Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Większość z nich ma już ponad dziewięćdziesiąt lat. Potrafią cieszyć się każdą przeżytą chwilą. Coraz częściej i chętniej opowiadają o najtrudniejszych latach swojego życia. Z błyskiem w oku mówią o konspiracyjnej działalności i akcjach, w których brali udział, a które na trwałe zapisały się w naszej historii. O przyjaźniach na śmierć i życie, pieczętowanych czynami i ofiarą, a nie deklaracjami. O miłościach rodzących się nie przy śpiewie ptaków, ale w huku rozrywających się pocisków. Ukochanej, zamiast pęku kwiatów, przynosiło się wtedy tak trudny do zdobycia kubek wody.
To już trzecia książka, w której świadkowie i bohaterowie wydarzeń z lat 1939–1945 dzielą się z autorką i czytelnikami swoimi przeżyciami, czasem bardzo osobistymi. Z każdym dniem ich coraz mniej. Misją autorki jest ocalenie od zapomnienia ich wspomnień i relacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz
Redakcja merytoryczna Joanna Proczka
Redaktor prowadzący Joanna Proczka
Redaktor techniczny Elżbieta Bryś
Korekta Joanna Kłos Grażyna Ćwietkow-Góralna
Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2017 Copyright © Małgorzata Czerwińska-Buczek, Warszawa 2017
Zapraszamy na strony www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl Dołącz do nas na Facebooku www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Bema 87, 01-233 Warszawa
Dział wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks: 22 652 27 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-11-15135-2
Skład wersji elektronicznej
Większość z nich ma już ponad dziewięćdziesiąt lat. Potrafią cieszyć się każdą przeżytą chwilą. Coraz częściej i chętniej opowiadają o najtrudniejszych latach swojego życia. Z błyskiem w oku mówią o konspiracyjnej działalności i akcjach, w których brali udział, a które na trwałe zapisały się w naszej historii. O przyjaźniach na śmierć i życie, pieczętowanych czynami i ofiarą, a nie deklaracjami. O miłościach rodzących się nie przy śpiewie ptaków, ale w huku rozrywających się pocisków. Ukochanej, zamiast pęku kwiatów, przynosiło się wtedy tak trudny do zdobycia kubek wody.
To już trzecia książka, w której świadkowie i bohaterowie wydarzeń z lat 1939–1945 dzielą się ze mną i czytelnikami swoimi przeżyciami, czasem bardzo osobistymi.
Aleksandra Diermajer-Sękowska urodziła się w rodzinie o ewangelickiej tradycji, francusko-niemieckich korzeniach, miłującej polską ziemię. W 1943 roku złożyła przyrzeczenie harcerskie. Słowom roty pozostaje wierna do dziś. Alicja Karlikowska, z dziada pradziada warszawianka, od 1942 roku związana była z tajnym harcerstwem, które nauczyło ją odpowiedzialności, wrażliwości, otwarcia na drugiego człowieka. W ostatnich dniach Powstania szła kanałami z Mokotowa do Śródmieścia. Nie pamiętała, jak długo trwał ten marsz – koledzy mówili, że 23 godziny. Tytus Karlikowski w czasie okupacji związany był z Szarymi Szeregami. Jego hufcowym był Janek Bytnar „Rudy”. W 1943 roku dodał sobie lat, żeby móc wstąpić do Grup Szturmowych i brać udział w akcjach bojowych. We wrześniu 1943 roku, po reorganizacji GS i utworzeniu Batalionu „Zośka”, wszedł w skład II plutonu „Alek” 2 kompanii „Rudy”. 11 sierpnia 1944 roku został ciężko ranny na cmentarzu żydowskim. Andrzej Gładkowski 1 sierpnia 1944 roku skończył 13 lat i 7 miesięcy. Nie walczył z bronią w ręku, był łącznikiem szefa Służby Sanitarnej Grupy „Północ” płk. dr. Stefana Tarnawskiego. Z konspiracją związany był od 1943 roku, działał w żoliborskich Szarych Szeregach. Bogna Zachert-Okrzanowska, obecnie siostra urszulanka, w czasie okupacji mieszkała w Warszawie przy ulicy Hożej z widokiem na plac Trzech Krzyży. Z okna mieszkania widziała aresztowanie uczestników najgłośniejszego ślubu w okupacyjnej Warszawie. Ojciec Bogny był oficerem Wojska Polskiego, zginął w Katyniu, podobnie jak jego brat. Matka, działaczka Żegoty, zmarła w tragicznych okolicznościach. Brat Bogny współtworzył konspiracyjne Szare Szeregi, potem był w patrolu dywersyjnym „Wachlarza” w białoruskim Mińsku. Został zamordowany w tamtejszym więzieniu. Edmund Baranowski miał niespełna 16 lat, kiedy został zaprzysiężony jako żołnierz Armii Krajowej III Obwodu Wola. W pierwszych dniach Powstania był w plutonie wolskim, od 8 sierpnia w Zgrupowaniu „Radosław”, Batalionie „Miotła”. Przeszedł szlak bojowy od Woli przez Muranów, Starówkę, Czerniaków do Śródmieścia. Został odznaczony Krzyżem Walecznych i awansowany do stopnia podporucznika Armii Krajowej. Halina Jędrzejewska swoją konspiracyjną działalność zaczynała od harcerstwa, potem trafiła do Konfederacji Narodu i Armii Krajowej. W Powstaniu była sanitariuszką w patrolu sanitarnym dowódcy Batalionu „Miotła” Franciszka Władysława Mazurkiewicza „Niebory”. Jej szlak powstańczy to Wola, Stare Miasto, Śródmieście (do którego przeszła kanałami), Czerniaków. W Powstaniu dwukrotnie została odznaczona Krzyżem Walecznych. Niemieckie bomby zniszczyły we wrześniu 1939 roku dom rodzinny Romany Jabłonowskiej. Okupacja zabrała jej dzieciństwo i zrujnowała poczucie bezpieczeństwa. Powojenna władza ukarała jej rodzinę za przynależność rodziców do Polskiego Państwa Podziemnego. Zostali zmuszeni do opuszczenia Warszawy i przeniesienia się w zupełnie obce miejsce. Zbigniew Galperyn miał 15 lat, kiedy przyznano mu Krzyż Walecznych. W Powstaniu został ciężko ranny w Pasażu Simonsa. Zbyt młody, żeby umierać – tak powiedziała pielęgniarka wyciągająca go z płonącego kościoła św. Jacka. Przed wojną niczym nie różnił się od chłopców w swoim wieku – grał w piłkę, wspinał się po drzewach i marzył o tym, żeby zostać sportowcem. Okupacja zmusiła do szybkiego dorośnięcia i innego spojrzenia na rzeczywistość, nie zabrała mu jednak marzeń. Potem przyszedł sierpień 1944 roku: Wola, Stare Miasto, Arsenał i Pasaż Simonsa. Wiele razy zaglądał śmierci w oczy, ale zawsze się jej wyrywał. Zdzisław Grontkowski w czasie okupacji działał w konspiracyjnym harcerstwie. W 1943 roku został wywieziony do pracy na rzecz Trzeciej Rzeszy. Trafił do Austrii, do fabryki ciągników opancerzonych, z której udało mu się podstępem uciec. Do Warszawy dotarł krótko przed wybuchem Powstania. Był obrońcą Reduty Wawelskiej. 11 sierpnia 1944 roku z ostatnią grupą obrońców wszedł do kanału. Błądzili osiem dni. Z 24-osobowej grupy przeżył tylko on i trzech jego kolegów.
Świadków wydarzeń z lat 1939–45 z każdym dniem jest coraz mniej. Dziś relacje członków rodzin, w których kultywowano pamięć o bohaterach i świadkach historii, stają się bezcenne. Okupacyjne i powstańcze losy Barbary Reinard-Kalinowskiej, Doroty Górczak, Jerzego Hołowni i Stanisława Pocztarskiego mogłam opisać dzięki ich dzieciom. Panowie Rafał Kalinowski, Piotr Hołownia, Marek Dyżewski i Sławomir Pocztarski zechcieli podzielić się swoimi wspomnieniami oraz udostępnić dokumenty i fotografie.
Poznałyśmy się w Muzeum Powstania Warszawskiego. Pani Aleksandra opowiedziała mi wówczas w kilku zdaniach o swoich powstańczych przeżyciach. Już wtedy jej historia mnie zaciekawiła, ale okoliczności nie pozwalały na rozwinięcie tematu, dlatego bardzo chętnie przyjęłam zaproszenie do jej domu. Kiedy żegnałyśmy się po kilku godzinach, nie miałam wątpliwości, że zarejestrowana opowieść jest warta spisania i przekazania czytelnikom.
Aleksandra Diermajer urodziła się w rodzinie o ewangelickiej tradycji, francusko-niemieckich korzeniach, miłującej polską ziemię. W czasie okupacji należała do konspiracyjnego harcerstwa. W grudniu 1943 roku złożyła przyrzeczenie i danym słowom pozostaje wierna do dziś. Po wybuchu Powstania nie mogła znaleźć dla siebie miejsca: miała przeszkolenie łącznościowe, które przeszła co druga harcerka, więc zadań nie wystarczało dla wszystkich. „Oleńki” nie było to w stanie zniechęcić, robiła wszystko, co tylko mogło pomóc Powstańcom: zmywała naczynia w kuchni żołnierskiej, gotowała dla niemowląt mleko w proszku i dostarczała je potrzebującym, przyszywała urwane guziki do żołnierskich mundurów, roznosiła meldunki i opatrywała rannych. Po Powstaniu wyszła z Warszawy razem z wojskiem, bo czuła się żołnierzem. Z siostrą Ireną przeszła przez trzy obozy jenieckie. Po zakończeniu wojny odnalazła je matka, wywieziona do Niemiec na roboty. Do 1947 roku mieszkały w Maczkowie, polskim miasteczku na terenie Niemiec. Tam w Sylwestra 1946 roku poznała plutonowego podchorążego Stefana Sękowskiego, przystojnego Powstańca ze Zgrupowania AK „Golski”. W sierpniu 1944 roku został ranny w nogę, pachwinę i rękę – stracił palec. Do szpitala przy Koszykowej, w którym leżał, 18 września weszli Niemcy. Udało mu się uciec w przebraniu sanitariusza. W czasie tego pamiętnego sylwestrowego wieczoru pierwszą cywilną sukienkę Aleksandry zaplamił bigosem. Nie gniewała się, a cztery miesiące później przyjęła jego oświadczyny.
Życie postawiło przed nimi trudne wybory: on musiał wrócić do kraju, ona z matką i siostrą wyjechała do Anglii. Po kilku miesiącach, w listopadzie 1947 roku, na pokładzie brytyjskiego statku wróciła do Polski. 28 grudnia 1948 roku w kościele św. Aleksandra przy placu Trzech Krzyży Aleksandra Diermajer i Stefan Sękowski przysięgali sobie, że będą razem na dobre i złe. Przysięgi dochowali. Pani Aleksandra po urodzeniu syna porzuciła swoje wymarzone studia psychologiczne. Wspierała męża w jego pracy i pasjach. Razem opracowywali popularnonaukowe książki dla chemików amatorów. W latach siermiężnego komunizmu działali w KSS KOR. Stefan Sękowski zmarł 24 maja 2014 roku.
Wychowano mnie w duchu miłości do polskiej ziemi
Urodziłam się 27 maja 1929 roku w Warszawie, w rodzinie mającej niemiecko-francuskie korzenie. Rodzice czuli się Polakami i wychowywali dzieci w duchu miłości do polskiej ziemi i kultu tradycji.
Ojciec, Zygmunt Diermajer, pochodził z katolickiej bawarskiej rodziny. Pracował w Banku Polskim jako urzędnik wysokiego szczebla. Matka, Julia Diermajer z domu Drege, wychowana była w tradycji ewangelickiej. Jej przodkowie pochodzili z francuskiej, hugenockiej rodziny. Do Polski sprowadziły ich w XIX wieku rozliczne interesy. Ojciec mamy był naczelnym dyrektorem firmy kosmetycznej „Puls”. Miałam starszą siostrę Irenę urodzoną 29 sierpnia 1926 roku. Mieszkaliśmy w mieszkaniu służbowym ojca przy ulicy Okrąg 2. Żyło nam się dostatnio i wygodnie. Na moje wychowanie duży wpływ miała mama i jej rodzina. Kontaktów z ojcem nie nazwałabym dobrymi, właściwie były nijakie. Całe dnie pracował w banku, wolny czas spędzał w klubach. Bez reszty oddawał się swoim pasjom – filatelistyce i numizmatyce. Dla córek brakowało mu czasu. Miałam 7 lat, gdy ojciec zmarł – było to w 1936 roku. Znacznie pogorszyła się nasza sytuacja materialna. Musiałyśmy wyprowadzić się z mieszkania przy ulicy Okrąg. Zamieszkałyśmy przy ulicy Wilanowskiej 4. Nowe mieszkanie było ładne, z widokiem na Wisłę. Mogłam obserwować różnego rodzaju zawody sportowe odbywające się na rzece. Mama, dzięki wstawiennictwu kogoś z rodziny, została zatrudniona w zakładach Philipsa.
Aleksandra Diermajer w wieku 5 lat – zdjęcie z 1934 roku
Od dziecka próbowano uczyć mnie języka moich przodków – francuskiego. Moją edukacją zajęła się ciotka, profesjonalna nauczycielka. Okazało się jednak, że zadanie przekracza jej możliwości. Mój akcent uznała za tak fatalny, że – jej zdaniem – dalsza nauka nie miała sensu.
W 1935 roku poszłam do szkoły Jadwigi Kowalczykówny przy ulicy Wiejskiej. Po dwóch latach mama przeniosła mnie do szkoły ewangelickiej im. Królewny Anny Wazówny przy ulicy Kredytowej. Dyrektorką była Helena Bursche, osoba z niemieckimi korzeniami i polską tożsamością. Ogromną uwagę przywiązywała do edukacji patriotycznej. Każdy kandydat na ucznia jej szkoły musiał znać słowa polskiego hymnu. Również miałam obce korzenie, ale wychowano mnie na Polkę i dlatego bardzo odpowiadała mi atmosfera, jaka panowała w szkole. Uczennicami były katoliczki, luteranki, żydówki, ewangeliczki reformowane, a w klasie mojej siostry była muzułmanka. Każdej z nas pomagano znaleźć własną, indywidualną drogę życia. Szkole i drużynie harcerskiej zawdzięczam to, że udało mi się wyzwolić spod wpływów siostry, osoby despotycznej, przy której czułam się gorsza i stłamszona. Wreszcie uwierzyłam w swoje możliwości.
Już kilka miesięcy przed wybuchem wojny wiele się o niej mówiło. Byłam zbyt mała, żeby zrozumieć sens tych rozmów. Jednym z tematów dyskusji były maski przeciwgazowe; pojawiało się przekonanie, że są niezbędne i każdy powinien je nabyć. Niestety trudno było je kupić. Jedną mama dostała w pracy. Bardzo się denerwowała, że nie wystarczy dla nas wszystkich. Uspokoiła się nieco, gdy udało się zdobyć dwie półmaski. Wiele razy słyszałam także dyskusje o niedogodnej lokalizacji naszego mieszkania. Mama obawiała się, ponieważ w czasie wojny często atakowane są przeprawy przez rzeki, a my mieszkałyśmy przy moście Poniatowskiego.
Mnie w tym czasie bardziej zajmowały zbliżające się wakacje. Lato 1939 roku spędzałam w naszym domu letniskowym w Aninie. Pojechałam tam z siostrą i babcią. Rok szkolny miał się rozpocząć 4 września. W piątek, 1 września, byłyśmy jeszcze na letnisku. Rano usłyszałyśmy syreny i gdzieś w oddali odgłosy wybuchów. Irena zażartowała, że to pewnie wojna. Babcia upomniała ją, żeby tak nie mówiła, bo to zapewne tylko ćwiczenia. Niestety nie miała racji.
Nie pamiętam już, kto zadecydował, że zostajemy w Aninie. Poza Warszawą będzie bezpieczniej, a walki potrwają najwyżej kilka dni – tak myślałyśmy. Okazało się jednak, że w naszej okolicy miała być rozlokowana artyleria przeciwlotnicza. Ktoś z rodziny przysłał po nas samochód. Wracałyśmy w wielkim pośpiechu. Zabrałyśmy ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy, tyle, ile zmieściło się do samochodu. W drodze powrotnej śpiewałam w myślach pieśni patriotyczne.
Wróciłyśmy na Wilanowską, ale tam – jak mama przewidywała już przed wojną – było bardzo niebezpiecznie. Przeniosłyśmy się do domu przy ulicy Okrąg, tam, gdzie spędziłam pierwsze lata swojego życia. Wszyscy nas tam znali, a mama ciągle utrzymywała kontakty z dawnymi sąsiadami. Dozorca dał nam klucze do mieszkania małżeństwa, które w pierwszych dniach wojny w popłochu opuściło Warszawę. Kiedy weszliśmy do środka, zobaczyliśmy, że na stole stała niedojedzona sałatka pomidorowa. Ciągłe alarmy zmusiły nas do zejścia do piwnicy. Zostaliśmy tam do końca oblężenia. Były problemy z jedzeniem, a dzieciom okropnie się nudziło. Zaraz po zakończeniu walk i podpisaniu kapitulacji wróciłyśmy na Wilanowską.
Harcerstwo dawało poczucie własnej wartości
Miałam 10 lat, gdy do Warszawy weszli Niemcy i rozpoczęła się okupacja. W tych pierwszych dniach nikt nie wyobrażał sobie, czego będziemy świadkami, jak wiele tragedii będziemy musieli przeżyć.
Mój cioteczny dziadek był biskupem kościoła ewangelicko-reformowanego. Mieszkał na plebanii przy ulicy Leszno. Okna wychodziły na getto. Czasem stawałam za zasłoną i obserwowałam. Babcia nie pozwalała, mówiła, że to bardzo niebezpieczne, ale kilka razy widziałam… Pod ścianami leżeli umierający z głodu ludzie. Między nimi chodzili eleganccy Żydzi w czarnych kapeluszach i długich chałatach, przesuwali leżących, żeby zrobić sobie przejście. Moja kuzynka widziała, jak Niemcy wynosili ze szpitala noworodki i roztrzaskiwali ich główki o ścianę.
Za oknami naszego mieszkania nie było getta. Widziałyśmy Wisłę i ulicę Solec. Niemcy dokonywali tam egzekucji. Siostra odsuwała mnie od szyby, żebym na to nie patrzyła. Ofiary były ustawione za budynkiem, poza zasięgiem naszego wzroku. Widziałyśmy pluton egzekucyjny i słyszałyśmy salwę. Musiałam tamtędy przejść, idąc na przystanek tramwajowy, widziałam niezaschniętą jeszcze krew. Na Powiślu obowiązywał niepisany zakaz chodzenia chodnikami, na których pozostały ślady krwi po egzekucjach.
Po wejściu do Warszawy Niemcy zajęli naszą szkołę i otworzyli w tym budynku niemiecki szpital. Początkowo chodziłam na komplety organizowane przez moją przedwojenną szkołę im. Królewny Anny Wazówny. Pani Helena Bursche zdecydowała, że dla najmłodszych nie będzie kompletów – z tego rodzaju nauką wiązało się wielkie ryzyko i nie chciała nas narażać. Nasza szkoła działała w budynku gimnazjum Wojciecha Górskiego. Z polecenia naszej dyrektorki ja i moje cztery koleżanki zostałyśmy przyjęte do szkoły Haliny Gepnerówny. Spędziłyśmy tam dwa lata.
Rok przed wybuchem Powstania rozpoczęłam naukę w szkole galanteryjno-konfekcyjnej – w rzeczywistości było to tajne gimnazjum kierowane przez Helenę Bursche, a więc w zasadzie wróciłam do swojej dawnej szkoły. W tygodniu miałyśmy kilka godzin zajęć zawodowych. Dyrektorka uważała, że umiejętność szycia i trochę wiedzy na temat galanterii i kapelusznictwa może się nam w życiu przydać. Przekonałam się, że miała rację… (Wiele lat po wojnie, razem z mężem działaliśmy w KOR-ze. W naszym domku letniskowym drukowane były „Biuletyny Informacyjne KOR”. W trakcie pracy zniszczył się wałek obciągnięty filcem, bez niego nie było możliwości powielania. Panowie, z którymi wykonywałam tę pracę, załamali ręce. Uspokoiłam ich i następnego dnia rankiem można już było dalej powielać – odpowiednio przygotowałam filc i obszyłam nim wałek). Zajęcia zawodowe były ciekawe i przydatne, ale były tylko dodatkiem do nauki na poziomie gimnazjalnym. Musiałyśmy być przygotowane na wypadek wizyty Niemców. W pomieszczeniach wisiały obrazy świętych, a dookoła nich małe żaróweczki. Gdy pojawiało się zagrożenie, osoba dyżurująca włączała tę „instalację alarmową”.
O tym, że w naszej szkole działa drużyna harcerska i należą do niej prawie wszystkie dziewczęta, dowiedziałam się od koleżanki. Przyłączyłam się do nich jesienią 1943 roku. Działalność w harcerstwie dała mi poczucie własnej wartości. Pierwsze zadania miały ćwiczyć naszą spostrzegawczość i umiejętność szybkiego kojarzenia. Przykładowo przez tydzień liczyłam panie w kapeluszach zielonego koloru i panów w oficerkach. Wyglądało to jak zabawa albo zdobywanie sprawności, ale dzięki tym ćwiczeniom nauczyłam się szybkiego zapamiętywania i wyłapywania z otoczenia najistotniejszych informacji. To umiejętności bardzo przydatne w konspiracji.
Harcerstwo mobilizowało nas do nauki. Jeżeli ktoś zaniedbywał szkolne obowiązki, nie mógł wykonywać zadań związanych z konspiracją. W ramach szkoleń harcerskich miałyśmy do wyboru dwie możliwości – łączność albo sanitariat. Razem z kilkoma koleżankami zdecydowałam się przejść roczny kurs łączności. Poza teorią odbywałyśmy zajęcia w terenie. Na wyznaczonym obszarze – w przypadku mojej drużyny było to Powiśle – przydzielano nam ulice i musiałyśmy przeprowadzić dokładne rozpoznanie. Trzeba było szczegółowo zapamiętać numerację domów, liczbę pięter, poznawać podwórka, przejścia między budynkami, a nawet rodzaj nawierzchni. Potem na zbiórkach musiałyśmy wszystko to narysować z pamięci. Na obserwację zakładałyśmy ubrania skromne i raczej szare, nierzucające się w oczy. Chodziłyśmy pojedynczo, żeby jak najmniej zwracać na siebie uwagę. Moja przyjaciółka Inez, idąc w teren, założyła pewnego razu bardzo kolorowy kapelusik, który uszyła sobie ze starego beretu. Zauważyła to instruktorka i wezwała ją na rozmowę.
Wielkim przeżyciem było dla mnie przyrzeczenie harcerskie, które odbyło się 18 grudnia 1943 roku w naszej szkole. Składaliśmy je na ręce druhny Jagi Falkowskiej, jednej z założycielek polskiego harcerstwa dziewcząt. W czasie okupacji aktywnie działała w konspiracji. Pełniła funkcję zastępczyni szefa Wojskowej Służby Kobiet AK. Zginęła 7 sierpnia, zastrzelona przy alei Niepodległości przez żołnierzy z brygady RONA. W naszej szkole uczyła fizyki. Wszystkie patrzyłyśmy na nią wręcz z uwielbieniem. Chciałyśmy być jak druhna Jaga. W czasie przyrzeczenia stałyśmy w szyku harcerskim. Druhna mówiła do nas bardzo cichym głosem. Na ręku miała krzyż harcerski. Podchodziła do każdej z nas i pytała: „Czy chcesz być harcerką? Czy chcesz złożyć przyrzeczenie harcerskie?”. Kładłyśmy dwa palce na krzyżu i wypowiadałyśmy rotę.
Nasza ulica znalazła się w dzielnicy niemieckiej. Część Polaków stamtąd wysiedlono. Nas zostawiono, ale żyliśmy w strachu, wiedząc, że w każdej chwili możemy dostać nakaz wyprowadzki. Pewnego dnia w 1942 roku zadzwonił do naszych drzwi Niemiec. Był bardzo zawstydzony, kiedy tłumaczył, że ma przydział na nasze mieszkanie. Nie chciał, żebyśmy się wyprowadzały, zapewniał, że wystarczy mu jeden pokój. Nazywał się Mayer, był inżynierem w firmie Osram. Okazał się bardzo spokojnym, sympatycznym i cichym człowiekiem. Nikomu nie wchodził w drogę ani nie uprzykrzał życia. Wiedział, że mama pracuje w zakładach Philipsa, dlatego poprosił ją o kupienie dla niego radia. Kiedy mu przyniosła, zapoznał się z jego możliwościami. Zupełnie spokojnie powiedział, że można nawet odbierać zagraniczne stacje. Mayer każdego dnia wychodził na kilka godzin do pracy. Wykorzystywałam jego nieobecność. Wchodziłam do pokoju, który zajmował, i słuchałam audycji zachodnich rozgłośni. To było coś niezwykłego, bo Polacy nie mogli ani mieć na własność, ani słuchać radia. Za złamanie tego zakazu karano wywózką do obozu koncentracyjnego, a nawet śmiercią. Któregoś dnia nasz niemiecki lokator wrócił wcześniej i nakrył mnie w swoim pokoju, przy jego radiu. Nie miał żadnych pretensji, o zgłoszeniu komukolwiek mojego przestępstwa nawet nie pomyślał.
W 1943 roku przyjechała do niego żona. Pani Mayerowa nie była już taka sympatyczna i wyrozumiała. Kazała nam opuścić mieszkanie. Mama w tym czasie wyszła po raz drugi za mąż i przeprowadziła się do męża. Mieszkał przy ulicy Potockiej, miał maleńkie mieszkanie i nie było tam miejsca dla mnie i siostry. Irena przeniosła się do ciotki na ulicę Hożą. Natomiast dla mnie rozpoczął się okres tułaczki. Przygarniana przez bliższą i dalszą rodzinę, ciągle zmieniałam miejsca zamieszkania. Miałam dość odgrywania roli „ubogiej krewnej”. Zakomunikowałam mamie, że lepszy materac w kącie na Potockiej niż gościna u nielubianych ciotek.
Moją najlepszą przyjaciółką była Inez Kuske. Przed wojną i w czasie okupacji chodziłyśmy do jednej klasy. Byłyśmy w tej samej konspiracyjnej drużynie harcerskiej i razem składałyśmy przyrzeczenie. Także nasze rodziny bardzo dobrze się znały. Jej ojciec, Karol Kuske, był specjalistą od łożysk kulkowych, sprowadzał je ze Szwecji. Bardzo dobrze im się powodziło, mieli piękne mieszkanie przy ulicy Smolnej. Mieli niemieckie korzenie, ale byli polskimi patriotami. Część krewnych mieszkających w Poznaniu podpisała Reichslistę. Najbliższa rodzina Inez mieszkająca w Warszawie od początku okupacji była nachodzona przez niemieckich funkcjonariuszy. Bezskutecznie agitowano ich do podpisania listy. Starszy syn państwa Kuske, Olgierd, studiował na tajnej Politechnice i aktywnie działał na rzecz konspiracji. Niestety, zaniedbał naukę i jego dowództwo zadecydowało o wysłaniu go na przymusowy „urlop”. Miał nadrobić zaległości – w tym czasie nie przydzielano mu żadnych zadań. Dla niego była to najcięższa z kar. Dlatego na wiadomość o akcji, w której mieli wziąć udział jego koledzy, zdecydował pojechać na jej miejsce i choćby obserwować z daleka. W razie potrzeby był zdecydowany przyjść im z pomocą. W czasie wykonywania zadania doszło do strzelaniny. Jeden z kolegów został ranny. Uciekając z budynku, w którym była przeprowadzana akcja, zostawił na schodach plamy krwi. Olgierd bez zastanowienia ściągnął z szyi szalik i zaczął wycierać ślady. Ktoś go zauważył, wezwał gestapo. Nie udało mu się uciec. Został zatrzymany i zabrany na Pawiak. Nic nie powiedział, nikogo nie wydał. Gestapo zjawiło się w domu rodziców. Postawili ojcu ultimatum – zwolnią syna za nazwiska kolegów z konspiracji, w przeciwnym razie chłopak zginie. Karol Kuske, podobnie jak syn, nie podał żadnego nazwiska. Świadomość, że skazał Olgierda na śmierć, była dla niego nie do udźwignięcia. Popełnił samobójstwo, skacząc z okna. Jego ofiara była tym tragiczniejsza, że w dniu, w którym przyszli do niego gestapowcy, jego syn już nie żył. Został zakatowany.
W lipcu 1944 roku pojechałam z Inez do podwarszawskiej wówczas miejscowości Radość. Miałyśmy po 15 lat, cieszyła nas świadomość, że nam zaufano i pozwolono na samodzielny wyjazd. Miałyśmy nie tylko odpoczywać, lecz także ćwiczyć wspólnie umiejętności sanitarne, które sprawiały nam trochę kłopotu. Byłyśmy łączniczkami i zdecydowanie bardziej lubiłyśmy zajęcia z łączności. Po kilku dniach przyjechała moja siostra. Poinformowała Inez o śmierci jej ojca. Przekazała nam również polecenie władz konspiracyjnego harcerstwa wzywające do powrotu. Miałyśmy odbyć intensywny kurs ogólnowojskowy.
Ćwiczyłyśmy w drużynie musztrę. Potrzebne było do tego duże lokum, a ze znalezieniem takiego mieliśmy problemy. Podjęłam dość ryzykowną decyzję o zabraniu dziewcząt do mojego dziadka na plebanię. Na początku okupacji nie był on zwolennikiem konspiracji. Nie miałam wątpliwości, że gdyby dowiedział się o naszych planach, zabroniłby mi zorganizować spotkanie. Dziadka jednak nie było i ćwiczyłyśmy w salonie. Padła komenda „baczność”, kiedy do saloniku wszedł dziadek. Byłam przerażona. On tylko powiedział, żebyśmy sobie nie przeszkadzały, i wycofał się.
Przed wybuchem Powstania ja i moja siostra spotkałyśmy się z mamą w mieszkaniu przy Potockiej. Irena przyszła, żeby się pożegnać i powiedzieć, że idzie walczyć. Dostała wezwanie do punktu zbornego. Mama nie panikowała, nie płakała. Nigdy nas nie wypytywała, wielu rzeczy się domyślała, ale wygodniej jej było nie wiedzieć. Chcąc dodać sobie siły, pocieszała się, że przynajmniej ja zostanę. Siostra natychmiast wyprowadziła ją z błędu. Widziałyśmy, że było jej ciężko, popłynęły łzy, ale była twardą kobietą. Musiała i potrafiła sobie radzić z najcięższymi sprawami.
Legitymacja byłego jeńca wojennego
Punkt koncentracji miałyśmy przy ulicy Smolnej. W mieszkaniu Inez spotkało się osiem dziewcząt, które stamtąd miały wyjść do Powstania.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.