Nastroje - Louisa May Alcott - ebook + audiobook

Nastroje ebook i audiobook

Louisa May Alcott

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sylvia Yule zmaga się z uczuciami wobec dwóch mężczyzn – Adama Warwicka i Geoffreya Moora, reprezentujących odmienne podejścia do życia i miłości. Warwick jest dziki, namiętny i impulsywny, natomiast Moor to uosobienie rozwagi, stabilności i czułości. Sylvia, pod presją swojego kapryśnego nastroju i emocjonalnych burz, podejmuje decyzje, które naznaczą jej życie na zawsze.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 43 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Karolina Kalina

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




.

Lo­uisa May Al­cott

.

Ży­cie to ciąg na­stro­jów przy­po­mi­na­jący sznur pa­cior­ków; kiedy przez nie prze­cho­dzimy, oka­zują się mnó­stwem ko­lo­ro­wych so­cze­wek, z któ­rych każda ma­luje świat na swój wła­sny od­cień i każda po­ka­zuje nam tylko to, co leży w za­sięgu jej ogni­ska.[1]

EMER­SON

ROZ­DZIAŁ I 

SY­LVIA

– No, Sy­lvio, jest dzie­wiąta! Ty mały le­niwcu, czy nie za­mie­rzasz dzi­siaj wstać? – spy­tała star­sza panna Yule, wpadł­szy do po­koju sio­stry z aż nadto przy­tomną miną, ty­pową dla ko­goś, kto uważa sen za zło ko­nieczne, które trzeba zno­sić i jak naj­szyb­ciej mieć je z głowy.

– Nie, a dla­czego mia­ła­bym wsta­wać? – Sy­lvia od­wró­ciła twarz od po­wo­dzi świa­tła, która za­lała po­kój, gdy Prue od­su­nęła za­słony i ener­gicz­nym ru­chem otwo­rzyła okno.

– Dla­czego mia­ła­byś wsta­wać? Co to za py­ta­nie? No, chyba że je­steś chora; oba­wia­łam się, że ucier­pisz przez to wczo­raj­sze wio­sło­wa­nie bez umiaru, a moje prze­wi­dy­wa­nia rzadko się nie spraw­dzają. – Głos Prue ob­ni­żył się, przy­bie­ra­jąc zło­wiesz­czy ton, który tak drażni lu­dzi ner­wo­wych, czy to zdro­wych, czy cho­rych. Sy­lvia nie­cier­pli­wym ge­stem za­sło­niła ra­mie­niem oczy i od­pa­ro­wała ostro:

– Na nic nie cier­pię, ani tro­chę, a twoje prze­wi­dy­wa­nia tym ra­zem się nie spraw­dziły; je­stem tylko zmę­czona wszyst­kimi i wszyst­kim i nie wi­dzę żad­nego po­wodu, dla któ­rego warto by­łoby wstać, więc zo­stanę tu, póki go nie znajdę. Pro­szę, za­słoń okno i daj mi spo­kój.

– Żad­nego po­wodu, dla któ­rego warto by­łoby wstać? – po­wtó­rzyła Prue jak iry­tu­jące echo. – Do­prawdy, moje dziecko, są setki przy­jem­nych rze­czy, które można ro­bić, je­śli tylko ze­chcesz o tym po­my­śleć. Nie bądź po­nura i nie mar­nuj tego pięk­nego dnia. Wsta­waj i wy­pró­buj mój plan; zjedz po­rządne śnia­da­nie, prze­czy­taj ga­zety, a po­tem po­pra­cuj w ogródku, za­nim się zrobi za go­rąco; to wy­si­łek do­bry dla zdro­wia, a nie­stety ostat­nio ża­ło­śnie go za­nie­dba­łaś.

– Nie chcę żad­nego śnia­da­nia; nie­na­wi­dzę ga­zet, są tak pełne kłamstw; ogrodu mam po dziurki w no­sie, bo w tym roku nic nie chce do­brze ro­snąć, a wy­siłku nie mam za­miaru zno­sić tylko dla­tego, że jest do­bry dla zdro­wia. Nie, po to na pewno nie wstanę.

– Więc siedź w domu i ry­suj, czy­taj lub graj. Po­siedź z Ma­xem w pra­cowni; daj pan­nie Hem­ming wska­zówki co do two­ich let­nich rze­czy albo przejdź się do mia­sta po nowy cze­pek. Wy­bierz się na mu­zyczny po­ra­nek albo idź z wi­zytą, bo masz ich za­le­głych chyba z pięć­dzie­siąt. Je­stem pewna, że jest do­syć za­jęć i do­syć roz­ry­wek dla każ­dej roz­sąd­nej osoby.

Prue zro­biła trium­fu­jącą minę, lecz Sy­lvia nie była „roz­sądną osobą” i cią­gnęła tym sa­mym za­sę­pio­nym i na­dą­sa­nym to­nem:

– Ry­so­wa­nie już mnie zmę­czyło, w gło­wie mam za dużo cu­dzych po­my­słów, a Herr Pe­dal­sturm[2] roz­stroił for­te­pian. Max, jak tylko do niego wejdę, za­raz weź­mie mnie na mo­delkę, a nie lu­bię wi­dzieć swo­ich oczu, rąk albo wło­sów na wszyst­kich jego ob­ra­zach. Plotki panny Hem­ming są gor­sze niż ma­ru­dze­nie o nowe rze­czy, któ­rych nie po­trze­buję. Czepki to tor­tura, a po­ranki mu­zyczne są mę­czące, bo lu­dzie szep­czą i flir­tują, psu­jąc całą przy­jem­ność z mu­zyki. A skła­da­nie wi­zyt jest naj­gor­sze z tego wszyst­kiego, bo ja­każ to przy­jem­ność albo ko­rzyść z bie­ga­nia z miej­sca na miej­sce i po­wta­rza­nia w kółko tych sa­mych uprzej­mych bzdur, i wy­słu­chi­wa­nia opo­wie­ści o skan­da­lach, przez które czło­wiek się li­tuje nad są­sia­dami albo nimi gar­dzi. Żadna z tych rze­czy nie skłoni mnie do wsta­nia.

Prue oparła się o słu­pek łóżka i na­my­ślała się z za­nie­po­ko­joną miną, aż do chwili, gdy po­wró­ciła utra­cona na­dzieja, która skło­niła ją do wy­krzyk­nię­cia:

– Wkrótce wy­bie­ramy się z Ma­xem, aby od­wie­dzić Geof­freya Mo­ora. Wła­śnie wró­cił ze Szwaj­ca­rii, gdzie zmarła jego biedna sio­stra. Na­prawdę po­win­naś je­chać z nami, bo choć go le­dwo pa­mię­tasz – w końcu tak długo go nie było – to jed­nak, jako człon­kowi na­szej ro­dziny, wy­pada ci się z nim przy­wi­tać. Prze­jażdżka do­brze ci zrobi, Geof­frey ucie­szy się na twój wi­dok, a ma piękny, stary dom, w któ­rym ni­gdy nie by­łaś, więc nie mo­żesz na­rze­kać, że już ci się znu­dził.

– Wła­śnie, że mogę, bo już ni­gdy nie bę­dzie mi się wy­da­wał taki, jak daw­niej, i nie będę mo­gła cho­dzić, gdzie mi się spodoba, bo obec­ność go­spo­da­rza za­kłóci moją wol­ność i sa­mot­ność. Nie znam go i nie chcę po­znać, choć na­zwi­sko jest zna­jome. Nowi lu­dzie za­wsze mnie roz­cza­ro­wują, zwłasz­cza je­śli od uro­dze­nia wy­słu­chi­wa­łam, jak ich wy­chwa­lano. Nie wstanę dla żad­nego Geof­freya Mo­ora, więc twoja przy­nęta za­wio­dła.

Sy­lvia mi­mo­wol­nie uśmiech­nęła się na myśl o po­rażce sio­stry, ale Prue ucie­kła się do osta­tecz­nego środka, jak zwy­kle w ta­kich ra­zach. Zde­cy­do­wa­nym ge­stem za­nu­rzyła dłoń w ot­chłani kie­szeni, z uroz­ma­ico­nej ko­lek­cji trzy­ma­nych tam skar­bów wy­cią­gnęła ma­leńką fiolkę i po­dała ją Sy­lvii, mó­wiąc na wpół bła­gal­nym, na wpół wład­czym to­nem:

– Dam ci spo­kój, je­śli tylko za­ży­jesz dawkę ru­mianku. Jest tak ko­jący, że za­miast mę­czyć się ka­pry­sami, za­pad­niesz w spo­kojny sen i do po­łu­dnia bę­dziesz go­towa, żeby wstać jak cy­wi­li­zo­wane stwo­rze­nie. Weź to, skar­bie; tylko cztery cu­kie­reczki[3] i będę za­do­wo­lona.

Sy­lvia z po­tulną miną wzięła bu­te­leczkę, która jed­nak chwilę póź­niej wy­le­ciała przez okno i po­tur­lała się po ścieżce, ona zaś po­wie­działa, śmie­jąc się jak krnąbrne dziecko:

– To je­dyny spo­sób, w jaki je­stem go­towa to wziąć, a wró­ble mogą ra­zem ze mną pró­bo­wać, czy działa ko­jąco. Mo­żesz być za­do­wo­lona.

– Do­brze. Po­ślę za­tem po dok­tora Bauma, bo je­stem prze­ko­nana, że bę­dziesz chora. Nic wię­cej nie po­wiem, tylko zro­bię to, co uwa­żam za sto­sowne, bo kiedy masz je­den z tych swo­ich na­pa­dów prze­wrot­no­ści, można do cie­bie mó­wić, jak dziad do ob­razu.

Gdy Prue od­wró­ciła się, Sy­lvia zmarsz­czyła brwi i za­wo­łała za nią:

– Oszczędź so­bie kło­potu, bo je­śli przy­pro­wa­dzisz tu dok­tora Bauma, pój­dzie w ślad za ru­mian­kiem. Co on może wie­dzieć o zdro­wiu, ten gruby Nie­miec, który tylko roz­gląda się za ku­flem piwa i gada o ki­szo­nej ka­pu­ście? Przy­nieś mi praw­dziwe kar­melki, to je zjem, ale ar­sze­nik, rtęć i po­krzyk to nie dla mnie.

– Nie ob­ra­zisz się, je­śli za­py­tam, czy śnia­da­nie po­słać ci na górę, czy też cze­kać, aż po­sta­no­wisz zejść na dół?

Prue wy­glą­dała na nie­na­tu­ral­nie spo­kojną, ale Sy­lvia wie­działa, że sio­stra czuje się zra­niona. Kie­ro­wana jed­nym z tych na­głych po­ry­wów, które nią rzą­dziły, zmie­niła gry­mas w uśmiech i przy­cią­gnąw­szy ją do sie­bie, uca­ło­wała naj­ser­decz­niej, jak umiała.

– Ko­chana sta­ruszko, z cza­sem wszystko bę­dzie do­brze, ale te­raz je­stem zmę­czona i zła, więc po­zwól mi zejść wszyst­kim z drogi i zdrzem­nąć się, że­bym mo­gła obu­dzić się w we­sel­szym na­stroju. Nie trzeba mi ni­czego prócz sa­mot­no­ści, łyka wody i ca­łusa.

Prue od razu się udo­bru­chała, po­krę­ciła się przez parę mi­nut, speł­nia­jąc prośbę sio­stry i wy­szła za­trosz­czyć się o mi­liard róż­nych drob­no­stek, co czy­niło ją szczę­śliwą. Gdy drzwi się za­mknęły, Sy­lvia wy­dała z sie­bie dłu­gie wes­tchnie­nie ulgi i pod­ło­żyw­szy ręce pod głowę, od­pły­nęła w kra­inę snów, gdzie nuda jest zja­wi­skiem nie­zna­nym.

Cały ten długi letni po­ra­nek prze­le­żała w łóżku, to śpiąc, to śniąc na ja­wie, nie­po­mna na ota­cza­jący ją świat, póki brat, scho­dząc na lunch, nie za­grał pod jej drzwiami mar­sza we­sel­nego. Chęć od­wetu za to na­głe zbu­rze­nie pięk­nych zam­ków na lo­dzie roz­bu­dziła Sy­lvię i wy­pra­wiła ją na dół w celu sto­cze­nia po­tyczki z Ma­xem. Za­nim jed­nak zdą­żyła co­kol­wiek po­wie­dzieć, Prue za­częła swój nie­skoń­czony mo­no­log; ta do­bra du­sza miała zwy­czaj mie­szać ak­tu­al­no­ści, plotki, swoje pry­watne zda­nie i sprawy pu­bliczne w po­tocz­nej mik­stu­rze, która by­wała tak samo cięż­ko­strawna dla in­te­lektu, jak i dla po­czu­cia hu­moru jej słu­cha­czy.

– Sy­lvio, od­by­li­śmy uro­czą roz­mowę i Geof­frey go­rąco cię po­zdra­wia. Za­pro­si­łam go na obiad, zjemy o szó­stej, bo wtedy bę­dzie mógł nam to­wa­rzy­szyć oj­ciec. Naj­pierw mu­szę jed­nak sko­czyć do mia­sta, bo jest tu­zin spraw, które wy­ma­gają do­pil­no­wa­nia. Nie mo­żesz przez całe lato no­sić okrą­głego ka­pe­lu­sza i ża­kie­ci­ków nie do kom­pletu. Po­trze­buję też paru rze­czy na ko­la­cję – i za­mie­rzam ku­pić dy­wan. Geof­frey miał w bi­blio­tece taki cudny! Po­tem mu­szę spraw­dzić, czy noga bied­nej pani Beck ma się do­brze, do­wie­dzieć się, czy Freddy Len­nox umarł, i za­mó­wić do domu mo­ski­tiery. Więc nie czy­taj przez całe po­po­łu­dnie, tylko bądź go­towa przy­jąć każ­dego, kto przyj­dzie, gdy­bym się przez przy­pa­dek spóź­niła z po­wro­tem.

Ko­niecz­ność po­zby­cia się kęsa za­wie­szo­nego na wi­delcu spo­wo­do­wała, że Prue za­mil­kła, a Sy­lvia wy­ko­rzy­stała ten mo­ment, by za­dać nie­fra­so­bliwe py­ta­nie z za­mia­rem na­pro­wa­dze­nia brata na ulu­biony te­mat kon­wer­sa­cji:

– I ja­kież wra­że­nia po spo­tka­niu z twoim świę­tym, Max?

– Ta sama sło­neczna du­sza, co za­wsze, choć prze­żył dość, by się po­sta­rzeć i spo­waż­nieć po­nad wiek. Ko­goś ta­kiego wła­śnie po­trzeba w na­szej oko­licy, a zwłasz­cza w na­szym domu, bo cza­sami strasz­nie po­nura z nas kom­pa­nia, a on wy­świad­czy nam wszyst­kim mnó­stwo do­brego.

– A cóż się sta­nie ze mną, kiedy ta po­bożna, pro­za­iczna, do­sko­nała istota bę­dzie na­wie­dzać nasz dom po wiek wie­ków i wy­po­mi­nać mi moje błędy? – za­wo­łała Sy­lvia.

– Nie za­wra­caj so­bie tym głowy; praw­do­po­dob­nie nie zwróci na cie­bie szcze­gól­nej uwagi. A swoją drogą, nie jest rze­czą le­ni­wej, ka­pry­śnej mu­chy drwić z męż­czy­zny, któ­rego nie zna i nie by­łaby w sta­nie do­ce­nić, gdyby znała – od­rzekł Max pod­nio­słym to­nem.

– Jed­nak z wy­glądu święty mi się spodo­bał – stwier­dziła Sy­lvia z miną prze­korną i zło­śliwą, po czym za­brała się do swo­jego lun­chu.

– Jakże to, a niby gdzie go wi­dzia­łaś?! – za­wo­łał brat.

– By­łam tam wczo­raj, żeby zro­bić po­że­gnalną rundkę po tym za­pusz­czo­nym ogro­dzie, za­nim pan domu wróci. Wie­dzia­łam, że się go spo­dzie­wano, ale nie wie­dzia­łam, że naj­pierw za­je­chał tu­taj, a kiedy zo­ba­czy­łam, że drzwi są otwarte, wśli­znę­łam się do środka i po­za­glą­da­łam, gdzie się dało. Masz ra­cję, Prue; to piękny, stary dom.

– Te­raz już wiem, że zro­bi­łaś coś okrop­nie nie­sto­sow­nego, co nie ucho­dzi da­mie. Nie trzy­maj mnie w nie­pew­no­ści, bła­gam.

Zmar­twiona twarz Prue i za­sko­cze­nie Maxa do­dały Sy­lvii na­tchnie­nia; mó­wiła da­lej ze skromną minką, spod któ­rej prze­bi­jała sa­tys­fak­cja:

– Prze­cha­dza­łam się tak dla przy­jem­no­ści, aż do­tar­łam do bi­blio­teki i tam po­szpe­ra­łam, bo było to uro­cze miej­sce, i by­łam taka szczę­śliwa, jak po­tra­fią tylko ci, co ko­chają książki i czują ich od­dzia­ły­wa­nie w ci­szy po­miesz­cze­nia, któ­rego są naj­wspa­nial­szą ozdobą.

– Mam na­dzieję, że Moor przy­szedł i przy­ła­pał cię na go­rą­cym uczynku.

– Nie, to ja wy­szłam i przy­ła­pa­łam go na dzie­cin­nej za­ba­wie. Sie­dzia­łam tam, do­kąd star­czyło mi od­wagi, a po­tem po­ży­czy­łam bar­dzo cie­kawą starą książkę...

– Sy­lvio! Na­prawdę wzię­łaś książkę bez py­ta­nia? – za­wo­łała Prue, spo­glą­da­jąc na sio­strę z ta­kim nie­po­ko­jem, jakby ta ukra­dła łyżki.

– Tak, a dla­czego nie? Mogę ład­nie prze­pro­sić, a to otwo­rzy mi drogę na przy­szłość. Za­mie­rzam szpe­rać w tej bi­blio­tece przez na­stępne pół roku.

– Ale to ta­kie im­per­ty­nenc­kie... ta­kie nie­grzeczne, ta­kie... o mój Boże! A on tak ko­cha książki i dba o nie, jakby były jego dziećmi! Cóż, ja umy­wam ręce i je­stem już go­towa na wszystko!

Maxa na­zbyt roz­ba­wiły wy­czyny Sy­lvii, żeby je kry­ty­ko­wać, więc tylko się ro­ze­śmiał, pod­czas gdy star­sza sio­stra la­men­to­wała, a młod­sza spo­koj­nie mó­wiła da­lej:

– Kiedy ład­nie scho­wa­łam książkę do kie­szeni, Prue, po­szłam do ogrodu. Ale za­nim ze­rwa­łam choć je­den kwia­tek, usły­sza­łam zza ży­wo­płotu, jak śmieje się mała Tilly, a ja­kiś obcy głos do niej mówi. Więc wsko­czy­łam na wa­lec, żeby zo­ba­czyć, kto to, i o mało nie spa­dłam, bo zo­ba­czy­łam męż­czy­znę, który le­żał na tra­wie, a dzieci ogrod­nika sza­lały do­okoła niego. Will grze­bał mu po kie­sze­niach, a Tilly wy­ja­dała tru­skawki z jego ka­pe­lu­sza, od czasu do czasu wci­ska­jąc jedną do ust są­siada, który za każ­dym ra­zem się uśmie­chał, gdy jej mała rączka mu­skała go po twa­rzy. Po­wi­nie­neś zo­ba­czyć ten uro­czy ob­ra­zek, Max.

– A czy on zo­ba­czył rów­nie cie­kawy ob­ra­zek po two­jej stro­nie płotu?

– Nie, nie po­ka­za­łam mu się, tylko tak so­bie my­śla­łam, ja­kie ma przy­ja­zne oczy, słu­cha­łam tej jego mi­łej po­ga­wędki z mal­cami i pa­trzy­łam, jak się do niego tulą, jakby był dziew­czyną, a po­tem Tilly pod­nio­sła głowę i za­wo­łała: „wi­dzę śliwę!”[4]. Ucie­kłam więc, spo­dzie­wa­jąc się, że wszy­scy za mną po­go­nią. Ale nikt się nie po­ja­wił, a za­miast za­słu­żo­nego „ła­pać zło­dzieja”, usły­sza­łam tylko śmiech.

– Gdy­bym miała czas, prze­ko­na­ła­bym cię o nie­sto­sow­no­ści ta­kich dzi­kich wy­czy­nów; po­nie­waż nie mam, mogę tylko bła­gać, abyś ni­gdy wię­cej nie ro­biła cze­goś po­dob­nego w po­sia­dło­ści Geof­freya – po­wie­działa Prue, wsta­jąc, bo wła­śnie za­je­chał po­wóz.

– Z całą pew­no­ścią mogę to obie­cać – od­po­wie­działa Sy­lvia, po­nuro kiw­nąw­szy głową, po czym apa­tycz­nie wy­chy­liła się przez okno, cze­ka­jąc, aż brat i sio­stra od­jadą.

O wy­zna­czo­nej go­dzi­nie Geof­frey Moor wszedł w go­ścin­nie otwarte drzwi do­mo­stwa pana Yule’a; nikt jed­nak nie wy­szedł mu na spo­tka­nie, a w domu pa­no­wała ci­sza, jakby nie za­miesz­ki­wała tam żadna istota ludzka. Od­gadł po­wód tego, bo­wiem parę go­dzin wcze­śniej wi­dział, jak Prue i Max po­dą­żają w stronę mia­sta, i po­wie­dziaw­szy so­bie: „Prom[5] musi mieć opóź­nie­nie”, nie pró­bo­wał ni­komu za­wra­cać głowy, tylko po­szedł wol­nym kro­kiem w stronę sa­lo­nów, roz­glą­da­jąc się po dro­dze. Na­le­żąc do tych, któ­rym rzadko czas się dłuży, ba­wił się od­no­to­wy­wa­niem zmian, ja­kie za­szły w środku pod­czas jego nie­obec­no­ści. Wę­drówka po po­miesz­cze­niach nie trwała długo, gdyż pod­szedł­szy do otwar­tego okna, przy­sta­nął przy nim z miną wy­ra­ża­jącą zdzi­wie­nie i roz­ba­wie­nie.

Przed fran­cu­skim oknem[6] le­żał stos po­du­szek po­ścią­ga­nych z fo­teli i sofy, bar­dzo przy­po­mi­na­jący świeżo opusz­czone pta­sie gniazdo. Zdjęty ze ściany ob­raz w cie­płej ko­lo­ry­styce stał w smu­dze słońca; na ta­bo­re­cie le­żała na wpół opróż­niona taca owo­ców, a obok niej, z czer­woną plamą na ty­tu­ło­wej kar­cie, skra­dziona książka. Na jej wi­dok Moor zmarsz­czył brwi, schwy­cił swoją zbez­czesz­czoną ulu­bie­nicę i scho­wał ją do kie­szeni. Lecz gdy jesz­cze raz rzu­cił okiem na różne oznaki tego, co naj­wy­raź­niej było sa­motną roz­rywką, bar­dzo w jego gu­ście, zła­god­niał, odło­żył książkę i od­su­nąw­szy po­wie­wa­jącą na wie­trze fi­rankę, wyj­rzał do ogrodu, za­in­te­re­so­wany do­bie­ga­ją­cym stam­tąd dźwię­kiem ko­pa­nia.

Nie­opo­dal pra­co­wała ja­kaś dziew­czyna, szczu­płe stwo­rze­nie w krót­kiej płó­cien­nej su­kience, so­lid­nych trze­wi­kach i ka­pe­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem opa­da­ją­cym ni­sko na czoło. De­li­kat­nie po­gwiz­du­jąc, ko­pała za­ma­szy­ście, a gdy do­łek był już od­po­wied­nich roz­mia­rów, wsa­dziła doń krzew, za­sy­pała za­głę­bie­nie i me­to­dycz­nie udep­tała zie­mię wo­kół, po czym za­brała się do oceny po­wo­dze­nia swo­ich sta­rań. Ale coś było nie tak, coś zo­stało prze­oczone, bo na­gle krzew zo­stał z po­wro­tem wy­cią­gnięty, a dziew­czyna, chwy­ciw­szy taczkę, która stała obok, po­pę­dziła z nią gdzieś za róg, poza za­sięg jego wzroku. Mo­ora roz­ba­wiła ta po­ryw­czość; uśmiech­nął się i z za­cie­ka­wie­niem cze­kał na jej po­wrót, po­dej­rze­wa­jąc już, z kim ma do czy­nie­nia. Po chwili po­ja­wiła się na ścieżce; szła ze spusz­czoną głową, rów­nym kro­kiem, pcha­jąc taczkę pełną żyź­niej­szej ziemi, zwień­czoną ko­newką. Nie za­trzy­maw­szy się, by ode­tchnąć, znów za­brała się do pracy, po­więk­szyła wy­kop, na­rzu­ciła weń ila­stej ziemi, pod­lała wodą, po­now­nie wsa­dziła krzew, a kiedy już zie­mia zo­stała udep­tana i przy­kle­pana, od­tań­czyła wo­kół trium­falny pląs, po czym zdjęła ka­pe­lusz i za­częła nim wa­chlo­wać roz­grzaną twarz. Ta czyn­ność spo­wo­do­wała, że ob­ser­wa­tor aż pod­sko­czył i spoj­rzał po­now­nie, roz­po­zna­jąc ener­giczną ro­bot­nicę; po­my­ślał z uśmie­chem: „Cóż to za zmienne stwo­rze­nie! Po­ta­jem­nie na­wie­dza czyjś dom i pod­krada książki; pół dnia drze­mie, dru­gie pół ciężko pra­cuje. Cie­kawe, co bę­dzie da­lej?”.

Przy­trzy­mu­jąc fi­rankę po­mię­dzy oknem a sobą, Moor zer­kał przez pół­prze­zro­czy­stą prze­słonę, czer­piąc z tej scenki wiel­kie za­do­wo­le­nie.

Sy­lvia wa­chlo­wała się i od­po­czy­wała przez kilka mi­nut, po czym po­częła krą­żyć mię­dzy kwia­tami to w tę, to w ową stronę, czę­sto przy­sta­jąc, by ode­rwać uschły liść, strzep­nąć ja­kie­goś szko­dli­wego owada lub po­móc ja­kiejś ro­ślince prze­bić się do świa­tła; po­ru­szała się wśród nich, jakby do nich na­le­żała i była świa­doma ich słod­kich pra­gnień. O ile wcze­śniej wy­da­wała się krzepka i silna ni­czym chło­pak, o tyle te­raz miała dło­nie czułe jak ko­bieta i pod­śpie­wy­wała pod no­sem coś, co brzmiało jak brzę­cze­nie za­do­wo­lo­nej psz­czoły.

„Oso­bliwe dziecko!”, po­my­ślał Moor, pa­trząc na od­bla­ski słońca w jej nie­na­kry­tych ka­pe­lu­szem wło­sach i wsłu­chu­jąc się w roz­brzmie­wa­jące wo­kół niej pół­tony. „Mam ogromną ochotę wyjść i zo­ba­czyć, jak mnie przy­wita. Są­dzę, że nie tak, jak każda inna panna”.

Ale za­nim zdą­żył zre­ali­zo­wać swój po­mysł, w alejce roz­legł się tur­kot kół po­wozu; Sy­lvia przy­sta­nęła na chwilę z pod­nie­sioną głową ni­czym za­sko­czona ła­nia, od­wró­ciła się i znik­nęła, upusz­cza­jąc w biegu ze­brane kwiaty.

Za­raz też zja­wił się w po­śpie­chu pan Yule w to­wa­rzy­stwie syna i córki; po po­wi­ta­niach, wy­ja­śnie­niach i prze­pro­si­nach w domu za­pa­no­wało miłe po­ru­sze­nie. Po scho­dach nio­sły się od­głosy kro­ków, zmie­rza­ją­cych to w górę, to w dół, po­koje roz­brzmie­wały echem roz­mów, z dołu uno­siły się ape­tyczne za­pa­chy, a drzwi ko­ły­sały się na wie­trze, jakby wła­śnie pry­sło za­klę­cie i na dźwięk jed­nego słowa obu­dził się pa­łac śpią­cej kró­lewny.

Prue po­spiesz­nie się prze­brała, po czym wzięła się do uprzy­krza­nia ży­cia ku­charce, która i tak zwi­jała się jak w ukro­pie, zaś Max i oj­ciec za­jęli się go­ściem. W chwili gdy za­po­wie­dziano, że obiad jest go­towy, we­szła Sy­lvia, tak ci­cha i opa­no­wana, jakby taczki ist­niały tylko w baj­kach, a o lnia­nych stro­jach w ogóle w tym domu nie sły­szano. Moor zo­stał po­wi­tany spo­koj­nym uści­skiem dłoni, po­waż­nym po­zdro­wie­niem i spoj­rze­niem, które zda­wało się mó­wić: „Po­cze­kaj so­bie tro­chę, nie za­przy­jaź­niam się na słowo ho­noru”.

On przy­glą­dał się jej z nie­zwy­kłym jak na niego za­in­te­re­so­wa­niem, bo pa­mię­tał to dziwne dziecko, które ostatni raz wi­dział przed pię­ciu laty, o wiele le­piej, niż ona jego. Wciąż jesz­cze była dziec­kiem, wy­glą­da­ją­cym w naj­lep­szym ra­zie na lat pięt­na­ście, choć li­czyła dwa lata wię­cej. Miała szczu­płą, a za­ra­zem pięk­nie ufor­mo­waną Sy­lvetkę – na co wska­zy­wały drobne dło­nie i za­rysy ra­mion pod bla­do­fioł­kową su­kienką, za­równo nie­zwy­kle pro­stą, jak i twa­rzową – i ob­li­cze pełne sprzecz­no­ści: mło­dzień­cze, dziew­częce i in­te­li­gentne, a jed­no­cze­śnie na­zna­czone me­lan­cho­lią cha­rak­teru na­zbyt zło­żo­nego, by czy­nić ży­cie szczę­śli­wym. Jej usta były słod­kie i czułe, czoło miało w so­bie coś trud­nego do opi­sa­nia, w czym kryła się su­ge­stia ge­niu­szu, a w spo­so­bie trzy­ma­nia zgrab­nej główki z fa­lu­ją­cymi zło­tymi wło­sami ze­bra­nymi w fioł­kową siatkę, spod któ­rej wy­my­kały się po­je­dyn­cze ko­smyki, po­wie­wa­jące po bo­kach czoła lub opa­da­jące na kark, wi­dać było sporo dumy. Lecz oczy były na prze­mian pod­eks­cy­to­wane, nie­obecne lub smutne; od czasu do czasu spo­glą­dały w górę, a wtedy wi­dać było, ja­kie są ciemne i lśniące. Była to twarz nie­zmier­nie wy­ra­zi­sta, jed­nak nie piękna: bra­ko­wało jej har­mo­nii, bo te prze­pa­ści­ste oczy na ja­snym tle za­kłó­cały wi­dok, tak jak fał­szywy ton drażni ucho, i na­wet, gdy się śmiały, cień czar­nych rzęs zda­wał się wy­peł­niać je mro­kiem, który ni­gdy do końca nie zni­kał. Także i głos, za­miast być dziew­czę­cym so­pra­nem, był pełny i ni­ski jak u doj­rza­łej ko­biety, tylko od czasu do czasu po­dzwa­nia­jąc sre­brzy­ście, jakby na­gle ode­zwała się inna, nie­fra­so­bliwa istota.

Przez cały obiad, choć sie­działa ci­cho jak do­brze wy­cho­wane dziecko, pa­trzyła i słu­chała z miną pełną prze­ni­kli­wej in­te­li­gen­cji, ja­kiej u dzieci się nie wi­duje, a cza­sami uśmie­chała się do sie­bie, jakby wi­działa czy sły­szała coś, co ją za­cie­ka­wiło i spra­wiło jej przy­jem­ność. Kiedy wstali od stołu, po­szła za Prue po scho­dach, zu­peł­nie za­po­mi­na­jąc o ba­ła­ga­nie, jaki po­zo­sta­wiła w sa­lo­nie. Pa­no­wie ob­jęli go w po­sia­da­nie, nim któ­ra­kol­wiek z sióstr wró­ciła; iry­ta­cja Maxa zna­la­zła uj­ście w fi­li­pice prze­ciwko wszel­kim dzi­wac­twom w ogóle, a tym Sy­lvii w szcze­gól­no­ści, za to jego oj­ciec i przy­ja­ciel roz­sie­dli się w po­zba­wio­nych po­du­szek fo­te­lach i uznali tę sce­ne­rię za za­bawną no­wość. Prue po­ja­wiła się w środku tej za­bawy, a po­nie­waż zdą­żyła już od­kryć na gó­rze inne prze­wi­nie­nia sio­stry, stra­ciła cier­pli­wość, nie znaj­du­jąc żad­nego ha­mulca przed wy­le­wa­niem ża­lów w obec­no­ści tak sta­rego przy­ja­ciela jak Moor.

– Oj­cze, coś trzeba z tym dziec­kiem zro­bić, bo ja już zu­peł­nie nie po­tra­fię nad nią za­pa­no­wać. Je­śli pró­buję zmu­sić ją do na­uki, za­miast ćwi­czeń pi­sze wier­szy­dła, za­miast po­rząd­nie szki­co­wać, ry­suje ka­ry­ka­tury, a na­uczy­ciela mu­zyki wpro­wa­dza w kon­ster­na­cję, za­da­jąc mu ta­kie py­ta­nia na te­mat Beetho­vena i Men­dels­sohna, jakby byli jego oso­bi­stymi przy­ja­ciółmi. Kiedy ją pro­szę, żeby się tro­chę po­ru­szała, ga­lo­puje jak ja­kaś ama­zonka po ca­łej wy­spie, grze­bie się w ziemi w ogro­dzie, jakby tym za­ra­biała na ży­cie, albo wio­słuje po za­toce bez opa­mię­ta­nia, że aż się boję, żeby przy­pływ nie po­rwał jej do mo­rza. Przez ten brak umiaru cho­ruje, a kiedy jej daję wła­ściwe le­kar­stwa, wy­rzuca je przez okno i grozi, że w ślad za nimi wy­śle tego za­cnego dok­tora Bauma. Ale prze­cież trzeba jej dać coś, co ją do­pro­wa­dzi do po­rządku, bo albo ją ja­kaś nie­na­tu­ralna we­rwa roz­nosi, albo wpada w taką me­lan­cho­lię, że serce się kraje.

– Cóż więc zro­bi­łaś z tą czarną owieczką z mo­jego stada – nie wy­gna­łaś jej, mam na­dzieję? – od­rzekł spo­koj­nie pan Yule, lek­ce­wa­żąc te wszyst­kie skargi.

– Jest w ogro­dzie i jak są­dzę, zaj­muje się tymi swo­imi nie­przy­jem­nymi zwie­rza­kami. Je­śli pój­dzie­cie tam so­bie za­pa­lić, pro­szę, Max, przy­ślij ją tu­taj, jest mi po­trzebna.

Jako że pan Yule naj­wy­raź­niej tę­sk­nił za swoją po­obied­nią drzemką, Max zaś za cy­ga­rem, Moor udał się wraz z przy­ja­cie­lem do ogrodu, te­raz upięk­szo­nego słab­nącą po­światą za­cho­dzą­cego słońca.

– Mu­sisz wie­dzieć, że ta moja oso­bliwa młod­sza sio­stra trzyma się kur­czowo nie­któ­rych swo­ich dzie­cin­nych prze­ko­nań i roz­ry­wek po­mimo ka­zań Prue i mo­ich drwin – za­czął Max, orzeź­wiw­szy się pa­roma hau­stami dymu. – Aż kipi mi­ło­ścią i do­brą wolą, ale bę­dąc zbyt nie­śmiałą lub zbyt dumną, by za­ofia­ro­wać je swoim bliź­nim, roz­daje je w po­ry­wach naj­wdzięcz­niej­szej fi­lan­tro­pii in­nym po­trze­bu­ją­cym miesz­kań­com ziemi, po­wie­trza i wody. Jej pod­opieczni nie są ani piękni, ani bar­dzo in­te­re­su­jący, ani też nie jest nimi sen­ty­men­tal­nie za­uro­czona – ale im brzyd­sze i bar­dziej opusz­czone stwo­rze­nie, tym bar­dziej jest mu od­dana. Po­patrz tylko na nią; więk­szość mło­dych dam wpa­dłaby w hi­ste­rię na wi­dok któ­re­go­kol­wiek z jej zwie­rzą­tek.

Moor po­pa­trzył i spodo­bał mu się ten wi­dok, choć u stóp Sy­lvii sie­działa krą­gła ro­pu­cha, po jej rę­ka­wie su­nęła tłu­sta gą­sie­nica, ślepy ptak ćwier­kał na jej ra­mie­niu, psz­czoły brzę­czały nie­szko­dli­wie wo­kół głowy, jakby omył­kowo wzięły ją za kwiat, a w dłoni wy­da­wała ostat­nie tchnie­nie swego krót­kiego ży­cia mała po­lna myszka. Każda dziew­czyna o czu­łym sercu mo­gła stać tak oto­czona bez­bron­nymi isto­tami, które za­skar­biły so­bie jej współ­czu­cie, ale nie­wiele pa­trzy­łoby na nie z ta­kim wy­ra­zem twa­rzy jak Sy­lvia. Jej Sy­lvetka, po­stawa i to za­ję­cie były w swej nie­win­nej nie­świa­do­mo­ści tak dzie­cinne, że jesz­cze bar­dziej rzu­cał się w oczy kon­trast mię­dzy nimi a słod­kim za­my­śle­niem, czy­nią­cym jej twarz wy­jąt­kowo atrak­cyjną, pełną uroku świ­ta­ją­cej ko­bie­co­ści. Za­nim Max zdą­żył wy­pu­ścić dym, Moor ode­zwał się:

– O ileż to lep­sze od bu­du­aru peł­nego ka­na­po­wych pie­sków, włócz­ko­wych ro­bó­tek i po­wie­ści, panno Sy­lvio! Ale chciał­bym za­py­tać, czy nie od­czuwa pani od­razy do nie­któ­rych swo­ich pa­cjen­tów? A może pani po­czu­cie mi­ło­sier­dzia jest na tyle silne, że ich wszyst­kich upięk­sza?

– Nie lu­bię wielu lu­dzi, ale nie­wiele zwie­rząt, bo jak­kol­wiek brzyd­kie by były, jest mi ich żal, a kogo mi żal, tego z pew­no­ścią po­ko­cham. Może to głu­pie, ale my­ślę, że do­brze mi to robi, a  do­póki nie będę na tyle mą­dra, by po­móc swoim bliź­nim, pró­buję speł­nić swój obo­wią­zek wo­bec tych po­kor­niej­szych cier­pią­cych i stwier­dzam, że są za­równo wdzięczni, jak i uczu­ciowi.

W jej ge­stach, gdy do­ty­kała stwo­rzonka trzy­ma­nego w dłoni nie­mal z taką czu­ło­ścią, jak gdyby było dziec­kiem, było coś urze­ka­ją­cego. Uka­zało to go­ściowi ko­lejną twarz tej po­staci o wielu ob­li­czach i pod­czas gdy Sy­lvia na jego prośbę po­częła mu opo­wia­dać o swo­ich zwie­rzę­tach, czer­pał ra­dość z pięk­niej­szej opo­wie­ści, którą każda na­iwna du­sza wy­pi­suje na twa­rzy swego po­sia­da­cza, by wprawne oko mo­gło ją od­czy­tać i po­ko­chać. Gdy skoń­czyła, mała myszka le­żała w jej de­li­kat­nej dłoni szara i nie­ru­choma; i choć obaj mło­dzi męż­czyźni uśmiech­nęli się do sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo, znów po­czuli się jak chłopcy, po­ma­ga­jąc dziew­czy­nie usy­pać grób wśród brat­ków i przy­zna­jąc, że li­tość jest piękna, choć Sy­lvia za­de­mon­stro­wała im ją w tak pro­stej for­mie.

Po­tem Max prze­ka­zał jej wia­do­mość od Prue, po­szła więc wy­słu­chać ka­za­nia, z po­zoru po­tul­nie, lecz z umy­słem tak da­lece nie­obec­nym, że mą­dre słowa prze­la­ty­wały koło niej ni­czym wiatr.

Kiedy zbu­dził się oj­ciec, po­wie­działa:

– A te­raz chodźmy na wie­czorny spa­cer. Max prze­trzyma pana Mo­ora w pra­cowni, a Prue przy­go­tuje ko­lejną ad­hor­ta­cję – i wziąw­szy go pod ra­mię, wy­szła z nim na ob­szerny plac, ota­cza­jący całe do­mo­stwo. – Czy oj­czu­lek wy­świad­czy mi małą przy­sługę?

– Tylko po to żyje, ko­cha­nie.

– Ma za­tem bar­dzo udane ży­cie – po­wie­działa, kła­dąc na jego ra­mie­niu drugą dłoń. Pan Yule po­krę­cił głową z wes­tchnie­niem peł­nym żalu, lecz za­py­tał ła­god­nie:

– Co mam zro­bić dla mo­jej có­reńki?

– Za­bro­nić Ma­xowi knuć tę in­trygę, którą mi grozi. Po­wiada, że ścią­gnie do domu każ­dego dżen­tel­mena, któ­rego zna (a jest ich do­prawdy wielu), i stwo­rzy tak miłą at­mos­ferę, by stale przy­cho­dzili, po­nie­waż upiera się, że po­trze­buję roz­rywki, a nic mnie tak nie roz­bawi, jak za­lot­nik czy dwóch. Pro­szę, niech oj­czu­lek mu po­wie, żeby tego nie ro­bił, bo nie chcę jesz­cze żad­nych za­lot­ni­ków.

– Cze­muż to? – za­py­tał oj­ciec, bar­dzo roz­ba­wiony tymi wie­czor­nymi zwie­rze­niami.

– Boję się. Mi­łość jest tak okrutna dla nie­któ­rych lu­dzi, mam wra­że­nie, że i dla mnie taką bę­dzie, bo za­wsze po­pa­dam w skraj­no­ści i cią­gle błą­dzę, choć pró­buję iść wła­ściwą drogą. Mi­łość osza­ła­mia naj­mą­drzej­szych, a mnie by uczy­niła cał­kiem ślepą lub sza­loną, dla­tego wolę nie mieć z nią nic wspól­nego jesz­cze przez długi, długi czas.

– Za­tem za­bro­nimy Ma­xowi przy­pro­wa­dzić choćby jedną sztukę tego ga­tunku. O wiele bar­dziej wolę, że­byś zo­stała taka, jaka je­steś. A jed­nak mo­żesz być szczę­śliw­sza, po­stę­pu­jąc tak, jak inni; spró­buj, ko­cha­nie, je­śli ze­chcesz.

– Ale ja nie po­tra­fię ro­bić tak jak inni. Pró­bo­wa­łam i po­nio­słam klę­skę. Kiedy ze­szłej zimy Prue zmu­siła mnie do by­wa­nia w to­wa­rzy­stwie, choć za­pewne lu­dzie mieli mnie za głu­pie stwo­rze­nie, kry­jące się po ką­tach, ba­wi­łam się na swój spo­sób i do­ko­ny­wa­łam od­kryć, które po­tem oka­zały się bar­dzo przy­datne. Wiem, że je­stem ka­pry­śna i trudno mnie za­do­wo­lić, i nie mam wąt­pli­wo­ści, że wina tkwi we mnie, ale pra­wie każ­dym, kogo spo­tka­łam, by­łam roz­cza­ro­wana, cho­ciaż tra­fi­łam na lu­dzi, któ­rych Prue na­zywa „naj­lep­szym to­wa­rzy­stwem”. Dziew­częta wy­da­wały się skro­jone we­dle tego sa­mego sza­blonu; wszyst­kie mó­wiły, ro­biły i my­ślały mniej wię­cej to samo, i tak samo się ubie­rały, a po­znać jedną było wła­ści­wie tak, jakby się po­znało tu­zin. Je­dyną, na któ­rej mi bar­dziej za­le­żało, była Jes­sie Hope, a ona jest taka ładna, jakby zo­stała stwo­rzona do tego, by być po­dzi­wianą i ko­chaną.

– A jacy wy­dali ci się mło­dzi dżen­tel­meni, Sy­lvio?

– Jesz­cze gorsi, bo choć we wła­snym gro­nie roz­pra­wiali cał­kiem żywo, ni­gdy nie uznali, że warto nas za­in­te­re­so­wać roz­mową inną niż taką, jak ten szam­pan i lody, które nam przy­no­sili – mu­su­jące, słod­kie i nic nie­zna­czące. Pra­wie wszy­scy za­dzie­rali nosa, jak to zwy­kle przed ko­bie­tami, ob­no­sząc się przed nami z miną, która mówi tak wy­raź­nie, jak słowa: „Mogę się do pani ode­zwać, ale wcale nie mu­szę”. To bar­dzo iry­tu­jące dla ko­goś, komu na nich nie za­leży bar­dziej niż na sta­dzie pa­si­ko­ni­ków i czę­sto mia­łam wielką ochotę wy­bić im z głowy to za­ro­zu­mial­stwo, po­wta­rza­jąc, co na­prawdę my­ślą o nich sym­pa­tyczne młode damy, które wy­glą­dają, jakby cze­kały, by po­wie­dzieć po­kor­nie: „Tak, dzię­kuję”.

– Nie eks­cy­tuj się, ko­cha­nie; to wszystko jest bar­dzo ża­ło­sne i śmieszne, ale mu­simy się temu pod­da­wać, do­póki świat nie na­uczy się cze­goś lep­szego. Wśród tych „pa­si­ko­ni­ków” tra­fiają się czę­sto zna­ko­mici mło­dzi lu­dzie i gdy­byś jed­nak po­sta­rała się ro­zej­rzeć, pew­nie byś zna­la­zła ja­kie­goś mi­łego przy­ja­ciela – po­wie­dział pan Yule, skła­nia­jąc się nieco ku po­glą­dowi syna na tę sprawę.

– Ależ nie, na­wet tego nie mogę zro­bić, żeby mnie nie wy­śmiano, bo gdy tylko wy­po­wiem słowo „przy­jaźń”, lu­dzie mą­drze ki­wają gło­wami i ro­bią minę, jakby mieli za­miar po­wie­dzieć: „Och, tak, każdy wie, na czym to po­lega”. Chcia­ła­bym mieć przy­ja­ciela, oj­czulku. Ko­goś spoza domu, bo byłby no­wo­ścią; męż­czy­znę, nie­ważne, sta­rego czy mło­dego, bo tylko męż­czyźni cho­dzą, gdzie im się po­doba, mają wła­sne spoj­rze­nie na różne sprawy i wię­cej do po­wie­dze­nia, je­śli ze­chcą. Chcia­ła­bym ko­goś pro­stego, mą­drego i za­baw­nego, i my­ślę, że by­ła­bym dla niego bar­dzo wdzięczną przy­ja­ciółką, je­śli tylko byłby tak miły, żeby mnie po­lu­bić.

– Ja też tak my­ślę, Sy­lvio, i może, je­śli spró­bu­jesz być taka jak inni, znaj­dziesz przy­ja­ciół tak samo jak oni, a dzięki temu bę­dziesz szczę­śliwa.

– Nie umiem być taka jak inni, a ich przy­jaź­nie by mnie nie za­do­wo­liły. Nie sta­ram się być dziwna, pra­gnę być spo­kojna i za­do­wo­lona, ale nie umiem, a kiedy ro­bię to, co Prue na­zywa dzi­kimi wy­czy­nami, to nie z bez­myśl­no­ści ani z próż­niac­twa, ale dla­tego, że pró­buję być do­bra i szczę­śliwa. Stare me­tody za­wo­dzą, więc pró­buję no­wych w na­dziei, że się uda; ale nic z tego, a ja wciąż szu­kam szczę­ścia i tę­sk­nię za nim, i wciąż nie mogę go zna­leźć, aż cza­sami my­ślę, że je­stem jed­nym wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem.

– A może mi­łość da ci szczę­ście, skar­bie?

– Oba­wiam się, że nie, ale nie­za­leż­nie od tego, co by się działo, ja nie będę się uga­niała za za­lot­ni­kami, tak jak robi to po­łowa mo­ich ró­wie­śni­czek. Kiedy zjawi się ten praw­dziwy, od razu go roz­po­znam, po­ko­cham i przy­lgnę do niego na za­wsze, bez względu na wszystko. Tym­cza­sem chcę mieć przy­ja­ciela i znajdę go, je­śli zdo­łam. Czy oj­czu­lek nie wie­rzy, że mię­dzy męż­czy­zną i ko­bietą może ist­nieć praw­dziwa i pro­sta przy­jaźń, bez wpa­da­nia w to wieczne mo­rze mi­ło­ści?

Pan Yule pod osłoną ciem­no­ści za­śmiał się bez­gło­śnie, ale zdo­łał się wziąć w garść na tyle, by od­po­wie­dzieć z całą po­wagą:

– Tak, wśród naj­pięk­niej­szych i naj­słyn­niej­szych przy­jaźni były i ta­kie, więc nie wi­dzę po­wodu, dla któ­rego nie mia­łoby ich być wię­cej. Ro­zej­rzyj się, Sy­lvio, zrób coś, co cię uszczę­śliwi; a czy znaj­dziesz przy­ja­ciela, czy uko­cha­nego, pa­mię­taj, że za­wsze jest przy to­bie twój stary pap­cio, który w każ­dej z tych sy­tu­acji z ra­do­ścią zrobi dla cie­bie wszystko, co zdoła.

Dłoń Sy­lvii prze­su­nęła się po ra­mie­niu ojca, a w jej gło­sie za­brzmiała cór­czyna czu­łość:

– Jesz­cze długo nie po­ko­cham ni­kogo prócz mo­jego „sta­rego pap­cia”. Ale będę się roz­glą­dała, i je­śli do­pi­sze mi szczę­ście, by zna­leźć ko­goś ta­kiego, jak bym chciała, i dość do­broci, by go za­trzy­mać przy so­bie, będę ogrom­nie uszczę­śli­wiona, bo na­prawdę, oj­czulku, po­trzeba mi przy­ja­ciela.

W tym mo­men­cie Max za­wo­łał sio­strę, pro­sząc, aby im za­śpie­wała, któ­rej to prośby nie speł­ni­łaby, gdyby nie obie­cała Prue, że bę­dzie za­cho­wy­wała się naj­le­piej, jak umie, aby od­po­ku­to­wać za wcze­śniej­sze psoty. Wszedł­szy do sa­lonu, usia­dła i spra­wiła Mo­orowi ko­lejną nie­spo­dziankę, do­by­wa­jąc ze smu­kłej piersi głos, któ­rego siła i pa­tos uczy­niły z pro­stej bal­lady tra­giczną pieśń.

– Czemu wy­bra­łaś coś tak płacz­li­wego, ca­łego o mi­ło­ści, roz­pa­czy i śmierci? Serce się kraje, gdy się tego słu­cha – po­wie­działa Prue, prze­ry­wa­jąc pod­su­mo­wy­wa­nie w my­śli swo­ich po­ran­nych za­ku­pów.

– Przy­szło mi aku­rat do głowy, więc za­śpie­wa­łam. Te­raz spró­buję cze­goś in­nego, bo czuję się w obo­wiązku spra­wić ci przy­jem­ność, je­śli tylko będę mo­gła. – Tym ra­zem wy­bu­chła me­lo­dia tak lekka i ra­do­sna, jakby skow­ro­nek po­my­lił świa­tło księ­życa ze świ­tem i wzbił się ku niebu ze śpie­wem. I pio­senka, i głos były tak bez­tro­skie i piękne, że wy­zwa­lały u słu­cha­cza wes­tchnie­nie przy­jem­no­ści, po­czu­cie głę­bo­kiego za­chwytu, a śpie­waczce nada­wały nie­ocze­ki­wa­nego uroku. Skoń­czyw­szy, Sy­lvia od­wró­ciła się, a wi­dząc za­do­wo­le­nie go­ścia, nie po­zwo­liła mu go wy­po­wie­dzieć, uprze­dza­jąc go na swój szczery spo­sób:

– Pro­szę się nie przej­mo­wać kom­ple­men­tami. Wiem, że mam do­bry głos, więc może pan po­dzię­ko­wać na­tu­rze; za to, że zo­stał do­brze wy­szko­lony, pro­szę chwa­lić Herr Pe­dal­sturma, a to, że w ogóle pan go usły­szał, za­wdzię­cza pan mo­jemu pra­gnie­niu od­po­ku­to­wa­nia za pewne wczo­raj­sze i dzi­siej­sze prze­wi­nie­nia, bo poza tym rzadko śpie­wam przy ob­cych.

– Pro­szę mi więc po­zwo­lić zło­żyć ser­deczne po­dzię­ko­wa­nia Na­tu­rze, Pe­dal­stur­mowi i Po­ku­cie, a także wy­ra­zić na­dzieję, że z cza­sem będę po­strze­gany nie jako obcy, lecz jako są­siad i przy­ja­ciel.

Ja­kieś sub­telne pod­kre­śle­nie ostat­niego słowa przy­jem­nie za­dźwię­czało w uszach dziew­czyny, zda­jąc się od­po­wia­dać na jej nie­wy­po­wie­dzianą tę­sk­notę. Pod­nio­sła głowę, spo­glą­da­jąc na niego ba­daw­czo; wy­dało się jej, że zna­la­zła „w ob­li­czu jego za­pew­nie­nie”[7], a wtedy uśmiech po­ja­wił się na jej twa­rzy, po­dała mu rękę, jakby usłu­chaw­szy na­głego im­pulsu, i po­wie­działa na poły do niego, na poły do sie­bie:

– My­ślę, że już zna­la­złam przy­ja­ciela.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Ralph Waldo Emer­son, Do­świad­cze­nie, w: Eseje. Część II, w prze­kła­dzie wła­snym [ten i dal­sze przy­pisy, je­śli nie za­zna­czono ina­czej, po­cho­dzą od tłu­maczki].
[2] Ist­nie­nie ta­kiego na­zwi­ska jest ra­czej mało praw­do­po­dobne, więc jest to pew­nie prze­zwi­sko, ja­kie mło­dzi Yule’owie nadali na­uczy­cie­lowi mu­zyki, naj­wy­raź­niej ce­chu­ją­cemu się dy­na­micz­nym sty­lem gry (niem. Pe­dal – pe­dał, Sturm – bu­rza, na­tar­cie).
[3] Pre­pa­raty zio­łowe i ho­me­opa­tyczne spo­rzą­dzano w for­mie gra­nu­lek czy pa­sty­lek w cu­kro­wych otocz­kach.
[4] W ory­gi­nale Tilly prze­kręca imię Sy­lvia na si­lver (sre­bro).
[5] Bo­ston leży nad za­toką Mas­sa­chu­sets, a jego te­ren obej­muje też kilka wysp; aż do po­cząt­ków XIX wieku, aby prze­miesz­czać się mię­dzy nie­któ­rymi dziel­ni­cami, miesz­kańcy mu­sieli ko­rzy­stać z trans­portu wod­nego.
[6] Okno się­ga­jące do pod­łogi.
[7] Oryg. as­su­rance gi­ven by lo­oks – cy­tat z wier­sza przy­pi­sy­wa­nego wg róż­nych źró­deł jed­nemu z trzech szes­na­sto­wiecz­nych po­etów bry­tyj­skich: Ed­mun­dowi Spen­se­rowi, Mat­thew Roy­do­nowi lub Phi­li­powi Sid­ney­owi.
Ty­tuł ory­gi­nału: Mo­ods
Co­py­ri­ght © 2025, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-102-7
Pro­jekt okładki, wy­bór ilu­stra­cji oraz skład książki:Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Opra­co­wa­nie: MG, Do­rota Ring
Au­tor ilu­stra­cji ze stron 6, 175, 183, 212, 359, 384: John An­drew Son.Po­zo­stałe ilu­stra­cje: Adobe Stock
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl