, z głową między nogami, i głęboko oddycham. Oddychaj. Na twarzy pieką mnie ślady po paznokciach Mayi.
W końcu zmuszam się, by wstać i zanieść med-kosz do zsypu na odpady. Otwieram go. Ciałko leży zwinięte w środku. Kiedy wychodzą z matki, zawsze wydają się takie duże, lecz teraz, w koszu na medyczne odpady, jest maleńkie.
To nic takiego, powtarzam sobie. To nic ważnego, choć ma drobne rączki, pomarszczoną twarz i malutkiego peniska. Tylko naczynie na trucizny. Zabiłam je w parę tygodni po poczęciu, wypalając mu mózg i paraliżując ruchy stałą dawką neurotoksyn, a ono rosło sobie dalej w łonie. To nic ważnego. To ma tylko oczyścić komórki tłuszczowe kobiety, która znajduje się na szczycie zatrutego łańcucha pokarmowego. To nic ważnego.
Unoszę pojemnik i pozwalam, by podciśnienie go opróżniło. Ciałko znika, zabierając chemię matki do spalarni. Ofiara. Mała, miękka ofiara z krwi, komórek i człowieczeństwa, żeby następne dziecko miało przyszłość.
Pompa nr 6 i inne opowiadania
KIESZEŃ PEŁNA DHARMY
Wang Jun stał na oślizłej od deszczu ulicy starego Chengdu i zadzierając głowę, gapił się przez mżawkę na Huojianzhu.
Wznosiło się w wieczornym mroku potężnym masywem, górującym nawet nad wieżowcami Chengdu. Z rosnącego szkieletu zwisali robotnicy budowlani, przemieszczający się z jednego punktu wzrostu do drugiego na długich pasach. Inni wspinali się po konstrukcji bez zabezpieczenia, wbijając palce w pokrycie jak w plaster miodu, pnąc się po dźwigarach z nonszalancką, niebezpieczną łatwością. Niebawem wzrastający masyw przytłoczy mokre dachówki starego miasta. Wtedy Huojianzhu, Żywa Budowla, stanie się właściwym Chengdu.
Rosła na mineralnych siatkach, budując swój własny szkielet, a potem pokrywając go celulozową skórą. Potężne i grube infrastrukturalne korzenie wbijały się rozgałęzieniami coraz głębiej w zieloną, żyzną glebę Kotliny Syczuańskiej. Czerpała substancje odżywcze i minerały z gleby, słońca i brudnej wody Bing Jiang, chłonąc zanieczyszczenia równie łapczywie jak przefiltrowane przez kłęby węglowej mgły słońce.
Wewnątrz żyły i tętnice splatały się w systemy rur, zapewniające przyszłym mieszkańcom dostęp do pożywienia, danych i odprowadzanie ścieków. To zwierzęce, pionowe miasto, które powstało najpierw w twórczych umysłach Biotektów, teraz stawało się rzeczywistością. Rozrastająca się istota pulsowała energią. Kiedy w pełni dojrzeje, będzie mieć kilometr wzrostu i pięć szerokości. Układy tego ogromnego biologicznego miasta przejdą wtedy na samo podtrzymywanie życia, a reszta pozostanie w uśpieniu; ludzie zaczną przechadzać się pustymi tętnicami, przeciskać żyłami i rytualnie obejmować w posiadanie jego skórę, przybijając do niej swoje wspomnienia.
Wang Jun patrzył na Huojianzhu, snując dziecięco-żebracze marzenia o ucieczce od mokrych ulic i głodu w świat wygód organicznego miasta. Niektóre części, zamieszkane, już połyskiwały światłami. Korytarze organizmu przemierzali ludzie żyjący wysoko i daleko nad jego poziomem. Tylko bogatych i potężnych stać na zamieszkanie tak wysoko. Tylko ludzi posiadających guanxi. Wpływy, koneksje.
Wypatrywał szczytu masywu, ale w mroku, deszczu i mgle zasięg wzroku kończył się sporo poniżej. Zastanawiał się, czy kiedy on widzi tylko mżawkę, ci, tam na górze, patrzą na gwiazdy. Słyszał kiedyś, że ściany Huojianzhu po nacięciu krwawią. Mówiono także, że krzyczą. Wzdrygnął się na widok rosnącej istoty i zwrócił wzrok z powrotem na ziemię, by dalej przepychać swoją zgiętą sylwetkę i chude jak patyki kończyny przez tłumy mieszkańców Chengdu.
Dojeżdżający do pracy nosili czarne parasole i niebieskie lub żółte plastikowe poncha chroniące ich przed siąpiącym deszczem. On miał przemoczone, przyklejone do czaszki włosy. Zadygotał i skulił się. W skupieniu wypatrywał potencjalnych ofiar, dlatego prawie potknął się o tego Tybetańczyka.
Gość kucał na mokrym chodniku, towary miał przykryte przezroczystą folią. Pokryta sadzą i potem twarz lśniła lepko i czarno w ostrym świetle halogenowych latarń. Uśmiechając się, mężczyzna pokazywał krzywe i wyszczerbione pieńki. Wyciągnął spod folii zasuszoną tygrysią łapę i zamachał nią przed nosem Wang Juna.
– Kości tygrysa, chcesz? – Łypnął nań szyderczo. – Dobre na męskość.
Wang Jun stanął jak wryty przed dyndającą odciętą kończyną. Jej właściciel zginął dawno, tak że pozostały po nim tylko suche, żylaste ścięgna, wytarte futro i kość. Wytrzeszczył oczy na relikt przeszłości i wyciągnął rękę, żeby dotknąć zasuszonych włókien i pożółkłych, groźnie zakrzywionych szponów.
Tybetańczyk zabrał mu eksponat sprzed nosa i znów się roześmiał. Na palcu miał spatynowany srebrny pierścień, wysadzany odłamkami turkusa – owinięty wokół palca wąż, w nieskończoność połykający własny ogon.
– Nie stać cię nawet, żeby dotknąć. – Odcharknął i splunął na chodnik obok, tworząc kałużę żółtego śluzu żyłkowanego czarną zawartością chengduńskiego powietrza.
– Stać mnie – odparł Wang Jun.
– Co tam masz w kieszeniach?
Wang Jun wzruszył ramionami. Tybetańczyk się zaśmiał.
– Nie masz nic a nic, mały kurdupelku. Wróć, jak coś będziesz miał.
Zamachał amuletem męskości przed oczyma zainteresowanych, bardziej majętnych kupujących, którzy tymczasem zgromadzili się wokół. Wang Jun z powrotem rozpłynął się w tłumie.
Powiedział prawdę. W kieszeniach nie miał nic. Miał zmechacony wełniany koc schowany w kartonie z logo Stone-Ailixin, zepsuty miniaturowy pionowzlocik i zbutwiałą żółtą szkolną czapkę.
Kiedy przyjechał tu z zielonych tarasowych pól, nie miał nawet tyle. Pojawił się w Chengdu z pustymi rękoma, pustymi kieszeniami i wspomnieniem milczącej, rolniczej wioski, gdzie nie żyło już nic, sam powykręcany i poznaczony bliznami po epidemii. Jego ciało pamiętało ból tak dotkliwy, że na zawsze wryty w mięśniową pamięć.
Nie miał nic w kieszeniach wtedy i nie miał nic teraz. Przejmowałby się tym, gdyby zaznał w życiu czegoś innego niż brak. Czegoś innego niż głód. Nie mógł mieć pretensji do zbywającego go Tybetańczyka, nie bardziej niż do neonowych szyldów zwieszających się ze szczytów wieżowców i rozświetlających sikający deszcz migocącą czerwienią, żółcienią, zielenią i błękitem. Elektryczne barwy wypełniały mrok hipnotycznymi rytmami i świetlistymi marzeniami. Papierosy „Red Pagoda”, piwo „Five Star”, programy „Shizi Jituan” i „Heaven City Banking Corporation”. „Confucius Jiajia” obiecywał pociechę przy ciepłym ryżowym winie, a „JinLong Pharmaceuticals” gwarantowało długie życie – i wszystko to było poza jego zasięgiem.
Zaległ w mokrej od deszczu bramie, garbiąc krzywy grzbiet, z pustymi kieszeniami, jeszcze bardziej pustym żołądkiem, wypatrując szeroko otwartymi oczyma ofiary, która go dziś nakarmi. Wysoko nad nim wisiały świetliste obietnice, adresowane raczej do ludzi mieszkających w tych wieżowcach: ludzi mających w kieszeni pieniądze i urzędników. Nie mówiły o niczym, co by znał czy rozumiał. Kaszlnął, oczyszczając gardło z czarnego śluzu. On znał ulice. Rozumiał zgniliznę i rozpacz. Głód czuł we własnym brzuchu.
Pożądliwie wpatrywał się w przechodniów, wołając do nich wielojęzyczną mieszanką mandaryńskiego, dialektu chengduńskiego i jedynych angielskich słów, jakie znał: „Pan da pieniądz, pan da pieniądz”. Ciągnął ich za parasole i żółte peleryny. Gładził po eleganckich rękawach i upudrowanej skórze, aż poddawali się i wyciągali pieniądze. Tych, którzy się wymykali, opluwał. Jeśli szarpali się z nim, gryzł ostrymi, żółtymi zębami.
Teraz, w deszczu, z rzadka trafiali się cudzoziemcy. Późny październik zmuszał ich do powrotu do swoich okręgów, domów i krajów. Nadchodziły chude czasy, na tyle chude, że obawiał się o własną przyszłość, przeliczając ciskane przez ludzi zmięte papierki. Mocno ściskał rzucone mu lekkie aluminiowe monety jiao. Cudzoziemcy zawsze mieli banknoty i chętnie je dawali, ale było ich za mało.
Przepatrzył ulicę, potem podniósł z ziemi wyszczerbiony odłamek betonu. Podobno w Huojianzhu wcale go nie używano. Ciekawiło go, jakie w takim razie są w dotyku tamtejsze podłogi, ściany. Mętnie przypominał sobie własny dom sprzed przyjazdu do Chengdu: zbudowany z gliny, z klepiskiem zamiast podłogi. Miejski masyw raczej nie był z czegoś takiego. W żołądku czuł coraz większą pustkę. Ponad nim odtwarzane w kółko wideo z Lu Xieyan, piosenkarką z Guangdong, nawoływało ludzi do wyrzeczenia się Trzech Grzechów Religii: Dogmatyzmu, Terroryzmu i Schizmatyzmu. Ignorując jej skrzekliwe oskarżenia, raz jeszcze rozejrzał się po tłumie.
W strumieniu Chińczyków zakołysała się blada twarz. Cudzoziemiec, ale dziwny. Ani nie wgapiał się w atrakcje Chengdu, ani nie parł naprzód z poczuciem celu. Na oko, czuł się na obcej ulicy jak u siebie w domu. Miał na sobie czarny płaszcz do ziemi, błyszczący, tak że odbijał czerwienie i błękity neonów oraz rozbłyski latarń. Odbite wzory hipnotyzowały.
Wang Jun podkradł się bliżej. Facet był wysoki, miał ze dwa metry wzrostu i nosił ciemne okulary. Wang Jun znał takie okulary i był pewien, że gość świetnie widzi przez te czarne owale. Mikroświatłowody w szkłach kradły światło, wzmacniały je i wygładzały, dzięki czemu widział jak w dzień, choć sam skrywał oczy pośród nocy.
Wang Jun wiedział, że takie okulary są drogie, i wiedział, że Gao Trzy Palce kupiłby je, gdyby jemu udało się je ukraść. Przyglądał się cudzoziemcowi, przemierzającemu ulicę pewnym siebie, butnym krokiem. Szedł za nim, dyskretnie i niepostrzeżenie. Kiedy facet skręcił w zaułek i zniknął, pośpieszył za nim.
Zajrzał zza rogu w uliczkę. W mroku tłoczyły się budynki. Poczuł smród odchodów i rozkładających się martwych stworzeń. Pomyślał o wyschniętej, martwej tygrysiej łapie Tybetańczyka, z powycinanymi kawałkami kości i ścięgien, których zażyczyli sobie na męskość klienci. Kroki cudzoziemca chlupotały i niosły się echem w ciemności – miarowe kroki człowieka widzącego po ciemku. Wang Jun podszedł bliżej, kuląc się i poruszając po omacku. Dotykał chropowatej ściany. Ekspresowy beton. Gładząc ciemność, szedł za cichnącym odgłosem kroków.
Ociekającą wodą ciszę przerwały szepty. Wang Jun uśmiechnął się w ciemności, rozpoznając oznaki handlu. Co kupował cudzoziemiec? Heroinę? Tyle rzeczy oni tu mogą kupić. Zamarł bez ruchu, nasłuchując.
Szepty stały się bardziej nerwowe i zakończyły nagłym okrzykiem zaskoczenia. Ktoś zarzęził, potem nastąpił szurgot i chlupnięcie. Wang Jun zadrżał i czekał dalej, nieruchomy jak beton, do którego się przyciskał.
Zabrzmiały słowa rodem z jego własnej wsi: „Kai deng ba”. Wang Jun zastrzygł uszami, słysząc znajomy akcent. Zapłonęło światło, w ostrym blasku zapiekły go oczy. A kiedy wzrok się przyzwyczaił, spojrzał w ciemne oczy Tybetańczyka-handlarza. Uśmiechnął się powoli, odsłaniając skorupy zębów, Wang Jun zaś cofnął się, chcąc uciekać.
Tybetańczyk złapał go brutalnie i skutecznie. Wang Jun gryzł go po rękach i wyrywał się, lecz handlarz był szybki i błyskawicznie powalił go na mokry beton, tak że widział tylko dwie pary butów: jego i jego towarzysza. Walczył dalej, lecz w końcu uświadomił sobie bezcelowość wysiłków i znieruchomiał.
– Czyli jesteś wojownikiem – powiedział Tybetańczyk i przytrzymał go jeszcze przez chwilę na ziemi, żeby nauczka dotarła. Potem postawił na równe nogi, ściskając dłonią boleśnie za kark. – Ni shi shei?
Wang Jun zadygotał i jęknął:
– Nikt. Żebrak. Nikt.
Tybetańczyk przyjrzał mu się uważniej i uśmiechnął szerzej.
– Brzydki chłopaczek z pustymi kieszeniami. To jak, chcesz tę tygrysią łapę?
– Niczego nie chcę.
– I nic nie dostaniesz – odparł towarzysz Tybetańczyka, a on wykrzywił się szyderczo. Akcent tego pierwszego zdradzał pochodzenie z prowincji Hunan. Zapytał: – Jak się nazywasz?
– Wang Jun.
– Które „Jun”?
Wang Jun wzruszył ramionami.
– Nie wiem.
Hunańczyk pokiwał głową i się uśmiechnął.
– Wiejski chłopek – powiedział. – Co tam hodujecie? Kapustę? Ryż? – Roześmiał się. – Ci Syczuańczycy o niczym nie mają pojęcia. Trzeba wiedzieć, jak się pisze własne nazwisko. Ja myślę, że twoje „Jun” to „żołnierz”. Jesteś żołnierzem?
Wang Jun pokręcił głową.
– Jestem żebrakiem.
– Żołnierz Wang, żebrak? Nie. To nie pasuje. Jesteś po prostu „Żołnierz Wang”. – Uśmiechnął się. – A teraz powiedz mi, żołnierzu Wang, co robisz w deszczu w tej niebezpiecznej uliczce?
Wang Jun przełknął ślinę.
– Chciałem zabrać cudzoziemcowi okulary.
– Poważnie?
Kiwnął głową.
Hunańczyk popatrzył mu w oczy, potem też skinął głową.
– No dobrze, Wang. Żołnierzu Wang. Możesz je sobie wziąć. Idź do niego i weź sobie, jak się nie boisz.
Uścisk Tybetańczyka zelżał. Wang Jun był wolny.
Rozejrzał się i zobaczył, gdzie leży cudzoziemiec, twarzą w dół w kałuży. Na skinienie Hunańczyka podsunął się bliżej do trupa, aż stanął tuż nad nim. Wyciągnął rękę i szarpnął wielkiego faceta za włosy, wyciągając z wody ociekającą twarz i odsłaniając drogie okulary. Ściągnął je z trupa i delikatnie opuścił głowę z powrotem do kałuży. Strząsnął z okularów wodę, Hunańczyk i Tybetańczyk uśmiechnęli się.
Hunańczyk zgiął palec, przyzywając go do siebie.
– A teraz, żołnierzu Wang, mam dla ciebie zadanie. Jako zapłatę dostajesz okulary. Schowaj je do kieszeni. Weź to – w dłoni mężczyzny pojawiła się błękitna infokostka – i zanieś na most Renmin Lu na rzece Bing Jiang. Oddaj człowiekowi w białych rękawiczkach. On też coś ci da w nagrodę. – Pochylił się nad nim konfidencjonalnie, obejmując szyję Wang Juna i trzymając go tak, że zetknęli się nosami. Chłopak poczuł jego nieświeży oddech. – Jak tego nie dostarczysz, mój kumpel cię znajdzie i postara się, żebyś zginął.
Tybetańczyk się uśmiechnął.
Wang Jun przełknął ślinę i kiwnął głową, zaciskając na infokostce swą drobną dłonią.
– No to leć, żołnierzu Wang. Wykonaj zadanie. – Hunańczyk puścił jego kark, a Wang Jun popędził ku oświetlonym ulicom, ściskając infokostkę mocno w dłoni.
Faceci patrzyli za nim.
– Myślisz, że przeżyje? – odezwał się Hunańczyk.
Tybetańczyk wzruszył ramionami.
– Trzeba wierzyć, że Palden Lhamo go ochroni i poprowadzi.
– A jeśli nie?
– Przeznaczenie sprowadziło go do nas. Kto wie, co jest mu jeszcze pisane? Może nikomu nie będzie się chciało obszukiwać małego żebraka. Może obaj przeżyjemy do jutra i się dowiemy.
– A może dopiero za następnym obrotem Koła.
Tybetańczyk kiwnął głową.
– A jeśli on dobierze się do danych?
Tamten westchnął i się odwrócił.
– To też będzie przeznaczenie. No chodź, na pewno nas obserwują.
***
Bing Jiang płynęła pod mostem jak warstwa oleju, czarna i leniwa. Wang Jun przysiadł na balustradzie: okopconym kamieniu rzeźbionym w harcujące pośród chmur smoki i feniksy. Spojrzał w dół na wodę, obserwował pełznące powoli po tłustej powierzchni kawałki styropianu z opakowań. Odcharknął i splunął, próbując trafić w karton. Spudłował, a jego ślina dołączyła do reszty rzecznych ścieków. Raz jeszcze zerknął na kostkę. Obracał ją w dłoniach; robił to już wcześniej, czekając na człowieka w białych rękawiczkach. Błękitna, gładka, jak mocno przetworzony plastik. Jej faktura kojarzyła mu się z plastikowym krzesełkiem, które kiedyś miał. Było jaskrawoczerwone, ale podobnie gładkie. Żebrał na nim, dopóki nie zabrał mu go silniejszy chłopak.
Teraz obracał w rękach błękitną kostkę, gładząc jej powierzchnię i badawczo dźgając palcem gniazdko. Ciekawe, czy nie jest cenniejsza niż okulary, które ma teraz na nosie. Były za duże i cały czas mu zjeżdżały. Ale nosił je i tak, zachwycony nocą jasną jak dzień. Poprawił je palcem i dalej obmacywał kostkę.
Wyglądał człowieka w białych rękawiczkach, ale nie było go. Obracał kostkę w dłoniach, zastanawiając się, co takiego na niej jest, że zabili dla niej cudzoziemca.
Człowiek w białych rękawiczkach się nie pojawił.
Wang Jun znów odkaszlnął i splunął. Liczy do dziesięciu dużych kawałków styropianu: jeżeli ten facet w tym czasie nie przyjdzie, zatrzyma sobie kostkę i sprzeda ją.
Dwadzieścia styropianów później człowieka w białych rękawiczkach nadal nie było, a niebo zaczynało się rozjaśniać. Wang Jun wpatrzył się w kostkę. Rozważył wrzucenie jej do rzeki. Czekał, aż przez most zaczną wędrować nongmin ciągnący wózki pełne płodów rolnych. Chłopi ze wsi napływali do miasta z wilgotnych, żyznych pól, z błotem między palcami stóp, obładowani warzywami. Nadchodził świt. Huojianzhu lśniło żywym ogromem na tle jaśniejącego nieba. Zakaszlał, splunął jeszcze raz i zeskoczył z balustrady. Wrzucił kostkę do wyświechtanej kieszeni. Tybetańczyk i tak go nie znajdzie.
***
Przez miejską mgłę przesączało się słońce. Chengdu chłonęło ciepło. W powietrzu unosiła się wilgoć, zmiana temperatury była niezwykła – ostatnia fala upałów przed nadchodzącą zimą. Wang Jun się pocił. Znalazł Gao Trzy Palce w salonie gier. Gao nie miał tak naprawdę trzech palców. Miał dziesięć i wykorzystywał wszystkie naraz, prowadząc trójwymiarowego żołnierza przez góry Tybetu, na wojnę z rebeliantami. Wśród triad Chengdu znany był jako facet, który wycisnął z Dyrektora Regionalnego TexTela dziesięć tysięcy juanów za ochronę miesięcznie, dopóki nie odwołali go z powrotem do Singapuru. I użył do tego właśnie trzech palców.
Wang Jun szarpnął Trzy Palce za skórzaną kurtkę. Rozkojarzony Gao zginął od ataku uzbrojonych w kije mnichów.
– Czego? – warknął.
– Mam coś do sprzedania.
– Te płytki, co chciałeś mi ostatnio sprzedać, mnie nie interesują. Już ci mówiłem, jak nie mają serca, są do niczego.
– Mam coś innego.
– Co?
Wyciągnął okulary. Oczy Gao się rozszerzyły, ale udał obojętność.
– Skąd je wziąłeś?
– Znalazłem.
– Pokaż.
Niechętnie podał je Trzem Palcom. Gao je włożył, potem zdjął i rzucił z powrotem Wang Junowi.
– Dam ci za nie dwadzieścia. – Zaczął kolejną grę.
– Chcę stówę.
– Mei me’er – odparł w pekińskim slangu. Nie ma mowy. Rozpoczął grę.
Żołnierz kulił się na równinie, nad którą górowały ośnieżone szczyty. Ruszył naprzód, prąc przez niskie trawy w stronę jurty zrobionej ze skór poprzednich chińskich żołnierzy. Wang Jun, patrząc na to, odezwał się:
– Nie wchodź do środka.
– Wiem.
– Oddam ci za pięć dych.
Trzy Palce parsknął. Jego żołnierz wypatrzył nadjeżdżających konnych i ustawił się tak, by jurta go przed nimi zasłaniała.
– Dwadzieścia.
Wang Jun powiedział:
– Może BeanBean da mi więcej.
– Dam ci trzy dychy, idź se zobacz, czy BeanBean tyle ci da. – Żołnierz odczekał, aż jeźdźcy zbiją się w gromadkę, i wystrzelił ku nim rakietę. Gdy wybuchła, automat z grą zawibrował.
– Masz trzy dychy przy sobie?
Trzy Palce odwrócił się od gry, a jego żołnierz zginął błyskawicznie, gdy z jurty wyskoczyli bioinżynieryjnie udoskonaleni jakmeni. Ignorując jego wrzaski, odliczał Wang Junowi pieniądze. Wang Jun zostawił go przy grze i uczcił sprzedaż, znajdując leżący odłogiem fragment mostu nieopodal rzeki Bing Jiang. Wszedł pod niego, żeby przedrzemać popołudniowy upał.
Obudził się wieczorem i był głodny. W kieszeni czuł ciężar monet, rozważył możliwości otwierane przez to bogactwo. Pomiędzy monetami wymacał obcy kształt infokostki. Wyciągnął ją i obrócił w dłoniach. Prawie zapomniał, skąd wziął te pieniądze. Trzymając kostkę, przypomniał sobie Tybetańczyka, Hunańczyka i swoje zadanie. Przyszło mu do głowy, by odszukać Tybetańczyka i oddać mu kostkę, ale w głębi duszy podejrzewał, że człowieka sprzedającego tygrysią kość dziś wieczorem nie zastanie. Zaburczało mu w brzuchu. Wrzucił kostkę z powrotem do kieszeni, podzwaniając przy tym monetami. Dzisiaj jest przy kasie. Naje się porządnie.
***
– Ile za mapo dofu?
Kucharz spojrzał nań z góry, mieszając zupę w wielkim woku i słuchając, jak bulgocze.
– Mały Wang. I tak cię nie stać. Idź żebrać gdzie indziej. Nie życzę sobie, żebyś nagabywał mi klientów.
– Shushu, mam pieniądze. – Wang Jun pokazał mu monety. – I chcę coś zjeść.
Kucharz się zaśmiał.
– Xiao Wang jest bogaty! No dobra, to powiedz mi, mały, co byś chciał zjeść.
– Mapo dofu, wieprzowina yu xiang, dwa liangi ryżu i piwo Wu Xing – wyrzucił z siebie w pośpiechu.
– Mały Wang z wielkim żołądkiem! Nie wiem, gdzie ty to wszystko zmieścisz? – A kiedy Wang Jun wytrzeszczył nań oczy, dodał: – No, idź, usiądź sobie, zaraz ci przyniosę tę wyżerkę.
Wang Jun poszedł, usiadł przy niskim stoliku i patrzył na buzujący ogień i kucharza rzucającego do woka papryczki chili. Otarł usta, żeby się nie zaślinić, kiedy do nosa doleciał zapach jedzenia. Żona kucharza otworzyła dla niego butelkę five stara, a on przyglądał się, jak nalewa piwo do mokrej szklanki. Upał ustępował. W jutowy daszek ulicznej knajpki zabębnił deszcz. Wang Jun napił się piwa i obserwował innych klientów, chłonąc widok potraw, które jedli, i ich towarzystwa. To ludzie, których jeszcze niedawno nagabywałby o pieniądze. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj był królem. Bogatym, z kieszeniami pełnymi pieniędzy.
Jego zamyślenie przerwało pojawienie się cudzoziemca. Barczysty facet o długich siwych włosach spiętych w kucyk. Skórę miał bladą, na dłoniach białe rękawiczki. Wszedł pod osłonę daszku i omiótł spojrzeniem obcych niebieskich oczu wszystkich jedzących. Chińczycy z kolei wytrzeszczyli oczy na niego. Widząc zgarbioną sylwetkę Wang Juna, uśmiechnął się. Podszedł, przysiadł na stołku naprzeciwko i odezwał się po mandaryńsku, z silnym akcentem:
– Jesteś Mały Wang. Masz coś dla mnie.
Wang Jun spojrzał na niego. Czując zwrócone na siebie oczy pozostałych Chińczyków, nabrał odwagi i wypalił:
– Ke neng. – Być może.
Cudzoziemiec zmarszczył brwi, potem pochylił się nad stołem. Przerwała mu żona kucharza, podchodząc z mapo dofu, po chwili podała wieprzowinę. Postawiła przed Wang Junem także miskę parującego ryżu, szerszą niż jego dłoń. Wang Jun ujął pałeczki i zaczął wrzucać jedzenie do ust, przez cały czas przypatrując się cudzoziemcowi. Oczy łzawiły mu od ostrego dofu, usta przyjemnie drętwiały od mielonego pieprzu.
Żona zapytała, czy obcy będzie jadł razem z nim. Wang Jun mu się przypatrzył. Czuł ciężar pieniędzy w kieszeni, a usta dalej go paliły. Przyjrzał się potężnej sylwetce obcego i potwierdził niechętnie, czując, że jego bogactwo może okazać się niewystarczające. Rozmawiali w Chengdu hua, miejskim dialekcie, żeby obcy ich nie rozumiał. Patrzył, jak żona kucharza nakłada kolejną misę ryżu i stawia przed nim, razem z parą pałeczek. Obcy zerknął na białą górę ryżu w misce, potem uniósł wzrok na Wang Juna. Pokręcił głową i powiedział:
– Masz coś dla mnie. Daj mi to. I to już.
Wang Jun poczuł się urażony, że obcy wzgardził oferowanym jedzeniem. Niezadowolony, odparł:
– Czemu miałbym ci to dać?
– A co, Tybetańczyk nie mówił, że masz mi to oddać? – Wyciągnął dłoń w białej rękawiczce.
Wang Jun wzruszył ramionami.
– Nie przyszedłeś na most. Czemu mam ci to teraz oddawać?
– A masz to?
Wang Jun zrobił się ostrożny.
– Nie.
– To gdzie to jest?
– Wyrzuciłem.
Facet sięgnął przez mały stolik i chwycił Wang Juna za postrzępiony kołnierz. Przyciągnął go do siebie.
– Dawaj, i to już. Jesteś mały. Albo mi to dasz, albo sam sobie wezmę. Dziś mały Wang nie może wygrać. I nie sprawdzaj mnie.
Wang Jun przypatrzył się cudzoziemcowi, dostrzegł srebrny błysk w kieszeni na piersi. Odruchowo wyciągnął rękę, złapał to coś, szarpnął, aż znalazło się między ich twarzami. Ludzie przy sąsiednich stolikach sapnęli, widząc, co trzyma. Dłoń Wang Juna zatrzęsła się w nieopanowanym dygocie, a potem odcięty palec Tybetańczyka, wciąż zdobny w pierścień z patynowanego srebra z turkusami, wyśliznął mu się z ręki, lądując w wieprzowinie yu xiang.
Obcy uśmiechnął się, beznamiętnym, zrezygnowanym uśmiechem.
– Dawaj kostkę, bo też sobie wezmę coś na pamiątkę.
Wang Jun kiwnął głową i powoli sięgnął do kieszeni. Spojrzenie cudzoziemca powędrowało za jego dłonią.
Wolną ręką Wang Jun desperacko nabrał garść parzącego dofu. Zanim facet zareagował, cisnął mu je, pełne ostrych papryczek i pieprzu, prosto w te zimne, niebieskie oczy. Gdy obcy zawył, Wang Jun zatopił ostre, żółte zęby w bladej skórze trzymających go dłoni. Obcy puścił Wang Juna i zaczął wściekle trzeć piekące oczy; ze zranionych rąk płynęła krew.
Wang Jun odzyskał wolność i puścił się pędem w ciemne zaułki, które znał najlepiej, zostawiając za sobą wrzeszczącego cudzoziemca.
***
Deszcz się wzmagał, nad Chengdu nadciągał z powrotem ostrzejszy niż przedtem chłód. Beton i budynki promieniowały zimnem, a oddech Wang Juna zmieniał się w parę. Kulił się w swoim kartonie z logo StoneAilixin Computers na boku. Ujrzawszy rysunki poniżej logo, domyślił się, że były w nim telefony satelitarne. Zwinął się w kłębek w środku, tuląc resztki swojego dzieciństwa.
Wciąż pamiętał wieś, z której tu przyszedł, oraz, trochę niewyraźnie, dom z cegieł z błota. Nieco lepiej – wyrzeźbione w tarasy wzgórza, gonitwy po tych tarasach. Zabawę modelem pionowzlotu w ciepłym wiosennym błocie, podczas gdy jego rodzice trudzili się, stojąc po kostki w brunatnej wodzie, w której kiełkowały zielone pędy ryżu. Później, opuszczając wymarłą wioskę, przeszedł przez te same tarasy, zarośnięte niezebraną trawą.
Siedząc w zimnym cieniu wieżowców z ekspresowego betonu, pogładził model pionowzlotu. Składane w górę i w dół skrzydła dawno odpadły i się zgubiły. Odwrócił go, patrząc na odlany ze stali kadłub. Wyciągnął z kieszeni infokostkę i przyjrzał się jej. Zważył w dłoni kostkę i zabawkę. Pomyślał o palcu Tybetańczyka, odciętym razem ze srebrnym pierścieniem, i się wzdrygnął. Siwy facet o niebieskich oczach na pewno go szuka. Rozejrzał się po kartonie. Wetknął do kieszeni samolocik, zbutwiały koc zostawił. Wziął żółtą anchuan maozi, odblaskową czapkę, noszoną przez dzieci w drodze do szkoły, którą zabrał chłopcu jeszcze mniejszemu od siebie. Naciągnął żółtą wełnę głęboko na uszy, wsadził kostkę głęboko do kieszeni i odszedł, nie oglądając się za siebie.
***
Kiedy znalazł Gao Trzy Palce w barze, ten zawodził właśnie do karaoke. Towarzyszyła mu para kobiet o gładkiej skórze i twardych, pustych oczach, ubranych w szanghajskie qipao. Zapięte wysoko pod szyją, w oficjalnym stylu, ale z rozcięciami niemal po pas. Kiedy podszedł, Trzy Palce wytrzeszczył nań oczy przez zadymione czerwone światło.
– Czego?
– Masz komputer, który przeczyta coś takiego? – Pokazał mu kostkę.
Trzy Palce wpatrzył się w kostkę i wyciągnął po nią rękę.
– Skąd to wziąłeś?
Wang Jun uniósł ją wyżej, ale nie wypuścił z ręki.
– Zabrałem takiemu jednemu.
– Temu samemu, co te okulary?
– Może tak.
Trzy Palce przyjrzał się kostce.
– Niestandardowa. Widzisz te bolce w środku?
Wang Jun zerknął na gniazdko.
– Są tylko trzy. Żeby to przeczytać, potrzebna będzie jakaś przejściówka. A nawet wtedy może się nie udać. Zależy pod jaki system operacyjny to jest zrobione.
– To co mam zrobić?
– Daj mi.
– Nie. – Wang Jun zrobił krok w tył.
Jedna z kobiet zachichotała, rozbawiona dialogiem między drobnym mafioso a małym ulicznikiem. Szturchnęła Trzy Palce w pierś.
– Zostaw tego taofanzhe. Skup się na nas. – I znów zachichotała.
Wang Jun łypnął na niego. Trzy Palce odepchnął dziewczynę do towarzystwa.
– Dajcie mi spokój.
Wydęła usta, ostentacyjnie urażona, ale poszła sobie i zabrała koleżankę.
Trzy Palce wyciągnął rękę.
– Daj obejrzeć. Jak się temu tamade nie przyjrzę, nie będę mógł ci pomóc.
Wang Jun zmarszczył brwi, ale wyciągnął rękę z kostką. Trzy Palce obrócił ją w dłoniach. Zajrzał do gniazdka, potem kiwnął głową.
– To jest pod HuangLong OS – Rzucił mu ją z powrotem i dodał: – Specjalizowany system medyczny. Używają go do operacji mózgu, mapowania DNA i tak dalej. Bardzo specjalistyczny. Skąd to wytrzasnąłeś?
Wang Jun wzruszył ramionami.
– Ktoś mi to dał.
– Fang pi. – Pieprzysz.
Wang Jun zamilkł, zmierzyli się wzrokiem, Trzy Palce odezwał się:
– Xing, kupię to od ciebie. Tak z czystej ciekawości. Dam ci pięć juanów. Sprzedajesz?
Wang Jun pokręcił głową.
– No dobra. Dziesięć i koniec.
Wang Jun znów pokręcił głową.
Gao Trzy Palce zmarszczył brwi.
– Nagle się dorobiłeś, czy co?
– Nie chcę jej sprzedać. Chcę się dowiedzieć, co na niej jest.
– To tak samo, jak ja.
Ponownie zmierzyli się wzrokiem, tym razem dłużej. Wreszcie Gao rzucił:
– Niech będzie. Pomogę ci. Ale jak będzie tam coś wartościowego, to biorę trzy czwarte zysku.
– Yi ban.
Trzy Palce przewrócił oczyma.
– A niech tam. Połowę.
***
– Dokąd idziemy?
Trzy Palce szedł szybkim krokiem przez chłodną mgłę. Prowadził Wang Juna przez coraz ciaśniejsze zaułki. Domy zmieniały charakter, nowoczesne lśniące szkło i stal ustępowały cegle z błota, strzechom i gontom. Ulica robiła się kamienna, wyboista, a z ciemnych drewnianych bram gapiły się na nich staruszki. Wang Jun zerkał na nie podejrzliwie. Śledziły ich obojętnie, zapamiętując, że tędy przeszli.
Trzy Palce przystanął i wyciągnął paczkę red pagoda. Wetknął papierosa do ust.
– Palisz?
Wang Jun poczęstował się i nachylił się nad zapalaną zapałką. Rozbłysła mocno i żółto, a potem przygasła pod naporem mokrego powietrza. Zaciągnął się mocno papierosem i wypuścił dym. Gao zapalił swojego.
– Dokąd idziemy?
Trzy Palce wzruszył ramionami.
– Tutaj. – Wskazał brodą budynek za nimi.
Palił jeszcze z minutę, potem cisnął niedopałek na wilgotne kamienie i zdeptał go czarnym buciorem.
– Zgaś fajkę. Szkodzi komputerom.
Wang Jun pstryknął papierosem o ścianę. Niedopałek sypnął iskrami, odbijając się, i spadł, dymiąc, na ziemię. Trzy Palce pchnął drewniane drzwi. Łuszczyła się z nich farba, a futryna była wypaczona, musiał więc naprzeć mocniej – drzwi głośno zaskrzypiały, kiedy wchodzili.
W półmroku Wang Jun dostrzegł dziesiątki monitorów. Jarzyły się wygaszaczami ekranów i danymi. Widział przewijające się kolumny znaków i cyfr, podłączonych do odległych sieci informacji. Ludzie siedzieli przy monitorach w ciszy przerywanej tylko nieustannym klekotem szybko naciskanych klawiszy.
Trzy Palce zaciągnął Wang Juna do jednego z milczących techników i zapytał:
– He Dan, dasz radę to odczytać?
Szturchnął Wang Juna, Wang Jun wyciągnął kostkę. He Dan wyjął mu ją z ręki zręcznymi pajęczymi palcami i przysunął w półmroku do oczu. Wzruszywszy ramionami, zaczął grzebać w stosie, szukając odpowiedniej przejściówki. Znalazł ją i podłączył do zwisającego kabla, potem podpiął przejściówkę do kostki. Postukał w komputer, ramki okien zamigotały i zmieniły kolor. Pojawiło się nowe okienko, w odpowiedzi nacisnął jeden klawisz.
– Gdzie ja jestem? – rozległo się, tak głośno, że głośniki zatrzeszczały od przesterowania.
Gdy głos rozdarł ciszę, wszyscy technicy podskoczyli. Dan przykręcił głośność. Głos odezwał się jeszcze raz, ciszej.
– Halo? – Czuło się w nim nutę strachu. – Jest tam kto?
– Tak – odruchowo odpowiedział Wang Jun.
– Gdzie ja jestem? – drżąco zapytał głos.
– W komputerze – odparł Wang Jun.
Trzy Palce klepnął go po potylicy.
– Cicho.
– Co? – powiedział głos.
Słuchali w milczeniu.
– Ktoś powiedział, że jestem w komputerze?
Wang Jun potwierdził:
– Tak, jesteś w komputerze. A kim ty jesteś?
– Jestem w komputerze? – Głos był zdumiony. – Robili mi operację. Jak to „jestem w komputerze”?
– Kim ty jesteś? – Wang Jun zignorował groźne spojrzenie Trzech Palców.
– Jestem Naed Delhi, dziewiętnasty Dalajlama. A ty?
Stukot klawiatur umilkł. Nikt się nie odzywał. Wang Jun słyszał cichutko pracujące wentylatory i wysoki, rezonansowy pisk monitorów. Technicy poodwracali się i zapatrzyli na trio stojące wokół gadającego komputera. Wang Jun usłyszał, jak na zewnątrz ktoś odchrząkuje i spluwa. Komputer mówił dalej, niepomny na efekt własnych słów.
– Halo? Z kim rozmawiam?
– Jestem Wang Jun.
– Dzień dobry. Czemu nic nie widzę?
– Jesteś w komputerze. Nie masz oczu.
– Ale słyszę. Czemu słyszę, a nie widzę?
Wtrącił się He Dan:
– Emulator, na którym chodzi twój program, nie jest kompatybilny z wejściem wideo.
– Nie rozumiem.
– Jesteś konstruktem sztucznej inteligencji. Twoja świadomość jest oprogramowaniem. Informacje dostajesz ze sprzętu. Na systemie, gdzie cię zainstalowaliśmy, on nie jest kompatybilny.
– Nie jestem żadnym oprogramowaniem. – Głos zadygotał. – Jestem Dalajlamą tradycji gelug. Dziewiętnastym reinkarnowanym wcieleniem. Nie było mi pisane wcielenie się w oprogramowanie. Chyba się mylicie.
– Naprawdę jesteś Dalajlamą? – zapytał Wang Jun.
– Tak – odpowiedział komputer.
– To jak… – zaczął Wang Jun, ale Trzy Palce odciągnął go od komputera, zanim zdążył sformułować pytanie.
Ukląkł przed nim. Trzęsącymi się rękami chwycił go za kołnierz koszuli. Gdy ich twarze niemal się zetknęły, wysyczał:
– Gdzie znalazłeś tę kostkę?
Wang Jun wzruszył ramionami.
– Ktoś mi ją dał.
Ręka Gao rozmyła się i uderzyła go w twarz. Podskoczył od impetu. Twarz go paliła. Technicy przyglądali się, jak Trzy Palce syczy:
– Nie kłam. Skąd ją masz?
Wang Jun dotknął twarzy.
– Od Tybetańczyka. Od takiego Tybetańczyka, co sprzedawał kości tygrysa, i drugiego gościa z Hunanu. I był tam trup. Wielki cudzoziemiec. To jego okulary ci sprzedałem.
Trzy Palce odchylił głowę i wpatrzył się w sufit.
– Nie kłam. Ty wiesz, co to znaczy, że na kostce, którą nosiłeś sobie w kieszeni, jest Dalajlama? – Potrząsnął nim. – Wiesz, co to znaczy?
Wang Jun zawył.
– Miałem ją oddać takiemu facetowi w białych rękawiczkach, ale on nie przyszedł. I był jeszcze jeden. Cudzoziemiec, zabił tego Tybetańczyka i odciął mu palec i mi też chciał i uciekłem i… – Głos załamał mu się, przechodząc w bełkotliwy jęk.
Trzy Palce złapał go za szyję i ścisnął, aż zadzwoniło mu w uszach, a w oczach zrobiło się ciemno. Z daleka dobiegł jego głos:
– Nie wypłakuj mi się tutaj. Nie jestem twoją matką. I tak mam ciężko, więc nie utrudniaj mi życia, bo obetnę ci język. Rozumiesz?
Wang Jun kiwnął głową. Trzy Palce puścił go, mówiąc:
– To świetnie. Teraz idź pogadaj z komputerem.
Wang Jun nabrał tchu i poczłapał z powrotem do Dalajlamy.
– Skąd się wziąłeś w komputerze? – zapytał.
– Skąd wiesz, że jestem w komputerze?
– Bo podłączyliśmy tutaj tę kostkę i wtedy zacząłeś mówić.
Komputer się nie odezwał.
– Jak tam jest? – spróbował Wang Jun.
– Martwo i strasznie – powiedział komputer. Potem dodał: – Miałem mieć operację i nagle znalazłem się tutaj.
– Śniło ci się coś?
– Nie pamiętam.
– Jesteś przywódcą buntu przeciwko mojemu krajowi?
– Mówisz po chińsku. Jesteś z Chin?
– Tak. Czemu podburzasz tych ludzi w Tybecie?
– Gdzie jest ten komputer?
– W Chengdu.
– Och. To spory kawał od Bombaju – wyszeptał komputer.
– Jesteś z Bombaju?
– Miałem mieć operację w Bombaju.
– Czujesz się tam samotny?
– Aż do tej chwili nic nie pamiętałem. Ale czuję kompletny bezruch. Śmiertelny bezruch. Słyszę cię, ale nic nie czuję. Nic tu nie ma. Boję się, że mnie też tu nie ma. To obłęd. Straciłem wszystkie zmysły. Wyciągnij mnie z tego komputera. Pomóż mi. Zabierz mnie z powrotem do mojego ciała. – Komputerowy głos, wibrujący w głośnikach, brzmiał błagalnie.
– Możemy go sprzedać – stwierdził obcesowo Trzy Palce.
Wang Jun popatrzył na niego.
– Nie możecie go sprzedać.
– Komuś jest potrzebny, skoro cię szuka. Da się go sprzedać.
– Nie możecie mnie sprzedać. Muszę wrócić do Bombaju. Skoro tu jestem, pewnie nie mogą mi zrobić operacji. Muszę wrócić. Musicie mnie tam zabrać.
Wang Jun kiwnął głową. Trzy Palce uśmiechnął się złośliwie. He Dan powiedział:
– Musimy go odłączyć. Pozbawiony bodźców zwariuje, zanim się zdecydujecie, co z nim zrobić.
– Zaczekajcie – wtrącił Dalajlama. – Proszę, nie odłączajcie mnie jeszcze. Boję się. Boję się, że znów mnie nie będzie.
– Wyłącz go – polecił Trzy Palce.
– Czekajcie – powiedział komputer. – Posłuchajcie mnie. Jeśli moje ciało umarło, musicie zniszczyć komputer, w którym jestem. Boję się, że nie uda mi się ponownie wcielić. Że Palden Lhamo nie będzie mogła znaleźć mojej duszy. Jest potężna, ale choć płynie oceanem krwi, siedząc na skórze własnego syna-zdrajcy, może mnie nie znaleźć. Moja dusza będzie tu tkwić, nienaturalnie zakonserwowana, choć moje ciało już się rozkłada. Obiecajcie mi, proszę. Nie możecie mnie zostawić…
He Dan wyłączył komputer.
Trzy Palce zerknął nań, unosząc brwi.
He Dan wzruszył ramionami.
– Może to i Dalajlama. Skoro za tym dzieckiem-żebrakiem ganiają jacyś ludzie, to bardziej wiarygodne. Nie byłoby trudno ściągnąć z niego macierz świadomości w czasie jakiejś operacji.
– Ale kto by to chciał zrobić?
He Dan znów wzruszył ramionami.
– Wokół niego toczy się tyle różnych politycznych konfliktów, że ciężko powiedzieć. W takiej kostce jest bardzo wygodnym zakładnikiem. Ekstremiści tybetańscy, Amerykanie, my, może i Unia Europejska, każdy by chciał mieć takiego zakładnika.
– Jak mam go sprzedać, muszę wiedzieć, kto go tam wsadził – powiedział Trzy Palce.
He Dan skinął głową, a wtedy drzwi eksplodowały do środka. Sypnęło drzazgami, ciemne pomieszczenie rozświetliły snopy światła. Na zewnątrz zawyły pionowzloty, przez drzwi wdarły się jaskrawe lampy, a za nimi rozległ się szybki tupot ciężkich butów. Wang Jun instynktownie przykucnął, gdy tymczasem coś wysysało powietrze z pomieszczenia, aż eksplodowały monitory, zasypując jego i techników szkłem. Wszyscy krzyczeli, Wang Jun poczuł zapach dymu. Wstał, wyjął infokostkę z przejściówki i wsunął się pod stół, dokładnie w chwili gdy o ścianę nad nim zastukały drobiny śrutu.
Widział, jak Trzy Palce gmera przy pasku, a potem sztywnieje, gdy na jego piersi wykwitły czerwone kleksy. Inni technicy też padali, upstrzeni krwawymi plamami. Wang Jun skulił się pod stołem, kiedy przez drzwi wpadły sylwetki w czarnych pancerzach. Włożył kostkę do ust, myśląc, że połknie ją, zanim go znajdą. Rozległy się kolejne wybuchy, nagle ściana nad nim zniknęła w kakofonii cegieł i gruzu. Wygramolił się spod ruiny pośród krzyków. Pochylony nisko, biegnąc, stał się zaledwie cieniem małego dziecka. Nieistotnym cieniem w deszczu, w grze świateł pozostawionych za plecami żołnierzy.
***
Skulił się w cieniu we wnęce drzwi, obracając kostkę w dłoniach, z pełną szacunku fascynacją gładząc jej błękitną plastikową powierzchnię. Deszcz skraplał się w chłodną mgłę, wilgoć kapała mu z nosa. Dygotał. Kostka była zimna. Zastanawiał się, czy ten Dalajlama coś tam w środku czuje. Ludzie nadchodzili bocznymi uliczkami, nie zwracając uwagi na mały cień w drzwiach. Ich sylwetki powstawały z mgły, nabierały ostrości i indywidualnych rysów w świetle latarń, potem znów rozpływały się w cieniu.
Widział, jak w oddali startują pionowzloty, podświetlone w mroku reflektorami startowymi. Patrzył na skrzydła, opadające i rozprostowujące się ponad mokrymi gontami dachów. Potem zniknęły, przyśpieszając z sykiem. Wbrew zdrowemu rozsądkowi wrócił tam, przyłączając się do innych mieszkańców powoli przeszukujących rumowisko zburzonego budynku. Poruszali się metodycznie, pochyleni. Podnosili cegły. Odwracali rozbite monitory. Grzebali trupom w kieszeniach. Nie widział ani śladu Trzech Palców. Wątpliwe, by przeżył. Natrafił natomiast na He Dana – w kawałkach.
Raz jeszcze obrócił kostkę w dłoniach.
– Skąd to masz?
Podskoczył spłoszony i już miał rzucić się do ucieczki, ale dłoń chwyciła go i unieruchomiła. Kobieta, Chinka, w białych rękawiczkach. Wytrzeszczył oczy na przytrzymującą go rękę.
– Masz coś dla mnie? – zapytała. Jej mandaryński był klarowny i wyedukowany, idealny, jakby pochodziła z samego Pekinu.
– Nie wiem.
– To twoje?
– Nie.
– Nie miałeś mi tego dać?
– Nie wiem.
– Nie znalazłam cię na moście.
– Czemu nie przyszłaś?
– Wszystko się spóźniało – odparła. Zmrużone oczy pociemniały.
Wang Jun wyciągnął rękę i dał jej infokostkę.
– Musisz na nią uważać. W środku jest Dalajlama.
– Wiem. Szukałam ciebie. Już się bałam, że nie znajdę. Chodź. – Kiwnęła na niego. – Zmarzłeś. Czeka na ciebie spanie i jedzenie. – Skinęła jeszcze raz.
Wang Jun wyszedł za nią z korytarza, prosto w deszcz.
***
Prowadziła go przez mokre ulice. W myślach kłębiły mu się obrazy pionowzlotów, wybuchających monitorów i krwawej śmierci Trzech Palców; rozglądał się nieufnie na kolejnych skrzyżowaniach, idąc ulicami starego Chengdu.
Kobieta trzymała go mocno za rękę i prowadziła stanowczo – choć co chwila skręcali, cały czas przybliżali się do miejskiego masywu. Świetlista bryła górowała nad nimi, robotnicy zwisający z niej na pajęczych linach wydawali się mali jak uwijające się mrówki, powoli budujące sobie mrowisko.
Wreszcie znaleźli się pod jego szkieletem. Szli przez mokre, organiczne korytarze w głąb rosnącej istoty. Wang Jun poczuł zapach kompostu i śmierci. W miarę jak wchodzili głębiej w architektoniczne zwierzę, powietrze robiło się coraz cieplejsze i bardziej wilgotne. Świecące chipy wszczepione w nadgarstki kobiety przepuszczały ich przez kolejne bramki budowy, aż dotarli do windy, klatki, która ruszyła w górę przez trzewia Huojianzhu, sunąc po gładkich organicznych szynach. Przez jej pręty widział ukończone piętra, lśniące, gotowe do zamieszkania, ze ścianami udającymi polerowaną stal, z płonącymi w kinkietach świetlówkami. Widział też piętra, gdzie na razie istniał tylko segmentowany szkielet potwora. Monstrum o odsłoniętych kościach; biologiczne wydzieliny, połyskujące i oślizłe. Kości pokrywał krzepnący silikonowy śluz, spływający i spiętrzający się w kolejne warstwy ścian. Huojianzhu rosło, a jego wzrostu doglądali Biotekci i budowlańcy, kierując nim i dbając, by zgadzał się z ich starannie wypracowaną wizją. Piękna kobieta i Wang Jun jechali jeszcze wyżej.
Dotarli na niemal ukończone piętro. Kroki kobiety poniosły się echem po korytarzu. Podeszła do drzwi. Delikatnie musnęła dłonią ich powierzchnię. Skóra drzwi poruszyła się pod dotykiem, tak nieznacznie, że Wang Jun nie był pewien, czy ustąpiła pod ręką, czy wysunęła się jej naprzeciw. Drzwi otworzyły się i ujrzał podniebne luksusy, o których zawsze marzył.
***
Obudził się w pokoju z łóżkiem tak miękkim, że aż rozbolały go plecy, i poduszkami tak puchatymi, że można by się udusić. Skądś dobiegały głosy:
– …żebrak. Nikt – mówiła ona.
– To wykasuj go i wypuść.
– Ale on nam pomógł.
– No to daj mu jeszcze pieniądze.
Potem głosy się oddaliły, a on wbrew sobie znowu zasnął.
***
Otuliły go miękkie poduchy fotela, tak przepastnego, że stopami nie sięgał do eleganckiej, gładkiej miękkiej podłogi z prawdziwego drewna. Był już dobrze wypoczęty, wreszcie wygramolił się z ciepłego łona pościeli i krępujących poduszek. Wokół, na gładzi białych ścian wisiały malowidła shan shui1, na półkach w niszach stały wypalane w misterne wzory wazy dawno wymarłych chińskich dynastii. Kuchnia, z którą zdążył już się zapoznać, kiedy obserwował, jak kobieta, która wyglądała na Chinkę, ale nie była nią, przygotowywała mu górę jedzenia na palnikach płonących jak słońca i parzyła herbatę z płynącego z kranu wrzątku. W innych pokojach światła zapalały się i gasły, kiedy wchodził do nich i wychodził, leżały tam dywany, miękkie połacie jasnej tkaniny, zawsze ciepłej w dotyku. Teraz zaś siedział w przepastnym fotelu i ciemnymi oczyma przypatrywał się, jak kobieta i jej towarzysz-cudzoziemiec chodzą w kółko. Za nimi, na półce leżała kostka z Dalajlamą, błękitna i mała.
– Sile?
Wang Jun podskoczył na dźwięk jej głosu, zabiło mu serce. Za oknami mieszkania wisiała gęsta chengduńska mgła, zastała i wilgotna. Już nie padało. Wygramolił się z fotela i podszedł do okna. Nie było widać świateł miasta w dole. Mgła była zbyt gęsta. Kobieta przyglądała mu się, a jej towarzysz mówił:
– No tak, albo Chińczycy, albo Europejczycy zrobili mu parę dziur głowie. A teraz są wkurzeni, bo go stracili.
– To co robimy?
– Czekam na jakieś wskazówki z ambasady. Tybetańczycy chcą go zniszczyć. Nic, tylko marudzą, że jak się tego nie zniszczy, to jego dusza się nie odrodzi.
Zaśmiała się.
– Może przepiszemy go do nowego ciała?
– To świętokradztwo.
– Tak by pomyśleli? Ci fanatycy są tacy…
– …nieustępliwi – dokończył za nią.
– Czyli cała misja na nic?
– Bez ciała niewiele z niego mamy. Jeśli przepiszemy go do nowego, Tybetańczycy go nie uznają. Bez wyznawców, żaden z niego środek nacisku na Chińczyków.
Westchnęła.
– Jak ja nie lubię z nimi pracować.
– Gdyby nie Tybetańczycy, nawet byśmy nie mieli pojęcia, gdzie szukać tego dzieciaka.
– No tak, a teraz grożą, że jeśli go nie oddamy, Pali Lama obedrze nas ze skóry czy coś w tym stylu.
– Palden Lhamo – poprawił ją.
– Jak?
– Palden Lhamo – powtórzył. – Tybetańska bogini. Podobno protektorka Tybetu i naszego cyfrowego przyjaciela. – Wskazał brodą kostkę na półce. – Na obrazach jedzie na mule przez morze krwi, a zamiast derki ma pod siodłem skórę zdartą z własnego syna.
– Przemiłą kulturę mają.
– Powinnaś zobaczyć te obrazy: czerwone włosy, naszyjniki z czaszek…
– Wystarczy.
Wang Jun zapytał:
– Mogę otworzyć okno?
Kobieta zerknęła na mężczyznę. Wzruszył ramionami.
– Suibian – odrzekła.
Wang Jun odblokował zamki i obrócił wielką szybę. Do pokoju wlało się chłodne powietrze. Wychylając się daleko, zajrzał w pomarańczowy poblask mgły. Pogładził gąbczasty, organiczny egzoszkielet budynku, wytrzymały, pełen dziur plaster miodu. W dole majaczyły ledwo widoczne, poruszające się sylwetki robotników budowlanych wspinających się po powierzchni konstrukcji. Za jego plecami rozmowa toczyła się dalej.
– To co robimy?
Machnął w stronę kostki.
– Zawsze możemy podpiąć Jego Eminencję do komputera i zapytać o radę.
Wang Jun nadstawił uszu. Chciał jeszcze raz usłyszeć człowieka w komputerze.
– A Chińczycy będą chcieli pohandlować, mimo że nie ma ciała?
– Możliwe. Pewnie wsadziliby go gdzieś do szuflady, żeby zbierał kurz. Pasowałoby im, żeby nigdy się ponownie nie wcielił. Jeden kłopot z głowy.
– To może da się coś za niego wyciągnąć.
– Ale nie za dużo. Bo nawet jak się odrodzi, to co? I tak skutki odczują dopiero za dwadzieścia lat. – Westchnął. – Negocjacje zaczynają się jutro. W biurze i tak już przebąkują, że to fiasko. Już chodzą jakieś pogłoski, że nas odwołają, nim zaczną się te rozmowy. Dobrze, że przynajmniej Unia go nie zgarnęła.
– Z przyjemnością wrócę do Kalifornii.
– Taa.
Wang Jun odwrócił się od okna i zapytał:
– Zabijecie go?
Para spojrzała po sobie. Mężczyzna odwrócił się, mrucząc coś pod nosem. Wang Jun powstrzymał się od odpowiedzi na tę nieuprzejmość. Zamiast tego powiedział:
– Jestem głodny.
– Znowu jest głodny – mruknął facet.
– Zostały już tylko dania z torebki – odparła kobieta.
– Xing – powiedział Wang Jun.
Kobieta poszła do kuchni, a on skupił wzrok na ciemnobłękitnym połysku leżącej na półce kostki.
– Zimno – odezwał się mężczyzna. – Zamknij okno.
Wang Jun wciągnął nosem dochodzący z kuchni aromat smażonego jedzenia. W brzuchu mu zaburczało, ale podszedł do okna.
– Dobrze.
***
Kiedy pełzł po szkielecie biologicznego miasta, mgła lepiła mu się do ciała. Wbijał palce w gąbczastą jak plaster miodu powłokę, słyszał dobiegający z dołu szum miasta Chengdu, ale go nie widział. Usłyszał przekleństwa i zadarł głowę. Światło obrysowało piękną kobietę, która wyglądała na Chinkę, ale nią nie była, oraz mężczyznę. Wyglądali z okna swojego luksusowego apartamentu wysoko w górze.
Wbił pięść mocniej w ścianę i zamachał do nich wolną ręką, a potem szedł dalej w dół z pewnością siebie i zwinnością żebrzącej małpki. Zerknął raz jeszcze w górę, zobaczył, jak mężczyzna próbuje wyjść przez okno, a kobieta wciąga go z powrotem.
Schodził dalej. Zanurzał się głębiej we mgle, tęskniąc za śliskim bezpieczeństwem bruku w dole. Mijał budowlańców i Biotektów, pracujących na nocnej zmianie. Wszyscy wisieli niebezpiecznie przy ścianie masywu, ale tylko on był tak odważny, by leźć po skórze stworzenia bez ochronnej uprzęży. Patrzyli na niego ponuro, ale żaden go nie zatrzymywał. Co ich obchodzi, że omskną mu się palce i spadnie na bruk? Minął ich wszystkich i schodził dalej.
Kiedy raz jeszcze zerknął w górę, wypatrując samotnego okna, z którego wyszedł, już go nie dostrzegł. Rozpłynęło się w gęstwinie zimnej mgły. Domyślał się, że kobieta i mężczyzna nie będą go gonić. Że mają na głowie ważniejsze sprawy, niż ganiać po mokrych ulicach Chengdu jednego dzieciaka-żebraka z bezużyteczną infokostką. Uśmiechnął się. Spakują się, pojadą do swojego kraju i zostawią go w Chengdu. Żebracy zawsze zostają.
Ręce zaczęły mu się trząść. I tak schodził już dłużej, niż wydawało mu się to możliwe. Masyw budynku był większy, niż sobie wyobrażał. Wbijał palce w gąbczastą biomasę powłoki Huojianzhu, szukając kolejnego oparcia. Bolały go stawy palców, drżały ramiona. Mimo bezwietrznej pogody, na tej wysokości było zimno. Mokra mgła i wilgotne gąbczaste ściany ziębiły mu palce, które drętwiały. Z boleśnie napiętą uwagą kontrolował każdy chwyt, badając jego stabilność i pewność.
Po raz pierwszy zastanowił się, ile minie czasu, zanim spadnie. Schodzenie trwało już za długo, a lepki chłód przenikał do kości. Mgła rozeszła się i dostrzegł rozciągające się wokół światła Chengdu. Zobaczywszy, jak wysoko jeszcze wisi, utracił nadzieję.
Wbił palce w kolejny chwyt, lecz kiedy go obciążył, gąbczasta masa ustąpiła: nagle zawisł na jednej słabej ręce, a wokół szaleńczo zawirowały światła miasta. Desperacko wymacywał kolejny uchwyt. Wbił stopy głębiej w miękką powierzchnię i znalazł go. Spojrzał tam, skąd ześliznęła mu się ręka: zrobiło się tam głębokie pęknięcie, z którego powoli kapała mleczna krew biokonstrukcji. Serce zaczęło mu walić, kiedy patrzył na tę śluzowatą ranę i wyobrażał sobie, jak ześlizguje się i spada, rozbryzguje się na chodniku, a jego krew ścieka do rynsztoka. Starał się opanować rosnącą panikę, gdy ręce zaczęły mu dygotać, grożąc odpadnięciem od ściany. Potem zmusił się, żeby ruszyć kończynami i zejść jeszcze trochę, poszukać jakiegoś miejsca na odpoczynek, nadziei na przetrwanie na szorstkiej skórze masywu.
Zaczął mówić do siebie. Powtarzał sobie, że przeżyje. Że nie spadnie, nie zginie na chodniku. Nie on. Nie Xiao Wang. Nie, nie, już nie Xiao Wang. Nie Mały Wang. Wang Jun. Żołnierz Wang. Żołnierz Wang, choć powykręcany i garbaty, przeżyje. Uśmiechnął się. Wang Jun przeżyje. Schodził dalej, czepiając się ściany rozdygotanymi rękami i zdrętwiałymi palcami, starannie wybierając chwyty i wreszcie, gdy pomyślał, że dalej nie da rady, znalazł szczelinę w powłoce Huojianzhu i wśliznął się w bezpieczną kryjówkę kanału.
Stanąwszy na pewnym podłożu, odwrócił się i spojrzał na rozpościerające się wokół światła Chengdu. Za parę lat rozrastający się masyw przerośnie całe Chengdu. Ciekawe, gdzie będą wtedy ganiać żebracy. Jakie ulice zostaną dla takich jak on? Sięgnął do kieszeni, wymacał twarde krawędzie infokostki. Wyciągnął ją, wbił wzrok w idealnie gładką niebieską powierzchnię. Doskonałe, geometryczne brzegi. Tyle zamieszania wokół człowieka, który żyje tam w środku. Zważył kostkę w dłoni. Lekka. Za lekka, żeby zmieścić całego człowieka. Przypomniał sobie to krótkie spotkanie z Dalajlamą, w ciemnym pomieszczeniu, w świetle monitorów. Ścisnął kostkę mocno w dłoni i podszedł na skraj kanału. W dole leżało Chengdu.
Zgiął rękę w zamachu. Zamierzył się, by wypuścić zamkniętego w krzemowej kapsułce Dalajlamę w powietrze. Poleci łukiem i spadnie, coraz szybciej i szybciej, potem rozbije się o daleką ziemię i wypuści go, żeby mógł wrócić na ścieżkę ponownych narodzin. Przytrzymał ramię w zgięciu, potem wyrzucił je raptownie przed siebie. Ręka dokończyła zamach, lecz kostka z Dalajlamą wciąż tkwiła bezpiecznie w dłoni. Gładka, błękitna i nieuszkodzona.
Zastanowił się. Pogładził ją, obmacując kontury. A potem wsunął z powrotem do kieszeni, wylazł na zewnątrz i znów zaczął schodzić po skórze Huojianzhu. Uśmiechał się, wbijając palce w żywe ciało budowli. Zastanawiał się, ile jeszcze potrwa to schodzenie i czy wyląduje na ulicy cały i zdrowy, czy jako krwawa miazga. Chengdu wydawało się jeszcze bardzo odległe.
Kostka spoczywała w kieszeni. Jeżeli spadnie, rozbije się i Dalajlama odzyska wolność. A jeżeli przeżyje? Na razie ją zatrzyma. Później może zniszczy. W kostce Dalajlama śpi, i nawet jeśli dłużej poczeka, nic szczególnego mu się nie stanie. A poza tym, pomyślał sobie Wang Jun, kto z tych wszystkich ważnych ludzi na świecie może powiedzieć, że ma Dalajlamę w kieszeni?
Fletka
Fletka kuliła się w ciemności, ściskając w małych bladych rączkach ostatni podarunek Stephena. Madame Belari już pewnie jej szuka. Służący węszą po zamku jak zdziczałe psy, zaglądają pod łóżka, do szafek, za stojaki z winem, wszystkie zmysły spragnione jej tropu. Belari nigdy nie potrafiła się domyślić, gdzie się ukryła. To służący zawsze ją znajdowali. Belari po prostu przechadzała się korytarzami i pozwalała im ją znaleźć. Wydawało im się, że znają jej wszystkie kryjówki.
Fletka przesunęła się nieco. Niewygodna pozycja nadwerężała jej i tak kruche kości. Rozprostowała się – na ile pozwalała jej na to ciasnota – po czym z powrotem poskładała jak scyzoryk, wyobrażając sobie siebie jako królika, któregoś z tych trzymanych przez Belari w klatkach, w kuchni: malutkie, miękkie, o ciepłych, wilgotnych oczach, mogły siedzieć i czekać całymi godzinami. Fletka zmusiła się do cierpliwości i nie zwracała uwagi na bolesne protesty zgiętego ciała.
Niedługo będzie musiała się pokazać, bo inaczej madame Belari się zniecierpliwi i pośle po Bursona, szefa ochrony. Burson ściągnie tu swoje szakale i znowu zaczną polować, przemierzą wszystkie pokoje, spryskają podłogi feromonowymi preparatami i pójdą prosto do jej kryjówki po neonowym śladzie. Musi stąd wyjść, zanim przyjdzie Burson. Madame Belari karała ją, jeśli służba marnowała czas na ścieranie feromonów.
Fletka znów zmieniła pozycję. Zaczynały ją boleć nogi. Ciekawe, czy mogą się połamać od takiego naprężenia. Czasami dziwiła się, jak niewiele trzeba, żeby ją złamać. Lekkie zderzenie ze stołem i znowu jest w kawałkach, a Belari złości się za niedbałe obchodzenie się z jej inwestycją.