Narzeczeni. Powieść mediolańska z XVII Stulecia - Manzoni Alessandro - ebook

Narzeczeni. Powieść mediolańska z XVII Stulecia ebook

Manzoni Alessandro

4,0

Opis

Akcja toczy się w Lombardii w latach 1628 – 1630, w czasach rządów hiszpańskich. W wiosce nad Lago di Como niedaleko Lecco Renzo Tramaglino i Lucia Mondella chcą się pobrać, ale dziewczyna spodobała się Don Rodrigowi, miejscowemu właścicielowi ziemskiemu. Zmusza on proboszcza Don Abbondia do odwołania ślubu. Lucia i jej matka Agnese mogą jedynie uciec z wioski. Z pomocą zakonnika Cristofora znajdują schronienie w klasztorze w Monzy, natomiast Renzo udaje się do Mediolanu w nadziei uzyskania przychylności władz. Don Rodrigo nakłania Innominata, szlachcica bez skrupułów, do porwania Lucii. Innominato przechodzi jednak głęboki kryzys sumienia widząc tak niesprawiedliwie dręczoną młodą dziewczynę i rozmawiając z kardynałem Boromeuszem. Zamiast oddać ją w ręce Rodriga, uwalnia ją. W Mediolanie Renzo natrafia na rozruchy i zostaje wzięty za jednego z ich liderów. Musi uciekać do Bergamo. Lombardia pogrąża się w wojnie i zarazie, ale Renzo powraca do Mediolanu, by odnaleźć narzeczoną. Znajduje zdrowiejącą Lucię w lazarecie u braciszka Cristofora. Jednym z chorych jest umierający Don Rodrigo, porzucony przez wszystkich. Kiedy zaraza zostaje pokonana, po tylu zawirowaniach, Renzo i Lucia mogą w końcu wziąć ślub. (Za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1204

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FannyBrawne

Całkiem niezła

W porównaniu z wieloma klasykami tutaj jest dość prosta i naiwna historia w rozwleczonej formie, ale warto przeczytać ze względu na opisy dżumy i wątek Gertrudy.
00

Popularność




Alessandro Manzoni

 

 

 

 

 

Narzeczeni

 

POWIEŚĆ MEDIOLAŃSKA Z XVII STULECIA

 

 

 

 

przełożyła Maria Obrąpalska 

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Francesco Gonin (1808-1889),

Okładka drugiego wydania „Narzeczonych” (1840), licencja public domain,

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Frontispiece_promessi_sposi.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekst wg edycji z roku 1882. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http:www.armoryka.pl

 

ISBN 978-83-7639-439-8 

 

 

 

Aleksander Manzoni.

 Z pomiędzy poetów włoskich XIX wieku żaden nie pozyskał tak rozległej i tak trwałej wziętości, jak twórca Narzeczonych, Aleksander Manzoni. Urodził się on w Medyolanie 7 marca 1785 r. Dysharmonia między rodzicami była – jak się zdaje – przyczyną, że sześcioletnie chłopię zostało oddane do kolegium deifrati Somaschi, gdzie odebrało pierwsze nauki, lecz zarazem nabrało i tego wstrętu do życia klasztornego, który później, przy sprzyjających okolicznościach, uczynił z młodzieńca gorliwego zwolennika francuskiego sceptycyzmu i idei liberalnych. Okoliczności nastręczyły się niebawem, skoro legiony francuskie rozbudziły we Włoszech dążności rewolucyjne. Już w kolegium młody Aleksander zaczął objawiać ducha opozycyjnego i nie chciał pisać Re, Imperatore, Papa tylko re, imperatore, papa, ku niemałemu zgorszeniu swoich kierowników. Po skończeniu studyów wyższych w kolegium dei Nobili, słuchał w Pawii wykładów Montiego, który cieszył się podówczas sławą największego poety i ciskał gromy na władzę świecką papieżów. Wiadomo, że Montiemu służył za wzór Dante, którego też znaczenie on pierwszy przypomniał Włochom. Z tych-to czasów pochodzi jeden z pierwszych utworów Manzoniego Il trionfo della libertà, w którym nietylko pod względem formy ale i co do treści wpływ mistrza i Dantego jest aż nadto widoczny. Wkrótce potem przeniósł się z matką do Paryża. Matka jego, jako córka słynnego Cezara Beccaria, chętnie była widziana w kółku ówczesnej inteligencyi francuskiej. Cabanis, ateista Volney, jakobińczyk Crarat, ideolog Destutt de Tracy i inni, składali przeważnie towarzystwo, w którem obracał się młody poeta i przejmował się ich pojęciami. Szczególniej jednak wielki wpływ na niego pozyskał młody Fauriel, żarliwy wyznawca stoicyzmu i wielbiciel średnioecznej poezyi romantycznej. Pod jego to wpływem wyrabiały się w Manzonim inne pojęcia o poezyi i to przekonanie, że forma klasyczna, krępująca swobodny wylew szczerego uczucia, powinna ustąpić miejsca innej, że poezya powinna wypływać wprost z serca, a poeta powinien czuć i uczucia swoje umieć wyrażać szczerze. W początkach 1808 r. wrócił Manzoni do Medyolanu; tu połączy! się wkrótce ślubem cywilnym z Luizą Henryką Blondel, zagorzałą protestantką, poczem znów udał się do Paryża. W tym-to czasie powiodło się jednemu ze znajomych nawrócić jego żonę na katolicyzm, poczem i sam Manzoni także się z katolicyzmem pogodził, powrócił do Medyolanu, a Pius VII związek jego pobłogosławił.

 Ten gwałtowny przewrót w pojęciach religijnych Manzoniego, nierozjaśniona dotychczas dla biografów poety zagadka psychiczna, nie pozostał bez wpływu na dalszą działalność literacką poety. Dotychczas pisał wprawdzie niewiele, a to, co napisał, niewielką posiadało wartość; w poezyach tych jednak widoczny był duch antykościelny, a nawet antyreligijny. Teraz dojrzalszą już twórczość swoję poświęca przedmiotom religijnym. Osiadłszy w Brusuglio pod Medyolanem, w pięciu „Hymnach świętych” (Inni sacri, między r. 1812–19) wyśpiewał kardynalne tajemnice wiary katolickiej. Zamiarem jego było stworzyć pieśni, któreby obok wymagań artystycznych, nie uchybiając w niczem doniosłości przedmiotu i prostocie stylu biblijnego, były zarazem dostępne i dla prostaczków. Krytyka osądziła, że pomimo niezmiernych trudności, jakie się przy podobnem założeniu nasuwać musiały, poeta wywiązał się z zadania bardzo szczęśliwie, lubo zauważyła, że w wielu razach, nie potrafił nagiąć się w zupełności do poziomu umysłów prostych i niejakiej erudycyi nie uniknął.

 „Hymny święte” stanowiły pierwszy krok w dziedzinie tej reakcyi religijnej, która była spadkobierczynią sceptycyzmu francuskiego w wieku osiemnastym. Reakcya ta przecież, której Manzoni był pierwszym i najwybitniejszym przedstawicielem w literaturze włoskiej, przybrała tu właściwe sobie znamiona. Łączyła się ona z dążnością do odzyskania niepodległości politycznej, a w przywróceniu podkopanej wiary widziała środek podźwignięcia moralnego i zachowania narodowości. Nowe to hasło, wygłoszone już nie dla drobnej garstki wybrańców, lecz dla mas całych, innym musiało przemawiać językiem: dawna forma klasyczna, sztywna, pełna erudycyi i pogańskich reminiscencyj, mniej tu była właściwa. Manzoni, który już poprzednio wraz z Faurielem marzył o reformie poetyckiej, poszedł teraz za duchem czasu i temi drogami, które zostały wytknięte w Niemczech i w Anglii już w drugiej połowie zeszłego stulecia.

 Dwie tragedye: Hrabia Carmagnola (1820) i Adelchi (1822) miały sprowadzić na nowe tory i poezyą dramatyczną. Przyjęto je rozmaicie: jedni potępiali, drudzy pochwalali w nich te nowatorstwa, które widocznie zrywały z dawną szkołą, lecz nowej nie ustaliły.

 Wypadki 1821 roku, a mianowicie powstanie marcowe w Piemoncie, skierowały uwagę poety ku teraźniejszości i odsłoniły całkowicie jego przekonania. Ruch powstańczy rozbudził w nim nadzieje patryoty, dla którego zjednoczenie Włoch było życzeniem najgorętszem. Oda Marzo 1821, dedykowana pamięci Teodora Koernera, dzielnego śpiewaka walki o niepodległość niemiecką z czasów Napoleona, okazuje w Manzonim wielbiciela swobody politycznej i równouprawnienia narodowego, oraz nieprzyjaciela wszelkiego pogwałcenia praw boskich i ludzkich. Oda „Piąty Maja” (Cinque Maggio), wywołana wiadomością o śmierci Napoleona, zalicza się do najwspanialszych płodów muzy lirycznej włoskiej. I tutaj poeta stoi na gruncie humanitarno-katolickim. Katolicyzm ten jednak nie przeszkadza Manzoniemu potępiać władzy świeckiej papieży i pragnąć zjednoczenia Włoch całych, nie wyjmując samego Rzymu. Pozwala mu natomiast pocieszać się po każdym zawodzie, po każdej chybionej próbie. Manzoni był poetą religijnej rezygnacyi i niczem niezachwianej nadziei. Łącząc religijność z patryotyzmem umiał niezłomnie stać przy swoim sztandarze i godność swoję w każdym wypadku zachować. Szczególniej w drugiej połowie swojego żywota, kiedy imię jego jako poety pozyskało już wielką powagę nietylko w kraju, ale i za granicą, wielokrotne złożył tego dowody. W roku 1833 Akademia turyńska wybrała Manzoniego na członka zagranicznego; tytuł ten nadawano wszystkim Włochom, którzy nie byli poddanemi Sardynii. Manzoni, szczery wyznawca zjednoczenia, uważał to za uchybienie idei narodowej i przyjęcia zaszczytu odmówił, przyczem dał wyraźnie do poznania Akademii, że się za cudzoziemca wcale nie uważa.

 Podobnież postąpił później, kiedy w roku 1857 złożyła go ciężka choroba i Medyolańczycy o życie jego obawiali się wielce. Arcyksiążę Maksymilian, powodowany względami politycznemi, chciał osobiście odwiedzić chorego. Poeta, widząc w nim wroga narodowości swojej, wizyty nie przyjął, a kiedy później ten sam arcyksiążę przysłał mu dyplom komandora korony żelaznej, poeta okazał się również niewzruszonym. Zasadom tym pozostał wierny aż do śmierci (22 maja 1873).

 Zawód literacki Manzoniego skończył się właściwie znacznie wcześniej, bo już w roku 1827, kiedy ogłosił „Narzeczonych” (I promessi sposi).

 Jest-to największy i najgłośniejszy zarazem utwór Manzoniego. Zewnętrzną podnietą do napisania tego pierwszego romansu historycznego we Włoszech, były niewątpliwie romanse Walterseotta; sam nawet Manzoni otwarcie przyznał się do tego, kiedy go Walterscott odwiedził, chcąc poznać autora Narzeczonych. Z tem wszystkiem inne sobie Manzoni założył cele. Chodziło mu o to, aby w barwnych kolorach odmalować smutną epokę rządów hiszpańskich w Lombardyi i upadek moralny pod wpływem okrutnego rządu, oraz wskazać środki do łatwiejszego znoszenia niedoli. Z tym celem patryotycznym łączył się drugi – moralno-wychowawczy. Manzoni zamierzał stworzyć książkę popularną, którąby czytać mógł każdy, nawet młode pokolenie; a tym sposobem obudzić zamiłowanie uczuć szlachetnych i cnót chrześcijańskich. Jak dotychczas jest-to jedyna we Włoszech powieść historyczna, której wziętość nie zagraża żadne współzawodnictwo. Już roku 1875 Bibliografia Manzoniana Vismary naliczyła 118 wydań tej powieści osobnych i 26 w zbiorowych edycyach pism Manzoniego; nadto 17 wydań w przekładzie niemieckim, 19 we francuskim, 10 w angielskim. U nas przekładali ten utwór: Placyd Jankowski („Narzeczeni”, Petersburg, 1846, tylko tom 1-szy) i Wojciech Szymanowski („Oblubieńcy medyolańscy, historya z XVII wieku, znaleziona i przerobiona”, Warszawa, tomów 5, r. 1848). Obecny przekład jest zatem trzecim z kolei.

 Dzieło tak popularne nie mogło pozostać bez wpływu na samę literaturę ojczystą. Jakoż stało się ono niebawem hasłem do uprawy powieści historycznej, stworzyło nawet osobną szkołę, do której należeli najznakomitsi w swoim czasie pisarze, jak np. Cezar Cantu (Margherita Pusterla), Maksym Azeglio (Hektor Fieramosca, Niccolò de’Lapi), Grrossi (Marco Visconti) i wielu innych.

 Sądzimy, że nowy a staranny i piękny przekład tej tak sławnej i tak wpływowej powieści nie może być dla czytelników naszych obojętnym i że obok już drukowanego utworu Maksyma Azeglio („Niccolò de’Lapi”) w naszej „Bibliotece” właściwe i stosowne znajdzie pomieszczenie.

WSTĘP.

 Słusznie rzec można, iż Historya jest świetną wojną prowadzoną z Czasem, bo ona to wydzierając mu z rąk lata, tych więźniów, których już uśmiercił, wskrzesza je, przygląda się im i na nowo do boju szykuje. Wszelako cni rycerze pióra, którzy na tem polu zbierają mnogie wawrzyny i palmy, unoszą stąd same tylko świetne i bogate łupy, balsamem swego atramentu namaszczają dzieje Królów, Książąt i Możnych, a zawlókłszy złote i srebrne nici do cienkiej igły mądrości haftują misterny kobierzec z samych świetnych i rozgłośnych czynów. Nie memu to wszakże słabemu rozumowi pozwolono wznieść się do takich argumentów ani do takich niebezpiecznych świetności; nie mnie dano krążyć w labiryntach przemądrej Polityki, ani słuchać potężnego głosu surm wojowniczych; ja człowiek prosty i w mądrość ubogi, mając tylko wiadomość o wielce ciekawych i godnych pamięci dziejach, postanowiłem, ku pożytkowi i nauce potomnych, spisać je w tej oto opowieści czyli relacyi, w której jak na żałobnym Teatrze każdy zobaczy Tragedye okropne i sceny wielkiej niegodziwości, a podobnież i czyny najszlachetniejsze i dobroć anielskich serc, które walczyć tu będą z czartowską przemocą. Zważywszy jednak, że te nasze Klimata są pod panowaniem Arcykatolickiej Osoby Najmiłościwszego Króla naszego Pana, który jest owem Słońcem, co nigdy nie zachodzi, i że odbijając w sobie Jego świetność w tych naszych Klimatach jest także i Księżyc nigdy nie zachodzący, Bohater szlachetnego rodu, który pro tempore sprawia tu rządy, i że są tu cni Senatorowie, jako gwiazdy stałe i inni wielmożni Dostojnicy, jako planety pomniejsze, które wszędzie światło sieją, i że wszyscy razem stanowią tu Firmament najszlachetniejszy, innej zatem racyi nie można wynaleść widząc te kraje nasze tak zmienione w piekło ciemnych czynów złości i niesprawiedliwości, które ludzie zuchwali mnożą, tylko, że to się dzieje przez sprośny podstęp i moc dyabelską, gdyż sama złość człowiecza nie mogłaby się ostać tylu Bohaterom, którzy oczami Argusa i rękami Byareusa czuwają nad szczęśliwością tych naszych Krajów. Dlatego więc w opisie tej Historyi, która działa się w latach mojej młodości i chociaż wszystkie prawie osoby w niej występujące już znikły ze sceny tego świata, bo im Parki nić żywota przecięły, jednak dla przyczyn mnogich i godnych uwagi nie będą tu wymienione ich imiona, to jest ich parentela, a toż samo uczyni się i z miejscowościami, gdyż będą wymienione tylko territoria generaliter. Powie zatem niejeden, że to jest kalectwo tej oto opowieści i wielka w niej szpetność, ale ten, co to powie, nie uprawiał nigdy pola Filozofii, bo ludzie mądrzy, takową posiadający, nie znajdą, aby coś przez to miało ubyć substancyi tej mojej relacyi, ponieważ rzecz to widoczna i przez mądrych uznana, że imiona ludzkie są prostym trafem czyli przypadkiem, więc...

 – Lecz gdybym nawet podołał bohaterskiej pracy przepisania tego ciężkiego, nadętego, wyblakłego rękopismu, i gdybym następnie, jak to mówią, na świat go wydał, to i któż mi zaręczy, że się znajdą ludzie dość cierpliwi, aby go odczytać?

 Myśl ta, zrodzona przy męczącem wyczytywaniu stosu starych gryzmołów, które trafiły do mnie po wielu i wielu nieszczęśliwych przygodach, kazała mi zaniechać ich przepisywania i zmusiła do głębszego zastanowienia się nad tem, co z niemi uczynić wypada. – To prawda – powtarzałem w duchu przerzucając dalej pożółkłe karty – to prawda, że rękopism nie wszędzie jest tak iepospolicie kwiecisty i wzniosły. Szanowny pisarz z XVII stulecia, głównie na początku chciał cały zasób swej mądrości wykazać, w dalszym ciągu opowieści, nieraz przez czas dość długi, styl jest o wiele gładszy i naturalniejszy. Ale ztemwszystkiem, jakże mu wiele jeszcze brakuje! Jest tak tuzinkowy, tak nudny, tak nieprawidłowy! Język stary, pokaleczony, całe okresy śmieszne i niewiadomo po co wstawione! Oprócz tego, hiszpańskie wyrazy tu i ówdzie wyrastają, jak kwiatki na niwie, a co jeszcze gorzej, to to, iż w niektórych najbardziej strasznych, lub rozczulających miejscach, tam, gdzie się nadarza sposobność wzbudzenia podziwu lub jakiejś głębszej myśli, słowem wszędzie, gdzie niezbędnem jest użycie retoryki, ale retoryki umiarkowanej, bystrej, delikatnej, dobrze zrozumianej, nasz autor wraca zawsze do stylu swój znakomitej przedmowy, i przy tej zręczności gromadząc w jednę całość najbardziej z sobą sprzeczne przymiotniki, porównania i zdania, znajduje możność stania się jednocześnie niezgrabnym, nieznośnym, nadętym i śmiesznym. Oto tu naprzykład: deklamacya szumna, pisownia haniebna, styl niepojęty, a do tego jeszcze owa niesłychana zarozumiałość cechująca wszystkich prawie pisarzy z tej samej epoki i z tego kraju.

 Nie, w żadnym razie niepodobna uraczyć dziś czytającą publiczność tak niepospolitą książką; to nie dla niej; tylko odrazę i śmiechby wzbudziła.

 Jakież-to szczęście, że to mi na myśl przyszło zaraz na początku tej nieznośnej pracy! A więc umywam ręce, chowam rękopism i nic już o nim wiedzieć nie chcę.

 A jednak, zamykając tę starą księgę, aby ją gdzieś w kącie biblioteki zagrzebać, niezmiernie przykro mi było, iż nikt oprócz mnie nie dowie się nigdy o tej cudnej powieści; gdyż treść rękopismu, nie wiem wprawdzie, jak się wyda moim czytelnikom, lecz mnie zdawała się naprawdę piękną i bardzo piękną. Mógłbym ją wszakże sam opracować podług starego wzoru, przerobić i podać do druku! Uchwyciłem się chciwie tej nowej myśli, a ponieważ nie natrafiła już na żadne trudności, których-by zwalczyć było niepodobna, wziąłem się odrazu do dzieła.

 Wszakże, niektóre wypadki, pewne obyczaje i prawa, które rękopism przytacza, wydały mi się tak niezwyczajne, tak dziwne a nawet haniebne, że przed uwierzeniem w nie chciałem jeszcze innych świadectw zasięgnąć i zacząłem szperać i grzebać w pamiętnikach spółczesnych memu autorowi, szukając w nich potwierdzenia tego, czy istotnie, świat w owe czasy szedł tak niecnym torem. Te badania rozwiały wszelkie wątpliwości: co krok natrafiałem na gorsze jeszcze rzeczy, i odnalazłem nawet wzmianki o niektórych osobach występujących w starym rękopiśmie. Kilka wyjątków z tych pamiętników przytoczę w ciągu mego opowiadania, aby świadczyły o prawdziwości faktów, które bez tego mogłyby się wydać całkiem zmyślonemi.

 Powiedziałem przed chwilą, iż niepodobna zachować w opowiadaniu nadętego stylu jego autora z XVII stulecia. Lecz czem że ja go zastąpię i jak ta praca będzie przyjęta przez czytającą publiczność? Oto nowe trudne pytanie...

 Każdy, kto nie będąc do tego upoważnionym, wtrąca się do spraw cudzych, musi już przez to samo zdać ścisły rachunek ze swojej czynności i zaciąga w tym razie pewien rodzaj moralnego zobowiązania. Z pod tego prawa, wypływającego z samej już natury rzeczy, nie myślę też się wcale usuwać. Przeciwnie, chcąc zupełnie zadość jemu uczynić, miałem zamiar w szczegółowem sprawozdaniu wyjaśnić wszystkie przyczyny, dla których tak a nie inaczej pisałem i w tym celu, w ciągu całej prący starałem się odgadnąć i przewidzieć zgóry zarzuty i krytyki, na jakie mogę być narażony. Dla miłości prawdy muszę to wyznać, iż robota sama zbyt wiele mię kosztowała, gdyż szukając zarzutów, nie zdarzyło mi się nigdy wynaleść takiego, z którym-by jednocześnie w umyśle moim nie zjawiła zwycięska odpowiedź, jedna z tych odpowiedzi, które nie rozwiązując stanowczo pytania, zupełnie je wszakże zmieniają. Często też, biorąc dwa jakieś zarzuty, kazałem im ścierać się i walczyć ze sobą, aż w końcu udało mi się odkryć, że choć tak różne z pozoru, w gruncie jednak były tej samej natury i że oba wypływały z niedostatecznego zbadania przyczyn, które muszą być podstawą sądu. Zdaje mi się, iż nie znalazłoby się chyba pisarza, któryby lepiej dowiódł, że we wszystkiem miał słuszność i że postąpił doskonale. Lecz cóż się dzieje! Oto kiedy już byłem u kresu zbierania wszystkich możliwych i niemożliwych krytyk, i kiedy odpowiedzi na nie równie już były gotowe, okazało się niestety, że utworzyły razem całą wielką księgę! Widząc to musiałem zaniechać myśli wydawania krytyk i niewłaściwej oceny, dla dwu powodów, które czytelnik uzna niewątpliwie za dobre: po pierwsze, iż książka przeznaczona do usprawiedliwienia innej książki mogłaby się wydać rzeczą co najmniej śmieszną; powtóre, że i jednej książki dosyć, jeżeli nawet nie zawiele na raz.

Aleksander Manzoni.

ROZDZIAŁ I.

 Owo ramię jeziora Como, które zwracając się ku południowi, całe w zatokach i odnogach przechodzi pomiędzy dwoma nieprzerwanemi pasmami gór, to oddalających się nieco od siebie, to znów wybiegających nad samę wodę, na raz, pomiędzy przylądkiem z prawej, a szerokim brzegiem z lewej strony, zwęża się i przybiera kształt i bieg rzeki. Most, łączący tu oba wybrzeża, zdaje się jeszcze silniej uwydatniać tę nagłą zmianę i zaznaczać miejsce, w którem na nowo rozpoczyna się Adda, a jezioro znika na czas pewien, aby następnie tam, gdzie brzegi znów się szeroko rozchodzą, pozwalając wodzie rozlać się wspaniale po licznych zatokach i odnogach, odzyskać swoję uprzednią nazwę i swój kształt dawniejszy. Szerokie wybrzeże, utworzone z warstw napływowych, które tu osadzają trzy wielkie potoki, schodzi pochyło ku wodzie opierając się w głębi o dwie góry z sobą złączone; jednę z tych gór zowią San Martino, drugą z lombardzka Resegone czyli piłą, od szeregu wieńczących ją ostrych wierzchołków, które naprawdę nadają jej tak wielkie podobieństwo do piły, iż każdy, kto ją po raz pierwszy widzi, byle tylko patrzył na nią z przodu, jak naprzykład z murów Medyolanu od strony północnej, zaraz ją dzięki tej odrębności odnajdzie w owem długiem i szerokiem pasmie innych gór, mających bardziej pospolite nazwy i mniej wybitne zarysy. Z razu wybrzeże podnosi się w górę, równą i śpokojną linią, dalej, w skutek nieustannej pracy podmywających je potoków i nierówności wyżyn, na tóre zaczyna wstępować, łamie się, miejscami przerywa, tworzy parowy, wzgórki, doliny. Ostatni jego kraniec, poprzerzynany ujściami owych trzech potoków, składa się wyłącznie prawie z kamyków i żwiru; wyżej pokrywają go winnice i pola uprawne, wśród i bieleją miasteczka, wsie, wille i domki, a gaje zielone tu ówdzie rozsiane daleko nieraz wybiegają na góry. Lecco, najgłówniejsze z tych miasteczek, nadające nazwę całej okolicy, leży w pobliżu mostu na brzegu jeziora, a nawet częścią w samem jeziorze, wówczas gdy w niem woda przybywa, i za dni naszych jest już miastem sporem, które wzrastając szybko obiecuje w niedalekiej przyszłości jeszcze się w większe zamienić. W czasie gdy zaszły wypadki, które opowiedzieć zamierzam, osada ta, już znaczna podówczas, była zarazem warownią, w skutek czego, miała zaszczyt i przyjemność posiadania w swych murach komendanta i stałej załogi żołnierzy hiszpańskich, którzy uczyli moralności okoliczne dziewczęta i młode mężatki, od czasu do, czasu głaskali po plecach jakiego zuchwałego małżonka lub ojca, a przy końcu lata nie omieszkiwali nigdy rozbiedz się po winnicach, aby przerzedzić winogrona i ulżyć w ten sposób wieśniakom ciężkiej pracy winobrania. Z wioski do wioski, z wyżyn do brzegu, ze wzgórka na wzgórek wiodły wówczas jak i dziś prowadzą większe i mniejsze drogi i ścieżyny, które wijąc się, pnąc się stromo pod górę, lub wydłużając na równinie, to giną pomiędzy dwu wysokiemi murami, tak iż przechodzień dostrzega tylko kawał błękitu nad głową i ostatnie szczyty najwyższych gór, to wybiegają na miejsca odkryte, z których oko ogarnia przestrzenie większe, lub mniejsze, zawsze jednak równie wspaniałe i pełne co raz nowych piękności, stosownie do tego, jakie części uroczego krajobrazu występują, zbliżają się, ukrywają lub oddalają od widza. Tu, naprzykład, ukazuje się jedno małe wody pasemko; tam większe; dalej ogromne, jakby zwierciadlana szyba; stąd roztacza się widok na całe jezioro zamknięte w głębi, albo raczej ginące w jakiejś masie, w jakimś nierozwikłanym natłoku gór, które rozszerzając się stopniowo, oddzielając jedna od drugiej, tworzą mu ramy wspaniałe i w jego gładkiej powierzchni odbijają swe groźne szczyty, swe boki spadziste i podnóża zielone, usiane białemi wioskami; stąd na dole widać ujście potoku, i znów jezioro, a dalej znów potok, który połyskując i wijąc się co raz węższą wstęgą ginie wreszcie gdzieś między górami. Samo nawet miejsce, z którego przyglądamy się tym cudnym widokom, obfituje w tyle ślicznych, choć pomniejszych, obrazków: góra, u podnóża której idziemy, roztacza przed nami swe wierzchołki, skały, parowy, urwiska, tak jasne, tak wyraźne, lecz zarazem co krok tak dalece zmieniające swe kształty, iż to, co z rana wzięliśmy za jednę masę, teraz się na kilka części rozpada, a to, co przed chwilą widniało u szczytu, nad samę krawędź wybiega. Jakiś spokój, jakiś urok nieujęty po tych wyżynach rozlany, łagodząc ich surową powagę, uzupełnia wdzięk ich i dziwnie ku nim pociąga.

 Jedną-to z takich drożyn, pod wieczór 7 listopada 1628 roku, szedł, wracając ze zwykłej przechadzki, don Abbondio, proboszcz jednej z okolicznych wiosek, której nazwy wszakże, również jak i nazwiska proboszcza, rękopism ani tu, ani w dalszym ciągu nie podaje. Odmawiał on spokojnie wieczorne pacierze i od czasu do czasu, pomiędzy jednym a drugim psalmem, zamykał brewiarz, zostawiając w nim jako skazówkę wielki palec swojej prawicy, ściskał ją lewą dłonią, obie ręce wraz z książką w tył zakładał i szedł dalej, patrząc w ziemię i odrzucając nogą do muru kamyki, kóre na ścieżce dostrzegał; następnie podnosił głowę, spoglądał roztargnionym wzrokiem dokoła i zatrzymywał go na pewnej części góry, na którą światło zachodzącego słońca, przedarłszy się przez rozpadliny przeciwległych szczytów, rzucało miejscami szerokie, purpurowe pasy. Po chwili otworzył brewiarz nanowo, odczytał jeszcze parę modlitw i doszedł wreszcie do pewnego zakrętu uliczki, gdzie zwykł był zawsze podnosić oczy i spoglądać przed siebie. Dalej, za zakrętem, droga biegła prosto na przestrzeni mniej więcej sześćdziesięciu kroków, potem rozdzielała się na dwie uliczki, z których pierwsza na prawo, wiodła pod górę, druga spuszczała się w dół na dolinę, aż nad samo łożysko potoku, i z tej strony murek, opasujący drogę, był tak niski, iż dosięgał zaledwie do pasa przechodniów. Murki dwu uliczek zamiast dobiegać do samego rogu, tworzyły tam, gdzie się schodzą trzy drogi, małą kapliczkę, na której, na szarym, miejscami oblatującym już tynku, ukazywało się malowidło ceglastej barwy, wyobrażające długie, powykręcane, ostrozakończone pasy, a wpośród nich jakieś niedające się żadnem imieniem określić postacie; w przekonaniu jednak okolicznych mieszkańców, a zapewne także w przekonaniu ich twórcy, miały one przedstawiać ogień wieczysty i dusze w czyscu cierpiące. Proboszcz minąwszy róg uliczki i podnosząc, jak zwykle, oczy na kaplicę, naraz spostrzegł tu coś, czego się najmniej spodziewał i czego wołałby nigdy i nigdzie nie widzieć. Na rozdrożu znajdowało się dwoje ludzi: pierwszy z nich siedział konno na niskim murku, drugi stał oparty o kapliczkę z założonemi na piersiach rękami. Strój, postawa, cała powierzchowność, słowem wszystko, co w tej chwili bystrem okiem dostrzegł don Abbondio nie pozostawiały mu żadnej wątpliwości co do stanu, do którego należeli ci ludzie. Obaj mieli dokoła głowy siatkę zieloną, zwisającą na lewe ramię i zakończoną tu wielkim kutasem, z pod której na czoło spadał czub olbrzymi; duże, ostro zakręcone wąsy; błyszczący pas skórzany z przytwierdzoną do niego parą pistoletów; rożek z prochem zawieszony na piersiach jak order; potężny nóż wyglądający z kieszeni szerokich, wydętych spodeń; przy boku koncerz z rękojeścią, ozdobioną mosiężnemi, błyszczącemi i gładkiemi blaszkami, które u góry jaby cyfrę jakąś tworzyły. Tak wyglądali, a każdy, przy szem spojrzeniu, mógł poznać z łatwością, że należą do gatunku brawów.

 Ciekawy ten gatunek, dziś już zaginiony do szczętu, kwitł i w całej swej sile rozwijał się wówczas w Lombardyi, gdzie już oddawna był znany. Chcąc dać pojęcie o tem, czem byli brawi, do jak gwałtownych środków uciekano się, aby ich wytępić i jak niepospolitą siłę żywotną posiadali, przytoczę tu kilka autentycznych świadectw.

 Już 8 kwietnia 1583 r. Jaśnie Oświecony i Wielmożny don Karlos Aragoński Książę Castelvetrano, Hrabia Terranuova, Markiz D’Avola, Wielki Admirał i Wielki Konetabl Sycylii, Gubernator Medyolanu i Generalny Kapitan Jego Arcykatolickiej Królewskiej Mości we Włoszech, będąc dokładnie powiadomiony o niesłychanym ucisku, w którym żyło i żyje dotąd miasto Medyolan, z powodu brawów i włóczęgów, taki na nich wyrok wydaje: Objawia i zapowiada, ze wszyscy ci brawi i włóczęgi mają być z kraju, wygnani, a pod tem imieniem rozumie tych, którzy, czy to miejscowi, czy też z obczyzny przybyli, nie mają żadnego stałego zajęcia lub rzemiosła, albo mając takowe nie wypełniają... a natomiast nie biorąc zapłaty, lub też nawet i biorąc, idą na służbę do jakiego rycerza, szlachcica, urzędnika lub kupca, aby go zasłaniać i bronić, albo raczej aby wykonywać wszelkiego rodzaju złe czyny, a nawet zbrodnie... Wszystkim tym rozkazuje, aby w ciągu dni sześciu kraj opuścili, upartym grozi zesłaniem na galery i daje, nigdy dotąd niesłychaną, swobodę działania urzędnikom prawa, wykonawcom sprawiedliwości, po to, aby jego rozkazy co do brawów wypełniać mogli. Lecz już w roku następnym 12 kwietnia, ten sam Jaśnie Oświecony i Wielmożny don Karlos, widząc iż Medyolan jest i dotąd pełny owych brawów, którzy żyją tu, jak żyli dawniej, nie zmieniając w niczem swych obyczajów ani też zmniejszając się w liczbie, wydaje nowy dekret banicyi, jeszcze bardziej groźny i surowy, w którym pomiędzy innemi rozkazami powiada:

 Że, każdy człowiek, czy to z miasta, czy z okolicy, czy z obczyzny przybyły, który w przekonaniu dwu świadków należy do brawów i tak się nazywa, w takim nawet razie, gdyby nie ciężył na nim żaden jawny zarzut zbrodni, w skutek tego zeznania świadków i opinii ogółu, oddany w ręce sprawiedliwości i wzięty na męki... a gdyby nawet i teraz nie przyznał się do żadnej niegodziwości, pomimo to jednak musi być zesłany na galery, gdzie ma przebyć trzy lata, jedynie z powodu tego, iż należał do brawów. Wszystkie te rozporządzenia i inne, o których tu nie wspominamy, zostały wydane dlatego, że Jego Ekscelencya wymaga, aby Jej wszyscy byli posłuszni.

 Czytając tak groźne, tak stanowcze rozkazy człowieka obdarzonego najwyższą władzą, możnaby mniemać, iż na sam odgłos tych strasznych wyroków plemię brawów zniknie na zawsze. A jednak, świadectwo innej osoby, posiadającej takąż samę nieograniczoną władzę i również w tytuły bogatej, zupełnie czego innego dowodzi. Jest nią Jaśnie Wielmożny i Oświecony Juan Fernandez de Velasco, Hrabia miasta Frias, Książe Haro i Castelnuovo, Pan ze słynnego rodu Velasco i siedmiu Infantów Lara, Gubernator całego Medyolanu i t. d., który 5 czerwca 1593 r. będąc równie świadomy, ilu to nieszczęść i gwałtów są przyczyną owi brawi i włóczęgi i wiedząc o złych skutkach, jakie ten rodzaj ludzi wywiera na dobro publiczne i na prawodawstwo, nakazuje im znowu, aby w ciągu dni sześciu kraj opuścili, powtarzając mniej więcej też same rozkazy i pogróżki, które już jego poprzednik ogłosił. Następnie 23 maja 1598 roku, dowiaduje się z niemałą przykrością swej duszy, iż z dniem każdym w Medyolanie i w całej prowincyi wzrasta liczba tych brawów i włóczęgów, i ze o nich we dnie i w nocy nic innego nie słychać jak tylko, że rany zadają, okradają i inne podobne pełnią występki, których dopuszczają się zuchwałe, ufni w opiekę swych naczelników i panów, przepisuje znowu toż samo lekarstwo zwiększając tylko dozę, jak to się zwykle czyni w uporczywych i niebezpiecznych chorobach. A więc każdy, dodaje przy końcu, niech się strzeże sprzeciwiać lub przeszkadzać w jakibądż sposób spełnieniu tego wyroku, gdyż zamiast doznać łaskawości Jego Ekscelencyi, pozna Jego surowość i gniew Jego... bo Jego Ekscelencya zapowiada stanowczo w Swej niezłomnej woli, że to już jest ostatnie napomnienie.

 Jednak w tej sprawie musiał być zapewne odmiennego nieco zdania Jaśnie Wielmożny i Oświecony don Pedro Enriquez de Acevedo, Hrabia Fuentes, Kapitan i Gubernator Medyolanu, gdyż i on 5 grudnia 1600 r. świadom niesłychanego ucisku, w którem żyje miasto i cała prowincya jego pieczy powierzona, z przyczyny wielkiego Mnóstwa brawów tu zamieszkałych postanawia do szczętu wygubić ciemię, tak szkodliwe i ogłasza na nich nowy, jeszcze sroższy wyrok, chce, aby był wykonany we wszystkich szczegółach bez żadnej litości i pobłażania.

 Wszakże wnosić należy, iż do tego dzieła nie zabrał się z całą ową gorliwością i zręcznością, której tak liczne dawał dowody knowaniu intryg i mnożeniu nieprzyjaciół swemu śmiertelnemu wrogowi Henrykowi IV; wiadomo bowiem, iż potrafił uzbroić przeciw temu, królowi księcia Sabaudyi, który przez to kilka miast stracił, iż wciągnął do spisku i popchnął do zdrady księcia Birona, który w skutek tego głowę pod miecz katowski położył, lecz w sprawie niszczenia szkodliwego siemienia brawów nic a nic nie wiemy, chyba to tylko, że aż do 22 września 1612 r. rozrastało się swobodnie po całej prowincyi. W tym czasie jednak Jaśnie Wielmożny i Oświecony Oświecony don Juan de Mendoza, Markiz de la Hynojosa, Książę, Gubernator i t. d., pomyślał na seryo o ich wytępieniu i w tym celu posiał zwykły dekret banicyi, rozszerzony i poprawiony do Pandolfa i Marka Tulliusza, braci Malatesta, rządowych drukarzy, aby go drukiem ogłosili na zagładę brawów. Lecz tym samym drukarzom sądzono było doczekać się jeszcze 24 grudnia 1618 r. nowych rozkazów, tyczących się brawów, które w licznych egzemplarzach wydali i które pochodziły od Jaśnie Wielmożnego i Oświeconego don Gomeza de Figueroa, Hrabiego de Feria, i t. d., Gubernatora i t. d. A ponieważ owi brawi i od tego nie wymarli, zatem Jaśnie Wielmożny, Oświecony i t. d., don Gonzalez Fernandez z Kordowy, został zmuszony jeszcze raz przejrzeć, poprawić i drukiem ogłosić wyroki swych poprzedników, co nastąpiło 5 października 1627 r., a zatem na rok jeden, miesiąc i dwa dni przed pamiętną przechadzką naszego don Abbondia.

 Chociaż i ten wyrok nie był jeszcze ostatnim, sądzę wszakże, iż byłoby zbytecznem zajmować się późniejszemi, gdyż one nie wchodzą już w zakres naszej powieści. Wspomnę tu jeszcze o jednym tylko wyroku ogłoszonym przez Hrabiego de Feria, po raz wtóry gubernatora Medyolanu, w którym Jego Ekscelencya powiada, iż najgorsze niegodziwości i bezprawia popełniają tak zwani brawi. Sądzę, że to już wystarczy, aby przekonać czytelników, iż w czasach, do których się teraz przenosim, brawów wszędzie było podostatkiem.

 A teraz wracajmy do proboszcza.

 Że dwa draby musiały tu czekać na kogoś, było rzeczą aż nadto widoczną, a co gorsza jeszcze, don Abbondio przekonał się wkrótce, że właśnie na niego czekają. Skoro się tylko ukazał, znacząco spojrzeli po sobie, kiwnęli jednocześnie głowami, jakby chcieli powiedzieć: to on; ten, co siedział na murku, oparł się na rękach, przerzucił nogę na tę stronę uliczki, wstał, zbliżył się do towarzysza i obaj udali się na jego spotkanie. Proboszcz, trzymając ciągle przed sobą brewiarz otwarty, jakby w nim czytał, nieznacznie cokolwiek wyżej nad karty wzrokiem wybiegał śledząc pilnie za każdem poruszeniem brawów, a po chwili, gdy spostrzegł, że wprost ku niemu zmierzają, uczuł w swej głowie jakiś szybki wir najprzykrzejszych myśli. Zaraz z wielkim pośpiechem zadał sobie pytanie, czy na przestrzeni, która go jeszcze dzieliła od brawów nie było jakiejś ścieżyny w bok, jakiegoś wyjścia na prawo lub na lewo i zaraz również musiał odpowiedzieć, iż nie było żadnego. Naprędce starał się przypomnieć sobie, czyniąc jakby rachunek sumienia, czy nie zgrzeszył kiedy przeciw jakiej możnej osobie, przeciw mściwemu szlachcicowi, ale nawet i w tak wielkiej biedzie wewnętrzne przekonanie o swej niewinności uspakajało go nieco; a jednak brawi zbliżali się coraz bardziej i pilnie się weń wpatrywali! Założył dwa palce lewej ręki za kołnierz, jakby go chciał doprawić, a następnie wodząc niemi dokoła szyi wykrzywiał usta, zwracał w tył głowę i z ukosa spoglądał na drogę w nadziei, iż na niej kogoś choć zdaleka dostrzeże. Niestety, była pustą! Rzucił bystre spojrzenie na lewo, za murek, na pola: nikogo; na drogę przed siebie: i tu nikogo oprócz brawów. Co tu począć? wrócić nazad? już za późno; uciekać? byłoby to samo, co powiedzieć tym łotrom: ścigajcie mnie, albo jeszcze gorzej. Wreszcie, czując, że nie potrafi niebezpieczeństwa uniknąć, postanowił rzucić się na jego spotkanie, gdyż wołał znieść wszystko niż pozostać dłużej w tak męczącej niepewności, która już zaczynała jego siły przechodzić. Przyśpieszył kroku, zaczął czytać półgłosem z brewiarza, przybrał najbardziej wesoły i spokojny wyraz, na jaki tylko mógł się zdobyć w tej chwili, usta nawet złożył do uśmiechu. Po chwili znalazł się naprzeciwko brawów a teraz co będzie? – powiedział w duchu i stanął jak wryty.

 – Księże proboszczu! – przemówił jeden z nich, patrząc na niego zuchwale.

 – Czem mogę służyć? – odpowiedział szybko don Abbondio podnosząc głowę i odrywając wzrok od książki, która pozostała otwartą na jego rękach, jakby na pulpicie.

 – Ksiądz proboszcz ma zamiar – mówił dalej drugi brawo, głosem tak gniewnym i groźnym jak ów zwierzchnik, który podwładnemu czyni wyrzuty za niecne postępowanie – ksiądz proboszcz ma zamiar połączyć jutro ślubem małżeńskim Renza Tramaglino z Łucyą Mondella!

 – To jest... głosem drżącym odrzekł don Abbondio – to jest... łaskawi panowie wiedzą przecie dobrze, jak się rzecz cała w tych razach odbywa. Biedny proboszcz wcale w to nie wchodzi... narzeczeni sami załatwiają wszystko... potem przychodzą do nas i każą sobie ślub dawać... a my, my przecie jesteśmy tylko sługami gminy.

 – Otóż – powiedział brawo, nachylając się do ucha don Abbondia, lecz zawsze tym samym rozkazującym głosem – otóż ksiądz proboszcz ma wiedzieć, iż to małżeństwo, nie powinno dojść do skutku ani jutro ani nigdy.

 – Ależ, moi panowie – odrzekł proboszcz tonem słodkim i łagodnym człowieka, starającego się przekonać zniecierpliwionego złośnika – ależ, moi mili panowie, raczcie wejść tylko w moje położenie. Gdyby to ode mnie miało zależeć... przecież widzicie dobrze, że mnie z tego nic nie przybędzie, ja...

 – E! dość już tego – przerwał mu brawo – gdyby rzecz miała się na paplaninie skończyć, to pewno że proboszcz-by nas za pas zatknął. My tam nic nie wiemy i nie chcemy wiedzieć o wszystkich tych sprawach, uprzedzamy tylko, ostrzegamy... a człowiek ostrzeżony w porę... Słowem ksiądz proboszcz rozumie już, o co chodzi.

 – Ależ panowie są przecie tak sprawiedliwi, tak mądrzy, że pojmą z łatwością...

 – To nie należy do rzeczy – przerwał mu teraz pierwszy z dwu brawów, który dotychczas zachowywał milczenie – albo Łucya i Renzo nie pobiorą się nigdy, albo – tu zaklął potężnie – albo ten, co im ślub da, nie pożałuje tego z pewnością, bo... bo już na to czasu nie znajdzie... i zaklął jeszcze okropniej.

 – Cicho, cicho, nie klnij tak strasznie – powiedział uspakajając go towarzysz – przecież mówisz do księdza; my jesteśmy ludzie porządni, nie zrobimy proboszczowi nic złego, byle tylko sam zechciał mieć rozum. Szanowny księże dobrodzieju – ciągnął dalej głosem uroczystym – oto, Jaśnie Wielmożny nasz pan don Rodrigo przesyła mu przez nas swoje najniższe uszanowanie.

 To imię, dla umysłu don Abbondia, było jakby błyskawicą, która wśród nocnej burzy blaskiem swym oświeca na chwilę przedmioty i trwogę przerażonych ludzi podwaja. Bezwiednie prawie ukłonił się bardzo nisko i rzekł:

 – Możebyście panowie potrafili mnie coś w tym razie doradzić...

 – Co! mielibyśmy dawać rady księdzu, księdzu, który umie po łacinie! – zawołał brawo śmiejąc się jakoś okropnie. To już do proboszcza należy sposób obmyślić. Ale, ale, przedewszystkiem, dla własnego dobra, nikomu, ani słówka o całej tej sprawie... gdyż... chm!... byłoby to prawie to samo, co dać ślub tym hołyszom. A więc, cóż mamy, powiedzieć naszemu Panu?

 – Powiecie, że mu najniższe uszanowanie zasyłam...

 – E! proszę się jaśniej tłomaczyć!

 – Że chciałbym... że jestem zawsze na jego rozkazy.

 A wymawiając te wyrazy sam nawet nie wiedział, czy mówi zwykłą grzeczność, czy przyrzeka spełnić wolę don Rodriga. Brawi pojęli je, a może tylko udali, że je w tem ostatniem znaczeniu pojmują.

 – A więc bardzo dobrze i dobranoc – powiedział jeden z nich, odchodząc ze swym towarzyszem. Don Abbondio, który jeszcze przed paru minutami oddałby wszystko na świecie, byle tylko módz uniknąć spotkania z brawami, teraz chciałby ich zatrzymać jeszcze, mówić, prosić, jeszcze się z niemi układać. – Panowie... zaczął, zamykając książkę, lecz nie obejrzeli się nawet i poszli dalej drogą, którą przed chwilą przebył don Abbondio. Biedny proboszcz stał przez czas pewien osłupiały, z otwartemi szeroko ustami; potem spuścił głowę, skręcił na uliczkę, która wiodła do plebanii i z trudnością przestawiając nogi, które jakoś zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa, powlókł się ku domowi.

 Aby dobrze zrozumieć, co się z nim dziać musiało w tej chwili, powiemy najprzód słów kilka o jego charakterze i o czasach, w których los żyć mu przeznaczył.

 Don Abbondio (jak to już zapewne spostrzegł czytelnik) nie odznaczał się zbyteczną odwagą i, jak to mówią, nie posiadał lwiego serca, do tego, w latach jeszcze dziecinnych zmuszony był zrozumieć, iż w czasach, w których żył, najgorzej się działo stworzeniom, pozbawionym kłów i szponów, czuł, że do nich należy i, że nie ma najmniejszej ochoty być przez kogoś pożartym. Prawo nie rozciągało żadnej opieki nad człowiekiem cichym, potulnym i nie posiadającym innych środków obrony. Nie wypływało to bynajmniej z braku kar i wyroków, które miały ścigać występnych, przeciwnie nawet za wiele ich było. Każda zbrodnia była przewidzianą, każde nadużycie oddzielnej podlegało karze, kary te były straszne, a każdy sędzia mógł jeszcze je zwiększać dowolnie; procedura kryminalna zdawała się odgadywać naprzód wszelkie przeszkody, któreby mogły sędziemu utrudniać wydanie wyroku i starannie usuwała takowe; zresztą dość przypomnieć urywki z dekretów banicyi na brawóu, ktoreśmy przytoczyli powyżej, i które są małą, lecz wierną próbką surowości prawa w owych czasach, aby w tym względzie nie mieć już żadnej wątpliwości. Jednak z tem wszystkiem, a raczej może właśnie dla tego wszystkiego, owe prawa, które mnożyły się i rosły z każdem pokoleniem, służyły tylko do wykazania bezsilności ich twórców; a jeżeli i wywierały jakiś skutek widoczny, to chyba ułatwiając i podając nowe sposoby silnym i możnym do gnębienia i uciskania bezbronnych i słabych. Bezprawie miało również swe prawa i krzewiło się na gruncie, z którego nie mogły go wyrwać żadne wyroki sądowe. Gruntem tym były przywileje pewnych klas, częścią uznane przez prawo, częścią tylko cierpiane, lub niby całkiem zniesione, które wszakże istniały w całej swej sile, bronione gorliwie przez owe posiadające je klasy.

 Nic dziwnego, że ta bezkarność, którą gromiły, a której jednak zniszczyć nie mogły wyroki, przy każdej nowej pogróżce uciekała się do nowych sposobów, aby sobie nadal istnienie spokojne zapewnić. To też skoro się tylko pojawił wyrok ograniczający nadużycia możnych, ci, korzystając ze swego znaczenia i siły, obmyślali natychmiast środki, za pomocą których mogliby obejść prawo i robić właśnie to, czego im wyrok zabraniał. Wyroki mogły ciężyć na bezsilnych, bezcennych, pozbawionych opieki biedakach, gdyż prawo, pod pozorem iż musi mieć wszystkich pod ręką, aby uprzedzać spełnienie zbrodni, lub karać występnych, nadawało rozmaitym swoim wykonawcom nieograniczoną swobodę wtrącania się w sprawy ubogiego ludu, wyzyskiwania go, dręczenia, krępowania we wszystkiem jego woli. Lecz ten, kto po spełnieniu zbrodni ukrył się natychmiast w jakim klasztorze, lub pałacu, którego progu nigdy-by się nie ośmielili przestąpić siepacze; ten wreszcie, kto nie miał potrzeby myśleć o schronieniu, bo go okrywała liberya jakiejś znakomitej rodziny, której honor i interes nakazywał go bronić; mógł śmiało robić, co mu się podoba, i kpić sobie ze wszystkich wyroków na świecie. Sami nawet prawnicy, których znaczna połowa należała do uprzywilejowanej klasy, inna zaś miała w niej klientelę obszerną, przez samo już wychowanie, przez chęć naśladownictwa, przez ciągłe z nią stosunki, a wreszcie przez samo przywyknienie przejęli się jej zasadami i nie odważyliby się nigdy narażać się jej dla miłości jakiegoś tam wyroku, rozlepionego na rogach ulic. Wreszcie ludzie, pełniący władzę wykonawczą, gdyby nawet byli przedsiębierczy, jak bohaterowie, posłuszni, jak zakonnicy, jak męczennicy pełni poświęcenia, to i wówczas nawet nie potrafiliby swych obowiązków wypełnić, będąc w tak małej liczbie i mając do walczenia z tak potężnym wrogiem, któregoby zgnieść wypadało, a po którego stronie stanęliby niezawodnie ich właśni zwierzchnicy. Jednak, owym wykonawcom władzy nigdy zapewne myśl podobnej walki nie postała w głowie, gdyż wogóle należeli do najgorszych łotrów swego czasu; urząd ich mieli w pogardzie ci nawet, którzy się ich obawiać musieli, a najbardziej obelżywą łajanką było ich imię. Nic więc dziwnego, że ci ludzie, zamiast narażać swe życie w przedsięwzięciu, którego pomyślny skutek był niemożliwy, woleli za pieniądze służyć silnym, a tylko słabych i bezbronnych ciemiężyć.

 Kto krzywdzi innych, boi się sam być skrzywdzonym i dla obrony szuka sobie sprzymierzeńców i towarzyszy. Stąd więc, w owych czasach ludzie czuli potrzebę należenia do pewnych kół, tworzenia nowych, przyczyniania się do ich potęgi i świetności. Duchowieństwo pracowało usilnie nad rozszerzeniem swych swobód, szlachta – swych przywilejów, wojsko – swych praw. Kupcy i rzemieślnicy mieli swe cechy, prawnicy tworzyli stowarzyszenia, nawet lekarze połączyli się w korporacye. Każdy taki związek miał swoję, sobie tylko właściwą siłę, w każdym z nich oddzielna jednostka znajdowała obronę i poparcie w potrzebie. Najbardziej uczciwi nie używali na zło tego przywileju; lecz źli i przebiegli korzystali zeń, aby popełniać niegodziwości, na wykonanie których nie wystarczały ich własne siły, a po ich spełnieniu zapewnić sobie bezpieczne schronienie i ujść zasłużonej kary. Siły jednak tych różnych zawiązków były bardzo nierówne; a po wsiach szczególnie, dumny i bogaty szlachcic, otoczony zgrają brawów i ludnością wiejską, która już albo przywykła w ciągu kilku pokoleń, albo była zmuszona uważać go za pana i w milczeniu znosić swe ciężkie poddaństwo, rządził tak nieograniczenie, iż żadne inne prawo nie mogło znaleść tu miejsca dla siebie.

 Nasz don Abbondio, ani szlachcic, ani bogaty, ani nawet odważny, w bardzo młodym już wieku przyszedł do przekonania, iż jest jak ów garnek gliniany, któremu sądzono odbywać podróż na Wodzie w towarzystwie innych garnków żelaznych. W skutek więc tego zastosował się chętnie do woli rodziców, którzy go chcieli na księdza kierować. Mówiąc szczerze, nie bardzo się zastanawiał nad obowiązkami i wzniosłym celem obranego zawodu; myślał więcej o tem, iż przywdziewając sutanę zapewnia sobie skromne, lecz wygodne utrzymanie i że wchodzi do klasy poważanej i silnej. Lecz każda klasa do pewnego tylko stopnia zajmuje się należącą do niej jednostką i pozostawia jej wielką swobodę działania. Don Abbondio, zaprzątnięty ustawicznie myślą o bezpieczeństwie swej własnej osoby, nie wiele dbał o takie korzyści, które za pomocą pracy, zabiegów, a nawet pewnej odwagi dałyby się na jego stanowisku osiągnąć. Nigdy o żadnym odznaczeniu się nie marzył. W całem swem życiu trzymał się zasady obchodzenia zdaleka wszelkich niebezpieczeństw i ustępowania z drogi każdemu. Zachowywał bierność neutralną we wszystkich wojnach, które wybuchały dokoła, zacząwszy od bardzo częstych podówczas zatargów pomiędzy duchowieństwem a władzą świecką, pomiędzy wojskowemi, a stanem cywilnym, pomiędzy rozmaitemi stronnictwami szlachty, żyjącemi w nieustannej kłótni, a kończąc na sporach pomiędzy wieśniakami, których powodem było zwykle jakieś nieostrożne lub obraźliwe słowo i które kończyły się najczęściej na pięściach, lub nożach. W rzadkich wypadkach, kiedy już był koniecznie zmuszony do wzięcia udziału w jakimś sporze, stawał zawsze po stronie silniejszego, jednak trzymając się o ile możności na uboczu, starał się dać poznać słabszemu, że nie z własnej chęci to czyni; zdawało się, iż mówi: dlaczegoś ty nie potrafił być silniejszym; stanąłbym wówczas po twojej stronie. Unikając zbliżenia się z możnemi, lecz ukrywając ich pomniejsze wykroczenia, wypływające z przelotnej fantazyi, lub zachowując uporczywe milczenie co do ich gorszych, bardziej szkodliwych, bo stałych nadużyć, nasz don Abbondio zaskarbiał jeszcze ich łaskę przez swą pokorną postawę i pełne szacunku tony, i zmuszał najbardziej nawet dumnych i nieprzystępnych do darzenia go przy spotkaniu życzliwym uśmiechem. W taki-to sposób udało mu się przeżyć na świecie lat przeszło sześćdziesiąt nie zaznawszy nigdy, co to są silne burze żywota.

 Z tego jednak, cośmy powiedzieli wyżej, nie wynika jeszcze, aby i on nie miał posiadać swej odrobiny żółci; a to bezustanne ćwiczenie się w cierpliwości, to częste zgadzanie się ze zdaniami innych, ten ciągły przymus, to przełykanie w milczeniu gorzkich, nieraz bardzo nawet gorzkich kęsów, jątrzyły go do tego stopnia, iż gdyby nie miał od czasu do czasu sposobności wylania na kogoś swojej żółci, biedak na końcu niezawodnie-by się rozchorował. Ale ponieważ na świecie, a nawet dokoła niego były osoby, o których wiedział doskonale, iż nie potrafią mu szkodzić; na nie więc wylewał zasób długo nieraz tłumionego złego humoru, czując przytem niemałą ulgę i uspokojenie na myśl, że i on przecież może się z kimś obejść niegrzecznie, kogoś wykrzyczeć i wyłajać bez żadnej przyczyny. Oprócz tego był sędzią niezmiernie surowym dla tych wszystkich, którzy z powodu odmiennego usposobienia nie potrafili tak jak on się urządzać. Skrzywdzony, w jego oczach, był zawsze co najmniej nierozsądnym zuchwalcem, zamordowany – człowiekiem podejrzanym. Tego, kto, chcąc się sprzeciwiać przemocy, wychodził pobity z walki nierównej, don Abbondio potrafił zawsze obwinić; co zresztą nie było zbyt trudną rzeczą, gdyż słuszność od niesłuszności nie dzieli nigdy mur tak nieprzebyty, aby się już na drugą jego stronę przedostać nie można. Głownie zaś napadał na tych swoich spółbraci, którzy z narażeniem własnej osoby stawali po stronie skrzywdzonego biedaka, broniąc go przed przemocą zuchwałego bogacza. To już nazywał kupowaniem sobie kłopotów za własne pieniądze, prostowaniem nóg kulawym psom, rzucaniem się dobrowolnem do studni, i potępiał ich za to, że mieszają się do spraw świeckich, ubliżających godności duchownego stanu. Lecz i w tym razie najczęściej i najsilniej napadał na tych, o których wiedział, iż są niezdolni do zemsty za osobistą obrazę, i to mając jednego słuchacza, lub w bardzo małem, zaufanem kółku. Rozmowy tego rodzaju kończył zwykle przytaczając ulubione swe zdanie; kto siedzi cicho i nie wtrąca się do rzeczy, które do niego nie należą, może być pewnym, że go nigdy żadna nieprzyjemność nie spotka.

 Niechże sobie teraz czytelnik wystawi, jakie to wrażenie musiało sprawić na don Abbondiu owo spotkanie z brawami. Szkaradne ich twarze, zuchwała mowa, groźba takiej osoby, jak don Rodrigo, o którym wiedziano dobrze, że pogróżki swe umie wypełniać, zniszczony od razu spokój, zdobycie którego kosztowało tyle lat cierpliwości i pracy, wreszcie owo straszne, okropne położenie bez wyjścia; wszystko to razem cisnęło się tłumnie do pochylonej głowy proboszcza. Gdybyż, myślał sobie, tego Renza można się było pozbyć mówiąc mu po prostu: nie chcę i kwita, ale gdzież tam! Zechce zaraz objaśnień co, jak, dlaczego? A na miłość boską, cóż ja mu odpowiem! Bo i on przecież to także ptaszek... niby to baranek, potulny, cichy; lecz niech tylko kto spróbuje mu się sprzeciwić... Ho, ho! źle z nim będzie! Zresztą zakochany tak w tej swojej Łucyi, zakochany mówię jak.. O! dzieciuchy, o! błazny, nie mają nic lepszego do roboty, więc się bawią w kochanie, chcą się pola, a co ich to może obchodzić, że poczciwy człowiek takie teraz znosi za nich męki! O, biednyż ja, biedny! Trzebaż było tym drabom znaleść się na mojej drodze, czemu do kogo innego nie poszli! Czyż-to ja temu winien? Czyż-to ja chcę się żenić? Dlaczegóż nie udali się raczej do... Otóż masz! Myśl trafna zawsze musi mi przyjść po niewczasie. Gdybym im był doradził, aby sobie poszli z tem swojem zleceniem... Lecz w tej chwili uczuł, ze ubolewanie nad tem iż nie został doradcą i wspólnikiem czynu tak niecnego, było rzeczą bardzo brzydką, i cały swój gniew zwrócił na tego, który tak odrazu zakłócił mu spokój. Don Rodrigo był mu znany tylko z widzenia; nigdy nie miał z nim żadnych stosunków, a przy spotkaniu jedynie oddawał mu ukłon głęboki, przykładając rękę do piersi. Nieraz zdarzało mu się bronić tego człowieka przed ludźmi, którzy pół głosem, wzdychając i podnosząc oczy do nieba uskarżali się na jego niegodziwe postępki; utrzymywał zawsze, ze to jest pan ze wszech miar godny szacunku i poważania. W tej chwili jednak nazwał go w duchu wszystkiemi temi imionami, które uprzednio, gdy je słyszał wymawiane przez innych, natychmiast starał się przerwać.

 W natłoku czarnych tych myśli doszedł wreszcie do plebanii znajdującej się na końcu wioski, z pospiechem włożył klucz, który trzymał już w ręku, otworzy drzwi, zamknął je starannie za sobą i chcąc jak najprędzej znaleść się w towarzystwie jakiejś zaufanej osoby zawołał zaraz: Perpetua! Perpetua! – zmierzając w stronę jadalnego pokoju, gdzie nie wątpił, ze ją znajdzie, gdyż zwykle o tej porze nakrywała stół do wieczerzy. Owa Perpetua, jak to już każdy zgadł niezawodnie, była służącą proboszcza; służącą przywiązaną i wierną, która umiała być posłuszną i rozkazywać stosownie do okoliczności, znosić gderania i zły humor swego pana, a nieraz mu tem samem odpłacać, nawet, dla historycznej ścisłości musimy nadmienić, iż wybuchy jej złego humoru o wiele przewyższały pańskie i stawały się coraz częstszemi od czasu, gdy ukończyła lat czterdzieści, pozostając dotąd w stanie panieństwa, z powodu, jak mówiła sama, że wszystkim swym starającym się dała odkosza, czy też, jak mówiły jej przyjaciółki, że jej i pies nawet nie chciał.

 – Idę – odpowiedziała, stawiając na stole, na zwykłem miejscu, butelkę z ulubionem winkiem don Abbondia i nie śpiesząc się zbytecznie postąpiła ku drzwiom, lecz właśnie w tej chwili jej pan wszedł do pokoju. Chód jego był tak dziwny, wzrok jego tak ponury, cała twarz tak zmieniona, iż nawet mniej bystre, niż Perpetuy, oko mogłoby dostrzedz odrazu, że mu się coś nadzwyczajnego musiało przytrafić.

 – Jezus Marya! A cóż to się księdzu proboszczowi stało?

 – Nic, nic – odrzekł don Abbondio, padając na fotel najbliższy.

 – Jak to nic? Widzę przecież, jak ksiądz proboszcz wygląda. Musiało go spotkać jakieś nieszczęście?

 – A, na miłość boską! Kiedy mówię żenić, to i nic; albo coś takiego, czego nie mogę powiedzieć.

 – Czego mnie nawet nie można powiedzieć, mnie? A któż-to inny będzie dbał o zdrowie proboszcza? Kto mu rady udzieli?

 – Cicho już, cicho! Ot lepiej daj mi szklaneczkę wina; nic jeść nie będę.

 – I proboszcz chce mi wmówić, że mu nic nie jest! – powiedziała Perpetua napełniając szklankę i trzymając ją w ręku, jakby miała zamiar dać mu ją dopiero w nagrodę owej tajemnicy, która na siebie tak długo czekać kazała.

 – Daj tu, daj – zawołał don Abbondio, biorąc szklankę ręką niepewną, i wychylił ją duszkiem jakby gorzkie lekarstwo.

 – Czyż ksiądz proboszcz chce mnie zmusić, abym poszła do obcych ludzi wypytywać, co się memu panu stało? – mówiła dalej Perpetua, stojąc przed nim, biorąc się pod boki i patrząc na niego tak, jakby mu z oczu chciała wyssać ów sekret.

 – A, na rany boskie, ani mi się waż robić żadnych plotek! Tu każde słówko może zaszkodzić, tu... tu chodzi o życie!

 – O życie!

 – Tak, o życie!

 – Ksiądz proboszcz wie dobrze, iż każdą rażą gdy mi coś powiedział pod wielką, ale to pod wielką tajemnicą, ja nigdy...

 – Dobraś! A wówczas kiedy...

 Perpetua spostrzegła zaraz, że na złej jest drodze i nadając inny kierunek rozmowie rzekła głosem wzruszonym i zdolnym wzruszyć:

 – Szanowny proboszczu dobrodzieju, byłam zawsze dla proboszcza wierną i pokorną sługą; a jeżeli dziś chcę wiedzieć, co mu się przytrafiło, to jedynie z przywiązania, gdyż chciałabym mu dopomódz, dać dobrą radę, pocieszyć.

 Szczerze mówiąc, nasz don Abbondio miał tak wielką chęć powierzenia komuś swej bolesnej tajemnicy, jak Perpetua dowiedzenia się o niej. W skutek więc tego, po pewnym czasie, zrazu odpierając coraz słabiej natarczywe zapytania swej służebnicy, a następnie zgadzając się z tem, że ma zupełną słuszność, życząc sobie wiedzieć o smutku trapiącym jej pana, opowiedział, ciężko wzdychając, całą nieszczęśliwą przygodę, która go na przechadzce spotkała. Gdy przyszło do wymienienia nazwiska strasznego członka, który posłał brawów, Perpetua musiała powtórzyć uroczystą Przysięgę, a don Abbondio wymawiając imię to z wielkiem westchnieniem, oparł się plecami o poręcz fotelu, podniósł do góry ręce, jakby jednocześnie prosił i rozkazywał i rzekł cichym głosem:

 – Perpetua, na miłość boską!

 – No! proszę! – zawołała Perpetua – to ci dopiero łotr! to ciemiężca! to bezbożnik!

 – Bodziesz ty cicho? Czy chcesz mię zgubić ostatecznie?

 – E! któż nas tu słyszy, przecież jesteśmy sami! Lecz cóż teraz ksiądz proboszcz pocznie?

 – Co pocznę, co pocznę – głosem rozgniewanym zawołał don Abbondio. A! to wybornie, ona mię pyta, co pocznę, jak gdyby to ona była w biedzie, a ja musiałbym ją z niej wyciągać. Śliczne rady umiesz mi dawać!

 – Co do rad, to mam jednę, wyborną, nie wiem tylko...

 – A więc mów, słucham.

 – Oto, widzi ksiądz proboszcz, moja rada byłaby taką: wiadomo przecież, że nasz arcybiskup jest świętym człowiekiem i, że zawsze, kiedy tylko nadarza mu się zręczność obronienia jakiegoś księdza nadużyciami tych-tam wielmożnych, wszelkich starań do tego dokłada i zawsze mu się to udaje i każdą razą upokarza zuchwalców sadziłabym więc, że proboszcz powinien napisać piękny list i w nim przedstawić rzecz całą i...

 – A nie zmilkniesz mi zaraz? A nie przestaniesz ty pleść? Czy to są rady dla takiego, jak ja biedaka? A jeżeli, broń Boże, kula mi w karku grzęźnie, czy to ją arcybiskup wyjąć potrafi?

 – E... cóż znowu! Przecie kule nie rozdają się jak cukierki, ho, ho! gdyby te psy miały gryźć każda razą, gdy szczekają! A ja zawsze widziałem, że kto umie im także zęby pokazać i i nakazać uszanowanie dla siebie, tego i szanują; a ksiądz proboszcz zawsze milczy, zawsze się zgadza na wszystko, to też i doszliśmy już do tego, że każdy, z przeproszeniem, ma prawo...

 – Będziesz ty milczeć!

 – Dobrze już, dobrze; ale co prawda, to prawda. Świat nie głupi; zaraz spostrzeże, kto przy lada zręczności gotów spuścić...

 – Nie stulisz ty gęby? Właśnie to pora na podobne brednie, na podobne głupstwa!

 – A więc milczę już, milczę; ksiądz proboszcz sam dzisiejszej nocy nad tem wszystkiem pomyśli, sam jakiś sposób wynajdzie; ale tymczasem nie trzeba brać tego tak bardzo do serca, nie trzeba przedewszystkiem psuć sobie zdrowia; ot, należałoby raczej zjeść choć kawałek...

 – Ja nad tem pomyślę, ja sposób wynajdę, z wielkiem rozdrażnieniem mruczał don Abbondio – pewno że ja, nie kto inny. I wstając z fotelu dodał: – Jeść nie chcę, nie będę; co innego mam do roboty. Pomyśleć, wynaleść, wiem dobrze, że to do mnie należy, tylko do mnie. I trzebaż było, aby takie nieszczęście, mnie właśnie, mnie, a nie kogo innego spotkało!

 – Niechże ksiądz proboszcz, przynajmniej jeszcze choć tę kropelkę wina wypije – powiedziała Perpetua, napełniając szklankę. – Przecież to mu zawsze służy na zdrowie.

 – E, daj mi tam pokój! daj pokój! nie tego mi trzeba!

 Wziął świecę ze stołu i mrucząc ciągle pod nosem: bagatela! Musiało to się właśnie przytrafić takiemu biedakowi, jak ja! Miła rzecz, nie ma co mówić! A co będzie jutro? Skierował się ku sypialnemu pokojowi. Doszedłszy do progu, zatrzymał się na chwilę, obejrzał się na Perpetuę i przykładając palec do ust, rzekł uroczystym głosem: Tylko na miłość boską!

ROZDZIAŁ II.

 Powiadają, iż książę Kondeusz, w nocy poprzedzająej bitwę pod Rocroi, spal bardzo spokojnie; lecz, po pierwsze był niezmiernie zmęczony, a po drugie wydał już zwieczora wszelkie rozkazy i wiedział dobrze, co ma robić nazajutrz. Don Abbondio przeciwnie, nie wiedział i czuł tylko, że dzień jutrzejszy będzie dniem bitwy; z tego więc powodu znaczną część nocy przepędził na rozmyślaniu męczącem. Nie dbać o ostrzeżenie, ani też o pogróżki tych łotrów, połączyć ślubem kochanków, było dla niego rzeczą tak okropną, iż nie chciał nawet zastanawiać się nad nią. Wtajemniczyć Renza w całą tę sprawę, wynaleść razem jakiś sposób... Broń Boże! „Nikomu ani słówka... gdyż...” chm chm! powiedział przecie jeden z brawów, a na samo wspomnienie tego chm! które mu na raz zadźwięczało w uszach, don Abbondio, nie tylko nie odważył się już myśleć o przekroczeniu rozkazu, ale nawet z całej duszy żałował, że się przed Perpetuą wygadał. Uciekać? Lecz dokąd? Ileżby to pociągało za sobą kłopotów i trwogi. Za każdym razem gdy jakiś projekt odrzucał, biedny nasz proboszcz przewracał się w łóżku z jednego boku na drugi. To, co po długiej rozwadze uznał wreszcie za najlepsze, albo najmniej złe w jego położeniu obecnem, było odkładanie z dnia na dzień ślubu pod rożnemi pozorami. W ten sposób wygrywał przynajmniej na czasie. Właśnie w sarnę porę przypomniał sobie, iż za dni kilka rozpoczyna się adwent, w ciągu którego kościół zabrania zawierać związki małżeńskie.

 – O – wyszeptał, odetchnąwszy swobodniej, – o! gdybyż mi się tylko udało na ten czas Renza obałamucić, wmówić w niego, że zaszły jakieś nieprzewidziane przeszkody! Miałżebym potem całe dwa miesiące spokoju, a w ciągu dwu miesięcy może się przecież tyle rzeczy wydarzyć! – I zaraz wziął się gorliwie do wynajdywania tych przeszkód, a pomimo, iż każda, co się w jego głowie rodziła nawet jemu wydawała się bardzo i bardzo błahą, nabierał jednak coraz większej otuchy, wyobrażając sobie, że je w takiem świetle przedstawić potrafi, iż odrazu doniosłości nabiorą i że dzięki swemu tyluletniemu doświadczeniu, tudzież ufności i szacunkowi, którą zwykle ludzie otaczają osobę duchownego stanu, uda mu się wmówić wszystko, co zechce w prostego, wiejskiego chłopaka. – Zobaczymy – mówił do siebie – zobaczymy: on myśli o swojej kochance, a ja o swojej skórze; osobą więc, którą ta sprawa najbliżej obchodzi, jestem ja oczywiście, że już nie wspomnę nawet o tem, żem również sprytniejszy o wiele od niego. Ol mój miły chłopcze, jeżeli ci plecy świerzbią, to sobie szukaj guza, nie mam nic przeciw temu, ale ja dziękuję za tę przyjemność. – I tak, obmyśliwszy już plan swego działania, don Abbondio mógł wreszcie zamknąć powieki. Lecz cóż to był za sen! jakie sny! Brawi, don Rodrigo, Renzo, głuche zaułki, przepaści, ucieczki, pogoń, wystrzały!

 Pierwsze przebudzenie się po doznanem nieszczęściu, lub po wielkiej przykrości jest chwilą niezmiernie gorzką. Umysł, wychodząc z odrętwienia odrazu zwraca się instynktownie do zwykłego spokojnego życia; lecz pamięć stawiać nam przed oczy nowy stan rzeczy, tem nieznośniejszym go czyni, iż możemy go do uprzedniego porównać. Don Abbondio, po przebyciu tej okropnej chwili, zebrał natychmiast wszystkie owe plany, które w nocy niożył, przejrzał je raz jeszcze, uporządkował w swej głowie, wstał, ubrał się i czekał na Renza z wielkim straciłem, a jednocześnie z wielką też niecierpliwością.

 Lorenzo, lub, jak go wszyscy nazywali, Renzo, nie kazał zbyt długo czekać na siebie. Zaledwie wybiła godzina, w której, jak sądził, proboszcz był już ubrany i w której bez popełnienia niedyskrecji można się z nim widzieć, udał się do plebanii a szedł tak spiesznie, jak tylko iść może dwudziestoletni młodzian, mający w dniu tym poślubić ukochaną kobietę. Był on sierotą, w dzieciństwie jeszcze odumarli go rodzice, rzemiosłem jego było przędzenie jedwabiu, dziedziczne, że tak powiem, w całej jego rodzinie rzemiosło, które przed laty zapewniało pracownikom świetne zyski, lecz w ostatnich czasach tak upadło, iż najzdolniejszy robotnik nie mógł już się z niego przyzwoicie utrzymać. Z dniem każdym ubywało roboty, lecz nieustanna emigracya robotników, których liczne obietnice, znaczna płaca i przywileje zwabiały do państw sąsiednich, wywołało ten skutek, iż pozostający w kraju nie byli jej pozbawieni zupełnie. Oprócz rzemiosła Renzo posiadał jeszcze mały kawał ziemi, który kazał uprawiać i sam uprawiał wówczas, gdy kołowrotek musiał stać bezczynnie, tak, iż stosunkowo do innych mógł się jeszcze nazwać człowiekiem dostatnim. A chociaż rok obecny był nawet mniej urodzajny, niż lata poprzednie, i choć już w kraju prawdziwy głód uczuwać się dawał, nasz chłopak jednak, który od czasu jak się w Łucyi zakochał, stał się nadzwyczaj gospodarny i skrzętny, miał w domu wszystkiego podostatkiem i nie potrzebował obawiać się głodu. Stanął przed proboszczem w stroju odświętnym, z różnobarwnemi piórami na kapeluszu, z puginałem o pięknej rękojeści, wyglądającym z kieszeni spodeń, z twarzą uroczystą, rozpromienioną, w której jednak dostrzegać się dawał jakiś zuchwały i junacki wyraz, co zresztą w owe czasy było rzeczą zwyczajną, nawet w najbardziej cichych i porządnych ludziach. Niepewne i pełne tajemniczości zachowywanie się don Abbondia dziwnie odbijało od dobrodusznej, wesołej, choć nieco rubasznej, postawy młodzieńca.

 – Musi mieć jakiś frasunek – pomyślał Renzo, spojrzawszy na księdza, a potem rzekł:

 – Szanowny proboszczu dobrodzieju, przyszedłem, aby się dowiedzieć, o której mamy się stawić w kościele?

 – O jakim-że to dniu chcesz mówić?

 – Jak-to o jakim? Czyż ksiądz dobrodziej zapomniał, że ślub na dziś naznaczony?

 – Na dziś? – odpowiedział don Abbondio, z takiem zdziwieniem, jakby dopiero pierwszy raz o tem słyszał. – Dziś, dziś... ale przepraszam, ja dziś ślubu dać nie mogę!

 – Dlaczego? A cóż się to stało?

 – Najprzód, widzisz, mój chłopcze, jestem trochę niezdrów.

 – Bardzo to mię. smuci, ale przecież danie ślubu tak mało czasu, tak mało utrudzenia wymaga, że...

 – A oprócz tego, oprócz tego, oprócz tego...

 – Oprócz tego, cóż jeszcze?

 – A to jeszcze, że w sprawie ślubu zaszły pewne przeszkody, gmatwanina...

 – Jakie przeszkody, jaka gmatwanina, a to skąd się wziąć mogło?

 – Trzeba być w naszej skórze, aby zrozumieć, ile-to z powodu ślubów mamy kłopotów, ile formalności dopełnić musimy, ile zdać ścisłych sprawozdań. Ja zanadto dobre mam serce, myślę tylko o usuwaniu przeszkód, o ułatwianiu wszystkiego, o dogadzaniu każdemu i przez to zaniedbuję swoje obowiązki, a potem muszę znosić wymówki, napomnienia i gorsze jeszcze rzeczy.

 – Ale, na miłość boską, niechże mię ksiądz proboszcz nie trzyma tak w niepewności, niech mi już powie jasno i wyraźnie, co to wszystko ma znaczyć.

 – A wiesz-że ty, mój chłopcze, ile to formalności potrzeba do zawarcia małżeństwa podług wszystkich świeckich i duchownych przepisów?

 – Muszę przecież coś o tem wiedzieć – powiedział Renzo, zaczynając już tracić cierpliwość, – skoro proboszcz w ciągu tych dni ostatnich nie dał mi z ich powodu ani chwilki spokoju. Lecz teraz, czyż się nie zrobiło tego, co powinno było być zrobionem? Czyż się nie załatwiło wszystkiego?

 – Wszystkiego, wszystkiego, tak się tobie zdaje, a wiesz ty, że to ja popełniłem owo głupstwo, które rzecz całą popsuło, bo śpieszyłem się i nie chciałem wam robić przykrości. Ale teraz... teraz... no, dość już, wiem przecie, co mówię. My biedni proboszcze, jesteśmy zawsze między młotem a kowadłem. Niecierpliwisz się, jak widzę, mój ty biedny chłopcze? Żal mi ciebie serdecznie, lecz cóż mam począć?... nasi zwierzchnicy... słowem, niepodobna wszystkiego powiedzieć. Do nas to należy, my też za to i pokutujemy.

 – Ale, niechże ksiądz proboszcz raczy już raz powiedzieć, co to jest ta formalność, której się jeszcze nie załatwiło, a będzie załatwioną natychmiast.

 – Wiesz-że ty, ile jest przeszkód nie dopuszczających do zawarcia ślubu

 – A cóż ja mam wiedzieć o takich przeszkodach!

 – Otóż słuchaj: error, conditio, votum, cognatio, crimen, cults disparitas, vis, ordo, ligamen, honestas, si sis afjinis... – mówił don Abbondio licząc wyrazy na palcach.

 – Cóż to proboszcz widocznie żarty sobie ze mnie stroi? – przerwał Renzo. – A mnie na co się zdało całe to latinorum?

 – A więc, skoro czego nie rozumiesz, to się i nie pytaj, bądź cierpliwy, a rzecz całą zdaj na ludzi, którzy na niej się znają.

 – E! co mi tam proboszcz będzie dowodził!

 – Mój kochany, uspokój się, krwi sobie nie psuj napróżno, przecież jestem gotów zrobić wszystko, wszystko... co ode mnie zależy. Ja, ja chciałbym widzieć cię zadowolonym, bo cię bardzo kocham, mój ty poczciwy chłopcze. Ach!... kiedy sobie pomyślę, jak ci dobrze było na świecie! Bo i czegóż tobie mógło brakować? I raptem, ni stąd ni zowąd strzeliło ci do głowy ożenić się...

 – Księże dobrodzieju, a toż co ma znaczyć? – przerwał mu Renzo zdziwiony i oburzony zarazem.

 – Nic, nic, to tak sobie, gadam, byle gadać. Chciałbym widzieć cię zadowolonym.