Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sylvia Yule zmaga się z uczuciami wobec dwóch mężczyzn – Adama Warwicka i Geoffreya Moora, reprezentujących odmienne podejścia do życia i miłości. Warwick jest dziki, namiętny i impulsywny, natomiast Moor to uosobienie rozwagi, stabilności i czułości. Sylvia, pod presją swojego kapryśnego nastroju i emocjonalnych burz, podejmuje decyzje, które naznaczą jej życie na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Louisa May Alcott
Życie to ciąg nastrojów przypominający sznur paciorków; kiedy przez nie przechodzimy, okazują się mnóstwem kolorowych soczewek, z których każda maluje świat na swój własny odcień i każda pokazuje nam tylko to, co leży w zasięgu jej ogniska.[1]
EMERSON
ROZDZIAŁ I
SYLVIA
– No, Sylvio, jest dziewiąta! Ty mały leniwcu, czy nie zamierzasz dzisiaj wstać? – spytała starsza panna Yule, wpadłszy do pokoju siostry z aż nadto przytomną miną, typową dla kogoś, kto uważa sen za zło konieczne, które trzeba znosić i jak najszybciej mieć je z głowy.
– Nie, a dlaczego miałabym wstawać? – Sylvia odwróciła twarz od powodzi światła, która zalała pokój, gdy Prue odsunęła zasłony i energicznym ruchem otworzyła okno.
– Dlaczego miałabyś wstawać? Co to za pytanie? No, chyba że jesteś chora; obawiałam się, że ucierpisz przez to wczorajsze wiosłowanie bez umiaru, a moje przewidywania rzadko się nie sprawdzają. – Głos Prue obniżył się, przybierając złowieszczy ton, który tak drażni ludzi nerwowych, czy to zdrowych, czy chorych. Sylvia niecierpliwym gestem zasłoniła ramieniem oczy i odparowała ostro:
– Na nic nie cierpię, ani trochę, a twoje przewidywania tym razem się nie sprawdziły; jestem tylko zmęczona wszystkimi i wszystkim i nie widzę żadnego powodu, dla którego warto byłoby wstać, więc zostanę tu, póki go nie znajdę. Proszę, zasłoń okno i daj mi spokój.
– Żadnego powodu, dla którego warto byłoby wstać? – powtórzyła Prue jak irytujące echo. – Doprawdy, moje dziecko, są setki przyjemnych rzeczy, które można robić, jeśli tylko zechcesz o tym pomyśleć. Nie bądź ponura i nie marnuj tego pięknego dnia. Wstawaj i wypróbuj mój plan; zjedz porządne śniadanie, przeczytaj gazety, a potem popracuj w ogródku, zanim się zrobi za gorąco; to wysiłek dobry dla zdrowia, a niestety ostatnio żałośnie go zaniedbałaś.
– Nie chcę żadnego śniadania; nienawidzę gazet, są tak pełne kłamstw; ogrodu mam po dziurki w nosie, bo w tym roku nic nie chce dobrze rosnąć, a wysiłku nie mam zamiaru znosić tylko dlatego, że jest dobry dla zdrowia. Nie, po to na pewno nie wstanę.
– Więc siedź w domu i rysuj, czytaj lub graj. Posiedź z Maxem w pracowni; daj pannie Hemming wskazówki co do twoich letnich rzeczy albo przejdź się do miasta po nowy czepek. Wybierz się na muzyczny poranek albo idź z wizytą, bo masz ich zaległych chyba z pięćdziesiąt. Jestem pewna, że jest dosyć zajęć i dosyć rozrywek dla każdej rozsądnej osoby.
Prue zrobiła triumfującą minę, lecz Sylvia nie była „rozsądną osobą” i ciągnęła tym samym zasępionym i nadąsanym tonem:
– Rysowanie już mnie zmęczyło, w głowie mam za dużo cudzych pomysłów, a Herr Pedalsturm[2] rozstroił fortepian. Max, jak tylko do niego wejdę, zaraz weźmie mnie na modelkę, a nie lubię widzieć swoich oczu, rąk albo włosów na wszystkich jego obrazach. Plotki panny Hemming są gorsze niż marudzenie o nowe rzeczy, których nie potrzebuję. Czepki to tortura, a poranki muzyczne są męczące, bo ludzie szepczą i flirtują, psując całą przyjemność z muzyki. A składanie wizyt jest najgorsze z tego wszystkiego, bo jakaż to przyjemność albo korzyść z biegania z miejsca na miejsce i powtarzania w kółko tych samych uprzejmych bzdur, i wysłuchiwania opowieści o skandalach, przez które człowiek się lituje nad sąsiadami albo nimi gardzi. Żadna z tych rzeczy nie skłoni mnie do wstania.
Prue oparła się o słupek łóżka i namyślała się z zaniepokojoną miną, aż do chwili, gdy powróciła utracona nadzieja, która skłoniła ją do wykrzyknięcia:
– Wkrótce wybieramy się z Maxem, aby odwiedzić Geoffreya Moora. Właśnie wrócił ze Szwajcarii, gdzie zmarła jego biedna siostra. Naprawdę powinnaś jechać z nami, bo choć go ledwo pamiętasz – w końcu tak długo go nie było – to jednak, jako członkowi naszej rodziny, wypada ci się z nim przywitać. Przejażdżka dobrze ci zrobi, Geoffrey ucieszy się na twój widok, a ma piękny, stary dom, w którym nigdy nie byłaś, więc nie możesz narzekać, że już ci się znudził.
– Właśnie, że mogę, bo już nigdy nie będzie mi się wydawał taki, jak dawniej, i nie będę mogła chodzić, gdzie mi się spodoba, bo obecność gospodarza zakłóci moją wolność i samotność. Nie znam go i nie chcę poznać, choć nazwisko jest znajome. Nowi ludzie zawsze mnie rozczarowują, zwłaszcza jeśli od urodzenia wysłuchiwałam, jak ich wychwalano. Nie wstanę dla żadnego Geoffreya Moora, więc twoja przynęta zawiodła.
Sylvia mimowolnie uśmiechnęła się na myśl o porażce siostry, ale Prue uciekła się do ostatecznego środka, jak zwykle w takich razach. Zdecydowanym gestem zanurzyła dłoń w otchłani kieszeni, z urozmaiconej kolekcji trzymanych tam skarbów wyciągnęła maleńką fiolkę i podała ją Sylvii, mówiąc na wpół błagalnym, na wpół władczym tonem:
– Dam ci spokój, jeśli tylko zażyjesz dawkę rumianku. Jest tak kojący, że zamiast męczyć się kaprysami, zapadniesz w spokojny sen i do południa będziesz gotowa, żeby wstać jak cywilizowane stworzenie. Weź to, skarbie; tylko cztery cukiereczki[3] i będę zadowolona.
Sylvia z potulną miną wzięła buteleczkę, która jednak chwilę później wyleciała przez okno i poturlała się po ścieżce, ona zaś powiedziała, śmiejąc się jak krnąbrne dziecko:
– To jedyny sposób, w jaki jestem gotowa to wziąć, a wróble mogą razem ze mną próbować, czy działa kojąco. Możesz być zadowolona.
– Dobrze. Poślę zatem po doktora Bauma, bo jestem przekonana, że będziesz chora. Nic więcej nie powiem, tylko zrobię to, co uważam za stosowne, bo kiedy masz jeden z tych swoich napadów przewrotności, można do ciebie mówić, jak dziad do obrazu.
Gdy Prue odwróciła się, Sylvia zmarszczyła brwi i zawołała za nią:
– Oszczędź sobie kłopotu, bo jeśli przyprowadzisz tu doktora Bauma, pójdzie w ślad za rumiankiem. Co on może wiedzieć o zdrowiu, ten gruby Niemiec, który tylko rozgląda się za kuflem piwa i gada o kiszonej kapuście? Przynieś mi prawdziwe karmelki, to je zjem, ale arszenik, rtęć i pokrzyk to nie dla mnie.
– Nie obrazisz się, jeśli zapytam, czy śniadanie posłać ci na górę, czy też czekać, aż postanowisz zejść na dół?
Prue wyglądała na nienaturalnie spokojną, ale Sylvia wiedziała, że siostra czuje się zraniona. Kierowana jednym z tych nagłych porywów, które nią rządziły, zmieniła grymas w uśmiech i przyciągnąwszy ją do siebie, ucałowała najserdeczniej, jak umiała.
– Kochana staruszko, z czasem wszystko będzie dobrze, ale teraz jestem zmęczona i zła, więc pozwól mi zejść wszystkim z drogi i zdrzemnąć się, żebym mogła obudzić się w weselszym nastroju. Nie trzeba mi niczego prócz samotności, łyka wody i całusa.
Prue od razu się udobruchała, pokręciła się przez parę minut, spełniając prośbę siostry i wyszła zatroszczyć się o miliard różnych drobnostek, co czyniło ją szczęśliwą. Gdy drzwi się zamknęły, Sylvia wydała z siebie długie westchnienie ulgi i podłożywszy ręce pod głowę, odpłynęła w krainę snów, gdzie nuda jest zjawiskiem nieznanym.
Cały ten długi letni poranek przeleżała w łóżku, to śpiąc, to śniąc na jawie, niepomna na otaczający ją świat, póki brat, schodząc na lunch, nie zagrał pod jej drzwiami marsza weselnego. Chęć odwetu za to nagłe zburzenie pięknych zamków na lodzie rozbudziła Sylvię i wyprawiła ją na dół w celu stoczenia potyczki z Maxem. Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, Prue zaczęła swój nieskończony monolog; ta dobra dusza miała zwyczaj mieszać aktualności, plotki, swoje prywatne zdanie i sprawy publiczne w potocznej miksturze, która bywała tak samo ciężkostrawna dla intelektu, jak i dla poczucia humoru jej słuchaczy.
– Sylvio, odbyliśmy uroczą rozmowę i Geoffrey gorąco cię pozdrawia. Zaprosiłam go na obiad, zjemy o szóstej, bo wtedy będzie mógł nam towarzyszyć ojciec. Najpierw muszę jednak skoczyć do miasta, bo jest tuzin spraw, które wymagają dopilnowania. Nie możesz przez całe lato nosić okrągłego kapelusza i żakiecików nie do kompletu. Potrzebuję też paru rzeczy na kolację – i zamierzam kupić dywan. Geoffrey miał w bibliotece taki cudny! Potem muszę sprawdzić, czy noga biednej pani Beck ma się dobrze, dowiedzieć się, czy Freddy Lennox umarł, i zamówić do domu moskitiery. Więc nie czytaj przez całe popołudnie, tylko bądź gotowa przyjąć każdego, kto przyjdzie, gdybym się przez przypadek spóźniła z powrotem.
Konieczność pozbycia się kęsa zawieszonego na widelcu spowodowała, że Prue zamilkła, a Sylvia wykorzystała ten moment, by zadać niefrasobliwe pytanie z zamiarem naprowadzenia brata na ulubiony temat konwersacji:
– I jakież wrażenia po spotkaniu z twoim świętym, Max?
– Ta sama słoneczna dusza, co zawsze, choć przeżył dość, by się postarzeć i spoważnieć ponad wiek. Kogoś takiego właśnie potrzeba w naszej okolicy, a zwłaszcza w naszym domu, bo czasami strasznie ponura z nas kompania, a on wyświadczy nam wszystkim mnóstwo dobrego.
– A cóż się stanie ze mną, kiedy ta pobożna, prozaiczna, doskonała istota będzie nawiedzać nasz dom po wiek wieków i wypominać mi moje błędy? – zawołała Sylvia.
– Nie zawracaj sobie tym głowy; prawdopodobnie nie zwróci na ciebie szczególnej uwagi. A swoją drogą, nie jest rzeczą leniwej, kapryśnej muchy drwić z mężczyzny, którego nie zna i nie byłaby w stanie docenić, gdyby znała – odrzekł Max podniosłym tonem.
– Jednak z wyglądu święty mi się spodobał – stwierdziła Sylvia z miną przekorną i złośliwą, po czym zabrała się do swojego lunchu.
– Jakże to, a niby gdzie go widziałaś?! – zawołał brat.
– Byłam tam wczoraj, żeby zrobić pożegnalną rundkę po tym zapuszczonym ogrodzie, zanim pan domu wróci. Wiedziałam, że się go spodziewano, ale nie wiedziałam, że najpierw zajechał tutaj, a kiedy zobaczyłam, że drzwi są otwarte, wśliznęłam się do środka i pozaglądałam, gdzie się dało. Masz rację, Prue; to piękny, stary dom.
– Teraz już wiem, że zrobiłaś coś okropnie niestosownego, co nie uchodzi damie. Nie trzymaj mnie w niepewności, błagam.
Zmartwiona twarz Prue i zaskoczenie Maxa dodały Sylvii natchnienia; mówiła dalej ze skromną minką, spod której przebijała satysfakcja:
– Przechadzałam się tak dla przyjemności, aż dotarłam do biblioteki i tam poszperałam, bo było to urocze miejsce, i byłam taka szczęśliwa, jak potrafią tylko ci, co kochają książki i czują ich oddziaływanie w ciszy pomieszczenia, którego są najwspanialszą ozdobą.
– Mam nadzieję, że Moor przyszedł i przyłapał cię na gorącym uczynku.
– Nie, to ja wyszłam i przyłapałam go na dziecinnej zabawie. Siedziałam tam, dokąd starczyło mi odwagi, a potem pożyczyłam bardzo ciekawą starą książkę...
– Sylvio! Naprawdę wzięłaś książkę bez pytania? – zawołała Prue, spoglądając na siostrę z takim niepokojem, jakby ta ukradła łyżki.
– Tak, a dlaczego nie? Mogę ładnie przeprosić, a to otworzy mi drogę na przyszłość. Zamierzam szperać w tej bibliotece przez następne pół roku.
– Ale to takie impertynenckie... takie niegrzeczne, takie... o mój Boże! A on tak kocha książki i dba o nie, jakby były jego dziećmi! Cóż, ja umywam ręce i jestem już gotowa na wszystko!
Maxa nazbyt rozbawiły wyczyny Sylvii, żeby je krytykować, więc tylko się roześmiał, podczas gdy starsza siostra lamentowała, a młodsza spokojnie mówiła dalej:
– Kiedy ładnie schowałam książkę do kieszeni, Prue, poszłam do ogrodu. Ale zanim zerwałam choć jeden kwiatek, usłyszałam zza żywopłotu, jak śmieje się mała Tilly, a jakiś obcy głos do niej mówi. Więc wskoczyłam na walec, żeby zobaczyć, kto to, i o mało nie spadłam, bo zobaczyłam mężczyznę, który leżał na trawie, a dzieci ogrodnika szalały dookoła niego. Will grzebał mu po kieszeniach, a Tilly wyjadała truskawki z jego kapelusza, od czasu do czasu wciskając jedną do ust sąsiada, który za każdym razem się uśmiechał, gdy jej mała rączka muskała go po twarzy. Powinieneś zobaczyć ten uroczy obrazek, Max.
– A czy on zobaczył równie ciekawy obrazek po twojej stronie płotu?
– Nie, nie pokazałam mu się, tylko tak sobie myślałam, jakie ma przyjazne oczy, słuchałam tej jego miłej pogawędki z malcami i patrzyłam, jak się do niego tulą, jakby był dziewczyną, a potem Tilly podniosła głowę i zawołała: „widzę śliwę!”[4]. Uciekłam więc, spodziewając się, że wszyscy za mną pogonią. Ale nikt się nie pojawił, a zamiast zasłużonego „łapać złodzieja”, usłyszałam tylko śmiech.
– Gdybym miała czas, przekonałabym cię o niestosowności takich dzikich wyczynów; ponieważ nie mam, mogę tylko błagać, abyś nigdy więcej nie robiła czegoś podobnego w posiadłości Geoffreya – powiedziała Prue, wstając, bo właśnie zajechał powóz.
– Z całą pewnością mogę to obiecać – odpowiedziała Sylvia, ponuro kiwnąwszy głową, po czym apatycznie wychyliła się przez okno, czekając, aż brat i siostra odjadą.
O wyznaczonej godzinie Geoffrey Moor wszedł w gościnnie otwarte drzwi domostwa pana Yule’a; nikt jednak nie wyszedł mu na spotkanie, a w domu panowała cisza, jakby nie zamieszkiwała tam żadna istota ludzka. Odgadł powód tego, bowiem parę godzin wcześniej widział, jak Prue i Max podążają w stronę miasta, i powiedziawszy sobie: „Prom[5] musi mieć opóźnienie”, nie próbował nikomu zawracać głowy, tylko poszedł wolnym krokiem w stronę salonów, rozglądając się po drodze. Należąc do tych, którym rzadko czas się dłuży, bawił się odnotowywaniem zmian, jakie zaszły w środku podczas jego nieobecności. Wędrówka po pomieszczeniach nie trwała długo, gdyż podszedłszy do otwartego okna, przystanął przy nim z miną wyrażającą zdziwienie i rozbawienie.
Przed francuskim oknem[6] leżał stos poduszek pościąganych z foteli i sofy, bardzo przypominający świeżo opuszczone ptasie gniazdo. Zdjęty ze ściany obraz w ciepłej kolorystyce stał w smudze słońca; na taborecie leżała na wpół opróżniona taca owoców, a obok niej, z czerwoną plamą na tytułowej karcie, skradziona książka. Na jej widok Moor zmarszczył brwi, schwycił swoją zbezczeszczoną ulubienicę i schował ją do kieszeni. Lecz gdy jeszcze raz rzucił okiem na różne oznaki tego, co najwyraźniej było samotną rozrywką, bardzo w jego guście, złagodniał, odłożył książkę i odsunąwszy powiewającą na wietrze firankę, wyjrzał do ogrodu, zainteresowany dobiegającym stamtąd dźwiękiem kopania.
Nieopodal pracowała jakaś dziewczyna, szczupłe stworzenie w krótkiej płóciennej sukience, solidnych trzewikach i kapeluszu z szerokim rondem opadającym nisko na czoło. Delikatnie pogwizdując, kopała zamaszyście, a gdy dołek był już odpowiednich rozmiarów, wsadziła doń krzew, zasypała zagłębienie i metodycznie udeptała ziemię wokół, po czym zabrała się do oceny powodzenia swoich starań. Ale coś było nie tak, coś zostało przeoczone, bo nagle krzew został z powrotem wyciągnięty, a dziewczyna, chwyciwszy taczkę, która stała obok, popędziła z nią gdzieś za róg, poza zasięg jego wzroku. Moora rozbawiła ta porywczość; uśmiechnął się i z zaciekawieniem czekał na jej powrót, podejrzewając już, z kim ma do czynienia. Po chwili pojawiła się na ścieżce; szła ze spuszczoną głową, równym krokiem, pchając taczkę pełną żyźniejszej ziemi, zwieńczoną konewką. Nie zatrzymawszy się, by odetchnąć, znów zabrała się do pracy, powiększyła wykop, narzuciła weń ilastej ziemi, podlała wodą, ponownie wsadziła krzew, a kiedy już ziemia została udeptana i przyklepana, odtańczyła wokół triumfalny pląs, po czym zdjęła kapelusz i zaczęła nim wachlować rozgrzaną twarz. Ta czynność spowodowała, że obserwator aż podskoczył i spojrzał ponownie, rozpoznając energiczną robotnicę; pomyślał z uśmiechem: „Cóż to za zmienne stworzenie! Potajemnie nawiedza czyjś dom i podkrada książki; pół dnia drzemie, drugie pół ciężko pracuje. Ciekawe, co będzie dalej?”.
Przytrzymując firankę pomiędzy oknem a sobą, Moor zerkał przez półprzezroczystą przesłonę, czerpiąc z tej scenki wielkie zadowolenie.
Sylvia wachlowała się i odpoczywała przez kilka minut, po czym poczęła krążyć między kwiatami to w tę, to w ową stronę, często przystając, by oderwać uschły liść, strzepnąć jakiegoś szkodliwego owada lub pomóc jakiejś roślince przebić się do światła; poruszała się wśród nich, jakby do nich należała i była świadoma ich słodkich pragnień. O ile wcześniej wydawała się krzepka i silna niczym chłopak, o tyle teraz miała dłonie czułe jak kobieta i podśpiewywała pod nosem coś, co brzmiało jak brzęczenie zadowolonej pszczoły.
„Osobliwe dziecko!”, pomyślał Moor, patrząc na odblaski słońca w jej nienakrytych kapeluszem włosach i wsłuchując się w rozbrzmiewające wokół niej półtony. „Mam ogromną ochotę wyjść i zobaczyć, jak mnie przywita. Sądzę, że nie tak, jak każda inna panna”.
Ale zanim zdążył zrealizować swój pomysł, w alejce rozległ się turkot kół powozu; Sylvia przystanęła na chwilę z podniesioną głową niczym zaskoczona łania, odwróciła się i zniknęła, upuszczając w biegu zebrane kwiaty.
Zaraz też zjawił się w pośpiechu pan Yule w towarzystwie syna i córki; po powitaniach, wyjaśnieniach i przeprosinach w domu zapanowało miłe poruszenie. Po schodach niosły się odgłosy kroków, zmierzających to w górę, to w dół, pokoje rozbrzmiewały echem rozmów, z dołu unosiły się apetyczne zapachy, a drzwi kołysały się na wietrze, jakby właśnie prysło zaklęcie i na dźwięk jednego słowa obudził się pałac śpiącej królewny.
Prue pospiesznie się przebrała, po czym wzięła się do uprzykrzania życia kucharce, która i tak zwijała się jak w ukropie, zaś Max i ojciec zajęli się gościem. W chwili gdy zapowiedziano, że obiad jest gotowy, weszła Sylvia, tak cicha i opanowana, jakby taczki istniały tylko w bajkach, a o lnianych strojach w ogóle w tym domu nie słyszano. Moor został powitany spokojnym uściskiem dłoni, poważnym pozdrowieniem i spojrzeniem, które zdawało się mówić: „Poczekaj sobie trochę, nie zaprzyjaźniam się na słowo honoru”.
On przyglądał się jej z niezwykłym jak na niego zainteresowaniem, bo pamiętał to dziwne dziecko, które ostatni raz widział przed pięciu laty, o wiele lepiej, niż ona jego. Wciąż jeszcze była dzieckiem, wyglądającym w najlepszym razie na lat piętnaście, choć liczyła dwa lata więcej. Miała szczupłą, a zarazem pięknie uformowaną Sylvetkę – na co wskazywały drobne dłonie i zarysy ramion pod bladofiołkową sukienką, zarówno niezwykle prostą, jak i twarzową – i oblicze pełne sprzeczności: młodzieńcze, dziewczęce i inteligentne, a jednocześnie naznaczone melancholią charakteru nazbyt złożonego, by czynić życie szczęśliwym. Jej usta były słodkie i czułe, czoło miało w sobie coś trudnego do opisania, w czym kryła się sugestia geniuszu, a w sposobie trzymania zgrabnej główki z falującymi złotymi włosami zebranymi w fiołkową siatkę, spod której wymykały się pojedyncze kosmyki, powiewające po bokach czoła lub opadające na kark, widać było sporo dumy. Lecz oczy były na przemian podekscytowane, nieobecne lub smutne; od czasu do czasu spoglądały w górę, a wtedy widać było, jakie są ciemne i lśniące. Była to twarz niezmiernie wyrazista, jednak nie piękna: brakowało jej harmonii, bo te przepaściste oczy na jasnym tle zakłócały widok, tak jak fałszywy ton drażni ucho, i nawet, gdy się śmiały, cień czarnych rzęs zdawał się wypełniać je mrokiem, który nigdy do końca nie znikał. Także i głos, zamiast być dziewczęcym sopranem, był pełny i niski jak u dojrzałej kobiety, tylko od czasu do czasu podzwaniając srebrzyście, jakby nagle odezwała się inna, niefrasobliwa istota.
Przez cały obiad, choć siedziała cicho jak dobrze wychowane dziecko, patrzyła i słuchała z miną pełną przenikliwej inteligencji, jakiej u dzieci się nie widuje, a czasami uśmiechała się do siebie, jakby widziała czy słyszała coś, co ją zaciekawiło i sprawiło jej przyjemność. Kiedy wstali od stołu, poszła za Prue po schodach, zupełnie zapominając o bałaganie, jaki pozostawiła w salonie. Panowie objęli go w posiadanie, nim którakolwiek z sióstr wróciła; irytacja Maxa znalazła ujście w filipice przeciwko wszelkim dziwactwom w ogóle, a tym Sylvii w szczególności, za to jego ojciec i przyjaciel rozsiedli się w pozbawionych poduszek fotelach i uznali tę scenerię za zabawną nowość. Prue pojawiła się w środku tej zabawy, a ponieważ zdążyła już odkryć na górze inne przewinienia siostry, straciła cierpliwość, nie znajdując żadnego hamulca przed wylewaniem żalów w obecności tak starego przyjaciela jak Moor.
– Ojcze, coś trzeba z tym dzieckiem zrobić, bo ja już zupełnie nie potrafię nad nią zapanować. Jeśli próbuję zmusić ją do nauki, zamiast ćwiczeń pisze wierszydła, zamiast porządnie szkicować, rysuje karykatury, a nauczyciela muzyki wprowadza w konsternację, zadając mu takie pytania na temat Beethovena i Mendelssohna, jakby byli jego osobistymi przyjaciółmi. Kiedy ją proszę, żeby się trochę poruszała, galopuje jak jakaś amazonka po całej wyspie, grzebie się w ziemi w ogrodzie, jakby tym zarabiała na życie, albo wiosłuje po zatoce bez opamiętania, że aż się boję, żeby przypływ nie porwał jej do morza. Przez ten brak umiaru choruje, a kiedy jej daję właściwe lekarstwa, wyrzuca je przez okno i grozi, że w ślad za nimi wyśle tego zacnego doktora Bauma. Ale przecież trzeba jej dać coś, co ją doprowadzi do porządku, bo albo ją jakaś nienaturalna werwa roznosi, albo wpada w taką melancholię, że serce się kraje.
– Cóż więc zrobiłaś z tą czarną owieczką z mojego stada – nie wygnałaś jej, mam nadzieję? – odrzekł spokojnie pan Yule, lekceważąc te wszystkie skargi.
– Jest w ogrodzie i jak sądzę, zajmuje się tymi swoimi nieprzyjemnymi zwierzakami. Jeśli pójdziecie tam sobie zapalić, proszę, Max, przyślij ją tutaj, jest mi potrzebna.
Jako że pan Yule najwyraźniej tęsknił za swoją poobiednią drzemką, Max zaś za cygarem, Moor udał się wraz z przyjacielem do ogrodu, teraz upiększonego słabnącą poświatą zachodzącego słońca.
– Musisz wiedzieć, że ta moja osobliwa młodsza siostra trzyma się kurczowo niektórych swoich dziecinnych przekonań i rozrywek pomimo kazań Prue i moich drwin – zaczął Max, orzeźwiwszy się paroma haustami dymu. – Aż kipi miłością i dobrą wolą, ale będąc zbyt nieśmiałą lub zbyt dumną, by zaofiarować je swoim bliźnim, rozdaje je w porywach najwdzięczniejszej filantropii innym potrzebującym mieszkańcom ziemi, powietrza i wody. Jej podopieczni nie są ani piękni, ani bardzo interesujący, ani też nie jest nimi sentymentalnie zauroczona – ale im brzydsze i bardziej opuszczone stworzenie, tym bardziej jest mu oddana. Popatrz tylko na nią; większość młodych dam wpadłaby w histerię na widok któregokolwiek z jej zwierzątek.
Moor popatrzył i spodobał mu się ten widok, choć u stóp Sylvii siedziała krągła ropucha, po jej rękawie sunęła tłusta gąsienica, ślepy ptak ćwierkał na jej ramieniu, pszczoły brzęczały nieszkodliwie wokół głowy, jakby omyłkowo wzięły ją za kwiat, a w dłoni wydawała ostatnie tchnienie swego krótkiego życia mała polna myszka. Każda dziewczyna o czułym sercu mogła stać tak otoczona bezbronnymi istotami, które zaskarbiły sobie jej współczucie, ale niewiele patrzyłoby na nie z takim wyrazem twarzy jak Sylvia. Jej Sylvetka, postawa i to zajęcie były w swej niewinnej nieświadomości tak dziecinne, że jeszcze bardziej rzucał się w oczy kontrast między nimi a słodkim zamyśleniem, czyniącym jej twarz wyjątkowo atrakcyjną, pełną uroku świtającej kobiecości. Zanim Max zdążył wypuścić dym, Moor odezwał się:
– O ileż to lepsze od buduaru pełnego kanapowych piesków, włóczkowych robótek i powieści, panno Sylvio! Ale chciałbym zapytać, czy nie odczuwa pani odrazy do niektórych swoich pacjentów? A może pani poczucie miłosierdzia jest na tyle silne, że ich wszystkich upiększa?
– Nie lubię wielu ludzi, ale niewiele zwierząt, bo jakkolwiek brzydkie by były, jest mi ich żal, a kogo mi żal, tego z pewnością pokocham. Może to głupie, ale myślę, że dobrze mi to robi, a dopóki nie będę na tyle mądra, by pomóc swoim bliźnim, próbuję spełnić swój obowiązek wobec tych pokorniejszych cierpiących i stwierdzam, że są zarówno wdzięczni, jak i uczuciowi.
W jej gestach, gdy dotykała stworzonka trzymanego w dłoni niemal z taką czułością, jak gdyby było dzieckiem, było coś urzekającego. Ukazało to gościowi kolejną twarz tej postaci o wielu obliczach i podczas gdy Sylvia na jego prośbę poczęła mu opowiadać o swoich zwierzętach, czerpał radość z piękniejszej opowieści, którą każda naiwna dusza wypisuje na twarzy swego posiadacza, by wprawne oko mogło ją odczytać i pokochać. Gdy skończyła, mała myszka leżała w jej delikatnej dłoni szara i nieruchoma; i choć obaj młodzi mężczyźni uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, znów poczuli się jak chłopcy, pomagając dziewczynie usypać grób wśród bratków i przyznając, że litość jest piękna, choć Sylvia zademonstrowała im ją w tak prostej formie.
Potem Max przekazał jej wiadomość od Prue, poszła więc wysłuchać kazania, z pozoru potulnie, lecz z umysłem tak dalece nieobecnym, że mądre słowa przelatywały koło niej niczym wiatr.
Kiedy zbudził się ojciec, powiedziała:
– A teraz chodźmy na wieczorny spacer. Max przetrzyma pana Moora w pracowni, a Prue przygotuje kolejną adhortację – i wziąwszy go pod ramię, wyszła z nim na obszerny plac, otaczający całe domostwo. – Czy ojczulek wyświadczy mi małą przysługę?
– Tylko po to żyje, kochanie.
– Ma zatem bardzo udane życie – powiedziała, kładąc na jego ramieniu drugą dłoń. Pan Yule pokręcił głową z westchnieniem pełnym żalu, lecz zapytał łagodnie:
– Co mam zrobić dla mojej córeńki?
– Zabronić Maxowi knuć tę intrygę, którą mi grozi. Powiada, że ściągnie do domu każdego dżentelmena, którego zna (a jest ich doprawdy wielu), i stworzy tak miłą atmosferę, by stale przychodzili, ponieważ upiera się, że potrzebuję rozrywki, a nic mnie tak nie rozbawi, jak zalotnik czy dwóch. Proszę, niech ojczulek mu powie, żeby tego nie robił, bo nie chcę jeszcze żadnych zalotników.
– Czemuż to? – zapytał ojciec, bardzo rozbawiony tymi wieczornymi zwierzeniami.
– Boję się. Miłość jest tak okrutna dla niektórych ludzi, mam wrażenie, że i dla mnie taką będzie, bo zawsze popadam w skrajności i ciągle błądzę, choć próbuję iść właściwą drogą. Miłość oszałamia najmądrzejszych, a mnie by uczyniła całkiem ślepą lub szaloną, dlatego wolę nie mieć z nią nic wspólnego jeszcze przez długi, długi czas.
– Zatem zabronimy Maxowi przyprowadzić choćby jedną sztukę tego gatunku. O wiele bardziej wolę, żebyś została taka, jaka jesteś. A jednak możesz być szczęśliwsza, postępując tak, jak inni; spróbuj, kochanie, jeśli zechcesz.
– Ale ja nie potrafię robić tak jak inni. Próbowałam i poniosłam klęskę. Kiedy zeszłej zimy Prue zmusiła mnie do bywania w towarzystwie, choć zapewne ludzie mieli mnie za głupie stworzenie, kryjące się po kątach, bawiłam się na swój sposób i dokonywałam odkryć, które potem okazały się bardzo przydatne. Wiem, że jestem kapryśna i trudno mnie zadowolić, i nie mam wątpliwości, że wina tkwi we mnie, ale prawie każdym, kogo spotkałam, byłam rozczarowana, chociaż trafiłam na ludzi, których Prue nazywa „najlepszym towarzystwem”. Dziewczęta wydawały się skrojone wedle tego samego szablonu; wszystkie mówiły, robiły i myślały mniej więcej to samo, i tak samo się ubierały, a poznać jedną było właściwie tak, jakby się poznało tuzin. Jedyną, na której mi bardziej zależało, była Jessie Hope, a ona jest taka ładna, jakby została stworzona do tego, by być podziwianą i kochaną.
– A jacy wydali ci się młodzi dżentelmeni, Sylvio?
– Jeszcze gorsi, bo choć we własnym gronie rozprawiali całkiem żywo, nigdy nie uznali, że warto nas zainteresować rozmową inną niż taką, jak ten szampan i lody, które nam przynosili – musujące, słodkie i nic nieznaczące. Prawie wszyscy zadzierali nosa, jak to zwykle przed kobietami, obnosząc się przed nami z miną, która mówi tak wyraźnie, jak słowa: „Mogę się do pani odezwać, ale wcale nie muszę”. To bardzo irytujące dla kogoś, komu na nich nie zależy bardziej niż na stadzie pasikoników i często miałam wielką ochotę wybić im z głowy to zarozumialstwo, powtarzając, co naprawdę myślą o nich sympatyczne młode damy, które wyglądają, jakby czekały, by powiedzieć pokornie: „Tak, dziękuję”.
– Nie ekscytuj się, kochanie; to wszystko jest bardzo żałosne i śmieszne, ale musimy się temu poddawać, dopóki świat nie nauczy się czegoś lepszego. Wśród tych „pasikoników” trafiają się często znakomici młodzi ludzie i gdybyś jednak postarała się rozejrzeć, pewnie byś znalazła jakiegoś miłego przyjaciela – powiedział pan Yule, skłaniając się nieco ku poglądowi syna na tę sprawę.
– Ależ nie, nawet tego nie mogę zrobić, żeby mnie nie wyśmiano, bo gdy tylko wypowiem słowo „przyjaźń”, ludzie mądrze kiwają głowami i robią minę, jakby mieli zamiar powiedzieć: „Och, tak, każdy wie, na czym to polega”. Chciałabym mieć przyjaciela, ojczulku. Kogoś spoza domu, bo byłby nowością; mężczyznę, nieważne, starego czy młodego, bo tylko mężczyźni chodzą, gdzie im się podoba, mają własne spojrzenie na różne sprawy i więcej do powiedzenia, jeśli zechcą. Chciałabym kogoś prostego, mądrego i zabawnego, i myślę, że byłabym dla niego bardzo wdzięczną przyjaciółką, jeśli tylko byłby tak miły, żeby mnie polubić.
– Ja też tak myślę, Sylvio, i może, jeśli spróbujesz być taka jak inni, znajdziesz przyjaciół tak samo jak oni, a dzięki temu będziesz szczęśliwa.
– Nie umiem być taka jak inni, a ich przyjaźnie by mnie nie zadowoliły. Nie staram się być dziwna, pragnę być spokojna i zadowolona, ale nie umiem, a kiedy robię to, co Prue nazywa dzikimi wyczynami, to nie z bezmyślności ani z próżniactwa, ale dlatego, że próbuję być dobra i szczęśliwa. Stare metody zawodzą, więc próbuję nowych w nadziei, że się uda; ale nic z tego, a ja wciąż szukam szczęścia i tęsknię za nim, i wciąż nie mogę go znaleźć, aż czasami myślę, że jestem jednym wielkim rozczarowaniem.
– A może miłość da ci szczęście, skarbie?
– Obawiam się, że nie, ale niezależnie od tego, co by się działo, ja nie będę się uganiała za zalotnikami, tak jak robi to połowa moich rówieśniczek. Kiedy zjawi się ten prawdziwy, od razu go rozpoznam, pokocham i przylgnę do niego na zawsze, bez względu na wszystko. Tymczasem chcę mieć przyjaciela i znajdę go, jeśli zdołam. Czy ojczulek nie wierzy, że między mężczyzną i kobietą może istnieć prawdziwa i prosta przyjaźń, bez wpadania w to wieczne morze miłości?
Pan Yule pod osłoną ciemności zaśmiał się bezgłośnie, ale zdołał się wziąć w garść na tyle, by odpowiedzieć z całą powagą:
– Tak, wśród najpiękniejszych i najsłynniejszych przyjaźni były i takie, więc nie widzę powodu, dla którego nie miałoby ich być więcej. Rozejrzyj się, Sylvio, zrób coś, co cię uszczęśliwi; a czy znajdziesz przyjaciela, czy ukochanego, pamiętaj, że zawsze jest przy tobie twój stary papcio, który w każdej z tych sytuacji z radością zrobi dla ciebie wszystko, co zdoła.
Dłoń Sylvii przesunęła się po ramieniu ojca, a w jej głosie zabrzmiała córczyna czułość:
– Jeszcze długo nie pokocham nikogo prócz mojego „starego papcia”. Ale będę się rozglądała, i jeśli dopisze mi szczęście, by znaleźć kogoś takiego, jak bym chciała, i dość dobroci, by go zatrzymać przy sobie, będę ogromnie uszczęśliwiona, bo naprawdę, ojczulku, potrzeba mi przyjaciela.
W tym momencie Max zawołał siostrę, prosząc, aby im zaśpiewała, której to prośby nie spełniłaby, gdyby nie obiecała Prue, że będzie zachowywała się najlepiej, jak umie, aby odpokutować za wcześniejsze psoty. Wszedłszy do salonu, usiadła i sprawiła Moorowi kolejną niespodziankę, dobywając ze smukłej piersi głos, którego siła i patos uczyniły z prostej ballady tragiczną pieśń.
– Czemu wybrałaś coś tak płaczliwego, całego o miłości, rozpaczy i śmierci? Serce się kraje, gdy się tego słucha – powiedziała Prue, przerywając podsumowywanie w myśli swoich porannych zakupów.
– Przyszło mi akurat do głowy, więc zaśpiewałam. Teraz spróbuję czegoś innego, bo czuję się w obowiązku sprawić ci przyjemność, jeśli tylko będę mogła. – Tym razem wybuchła melodia tak lekka i radosna, jakby skowronek pomylił światło księżyca ze świtem i wzbił się ku niebu ze śpiewem. I piosenka, i głos były tak beztroskie i piękne, że wyzwalały u słuchacza westchnienie przyjemności, poczucie głębokiego zachwytu, a śpiewaczce nadawały nieoczekiwanego uroku. Skończywszy, Sylvia odwróciła się, a widząc zadowolenie gościa, nie pozwoliła mu go wypowiedzieć, uprzedzając go na swój szczery sposób:
– Proszę się nie przejmować komplementami. Wiem, że mam dobry głos, więc może pan podziękować naturze; za to, że został dobrze wyszkolony, proszę chwalić Herr Pedalsturma, a to, że w ogóle pan go usłyszał, zawdzięcza pan mojemu pragnieniu odpokutowania za pewne wczorajsze i dzisiejsze przewinienia, bo poza tym rzadko śpiewam przy obcych.
– Proszę mi więc pozwolić złożyć serdeczne podziękowania Naturze, Pedalsturmowi i Pokucie, a także wyrazić nadzieję, że z czasem będę postrzegany nie jako obcy, lecz jako sąsiad i przyjaciel.
Jakieś subtelne podkreślenie ostatniego słowa przyjemnie zadźwięczało w uszach dziewczyny, zdając się odpowiadać na jej niewypowiedzianą tęsknotę. Podniosła głowę, spoglądając na niego badawczo; wydało się jej, że znalazła „w obliczu jego zapewnienie”[7], a wtedy uśmiech pojawił się na jej twarzy, podała mu rękę, jakby usłuchawszy nagłego impulsu, i powiedziała na poły do niego, na poły do siebie:
– Myślę, że już znalazłam przyjaciela.
PRZYPISY