Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielka miłość, artystyczny świat i portret wybitnego reżysera
Opowieść żony Janusza Kuby Morgensterna
Och, jak bym chciała wrócić do tamtych lat. Wiele bym dała, żeby tylko móc przeżyć to wszystko od początku… (fragment książki)
Zaczęło się jak w kinie. Ona — studentka Akademii Sztuk Pięknych; On — początkujący filmowiec. Janusz Kuba Morgenstern po raz pierwszy zobaczył ją przez okno tramwaju. Krystyna dostrzegła go nieco później, gdy jako asystent reżysera, w poszukiwaniu pięknej nieznajomej, trafił do ASP. Scena niemalże jak w Romeo i Julii — Ona stoi na schodach, On (oniemiały) obserwuje ją z dołu; powoli zbliżają się do siebie. Ale to nie PRL-owska wersja dramatu wszech czasów: zamiast tragedii — przeszło pięćdziesiąt lat wspólnego, pasjonującego życia.
Zwykle Krystyna Cierniak-Morgenstern stała na drugim planie. Dla męża zrezygnowała z kariery — tkania artystycznych gobelinów i aktorskich epizodów w międzynarodowych produkcjach filmowych.
Była obok niego gdy debiutował filmem Do widzenia, do jutra, razem z nim dzieliła radość z sukcesów Stawki większej niż życie, Polskich dróg, Jowity, Żółtego szalika czy Mniejszego zła. To jej podziękował, gdy odbierał Platynowe Lwy za całokształt twórczości.
Nasz film. Sceny z życia z Kubą to piękna opowieść o przemijaniu, miłości i życiowej pasji, w której głos zabiera również sam Morgenstern. Pełen anegdot i fotografii barwny portret artystycznego środowiska oraz kulturalnego pokolenia mistrzów, ze Zbigniewem Cybulskim, Romanem Polańskim, Tadeuszem Konwickim, Gustawem Holoubkiem i Stanisławem Dygatem na czele. Jednak nade wszystko – to intymna opowieść muzy o jej artyście.
Kiedyś, jak już był chory, bardzo słaby, powiedział, że strasznie się martwi o mnie, jak go nie będzie. „Dlatego musisz być zawsze — odpowiedziałam mu wtedy. — Bo jak nie będzie ciebie, to kto się będzie mną opiekował?!”. A on na to: „Ja”. I mam wrażenie, że rzeczywiście tak jest. Że on się mną opiekuje. (fragment książki)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 191
Z Kubą na pierwszym pokazie jego filmu Jutro premiera, 1962.
POZNALIŚMY się jesienią 1959 roku. Kuba miał trzydzieści siedem lat.
Wspominał, że gdy zobaczył mnie po raz pierwszy, byłam w czarnej chustce na głowie. Wtedy to było bardzo modne. Szczególnie na ASP. Siedziałam w tramwaju, a on stał na przystanku i jak przejeżdżał mój tramwaj, zobaczył dziewczynę w oknie. I wtedy powiedział, o, to jest ta. Muszę ją odnaleźć. Ja oczywiście o tym nie wiedziałam, bo go nie zauważyłam. Potem wychodziłam z Akademii Sztuk Pięknych, a on jechał autobusem i z okna autobusu znów mnie zobaczył. W tej samej chustce. Poznał mnie. No to się bardzo ucieszył; wtedy był asystentem reżysera, a wszyscy oni przychodzili przecież do akademii wybierać do ról dziewczyny. I pomyślał sobie mój przyszły narzeczony, że usiądzie sobie właśnie tam na ławce... i akurat spotkał Rosława Szaybo, który jest teraz bardzo ważnym grafikiem, w Londynie i Warszawie, a Kuba zapytał: „Słuchaj, czy tu jest taka dziewczyna, która chodzi w czarnej chustce?”. „Oj, tu prawie wszystkie tak chodzą, ale zobaczę”. Od Eibischa sprowadził na dół, po kolei, wszystkie studentki, a ja jeszcze nie wiedziałam o tym, gdzieś się zabałaganiłam, zeszłam na końcu, strasznie ubazgrana farbami, w takim fartuchu. I to właśnie wtedy ja jako Julia schodziłam po schodach, a on jako Romeo siedział na dole i nie mówiąc sobie nic, wiedzieliśmy, że to jesteśmy my. I wówczas mój przyszły małżonek umówił się z wszystkimi moimi koleżankami z pracowni, mniej więcej co dwie godziny z każdą. Taki był sprytny, a one się strasznie szykowały na te randki... Ja byłam umówiona na ósmą wieczorem, czyli na najatrakcyjniejszą godzinę. Miałam więc najlepszą sytuację.
Kuba w Petersburgu, podczas kręcenia Damy pikowej, początek lat siedemdziesiątych XX w.
To rozzłościło moje koleżanki, bo w końcu nie były brzydsze, a może uważały, że jednak ładniejsze, i dlaczego akurat ja byłam wyróżniona. Kuba poddał się ich umizgom z całą przyjemnością, a może już mi chciał pokazać, choć ledwo mnie znał, jakie ma powodzenie? Ostatecznie do roli wybrał mnie.
Podczas paru dni na planie stale były do mnie jakieś telefony, co chwila musiałam biec do recepcji. Przychodzili też do mnie różni koledzy. Widziałam, że asystent reżysera, czyli Kuba, jest na mnie z tego powodu lekko wściekły, ale znowu zaprosił mnie na kolację. Oczywiście czegoś zapomniał, więc poszliśmy po to coś do jego domu... nie umiałabym wtedy jeszcze tego wyreżyserować, byłam kompletnie zielona... No, ale jak znaleźliśmy się w domu, okazało się, że było nam tam bardzo dobrze.
Taką mnie Kuba zobaczył po raz pierwszy.
Zaczęło się pięknie. Po tej pierwszej nocy miłosnej poszliśmy na kolację do Kameralnej na Foksal. Wtedy usłyszałam, że Kuba jest bardzo zakochany we mnie, ale ma taki pomysł na życie, że nigdy się nie ożeni i nie będzie miał dzieci. Później to zrozumiałam, trauma wojenna. I ja bezczelnie powiedziałam, że też mam taki sam pomysł, a miłość od pierwszego wejrzenia sprawiła, że stał się moim pierwszym, wspaniałym mężczyzną. Byłam na tyle przytomna, że powiedziałam: „Czy sądzisz, że ja w ogóle myślałam, by wyjść za mąż za ciebie? Przecież w ogóle nie ma o tym mowy...”. To była taka pierwsza wyreżyserowana przeze mnie sytuacja między nami, i to mi się udało. I później tak już było – on był reżyserem filmowym, a ja reżyserowałam nasz związek.
Pamiętam, byliśmy na jakimś balu niedługo po naszym poznaniu. Jesteśmy w korytarzu... Kuba był przyzwyczajony, że na tych balach wyszukiwał dziewczyny do filmu, wiedział, która jest ładna czy fajna, dlatego tyle miał dobrych debiutów aktorskich. Wobec tego na początku, na korytarzu, nim weszliśmy na salę, powiedział: „Ale wiesz co, chyba nie będziesz miała mi za złe, że stale nie będziemy tańczyć ze sobą?”. Wtedy też strasznie się zdziwiłam, myślę sobie, że po co to w ogóle mówić, oczywiste jest, że stale nie będziemy tańczyć razem. Wchodzimy na salę, on natychmiast widzi jakąś dobrą laskę, od razu z nią tańczy, ja się zastanawiam, który tutaj z tych moich adoratorów jest najprzystojniejszy. Bawiliśmy się świetnie, Kuba przychodzi o trzeciej nad ranem, ileś już przetańczył, i mówi: „Idziemy do domu”. A ja na to: „O, nie”. Ale wykukując z ramion tego najprzystojniejszego kolegi, który myślał, że nagle jestem strasznie w nim zakochana, bo tańczymy w uniesieniu, mówię: „Idź do domu, przyjdę już sama”. A Kuba dopiero wtedy zobaczył, co się dzieje, i czekał do szóstej rano, a ja tańczyłam, tańczyłam, tańczyłam.
Wiedziałam, że on jest Skorpionem, to jest najtrudniejszy znak, ale i najciekawszy. Zawsze zresztą ciągnę do takich ludzi, trudnych, ale przez to ciekawych. Skorpion, jak już zje ofiarę, to przestaje go ona interesować. I zauważyłam przez te pięćdziesiąt lat, że ile razy stawałam się taką bez reżyserii, to było niedobrze...
GDY SIĘ POZNALIŚMY, Kuba był na początku kariery. Wydawałoby się, że powinien być już wtedy ustawionym zawodowo dojrzałym facetem, ale po wojnie wiek liczyło się inaczej. Wojna odebrała mu młodość, więc w wieku trzydziestu siedmiu lat był tak młody, jak nie jest młody żaden dzisiejszy chłopak. Od razu wsiąknęłam w jego środowisko. Marek Hłasko, Adolf Rudnicki, Tadeusz Konwicki, Dygatowie, wszyscy najważniejsi reżyserzy, aktorzy, pisarze.
Jedno z naszych pierwszych wspólnych zdjęć.
O moich filmowych epizodach wspominała nawet prasa.
Kuba zaczął wyjeżdżać na plany filmowe, ja studiowałam i pogrywałam sobie w filmie, strasznie mi się to podobało. Mało tego, że zarabiałam pieniądze, to jeszcze świetnie się bawiłam. Byłam angażowana głównie do ról epizodycznych. Miałam okazję przebywać na planie filmowym takich reżyserów, jak: Tadeusz Konwicki, Kazimierz Kutz, Andrzej Munk, Stanisław Bareja, Jan Rybkowski i Leonard Buczkowski. I tak tańczę w scenie zbiorowej w Salcie Konwickiego. W Zezowatym szczęściu siedzę obok Bobka Kobieli w auli uniwersyteckiej, jestem w Inspekcji pana Anatola i w Dziś w nocy umrze miasto. Z tego okresu wyniosłam zarówno doświadczenie, jak i znajomości podtrzymywane później na licznych spotkaniach w SPATiF-ie.
Statystowałam również w Teatrze Dramatycznym w Wizycie starszej pani Friedricha Dürrenmatta w reżyserii Ludwika René. Pamiętam bardzo dobrze, że dostałam za miesiąc czterysta złotych i za całe te pieniądze kupiłam sobie modne szpilki. I okropnie byłam z nich dumna... Bardzo lubiłam to moje pogrywanie w filmach, a Kuba nienawidził. Powiedział: „Nigdy się nie ożenię z aktorką”. Zapomniał, iż wcześniej mówił też, że nigdy się nie ożeni w ogóle. Ale na pewno kiedy zorientował się, że z mojej kariery aktorskiej nic nie będzie, odetchnął z ulgą.
A JA NAJBARDZIEJ lubię wspominać swój udział w Kabarecie Starszych Panów. Pewnego dnia zadzwonił do mnie sam Jeremi Przybora i zaprosił na próby do swojego kabaretu. Nic o nim nie wiedziałam, byłam zdziwiona, ale oczywiście to bardzo połechtało moją ambicję.
W studiu długo wchodziłam w panującą tam atmosferę, sposób pracy. Dla kogoś, kto nie jest aktorem, aktorką, tak jak ja, to było bardzo trudne. Jednocześnie byłam zauroczona tym, co się działo na planie... Ale i strasznie zestresowana, bo uciekałam z akademii z lekcji malarstwa... Dodatkowo z tych nerwów i roztrzepania wciąż gubiłam kartę wstępu do studia i ciecie nie chcieli mnie wpuszczać na próby. Trzeba więc było dzwonić, ściągać kogoś z ekipy. Przysięgałam, że na następny dzień będę już miała kartę, ale prawie codziennie powtarzało się to samo.
Kabaret był wtedy emitowany na żywo. Trzeba więc było się sprężyć i skupić. Nie mogłam narzekać na moje teksty, bo było ich bardzo mało. Ale pozostali aktorzy budzili mój podziw – tyle piosenek, tyle tekstów do wykonania i zaśpiewania, a oni wszystkiemu podołali. Mieli fantastyczny warsztat! Cała plejada najlepszych polskich aktorów. Byli tak śmieszni i tak wspaniali... Kalina Jędrusik, pamiętam, jak wspaniale śpiewała, Barbara Krafftówna, uroczy Wiesław Michnikowski.
Po kilku dniach czułam się tam jak w domu, zapominałam, że ja tam również pracuję. W momencie kiedy dawali mi jakieś zadania, wykonywałam je zupełnie bez zastanowienia. Nie pamiętam wielu jakichś konkretnych swoich ról. Niektórzy mówią, że byłam bardzo śmieszna. Raz dostałam większą rolę – siedziałam na ławce i śpiewałam. Wtedy nagle bardzo mi się to spodobało, no ale spodobało na chwilkę, bo dali mi tylko parę sekund tego śpiewania. Po każdej premierze wszystkie kobiety dostawały od Przybory i Wasowskiego wspaniałe bukiety kwiatów. To był gest prawdziwych przedwojennych dżentelmenów. Teraz to się już oczywiście nie zdarza.
Miałam szczęście spotkać na planie Inspekcji pana Anatola wspaniałego Tadeusza Fijewskiego, 1959.
Byłam dumna z tych kwiatów, dostawałam je, chociaż grałam tylko epizodyczne role.
Po którymś kabarecie czekam, czekam, a tu nie ma propozycji. Po prostu już mnie nie wzięli. Niedawno przeczytałam w książce Jeremiego, że jak zwolnili „Cierniaczka”, to już gorzej szło.
Kuba na temat moich występów w kabarecie jakoś nic nie mówił... Może dlatego że to nie film, tylko coś obok. Nie był więc to jego teren, teren, na którym czuł się silny. On w ogóle nie oglądał filmów, w których grałam, nie interesowało go to. Nie wiem, czy spodobałabym mu się jako aktorka.
Chciałam mu się pochwalić rolą w Wizycie starszej pani, to przecież rola, za którą kupiłam sobie wspaniałe szpilki! Okropnie naiwna zaprosiłam go więc na przedstawienie. Statystowałam tam, ale dosyć dużo byłam na scenie, więc byłam dumna, bo to były przecież moje pierwsze teatralne kroki... Pytałam potem Kubę o wrażenia, a on tylko na mnie popatrzył, nic nie powiedział... Wystarczyło. Cóż, rola główna to nie była!
DZISIAJ gdybym miała siebie zapytać, czy Kubie podobał się jakiś film, w którym grałam, to odpowiedź jest prosta: żaden, nawet nie chciał ich oglądać. Natomiast jeśli ja miałabym odpowiedzieć na pytanie, który film Kuby mi się podoba najbardziej, po zastanowieniu powiedziałabym: wszystkie.
Zmontowałam Kubie takie zdjęcie, by zawsze (chciał czy nie chciał) widział mnie w swojej kamerze. Fotografia stała na jego biurku.
MOJE PODRÓŻE
CZAS studiowania w akademii wspominam jako najlepsze moje lata. Nie mogliśmy narzekać, że był PRL, socjalizm, bo nie wiedzieliśmy, że w kraju może być lepiej. Zaczęłam wyjeżdżać co roku w czasie wakacji DO PARYŻA. Byłam wtedy zachłyśnięta Zachodem, zwłaszcza Paryżem. Dwa miesiące czekałam na paszport – pytanie, czy dadzą, rozmowy z esbekami, miesiąc czekania na wizę i nagle jestem w cudownym, nie zawsze dobrze pachnącym metrze. Myślałam: świat jest cudowny! A po dwóch miesiącach wracałam i znów podgrywałam sobie w filmach i zbierałam pieniądze na następny wyjazd, żeby mieć punkt odniesienia w życiu, sztuce, modzie itd.
Moja pierwsza podróż za granicę. Studentka ASP, 1959 rok. Profesor Janusz Strzałecki zorganizował nam, czterdziestu studentom, wyjazd autokarem do Francji, Belgii i Niemiec Zachodnich. Jechało dużo koleżanek z mojej pracowni. Nie darowały mi zwycięstwa z Kubą, w związku z czym stale siedziałam na kole. Oczywiście żadna z nich nie chciała się ze mną zamienić. Zresztą je rozumiem, bo to mnie co jakiś czas wynosili na zewnątrz – robiło mi się niedobrze od tego podskakiwania w górę i w dół. Od czasu do czasu spaliśmy w małych namiotach i dziwnym trafem to mój namiot miał zawsze nad ranem wyciągnięte kołki i leżał płasko.
W autokarze mogliśmy mieć duży bagaż, za to małe pieniądze. Pięć dolarów. Prawie wszyscy mieli po kilka puszek rosyjskich krabów marki Chatka, bo podobno kupią je za granicą, no i będzie ze dwadzieścia dolarów więcej. Ja miałam jeszcze większy skarb, bo Kuba gdzieś z trudem kupił mi radio Szarotka. Latałam potem po Paryżu z tą Szarotką i pisałam do Kuby: „Szarotki już nie idą i puszki też nie”.
SAMA pojechałam pierwszy raz do Paryża w 1960 roku. Podróżowałam chyba ze dwa dni pociągiem radzieckim Moskwa–Paryż. Wszystkie okna i drzwi zamknięte. W nocy się budzę, a byłam sama w przedziale, a tu ruski maładiec pakuje się na mnie. Tak wrzeszczałam, że cały pociąg stanął. Nie wiem już z jakiego powodu, ale zatrzymał się również w Brukseli i wyrzucono wszystkich na peron. Siedziałam więc na walizkach, a obok starsza i dystyngowana pani, z rodziny białych emigrantów, wracała z Moskwy. Wzięła mnie do taksówki i pojechałyśmy do Paryża. Pani Barbison, bo tak się nazywała, okazała się jedną z bogatszych kobiet mieszkających na Montmartrze w pięknym domu z ogrodem. Ona sama bardzo ładnie rysowała. Miała około sześćdziesięciu lat, była elegancką panią w stylu rosyjskich arystokratów. Ostra w obyciu, oschła i apodyktyczna niemal jak Władimir Putin, ale dla mnie zawsze ciepła i serdeczna. No i tak spotkałam matkującą, wspaniałą, co prawda dużo starszą, przyjaciółkę. Dwa razy w tygodniu musiałam biec na czubek Montmartre’u i dokładnie mówić, co robiłam i jakiego pochodzenia są moi nowi francuscy znajomi. Prawie wszyscy byli niewłaściwi, jeżeli nie skończyli École nationale d’administration (ENA). Za to jej znajomi, z najwyższej półki francuskiej, musieli się mną zachwycać jako wspaniałym produktem polskim z PRL-u. Dzięki pani Barbison parę lat później dostałam stypendium francuskiego Ministerstwa Kultury na trzy miesiące w Gobelins L’école de l’image, gdzie się tka najsłynniejsze gobeliny. Gdy pierwszy raz weszłam do gigantycznych pracowni, miałam usta otwarte z wrażenia. Nie wiedziałam, że może być tyle odcieni jednego koloru. W Polsce wełnę wkładałam do miski i wyszło jak wyszło, a i tak w tych latach to właśnie polskie gobeliny zdobyły świat.
W tamtym czasie mieszkałam na ulicy Lauristona w Stacji Naukowej PAN, w hotelu dla stypendystów. Oprócz studentów mieszkało tam też sporo esbeków. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia byłam obserwowana i ile donosów na mnie dotarło do Warszawy. Przekonałam się o tym dopiero teraz, czytając moją teczkę w IPN-ie.
Na zakończenie mojego pobytu w Paryżu pani Barbison zaprosiła mnie do Cortiny d’Ampezzo, włoskiego kurortu dla najbogatszych, gdzie miała dom. Uważała, że to dla mnie ostatnia szansa na znalezienie odpowiedniego kandydata na męża, wśród europejskiej elity oczywiście. Głęboko gardziła moimi pomysłami powrotu do Polski, do jakiegoś mężczyzny, jakiegoś artysty reżysera, którego nawet nie znała, czyli do Kuby. Bardzo się ucieszyłam, bo nigdy nie byłam we Włoszech, ale kilka dni po zaproszeniu pokłóciłam się z Kubą przez telefon, nie pamiętam już o co, pamiętam tylko, że postanowiłam natychmiast wracać do Polski, aby mu osobiście nawtykać. Był wtedy w Olsztynie, gdzie kręcił odcinek Stawki większej niż życie. I tak, zamiast jechać do Cortiny, pojechałam prosto do Warszawy, gdzie przesiadłam się natychmiast – z całym paryskim bagażem – do pociągu do Olsztyna. W przedziale było okropnie zimno, bo był środek zimy, a ogrzewanie, oczywiście, się popsuło.
Kiedy dotarłam do Olsztyna, okazało się, że Kuba jest w trakcie zdjęć. Cały dzień przesiedziałam w lodowatym pokoju. I następny, i następny, bo on wciąż pracował. A trzeciego dnia pożałowałam, że odrzuciłam propozycję pani Barbison i nie jestem w Cortinie d’Ampezzo.
DZIEWCZĘTA mojego pokolenia, czyli powojenne, były jakby uśpione w sensie ekonomicznym. Żadna w moim otoczeniu nie szukała bogatego męża. W tamtych latach nikt nie miał pieniędzy, a prywatnego biznesu nie było. Potem zaczynały się małe interesy, a właścicieli nazywaliśmy prywaciarzami. Dla nas było ważne, aby mężczyzna był ciekawy, a już najlepiej uzdolniony artystycznie. No i tak zostało nam do dzisiaj.
Ale zawsze są wyjątki. Jedna koleżanka się zastanawiała, jak i gdzie znaleźć bogatego męża na przykład w Paryżu. Ktoś podsunął pomysł – bogaci mężczyźni robią sobie buty na miarę, czyli u dobrego szewca. Trzeba zaprzyjaźnić się z szewcem, przychodzić na kawę, oczywiście w dobrej dzielnicy, i w pewnym momencie na pewno wejdzie ten właściwy. I wyobraźcie sobie, że wszedł.
Kłóciliśmy się z Kubą na każdy temat i zawsze. Może dlatego byliśmy ze sobą ponad pięćdziesiąt lat? Kłóciliśmy się, kiedy byliśmy razem, i wtedy, kiedy któreś z nas wyjeżdżało. Tyle że wtedy przez telefon. Kłóciliśmy się, ale natychmiast zapominaliśmy o co. Może to nie były kłótnie, tylko przekomarzanie? Kuba wywodzi się z pokolenia, które nie powtarza ciągle „kocham cię”. Powiedział mi kiedyś: „Albo to czujesz, albo chcesz to ciągle słyszeć”. O uczuciach nie rozmawiał. Ja też mam problem z mówieniem o tym wprost. Wolę to okazywać.
Kuba był zazdrosny, ale nigdy tego nie okazywał. Był na to zbyt dumny. Kiedy wyjeżdżałam na kilka tygodni do Paryża, mówił: „Proszę bardzo, jedź. A nuż spotkasz tam kogoś lepszego ode mnie” – i nie było w tym złośliwości czy pretensji, on naprawdę tak myślał. On po prostu chciał, żebym była bardzo szczęśliwa, jeśli mogłabym być szczęśliwsza z kimś innym niż z nim, to powinnam go zostawić. Nie bardzo to rozumiałam.
Informacje o zdjęciach i dokumentach
archiwum Krystyny i Janusza Morgensternów: s. 73, 74, 75, 78, 79, 84
Inspekcja Pana Anatola, reż. Jan Rybkowski, 1959, fot. Mikołaj Sprudin, licencja Studio Filmowe Kadr; s. 83
Autorka dziękuje wszystkim, którzy przez lata wzbogacali prywatne archiwum fotograficzne jej i Kuby Morgensterna, dzięki czemu mogła ilustracyjnie wzbogacić książkę. Dziękuje tym, których pamięta, oraz tym, do których po latach nie potrafiła dotrzeć.