29,90 zł
CZY ŻYJEMY DZIŚ W WYJĄTKOWYM CZASIE POPRZEDZAJĄCYM PRZYJŚCIE CHRYSTUSA?
JAK ODCZYTYWAĆ CORAZ LICZNIEJSZE ZNAKI CZASÓW?
Nie można przejść obojętnie obok współczesnych wydarzeń. Trwające na świecie kryzysy, krwawe konflikty zbrojne, rosnące napięcia, a nawet jawne prowokacje mocarstw atomowych, problemy głodu, niekontrolowanej migracji…
Można powiedzieć, że zawsze tak było. Czym zatem różni się obecny czas od poprzednich epok? Przede wszystkim wielką apostazją, odchodzeniem od Boga całych narodów i społeczeństw.
Ksiądz Grzegorz Bliźniak odczytuje i interpretuje znaki czasów. W świetle licznych proroctw świętych i mistyków, zwłaszcza św. Faustyny, dostrzega, że jesteśmy dziś świadkami ostatecznej bitwy o serca i dusze ludzi na całym świecie.
Czy jest nadzieja dla zagubionego świata?
W najnowszym wywiadzie ks. Bliźniak podkreśla znaczenie i siłę oredzia o Bożym Miłosierdziu. Pokazuje, jak je praktykować, jak najpełniej korzystać z tej „ostatniej deski ratunku”, jak obronić swoją duszę i dusze bliskich w zbliżającym się czasie próby dla Kościoła i triumfu Antychrysta.
KS. GRZEGORZ BLIŹNIAK (ur. 10 marca 1966 roku w Rzeszowie)
Kapłan Archidiecezji Szczecińsko -Kamieńskiej. Znany misjonarz i rekolekcjonista, wielki apostoł orędzia Bożego Miłosierdzia, założyciel kapłańskiej wspólnoty Misjonarzy Jezusa Miłosiernego, która jest kontynuacją misji bł. Michała Sopocki i ma kanoniczne zatwierdzenie w diecezji Szeged na Wegrzech. Prowadzi kanał na YouTube @misjonarzejezusamilosiernego.
WWW.MISERICORDIANIE.PL
Książka ks. Grzegorza Bliźniaka to trafna i porządkująca wiele rzeczy analiza znaków końca czasu w kontekście alarmujących wydarzeń w Kościele i na świecie. Napisana nie po to, aby wzbudzić nasz niepokój, ale by obudzić sumienia i wolę walki o Kościół, Polskę i nasze zbawienie.
Autor nie pozostawia jednak czytelników bez nadziei: mamy orędzie Bożego Miłosierdzia jako ratunek i mamy naszą Matkę, która przychodzi z nieba, aby nas ostrzec i dodać otuchy obietnicą triumfu Jej Niepokalanego Serca.
DOROTA PORZUCEK,
autorka bloga VICONA
Fotografia Poswiecona
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 226
Copyright © Krzysztof Gędłek & Grzegorz Bliźniak 2023
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2023
All rights reserved
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym.
MATERIAŁY OKŁADKOWE: Eugeniusz Kazimirowski, Obraz Jezusa Miłosiernego, 1934 / Wikimedia Commons, © Bulgac / iStock (tło), Texturelabs.org (tło)
REDAKCJA: Agnieszka Zielińska
KOREKTA: Krystyna Stobierska
ISBN 978-83-67925-44-0
Wydanie I, Kraków 2023
WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O.O.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
Kiedy błogosławiony ksiądz Michał Sopoćko opisywał posługę Misjonarzy Jezusa Miłosiernego, których założenie zostało powierzone księdzu, powiedział, że jest to zgromadzenie na czasy ostateczne. Czy dzisiaj może ksiądz potwierdzić, że żyjemy w jakimś wyjątkowym czasie poprzedzającym przyjście Chrystusa?
Tak, wydaje mi się, że jesteśmy coraz bliżej czasów, w których doświadczymy tego, o czym pisał Święty Jan w Apokalipsie. Przytoczone przez pana słowa błogosławionego księdza Michała Sopoćki faktycznie mówią o pewnej rzeczywistości, którą sam coraz częściej dostrzegam. Misjonarze Jezusa Miłosiernego są wspólnotą na czasy ostateczne i nie jest przypadkiem, że powstali i rozwijają się właśnie na przełomie XX i XXI wieku. Co ciekawe, wbrew temu, co robi diabeł, by za pomocą różnych przeszkód i ludzkiej złośliwości doprowadzić do rozpadu zgromadzenia, stajemy się coraz mocniejsi. To też jest jakiś ważny znak naszych czasów.
Czym właściwie różni się czas apokalipsy od czasów ostatecznych?
Czasy ostateczne to pewien wyjątkowy okres w dziejach zbawienia, który ma nas przygotować na paruzję, czyli ponowne przyjście Chrystusa. Czasy ostateczne nie są, jak to się popularnie mówi, końcem świata, bo my nie wiemy, kiedy ten moment nadejdzie. Natomiast możemy rozeznawać, że Chrystus w danym momencie chce nas doświadczyć, by nas udoskonalić, wezwać do nawrócenia i w ten sposób przygotować na zbliżający się sąd ostateczny. Takim okresem przygotowania są właśnie czasy ostateczne. Wtedy możemy widzieć wiele znaków, niestety często bardzo dramatycznych, które są w istocie wezwaniem do nawrócenia.
Dlaczego akurat Misjonarze Jezusa Miłosiernego mają stać się wspólnotą na czasy ostateczne?
Ksiądz Sopoćko w ogóle używał tutaj różnych nazw. Nasza wspólnota to Misjonarze Jezusa Miłosiernego, ale duchowy przewodnik świętej siostry Faustyny mówił też o Misjonarzach Bożego Miłosierdzia czy Synach albo Braciach Bożego Miłosierdzia. W każdym razie chodziło mu o wspólnotę kapłanów głoszących orędzie Bożego miłosierdzia. Mimo wielu przeciwności i niepowodzeń związanych z próbą utworzenia wspólnoty, które spotkały najpierw samego księdza Michała Sopoćkę, a później jego ucznia, księdza Zygmunta Chodosowskiego, misja stworzenia takiej wspólnoty została powierzona mnie. Nadal doświadczamy naprawdę wielu trudności w tej sprawie i co ciekawe, nie pochodzą one od wrogów Kościoła, ale od tak zwanego Kościoła hierarchicznego. Ksiądz Zygmunt Chodosowski opowiadał mi następującą historię. Jeden z jego kolegów z seminarium był biskupem ordynariuszem jednej z diecezji. Ksiądz Zygmunt pozostawał z nim w bliskich kontaktach. Wielokrotnie błagał go i prosił, aby ten zatwierdził nowe zgromadzenie. Niestety ksiądz biskup – później arcybiskup, a nawet kardynał – nieustannie się wymawiał. Cała sprawa zniszczyła ich relację. Na tym przykładzie widać, jak od samego początku diabeł sprzeciwiał się temu dziełu.
Dlaczego jesteśmy wspólnotą na czasy ostateczne? Bo całe orędzie Bożego miłosierdzia jest na czasy ostateczne. Pan Jezus nie ukrywa, że wybrał siostrę Faustynę, by przygotowała świat na Jego przyjście. Jeśli weźmiemy Dzienniczek i przeczytamy słowa, które Pan Jezus do niej skierował, zobaczymy, że wielokrotnie mówił: ty przygotujesz świat na moje ostateczne przyjście. W tych słowach zawiera się właściwie cała jej misja. Zresztą Święty Jan Paweł II w 2002 roku potwierdził to, konsekrując bazylikę Bożego Miłosierdzia. Mówił wówczas o iskrze, która wyszła z Polski, by przygotować świat na ponowne przyjście Chrystusa. Jakich dowodów więcej nam trzeba? To bardzo jasna przepowiednia następcy Świętego Piotra, że koniec czasów jest już bliski i właśnie przygotowujemy się na spotkanie z Panem Jezusem.
Oczywiście nie możemy mówić o żadnych datach, bo nie wiemy, kiedy Pan przyjdzie. Widzimy jednak, że to się już dzieje, czas się powoli „zagęszcza” i wypełnia. Powiedziałbym nawet mocniej: wiele wskazuje na to, że wkraczamy już w czas apokalipsy. Choć zaznaczam, że jako ludzie wiary nie możemy tego stwierdzić z pewnością.
W jaki sposób ksiądz to rozeznaje?
Możemy mówić o wielu znakach, o których czytamy chociażby w Piśmie Świętym i na które zwracają uwagę także liczni duchowni czy mistycy.
Jakie to znaki?
Żeby dokonać jakiejś syntezy, odwołam się do słów Benedykta XVI. Zapytany w jednym z wywiadów o to, czy żyjemy w czasach ostatecznych, papież odparł, że nie ma co do tego żadnych wątpliwości, i wskazał na bardzo konkretne znaki. Pierwszym z nich jest cywilizacja śmierci, która rozprzestrzenia się bardzo gwałtownie na całym świecie. Mówimy tu przede wszystkim o aborcji, stawianej na piedestale wręcz jako niezbywalne prawo, równe rangą prawu do życia. I jest to pogląd obecny nie tylko w tak zwanym świecie, ale również – niestety – w Kościele. Pamiętam, że przechodziły mnie ciarki, kiedy czytałem informację, że arcybiskup Vincenzo Paglia, szef Papieskiej Akademii Życia, uznał aborcję za fundament życia społecznego we Włoszech i odmówił dyskusji na ten temat. To wyjątkowo okropne i bluźniercze słowa w ustach katolickiego hierarchy; wszak Kościół powinien być pierwszym i ostatnim obrońcą życia. Wielkim znakiem rozwijającej się cywilizacji śmierci jest również eutanazja, pochwalana i popierana przez Kościół w wielu krajach. W zeszłym roku miałem okazję spędzić wraz z moim współbratem ze wspólnoty, księdzem Mirosławem, kilkanaście dni w Szwajcarii. Był to czas nie tylko poznawania pięknego kraju, lecz także różnych spotkań i rozmów. Obraz Kościoła katolickiego w Szwajcarii, jaki wyłonił się podczas tego pobytu, jest przerażający. W wielu domach starców katoliccy kapłani wręcz asystują przy eutanazjach, udzieliwszy wcześniej osobom poddawanym temu procederowi sakramentów świętych, a podczas samego tak zwanego wspomaganego samobójstwa trzymają ludzi za rękę. To nie tylko wielkie świętokradztwo, ale również pogwałcenie prawa naturalnego, które jest wpisane w sumienie każdego człowieka na mocy faktu jego narodzenia.
A drugi znak?
To wręcz gwałt, jaki dokonywany jest dzisiaj na rodzinie. U jego źródła leży fałszywe przekonanie człowieka, że może postawić samego siebie w miejsce Boga. Za tym idzie zmiana antropologii chrześcijańskiej: zakwestionowanie stwórczego aktu Boga, rozróżnienia na dwie płcie, misji przynależnej kobiecie i mężczyźnie wyznaczonej przez samego Boga. W miejsce tego wszystkiego pojawia się ułuda niczym nieskrępowanej wolności, powiedziałbym: swawoli. To człowiek decyduje dzisiaj o swojej płci, o powołaniu, o całej swojej tożsamości. Sam określa, kim jest, i uważa w dodatku, że może to dowolnie zmieniać i modelować. Z tego przekonania czerpie kultura LGBT. Mówimy tutaj jednak o czymś więcej: o przekonaniu, że Pan Bóg jest zbędny, a nawet wrogi człowiekowi, bo rzekomo zagraża jego wolności.
Czy ta zmiana antropologiczna wpisuje się w zapowiedź z Fatimy, że ostateczna bitwa między Bogiem a szatanem rozegra się o rodzinę?
Absolutnie tak. Przecież w wyobrażeniu ideologów LGBT tradycyjna rodzina jest czymś opresyjnym, jakąś zastaną formą, którą trzeba zmienić. Odrzucając jakiekolwiek stałe wartości, dostrzegają oni we wszystkim dzieło przypadku. Koncepcja rodziny zakłada pewną misję kobiety i mężczyzny, konkretne zadania do wypełnienia, jak chociażby posiadanie potomstwa. W tym celu Pan Bóg powołał do życia obydwie płcie. Tymczasem filozofia LGBT odrzuca ten stwórczy zamysł, pozostawiając wszystko woli człowieka: jeśli chcesz – twierdzą jej piewcy – możesz mieć dziecko nawet w związku jednopłciowym. Bezsprzecznie jest to filozofia diabelska, powstała z nienawiści do Pana Boga. Jest przy tym totalna: jeśli nie zgadzasz się z jej założeniami, podlegasz społecznemu wykluczeniu, a nawet karze. Na Zachodzie właściwie powszechna jest praktyka ostracyzmu wobec osób krytykujących przejawy tej ideologii; nierzadko prowadzi się przeciw nim postępowania sądowe. Spustoszenie, jakie sieje ona w duszy człowieka, jest ogromne. Jej ostatecznym celem jest przekonanie nas, że filozofia chrześcijańska powinna ulec zmianie, zrezygnować z jakichkolwiek zasad, „wyzwolić się” z dekalogu.
Obecnie jej największymi ofiarami są dzieci, które często ulegają modzie na nieokreśloność płciową i nie tylko mają problem z samodefiniowaniem, ale też – wiedzione tym, co podpowiada im współczesna kultura – ingerują w naturę, farmakologicznie zmieniając płeć.
Tak, ale to szerszy problem związany z zagubieniem młodego człowieka spowodowanym nieograniczoną liczbą bodźców, jakie atakują go każdego dnia. Mówimy o całej rzeczywistości internetu, a szczególnie mediów społecznościowych. Ten wirtualny świat mocno podkopuje tożsamość człowieka, a w dodatku powoduje silne uzależnienie. Znam osobiście przypadek rodziny, w której czteroletnie dziecko podczas jedzenia zazwyczaj patrzyło w smartfon, a kiedy pewnego razu bateria się rozładowała, dostało autentycznego szału. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego. Jedzenie latało po całej kuchni.
A może jednak katolicy trochę przesadzają z krytyką ruchów LGBT? Może faktycznie chodzi jedynie o tolerancję dla osób niegdyś karanych za homoseksualizm, jak to było w społeczeństwach protestanckich, naznaczonych purytańską moralnością?
Tu musimy odróżnić tolerancję od akceptacji narzucanego nam modelu życia. Tolerancja to po prostu przyjęcie faktu, że coś istnieje; niekoniecznie trzeba przy tym uznawać to za moralnie właściwe. I to jest granica, której nie możemy przekroczyć. Nie tylko otrzymaliśmy dziesięć przykazań, ale zostaliśmy też zobowiązani do tego, by wymagać od innych przestrzegania zasad wpisanych w naszą naturę. Nie chodzi o to, żeby kogoś karać więzieniem, ale o to, by chronić to, co jest zgodne z prawem Bożym, a tym samym z logiką stworzenia. Występowanie przeciwko temu – a to robią ruchy LGBT – może się skończyć nie tylko wiecznym potępieniem wielu dusz, ale także wielką tragedią ludzi już tu, na ziemi. Swoją drogą warto na moment zatrzymać się nad słowem „tolerancja”, bo używa się go dzisiaj niemal na każdym kroku. Czy faktycznie wolno nam tolerować zło? Czy możemy w związku z tym tolerować szatana? Takie podejście zakłada w istocie dwoistość moralną: z jednej strony nazywamy się chrześcijanami czy ludźmi wierzącymi, a z drugiej chcemy być we współczesnym znaczeniu „tolerancyjni”, czyli akceptować działanie złego ducha. Naszym obowiązkiem tymczasem jest sprzeciw wobec występków diabła, a nie przyjmowanie jego dyktatu. Co uderzające, pojęcie to robi też karierę we współczesnym Kościele. Także tutaj przekonuje się nas, byśmy de facto przyzwalali na zło, akceptowali rzeczywistość życia w grzechu. A przecież „Nikt nie może dwom panom służyć”1 (Mt 6, 24). Nie ma czegoś takiego jak tolerancja dla grzechu i nikt w Kościele nie ma takiej mocy, by to zmienić.
Jak zatem katolik powinien traktować tych, którzy – jak sam ksiądz mówi – są dzisiaj wrodzy Kościołowi? Wierzącym zarzuca się przecież nienawiść wobec inaczej myślących, wykluczanie całych grup społecznych.
Musimy sobie jasno powiedzieć, że wszyscy grzesznicy są naszymi zagubionymi braćmi, których powinniśmy kochać. Ale musi to być mądra chrześcijańska miłość. Co to oznacza? Że na względzie powinniśmy mieć przede wszystkim ich dobro duchowe, a to nie zawsze oznacza głaskanie po głowie. Kochać drugiego człowieka to przede wszystkim pragnąć dla niego zbawienia – to nie jest łatwa droga. Często wymaga od nas napominania, ostrzegania czy pouczania, co oczywiście naraża nas od razu na zarzut „nietolerancji” czy wręcz nienawiści. Bo jeśli wskazujemy komuś, że żyje w grzechu, to go oceniamy, a to stawia nas w roli intruza. Tymczasem Pan Jezus właśnie tak robił: poddawał innych ocenie moralnej, wskazywał na grzechy i wzywał do nawrócenia. My z kolei jesteśmy powołani do tego, by Chrystusa naśladować. Oczywiście nie powinniśmy „skazywać” bliźnich na potępienie, ale już przypominać o tym, że jeśli ktoś nadal będzie grzeszył, wejdzie na drogę potępienia – jak najbardziej. Uważam, że w czasach, w których słowo „tolerancja” robi taką karierę, Kościół powinien wyraźnie wskazać, gdzie znajduje się jej granica, za którą zaczyna się współudział w złu. Bo – o tym się często zapomina – jeśli nie upominamy bliźnich, to w jakimś sensie mamy udział w ich grzechu.
Wróćmy do znaków końca czasów. Czy ostatnie dramatyczne wydarzenia, jakich doświadczyło nasze pokolenie, czyli pandemia i wojna, wpisują się w jakiś sposób w logikę epoki końca czasów, o której ksiądz mówi?
Wiemy z Pisma Świętego, że ponowne przyjście Pana Jezusa poprzedzą liczne znaki, w tym także katastrofy, takie jak choroby czy wojny. W Apokalipsie mamy obraz jeźdźców, co do których pojawiają się różne interpretacje: są wśród nich i zwiastun śmierci, czyli wojny, i zarazy. Inna sprawa, że takie znaki towarzyszą naszemu życiu od dawna, nie powinny nas zatem jakoś przesadnie zaskakiwać. Ważne, byśmy je należycie odczytali. Pan Jezus o odczytywaniu znaków czasu mówi bardzo konkretnie: „Gdy ujrzycie chmurę podnoszącą się na zachodzie, zaraz mówicie: «Deszcz idzie». I tak się dzieje. A gdy wiatr wieje z południa, powiadacie: «Będzie upał». I bywa. Obłudnicy, umiecie rozpoznawać wygląd ziemi i nieba, jakże chwili obecnej nie rozpoznajecie?” (Łk 12, 54–56). Tragedie nawiedzające ludzkość zawsze były bardzo podobne i oczywiście zawsze stanowiły dla nas jakieś przesłanie, rodzaj napomnienia. Ale nie mogą nam one przesłonić autentycznego dramatu zwiastującego koniec czasów.
Jakiego dramatu?
Konsekwencji znaków, na które wskazywał Benedykt XVI, o czym mówiliśmy przed chwilą. Mam na myśli apostazję, stanowiącą jakiś szczególny, wyjątkowo doniosły znak naszych czasów. Apostazji na taką skalę jak dzisiaj i przy tak powszechnej akceptacji społecznej nigdy w historii chrześcijańskiej Europy nie było. Owszem, ludzie grzeszyli, czasem bardzo ciężko, ale zawsze mieli świadomość grzechu. Dzisiaj tej świadomości już nie ma. Jest znacznie gorzej: wstydliwa świadomość zła została zastąpiona dumą ze złego postępowania. Dam taki przykład. Kiedyś ludzie, którzy grzeszyli aktami homoseksualnymi, wstydzili się tego i bardzo często się z tego spowiadali, wracając ze swoich upadków do stanu przyjaźni z Bogiem. Dzisiaj diabelska kultura LGBT usiłuje takim osobom wybić z głowy poczucie winy, proponując w miejsce pokuty miesiąc „dumy gejowskiej”, chyba nieprzypadkowo wymyślony przez szatana w czerwcu, kiedy oddajemy cześć Najświętszemu Sercu Pana Jezusa.
Kościół w swojej historii wiele razy zdawał się stawać nad przepaścią: chociażby w czasach schizmy zachodniej, gdy wydawało się, że z impasu roszczeń trzech papieży nie sposób wyjść. Czy apostazja jest większym zagrożeniem?
Owszem, Kościół dotykały schizmy, jego naukę infekowały rozmaite herezje, nie brakowało zawirowań instytucjonalnych, ale apostazji na taką skalę nie było nigdy wcześniej. Sądzę, że początku tej tragedii należy upatrywać nawet nie tyle w czasach nam współczesnych, kiedy często mówi się o składaniu aktów apostazji w parafiach, ile w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej. To wtedy zaczął się proces świadomego odchodzenia od wiary, któremu towarzyszyło pewnego rodzaju uznanie. Nie jest przypadkiem, że wybuch tej rewolucji oraz jej tragiczne skutki wywołały silną reakcję nieba. Przecież to w XIX wieku rozpoczął się czas szczególnie intensywnych objawień maryjnych. Do wielu z nich doszło właśnie we Francji. Słynne objawienia przy Rue du Bac w Paryżu to 1830 rok, w La Salette – 1846, a w Lourdes – 1858. To niesamowicie ważne przesłania dla całej ludzkości, łzy Matki Bożej… a wszystko dzieje się z niewiarygodną wręcz częstotliwością w tym jednym kraju. Kraju, który kiedyś de facto przyniósł odrodzenie chrześcijaństwa, a później wspomnianą rewolucję, która do dzisiaj odpowiada za wiele złego. Sporo mówi się obecnie o rewolucji komunistycznej i grzechach Rosji, ale te rewolucyjne idee mają swój początek właśnie we Francji. Rosja z wielu powodów stała się podatna na to, co możemy nazwać duchem rewolucyjnym, ale przyczyn należy szukać w historii najstarszej córy Kościoła. Jednocześnie nie możemy nie zauważyć, że Pan Jezus bardzo umiłował Francję. Wspomnieliśmy już o objawieniach, ale Francja wydała także wielu świętych. Nie jest też na pewno przypadkiem, że właśnie tam, we wspomnianym La Salette, Matka Boża przepowiedziała doniosłe i często niestety straszne wydarzenia, do jakich dojdzie na świecie. Obecnie często deprecjonuje się te objawienia, wskazując na kwestie związane z nieuporządkowanym życiem widzących Maksymina i Melanii. Tymczasem wydaje mi się, że więcej w tych zarzutach obaw związanych z niewygodnymi treściami objawień niż troski o prawdę. Maryja w La Salette wskazała bowiem wprost, że Rzym utraci wiarę i stanie się stolicą Antychrysta. A zatem to tam dojdzie do wielkiej apostazji, bo przecież tak należy określić akt utraty wiary.
A zatem watykańska hierarchia dokona aktu odstępstwa? Jak to należy rozumieć?
Wiele razy się nad tym zastanawiałem. W objawieniach w Trevignano Romano pojawia się podobny wątek, co pokazuje, że jest to sprawa nadal aktualna. Tam zresztą również mowa o Antychryście związanym z Rzymem, czyli, jak pan zauważył, z najwyższą hierarchią kościelną.
Nie jesteśmy w stanie dzisiaj oszacować skali zjawiska apostazji. Widzimy jej destrukcyjne skutki, ale wiemy jednocześnie, że ma ona wymiar formalny i nieformalny. Deklaracje składane w parafiach to jedno; większość ludzi dokonuje jednak cichych aktów apostazji.
Stoi za tym obojętność na Pana Boga, często podszyta wrogością. To nie tak, że ludzie odchodzą z Kościoła wyłącznie dlatego, że jest im to obojętne. Niektórzy nawet mogą tak deklarować: że ich wiara ostygła lub że jakoś wierzą w Boga, ale nie w Kościół. Jednak kiedy mocniej poskrobiemy, możemy dostrzec, że pojawia się tam nienawiść albo jakiś rodzaj głębokiej niechęci. W takim człowieku toczy się realna walka duchowa, nawet jeśli on sam temu zaprzecza. Pan Bóg przecież będzie go nieustannie szukał, niepokoił na różne sposoby, nie pozwoli mu pozostać obojętnym. Będzie stawiał na jego drodze różne trudne sytuacje, ludzi zadających niewygodne pytania, czasem nawet cierpienie i ból. A ten człowiek, o ile zdecyduje się nadal trwać w apostazji, za każdym razem będzie odpowiadał Bogu „nie”. Taka deklaracja nie pozostaje bez konsekwencji. Wtedy zaczyna się największa tragedia w życiu człowieka. Kiedy ktoś skarży mi się na trudności, zawsze zachęcam go, żeby spojrzał na to w ten sposób: Pan Bóg chce powiedzieć coś ważnego tobie albo komuś w twoim otoczeniu, upomina się o duszę, która się od Niego oddala. Dopóki są trudności, nawet cierpienie, to znaczy, że Bóg chce dokonać w nas jakiegoś fermentu, doskonalić nas. Najgorzej jest wtedy, kiedy nie dzieje się nic.
Czy to jest w ogóle możliwe, żeby Pan Bóg całkowicie opuścił człowieka?
Tak, to są realne skutki apostazji. Odejście z Kościoła i odrzucenie Pana Boga z czasem prowadzi do tego, że sami skazujemy się na potępienie. Oczywiście, na ile to możliwe, walka o naszą duszę będzie trwała, Chrystus łatwo nie odpuszcza, ale musimy Mu dać możliwość zabiegania o nas.
Święta siostra Faustyna twierdziła, że ta walka toczy się tak długo, jak długo Chrystus widzi w naszej duszy choćby szczelinę, przez którą może się tam dostać. Wtedy Jego łaska może działać. Wystarczy najdrobniejszy prześwit.
Ale ten prześwit musi być. Jest przecież grzech przeciwko Duchowi Świętemu polegający na całkowitym zamknięciu się na łaskę. Jeśli człowiek jest zatwardziałym grzesznikiem, ale pozostawił w duszy jakąś furtkę, choćby na palec, i Duch Święty może się dostać, to jest nadzieja. Natomiast może się pojawić rodzaj takiej zatwardziałości, tak konsekwentnego odrzucania Pana Boga, że On nie ma już możliwości działania. Po prostu człowiek zamyka tę furtkę, odbiera Panu Bogu jakąkolwiek szansę. Jest to pewien paradoks Bożej miłości: ona jest tak wielka, że do końca szanuje naszą wolność. Mimo że Chrystus cierpi z powodu naszych grzechów, oczekuje od nas choćby drobnego aktu woli świadczącego o tym, że chcemy na Jego miłość odpowiedzieć. Jeśli tej woli nie ma, On to szanuje. Można na to spojrzeć jeszcze inaczej: miłość Boga jest tak wielka, że On godzi się zostać odrzuconym, podeptanym, wzgardzonym, o ile człowiek tego chce. Jest to niewyobrażalny grzech, ale Pan Bóg nie zmusi nas nigdy do tego, byśmy Go przyjęli. Miłość jest aktem woli i tego aktu On od nas wymaga. Moja duszpasterska praktyka wskazuje mi, że dzisiaj niestety często ludzie odrzucają miłość Boga i bardzo szczelnie się na nią zamykają. Żyją obojętnie, hedonistycznie, jak to się mówi: „korzystają z życia”, jak gdyby Boga nie było. Bóg jest wymazywany z rozmów, z myśli, nie ma Go w domach ani w pracy. To jest właśnie cały dramat apostazji. Mówimy przecież o bardzo powszechnym zjawisku.
Wydaje się, że dzisiaj cały sprzeciw wobec Boga zasadza się tak naprawdę jedynie na hedonizmie i źle rozumianej wolności. Wieki historii chrześcijaństwa uczą nas o walkach z herezjami, gdy odstępstwa od wiary wiązały się z jakimiś teologicznymi dysputami; Bóg był w centrum tych sporów. Wystarczy wspomnieć choćby herezję arianizmu. Dzisiaj chodzi już chyba jedynie o to, żeby móc sobie bez ograniczeń poużywać. Arcybiskup Fulton Sheen ujął to bardzo lapidarnie: współczesne herezje nie są herezjami dogmatycznymi, ale herezjami działania. Ludziom po prostu nie chce się ponosić konsekwencji wiary w Boga. Widzą w tym tylko ograniczenia, żadnych przyjemności.
Dodajmy też, że i świadomość teologiczna wśród wielu wierzących i praktykujących jest na bardzo niskim poziomie. Jest oczywiście tak, jak pan powiedział: ludziom nie chce się wierzyć, bo to pociąga za sobą określone konsekwencje, ograniczenia w imię miłości do Pana Boga. A po co ponosić jakieś koszty? W konsekwencji wiara jest albo całkowicie odrzucana, albo sprowadzona do jakiegoś zabobonu, co zresztą ostatecznie wychodzi na jedno. Opowiem panu anegdotę. Dzisiaj coraz rzadziej młodzi ludzie decydują się chrzcić dzieci. Kiedyś przyszło do mnie małżeństwo z pytaniem o chrzest. Z ciekawości zapytałem ich, dlaczego chcą dziecko ochrzcić. A oni odpowiedzieli, że nie chcą, żeby chorowało. Odpowiedziałem im na to, że od zdrowia fizycznego jest lekarz, a nie sakrament. To jest właśnie w pigułce świadomość wielu ludzi nazywających siebie katolikami. Niestety tak to wygląda: wiara staje się nierzadko dla ludzi jakąś magią, dodatkowym zabezpieczeniem. Tu już nie ma miejsca dla Pana Boga, pozostaje tylko pusty zabobon.
Kiedyś w jednej z rozmów powiedziałem, że poziom dzisiejszej świadomości religijnej sprawia, że niedługo na ołtarzu w kościele ktoś położy zwierzę i temu zwierzęciu będzie składał hołd. Była to gruba przesada z mojej strony, ale jak się później okazało, kpina stała się rzeczywistością. Przecież w austriackiej diecezji w Innsbrucku miejscowy biskup powiesił w kościele obraz przedstawiający serce świni w prezerwatywie i w dodatku zaskoczony oburzeniem części wiernych szedł w zaparte, zachwalając tę jawną profanację jako znakomity przedmiot kontemplacji.
Czym właściwie różni się apostazja duchowa od formalnej?
Duże znaczenie ma, czy potwierdzę moje odejście od wiary aktem formalnym. To w zasadzie publiczny akt ogłoszenia nienawiści do Pana Boga. Wbrew temu, co się często sądzi – że najważniejsze jest to, co w sercu, a nie to, co na zewnątrz – zewnętrzne akty są bardzo ważne. Nie tylko mogą się stać przyczyną zgorszenia, ale są grzechem publicznym, jawną deklaracją, która może w dodatku pociągnąć za sobą inne podobne akty. Dodajmy też, że to odrzucenie Bożej miłości nie tylko jest bardzo poważnym grzechem godzącym w całą wspólnotę Kościoła, ale też kieruje naszą duszę wprost ku szatanowi i piekłu. Nie ma przecież w życiu duchowym drogi pośredniej: jeśli odrzucam Boga, wybieram szatana. Oczywiście nie chodzi o to, że po dokonaniu apostazji człowiek uda się na czarną mszę i zostanie satanistą, ale jego dusza znajdzie się w poważnym niebezpieczeństwie: oddzielona od Boga, zamknięta na Jego działanie, stanie się bardzo łatwym celem demona.
Niektórzy twierdzą, że skoro rodzice nie pytali ich o to, czy chcą się ochrzcić, i autorytatywnie „zapisali” ich do Kościoła, to teraz oni sami dobrowolnie się z niego „wypiszą”.
Ale to twierdzenie jest bardzo naiwne. Sakrament chrztu to niezatarte znamię przynależności człowieka do Jezusa Chrystusa. Nie da się go w żaden sposób usunąć. Choćbyśmy codziennie dokonywali apostazji, nigdy nie przestaniemy być dziećmi Boga. To oczywiście nie oznacza, że nie możemy odrzucić daru Bożej łaski. I tym właśnie jest apostazja. Powiem nawet w ten sposób: jest ona największym grzechem, jaki może popełnić człowiek, i największą krzywdą, jaką może on wyrządzić samemu sobie. Przecież w ten sposób zamyka on sobie drogę do zbawienia. Nawet największy zbrodniarz czy grzesznik może zwrócić się do Pana Boga i odpokutować grzechy, a apostata deklaruje wprost: nie chcę mieć z Panem Bogiem nic wspólnego. Świadomie wybiera w ten sposób piekło. Zresztą, choć od wielu lat nie pracuję już na parafii, spotkałem jeszcze niedawno osobę, która zdecydowała się na apostazję. I kiedy o tym mówiła, naprawdę widziałem w jej oczach coś ponurego, być może nawet diabelskiego. Nie mam wątpliwości, że taki wybór może człowiekowi podyktować jedynie szatan.
1 Wszystkie cytaty biblijne podano za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, wyd. 5, Poznań 2005 [przyp. red.].