33,50 zł
Znakomity reporter tym razem postanowił przyjrzeć się historii Janusza Walusia, który w 1993 roku zamordował Chrisa Haniego, charyzmatycznego działacza Południowoafrykańskiej Partii Komunistycznej. Jak to się stało, że zwykły, interesujący się sportami motorowymi chłopak z Podhala, który wyjechał do RPA i pracował jako kierowca TIR-a, dał się wplątać w politykę, stając po złej stronie – białych Afrykanerów, którzy za wszelką cenę chcieli utrzymać rasistowski apartheid. Waluś od 26 lat przebywa w afrykańskim zakładzie karnym, będąc tym samym najdłużej więzionym skazańcem w Republice Południowej Afryki. Autor dociera nie tylko do samego Walusia, do jego najbliższych przyjaciół, znajomych, akt sprawy, wspomnień, świadków oraz nigdzie wcześniej niepublikowanych dokumentów, ale również do córki Haniego, z którą odbył wzruszającą rozmowę. Łazarewicz opisuje tragiczne wydarzenie z 1993 roku, przygotowania do zabójstwa Haniego i to, co działo się po morderstwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 266
MOTTO:
Światu grożą trzy plagi, trzy zarazy.
Pierwsza – to plaga nacjonalizmu.
Druga – to plaga rasizmu.
Trzecia – to plaga religijnego fundamentalizmu.
Te trzy plagi mają tę samą cechę, wspólny mianownik – jest nim agresywna, wszechwładna, totalna irracjonalność.
Do umysłu porażonego jedną z tych plag nie sposób dotrzeć. W takiej głowie pali się święty stos, który tylko czeka na ofiary. Wszelka próba spokojnej rozmowy będzie mijać się z celem. Nie o rozmowę mu chodzi, tylko o deklaracje. Żebyś mu przytaknął, przyznał rację, podpisał akces. Inaczej w jego oczach nie masz znaczenia, nie istniejesz, ponieważ liczysz się tylko jako narzędzie, jako instrument, jako oręż. Nie ma ludzi – jest sprawa.
Ryszard Kapuściński (Imperium)
Początek
Czy zabić może tylko psychopata, świr, prymityw, zwyrodnialec, szaleniec czy potwór? Nic z tych rzeczy. Janusz Waluś jest sympatycznym i otwartym człowiekiem, a rozmowa z nim to przyjemność. Jak ja lubi historię, jest oczytany i rzuca co jakiś czas cytatami z literatury. Ma dystans do siebie i autoironiczne poczucie humoru, gdy opowiada mi więzienne anegdotki ze swego życia. Typ kumpla, z którym już po krótkiej rozmowie czuję się tak, jakbyśmy znali się całe życie.
Podobnie czuła się Lindiwe Hani, gdy z zażenowaniem i lekkim wstydem odkryła, że w pewien sposób polubiła tego strasznego człowieka, który zamordował jej ojca.
Jak więc taki sympatyczny człowiek mógł z zimną krwią pozbawić życia męża i ojca trzech córek, tylko dlatego, że się z nim politycznie nie zgadzał? Przez dziesiątki przegadanych z nim godzin próbowałem odkryć tę tajemnicę. Dlaczego człowiek, który sam kocha życie, jedzie z pistoletem na osiedle Dawn Park w Boksburgu, by odebrać życie komuś, kogo w ogóle nie zna?
Niech nas nie zmyli, że rzecz się dzieje dziesięć tysięcy kilometrów stąd, na innej półkuli, w egzotycznym świecie. To też opowieść o współczesnej Polsce, o tym, jak dzieli się ludzi i wykorzystuje ich łatwowierność. O tym, że łatwo rozbudzić gniew i nienawiść, a trudniej nad nimi zapanować.
Cezary Łazarewicz
Jest jak w dworcowej poczekalni przy zmianie turnusu. Chaos, tłum, nerwy.
Twarde drewniane ławki i oblegane biurko spoconego zawiadowcy w oliwkowym mundurze. Należy podejść do niego, powiedzieć „dzień dobry” i „jak się masz”, pokazać paszport, podać numer skazanego i stopień pokrewieństwa. Piszę „kuzyn”, bo tak się umówiliśmy, by nie robić dodatkowych kłopotów ani mnie, ani jemu.
Trzeba czekać. Jedni krążą, inni podpierają ściany, ja siadam w pierwszym rzędzie i uważnie się wsłuchuję, bo wywołują z nazwiska. Wtedy należy podejść do oliwkowego munduru, odebrać ostemplowaną przez biuro cenzora przepustkę i trzymając ją w dłoni, przecisnąć się przez obrotowe stalowe drzwi, które kręcą się tylko w jedną stronę. Po ich przejściu nie ma powrotu.
Z niewielkiego pokoiku, do którego wchodzę, jest tylko jedno wyjście.
Trzeba opróżnić kieszenie i wejść za kotarę. Podnoszę ręce, a ten w oliwkowym mundurze sunie dłonią po moich biodrach, pośladkach, ramionach, piersiach, plecach, brzuchu. Sprawdza każdą kieszeń, fałdkę, zgrubienie i zagniecenie. Nie można wnosić telefonów, dyktafonów, jedzenia, kwiatów (lista zakazanych przedmiotów wisi na tablicy przed wejściem).
Ja mam tylko kolorowe zdjęcie wnuczki Marysi i odręcznie napisany list od córki. To nie budzi wątpliwości, więc mogę przejść dalej, na zewnątrz, do zaparkowanego za bramą autobusu. Gdy zapełni się dziewczętami z koralikami we włosach i kobietami w kolorowych chustach, ruszamy asfaltową drogą przed siebie. Zza szyby cały kompleks wygląda jak wielki zamknięty ośrodek sportowy z kortami, boiskami piłkarskimi i do koszykówki. Jest nawet basen z turkusową wodą. Tylko nigdzie nie widać ludzi. Są za to płoty, mury, kraty, kamery, szlabany i druty kolczaste.
Po prawej szare blokowisko, po lewej parterowe baraki i domki z niewielkim ogródkiem. Na wprost coś, co przypomina otoczony murem średniowieczny angielski zamek z dwiema kamiennymi basztami. Nie ma zwodzonego mostu, ale jest masywna drewniana brama zamykana na klucz. To najstarsza część kompleksu, wybudowana pod koniec XIX wieku, zaraz po powstaniu miasta.
My jedziemy trochę dalej. Kierowca otwiera drzwi autobusu tuż za szlabanem. Zmierzamy do przyklejonego do zamku kremowego pawilonu, nad którego wejściem wisi tabliczka Medium security C.
Tam w uchylonych drzwiach stoi człowiek w mundurze, wyczytuje kolejne nazwiska:
– Polima Maslema.
– Lusi Kamudala.
– Mansyna Mugebi.
Wręczam mu podstemplowaną przepustkę i pod blaszanym dachem chowam się przed palącym lutowym słońcem.
Czekam.
Moja przepustka wędruje teraz na trzecie piętro do sekcji G4. Pod numer trzydzieści, gdzie czeka na mnie jeden z najbardziej znanych w tej części świata Polaków. Dwa miesiące temu rozmawiałem z nim krótko przez telefon. Obiecał opowiedzieć mi historię swojego życia.
Tam, na górze, każą mu się przygotować na spotkanie, a mnie, na dole, wywołują spod nagrzanego dachu.
Zapraszają znów za kotarę i znów każą wywracać kieszenie. Potem otwiera się przede mną krata. Za nią wielkie, brzęczące podwórko. Sześć rzędów drewnianych ławek wmurowanych w beton. Siedzą na nich kobiety w barwnych sukienkach, a naprzeciwko – mężczyźni w pomarańczowych uniformach. Nie wolno się dotykać, głaskać, przytulać, całować, przychodzić w odwiedziny w legginsach, minispódniczkach ani w prześwitującej bluzce. Wszystkie zakazy wypisane są zieloną farbą na otaczającym podwórko murze. Kto złamie regulamin, będzie natychmiast usunięty. Tego pilnują krążące między nami oliwkowe mundury.
Wszyscy pomarańczowi wchodzą na podwórko przez niewielkie drzwiczki w murze po lewej. Podchodzą do drewnianego masywnego biurka, meldując się przed bujającym się na krześle mundurowym. Ten wręcza im kartonik z numerkiem i włącza stoper.
Od tej chwili mają, w zależności od przyznanej kategorii, od trzydziestu do sześćdziesięciu minut na rozmowę z gościem. Numer 3616101, na który wciąż czekam, jest w najbardziej uprzywilejowanej kategorii „A”, bo jest karny i zdyscyplinowany. Można go odwiedzać w soboty, niedziele i święta narodowe od ósmej do czternastej. Czterdzieści pięć razy w roku, nie więcej niż pięć razy w miesiącu, nie dłużej niż sześćdziesiąt minut na jeden raz.
Mnie obiecał poświęcić dziesiątą część rocznego przydziału, by opowiedzieć, jak tu trafił.
Ma sześćdziesiąt sześć lat. Biały, szczupły, wysportowany, przyprószony siwizną. „Wzrost: 183 cm, włosy: ciemny blond, oczy: niebieskie” – napisał trzydzieści osiem lat temu w podaniu o paszport.
W Polsce nazywają go ostatnim żołnierzem wyklętym albo rasistowskim zbrodniarzem.
Zacina się trochę i ma kłopot z artykulacją głoski „r”.
Każe mówić do siebie „Kuba”, choć w paszporcie ma zapisane „Janusz”.
CZĘŚĆ 1
Pretoria. Kgosi Mampuru II
Jest sobota, 4 lutego 2018 roku.
W centralnym więzieniu Kgosi Mampuru II Janusz spędził dwieście dziewięćdziesiąt osiem miesięcy; dziewięć tysięcy sześćdziesiąt sześć dni; dwieście siedemnaście tysięcy pięćset osiemdziesiąt cztery godziny. I nikt nie wie, jak jeszcze długo.
To nasze pierwsze spotkanie. Siadam naprzeciwko Janusza Walusia i słucham.
Brama wjazdowa do centralnego więzienia Kgosi Mampuru II w Pretorii.Fot. Cezary Łazarewicz
Miałem wtedy czterdzieści lat. Od dwunastu mieszkam w Republice Południowej Afryki, od pięciu jestem jej obywatelem. Formalnie w Radomiu mam żonę, ale jakbyśmy byli po rozwodzie. Ja nie planuję powrotu, Wanda – przyjazdu do mnie. Brakuje mi naszej córki Ewy, ale wiem, że jest za wcześnie, żeby próbować ją tu sprowadzić. W Polsce otrzyma o wiele lepsze wykształcenie, a ponadto sytuacja tutaj robi się niepewna.
Od dziesięciu lat mam dziewczynę, Afrykanerkę, Mariję. Mieszkamy osobno, ale spotykamy się w weekendy. Ja mieszkam w Pretorii, a ona koło Rustenburga. Raz ja jadę do niej, raz ona do mnie.
Czasem zabieram ją w podróż, bo jako kierowca TIR-a jeżdżę w długie trasy do Zimbabwe i do Botswany. Ale najwięcej jeżdżę po kraju, więc widzę, jak tu się wszystko zmienia na gorsze. Na moich oczach kraj się pogrąża. Rozpada się stary porządek. Nie ma już wątpliwości, w jakim kierunku to zmierza, że coś trzeba zrobić, żeby to powstrzymać. Tylko nikt nie ma pomysłu – z wyjątkiem Clive’a, bo to łebski facet.
Mieszka w Krugersdorpie. Zaprosił mnie wtedy na kolację, a po niej poszliśmy do jego gabinetu. Mówił to, co sam już wiedziałem. Że nie może się temu bezczynnie przyglądać, że trzeba to jakoś powstrzymać i że nie wszystko jeszcze stracone. Bo albo my ich, albo oni nas. Partia musi podjąć zdecydowane działania – mówił.
Ale tylko on miał pomysł. „Trzeba zmobilizować i zjednoczyć ludzi, i przygotować ich na wojnę” – powiedział.
Ja miałem jedynie uruchomić mechanizm, by zmobilizować ludzi. „Czy mógłbyś to zrobić?” – tak, chyba, o to zapytał.
We wrześniu 1992 roku pojechałem do Polski. Byłem tam pierwszy raz po jedenastu latach. Zupełnie inny kraj. W sklepach wszystkiego pełno – świeże pieczywo, czekolada, dobre wędliny. W najmniejszym kiosku w naszej wsi możesz sobie piwo żywieckie kupić. Trudno było uwierzyć w taką przemianę. I ludzie też jacyś inni, milsi, wszyscy uprzejmi dla siebie. Bardzo mi się te zmiany podobały.
Tylko nadal wszędzie te straszne, ponure i szare blokowiska, te same dziurawe, źle oznakowane drogi, ten sam cień komunizmu wiszący nad Polską. Nie mogło się to równać z kolorową Południową Afryką. To tak, jakbyś pojechał do Botswany. Niby wszystko to samo, ale jakieś bledsze, brudniejsze, smutniejsze.
Nie czułem z Polską już związku. Przeciwnie, ciągnęło mnie do domu, do Afryki. A tu trwała regularna wojna.
W Polsce „Solidarność” mogła pozwolić sobie na pokojową walkę, ale tu nie wchodziło to w grę. Tu była przemoc na każdym kroku. Terroryści z ANC[1] podkładali bomby na ulicach i w sklepach.
Ginęli bezbronni ludzie – biali i czarni. A liberalny rząd de Klerka, zamiast atakować ich bazy w Mozambiku, zaczyna się z nimi dogadywać. Gorzej! Chce im przekazać władzę. Ja już wtedy czuję się częścią tego wspaniałego, zdeterminowanego narodu Afrykanerów [potomków holenderskich kolonistów w Południowej Afryce] i tej walki, którą od prawie dwustu lat oni tu toczą, by istnieć. To jest moja ojczyzna z wyboru.
Więc gdy Clive zapytał, czy zrobię to, nawet się długo nie zastanawiałem. Od razu wyraziłem gotowość do wykonania zadania. Nie trzeba mnie było do niczego namawiać. Wiem, że w życiu trzeba zdecydowania.
Nie dopytuję o szczegóły, bo rozumiem, że to jest konspiracja. Wiem, że partia nie może wystawić mi zlecenia, ale domyślam się, że powstała tam jakaś tajna grupa, w której Clive jest jednym z najważniejszych liderów. Dobrze znam Clive’a i ufam mu. Mnie to wystarcza.
Wtedy on przyniósł kartki z nazwiskami tych, którzy najbardziej szkodzą. Był tam Mac Maharaj, Pik Botha, Richard Goldstone. Nie wszystkich znałem. Zaczęliśmy ich wtedy grupować pod względem wrogości do naszej partii. Clive podawał numery, a ja wpisywałem je przy odpowiednich nazwiskach na kartce. Numer jeden to był Mandela, numer dwa – komunista, Joe Slovo.
„Skupmy się na numerze trzy” – powiedział.
Trzy, to Chris Hani. Został wybrany ze względu na wysokie stanowisko i największą szkodliwość. Był terrorystą. Dowodził terrorystyczną armią – Umkhonto we Sizwe. Kolor skóry raczej nie miał tu znaczenia. Znaczenie miały jego komunistyczne poglądy i aktywność terrorystyczna.
Bo ja nie mam do czarnych jakichś uprzedzeń. Trzeba traktować ich z szacunkiem, widzieć ich takimi, jacy są. Ale historia dowodzi, że ich rządy się nie sprawdzają.
Chris Hani. Copyright: Media24
Między styczniem a kwietniem [1993]spotykamy się z Clive’em kilka, może kilkanaście razy. Omawiamy techniczne szczegóły – jak najlepiej to zrobić?
Brzydzę się terroryzmem. Od razu mówię, że mnie podkładanie bomb w ogóle nie interesuje. Bomba jest ślepa i nie wybiera ofiar. Przy najlepszym nawet planowaniu przeważnie giną postronne osoby. Z krótką bronią natomiast czuję się całkiem kompetentny. Clive ma dostarczyć nierejestrowaną broń, a ja w tym czasie staram się jak najwięcej o Hanim dowiedzieć. Ile ma lat? [51]. Gdzie się urodził? [Wieś Sabalele w rejonie Cofimvaba na południe od Pretorii]. Gdzie kończył szkołę? [University of Fort Hare w Ciskei, rok ukończenia 1962]. Gdzie był szkolony? [Związek Radziecki, NRD, Zambia]. Gdzie walczył? [Angola i Rodezja].
Wiem, jak wygląda, bo jego zdjęcia są ciągle w gazetach. Jest najważniejszy, zaraz po Mandeli. Tylko bardziej od niego radykalny. Dobrze wyszkolony wojskowo, więc wiem, że to nie będzie łatwe.
Tylko na filmach wszystko jest podane na tacy – broń, samochody, kryjówki, dokumenty. Ja tego wszystkiego nie miałem. Brak funduszy i czasu. Od rana do wieczora pracuję, jeżdżę na ciężarówce, a po pracy, wieczorem, przygotowuję misję.
[6 kwietnia 1993] Clive zaprosił mnie znów do siebie do Acacia Park. Przy śniadaniu rozmawiamy na tematy ogólne, potem idziemy do gabinetu. Zamknął drzwi i z żółtej torby wyciąga pudełko. W środku był nowy pistolet.
Na końcu lufy gwint, na który nakręcało się tłumik. Dał mi ten pistolet z tłumikiem i trzy specjalne do niego naboje.
[Samopowtarzalny pistolet Vektor Z88, kaliber 9 mm, wyprodukowany w RPA, o numerze seryjnym P6-101368 oraz dorabiany tłumik kaliber 9 mm].
Nie wyznaczał konkretnego planu.
„Byłoby dobrze zakończyć sprawę jeszcze przed Wielkanocą” – powiedział.
Wynajmowałem wtedy mieszkanie na Muckleneuk, blisko uniwersytetu w Pretorii. [105 Milewanda Flats, Bourke Street, Muckleneuk w Pretorii].
Dzielnica cicha i biała. Bo jeszcze wtedy wszystko jest tu białe.
Mieszkanie małe, ale ładne. To w zasadzie jeden duży pokój, ale dobrze zaprojektowany – fajna łazienka, kuchnia, sypialnia za przepierzeniem.
Mieszkam sam, ale teraz jest ze mną Marija. Mamy razem spędzić Wielkanoc. (Ona pracuje w ośrodku wypoczynkowym koło Rustenburga, jakieś sto kilometrów ode mnie).
Rano w Wielką Sobotę [10 kwietnia 1993] mówię Mariji: jadę na trening, wrócę na jedenastą. Trenuję karate u Stana Schmidta w Johannesburgu. To bardzo znana szkoła karate. Jeśli mam tylko pieniądze i czas, jeżdżę tam w każdą sobotę.
Do Johannesburga wyruszam moim służbowym fordem.
[Czerwony ford laser hatchback, o pojemności 1300 cm3, numer rejestracyjny PBX 237 T].
Tak na wszelki wypadek biorę z sobą broń, którą dostałem od Clive’a.
Ten tłumik wiozę z sobą zupełnie niepotrzebnie. Sprawdziłem go na strzelnicy. Nie wykorzystam go, bo jest zupełnie bezużyteczny. Trzeba mieć do niego specjalne naboje [amunicja poddźwiękowa], bo inaczej ci lufę rozerwie. I po każdym strzale musisz przeładować. Nie miałbym szans się bronić, gdyby zaczęli do mnie strzelać.
Gdy dojeżdżam do Melrose na północy Johannesburga, szkoła karate jest już zamknięta. Przerwa świąteczna. I to jest ten przypadek, który o wszystkim decyduje.
Mam nagle trochę wolnego czasu, a niedaleko jest sklep z bronią [w aktach: Guns Exchange Shop przy Corlett Drive w Johannesburgu]. Tam kupuję amunicję [25 sztuk, kaliber 9 mm parabellum produkcji czechosłowackiej].
W samochodzie zakładam rękawiczki, ładuję pistolet i decyduję, że pojadę na rekonesans pod jego dom w Down Park koło Boksburga. To niedaleko stąd.
Trzymam się wiernie faktów, niczego nie upiększam.
Zwyczajne podmiejskie białe osiedle. Jeszcze bez szlabanów i ochroniarzy. Wtedy to nie było potrzebne. Przestępczość nie kwitła jak teraz, choć był to już czas absolutnego schyłku normalnej Południowej Afryki. Wciąż obowiązywał ich zakaz mieszania się z białymi. Oni mieli swoje osiedla, my swoje. Tylko że oni już tego zakazu nie przestrzegali.
Wąska osiedlowa uliczka, niska zabudowa, murek, betonowy podjazd. Wszystkie domki do siebie podobne. Dokładny adres miałem zapisany na kartce od Clive’a. Znajdziesz w aktach.
[Boksburg, ulica Hakea Crescent 2 na osiedlu Dawn Park na południowy wschód od Johannesburga. Hakea Crescent przypomina wielkie rondo, w środku którego wybudowano parterowe domki z ogrodami. Wjeżdża się tam osiedlową uliczką Deon wprost na garaż przy domu Haniego. Kostka na podjeździe pomalowana jest czerwoną farbą, jak ćwierć wieku temu. Po lewej od garażu wejście do niewielkiego domu krytego czerwoną dachówką. Wokół wysoki mur z cegły, w bramie solidna żelazna krata, której wtedy nie było. A to wielkie drzewo przed domem, które rzuca teraz cień przed wejściem, na starych zdjęciach jest rachityczną roślinką.
Wygląda, jakby nikt tu nie mieszkał. Wokół domów żywego ducha, nie widać samochodów ani spacerujących po uliczkach ludzi. Biali wyprowadzili się stąd w latach dziewięćdziesiątych, a czarni nie chcieli tu mieszkać, spadły ceny domów i atrakcyjność osiedla.
Trzy lata temu dom przy Hakea Crescent 2 od prywatnych właścicieli odkupiło miasto. W ogrodzie miała być zbudowana biblioteka, w domu muzeum, a w pobliskim parku pomnik Chrisa Haniego. Ale nic się tu nie dzieje. Na chodniku leży sterta cegieł].
Dom Chrisa Haniego na osiedlu Dawn Park w Boksburgu. Fot. Cezary Łazarewicz
Mam kiepską orientację, więc najpierw badam teren. Chcę zobaczyć, jakich ma sąsiadów, gdzie parkuje samochód, znaleźć najlepsze drogi dojazdu i ucieczki. Dlatego byłem już tam wcześniej dwa, trzy razy. Kiedyś na podjeździe do garażu zobaczyłem zaparkowane czarne bmw. Spisałem numery, ale to nie był jego samochód. Przyjechał nim jakiś przedstawiciel wielkiej firmy budowlanej LTA. Już się im podlizywali i próbowali dogadać interesy, choć oni jeszcze nie mieli władzy.
Podczas zwiadu nigdy się nie zatrzymuję. Zawsze jestem w ruchu. Podjeżdżam wolno, jakbym szukał właściwego adresu, i obserwuję dom przez okno samochodu. Dawn Park to małe osiedle, wszyscy się tu znają i każdy obcy samochód budzi zainteresowanie, a ja nie mogę się rzucać w oczy.
Dla bezpieczeństwa za każdym razem ukrywam tablice rejestracyjne, naklejając na nie cyfry z samoprzylepnej folii. Tylko że wtedy akurat ich nie mam, bo sklep hardware, gdzie je zwykle sprzedają, był już zamknięty.
Gdy dojeżdżam pod dom, na podjeździe stoi srebrna corolla. Zatrzymuję się na moment, by zapisać numer rejestracyjny na kartce [w aktach: RGB 692T].
I w tym momencie pojawia się on.
[W aktach: ubrany w granatowy dres z czerwono-białym paskiem na piersi („Ten ulubiony, który wkłada, gdy idzie biegać” – napisze potem jego córka Lindiwe) i białe sportowe buty na grubej gumie].
Wychodzi z domu, podchodzi do zaparkowanej na podjeździe srebrnej toyoty, wsiada do środka.
Jest sam, bez żadnej obstawy. Gdyby miał obstawę, nie pozwoliliby mu chyba wyjść samemu z domu – myślę.
Obserwuję go z wnętrza swojego auta. Widzę, jak odpala samochód i rusza.
Taka okazja już się może nie zdarzyć – myślę i jadę za nim.
Żadnych wątpliwości już nie mam, bo wątpliwości możesz mieć do chwili podjęcia decyzji, a tu już wszystko jest postanowione. Nie ma odwrotu.
Czy czuję wtedy mrowienie w palcach? Raczej nie, bo nie ma w tym nic osobistego. Mam zadanie do wykonania, chcę je wykonać, jak najlepiej potrafię. Jadę więc za nim osiedlowymi uliczkami, które prowadzą mnie do centrum handlowego. [Dawn Park Center Shopping. Wtedy była tu galeria handlowa dla białych mieszkańców osiedla, a dziś tani supermarket z wielkim parkingiem, pralnią, myjnią samochodów i lokalnymi fast foodami: Steers, Fishways, Debonairs, w których przesiadują dzieciaki po powrocie ze szkoły. Stąd do domu Haniego jest niecały kilometr].
Wjechał na parking, wysiadł z auta, wszedł do środka, a ja czekam i się zastanawiam, czy to jest odpowiednie miejsce. Rozglądam się wokół i od razu rezygnuję. Za dużo ludzi, a ja mam w magazynku naboje głęboko penetrujące. Łatwo trafić kogoś przypadkowego. Nie chcę ryzykować. Mam wyraźną instrukcję od Clive’a: nikt inny nie może zginąć.
Sam zresztą zgadzam się z tą instrukcją w stu procentach.
Czekam.
Widzę, jak wraca do samochodu, z gazetą pod pachą.
Gdzie może jechać? Tylko z powrotem do domu. Nie chcę go płoszyć, więc jadę inną drogą, by mnie nie widział.
Na miejscu jest przede mną. Gdy podjeżdżam, parkuje właśnie samochód na podjeździe. Już nie pamiętam, czy zatrzymałem się zaraz za nim, czy na drodze.
Z torby na tylnym siedzeniu wyjmuję pistolet, wsadzam z tyłu za pasek spodni i wysiadam z auta.
On stoi już przy garażu, ale jest obrócony do mnie tyłem. Nie widzę twarzy, a chcę mieć pewność. Robię więc kilka kroków do przodu i wołam: „Mister Hani!”. On się odwraca... I robi gest, jakby się chciał ze mną przywitać. Nie ma to dla mnie znaczenia. Już go poznałem. Wyciągam zza paska pistolet.
Zobaczył go. Może się przestraszył? Zrobił skręt, jakby chciał tego uniknąć. Za późno. Pierwszy strzał w korpus. Gdy upadał, wydał z siebie nieartykułowany okrzyk. Może ze strachu, a może z bólu. Drugi strzał w głowę[2]. On upada na podjeździe.
Po drugim strzale zobaczyłem wolno przejeżdżający obok samochód. Rozproszyło mnie to. Za kierownicą biała, dość młoda kobieta. Za nią, na tylnym siedzeniu, dwoje starszych ludzi – rodzice albo teściowie. Patrzyli na mnie, a ja na nich, stojąc z bronią w ręku na podjeździe.
Wiedziałem, że jest bardzo źle i że coś powinienem zrobić. Nic nie przychodziło mi do głowy. Nie zastrzelę przecież trojga niewinnych ludzi. Nie jestem terrorystą, tylko żołnierzem wykonującym zadanie.
Dopiero gdy odjeżdżają, dla całkowitej pewności, strzelam dwa razy za ucho.
(Czy warto to tak dokładnie precyzować?)
Chowam pistolet i szybkim krokiem idę do auta. Staram się, by nie wyglądało to na paniczną ucieczkę. Ruszam spokojnie, bez pisku opon. Ale myślę tylko, jak stamtąd uciec.
Wszystko w rękach tej białej kobiety – z tą myślą wyjeżdżam z osiedla Dawn Park. [Według śledczych: około 10:10].
[„Czuję, że to, co zrobiłem, jest złe, ale też ulgę, że mam to już za sobą” – mówi dwadzieścia trzy lata później południowoafrykańskiej dziennikarce Melindzie Ferguson[3]].
Jeśli mam satysfakcję, to z wykonania zadania, a nie z powodu bólu i śmierci, które wtedy zadałem. Nie jest przyjemnie do tego wracać, bo to żaden dla mnie moment satysfakcji.
Ale też nic, co wraca do mnie w koszmarach i mnie prześladuje.
CZĘŚĆ 2
Johannesburg
Wypatruję go w tłumie za bramkami odprawy granicznej. Tak jak obiecał, ma wielki czarny kapelusz na głowie. Stoi w hali przylotów w tym samym miejscu, w którym czterdzieści dwa lata temu pierwszy raz stanął na afrykańskiej ziemi. Lotnisko w Johannesburgu było wtedy małym lokalnym portem lotniczym o niewielkim międzynarodowym znaczeniu. Od lat sześćdziesiątych trwał bowiem bojkot Południowej Afryki, obejmujący również międzynarodowe połączenia lotnicze.
Muzeum Apartheidu w Johannesburgu.Fot. Cezary Łazarewicz
Republika Południowej Afryki jest wtedy jedynym państwem na świecie, gdzie obowiązującym prawem są wprowadzone w roku 1949 przepisy segregacji rasowej. Przepisy apartheidu, bo tak nazywa się ten system, w trzystu dwunastu aktach prawnych szczegółowo regulują kontakty między ludźmi w Południowej Afryce. W języku Burów apartheid znaczy „osobno”, więc wszyscy zostają podzieleni na rasy: białą, czarną i azjatycką. A kto nie jest ani czarny, ani biały – jest kolorowy. A jeśli są wątpliwości? Prawo mówi, że osobą białą jest ktoś, kto w sposób oczywisty jest z wyglądu biały i nie uchodzi powszechnie za osobę kolorową. O tym ostatecznie decyduje urzędnik państwowy. By ułatwić mu pracę, rząd wymyślił test ołówka. Jeśli ktoś ubiega się o status osoby białej, urzędnik wsuwa mu we włosy ołówek. Jeśli wypadł z głowy badanego, w rubryce „rasa” dowodu osobistego urzędnik wpisuje – biały. Jeśli nie wypadł – kolorowy. Życie albo poniżenia. Biali mają wszystkie przywileje, kolorowi są traktowani lepiej niż czarni, ale znacznie gorzej niż biali.
Bardziej skomplikowana jest klasyfikacja Azjatów, bo nie każdy, kto mieszka w Azji, musi być od razu azjatyckiej rasy. Ten przywilej dotyczy głównie Hindusów, ale już nie Chińczyków. Czy to z Tajwanu, czy z kontynentu, apartheid uznaje ich za czarnych. Za to wyglądający podobnie Japończycy są biali, bo rząd Południowej Afryki, chcąc mieć dobre stosunki z Japonią, nadał Japończykom honorowy status białego człowieka.
Każdy swoją rasę ma zapisaną w urzędowych dokumentach. Państwo dba, by rasy się nie mieszały. Osobno żyją Azjaci, kolorowi i czarni, a wszyscy są oddzieleni strefami buforowymi od osiedli białych.
Apartheid obowiązuje na osiedlach, dworcach, plażach, stadionach, cmentarzach i boiskach; w parkach, przedszkolach, szkołach, toaletach, autobusach i pociągach. A nawet w życiu intymnym. Istnieje przepis zakazujący utrzymywania stosunków seksualnych białych z czarnymi. Nie wolno zawierać międzyrasowych małżeństw. Za naruszenie przepisów grozi kara pięciu lat więzienia.
Przeciwko dyskryminacyjnym prawom apartheidu protestują czarni mieszkańcy Południowej Afryki. W marcu 1960 roku trzy tysiące osób przychodzi pod posterunek policji w miasteczku Sharpeville koło Johannesburga, by oddać swoje dowody osobiste. Policja otwiera ogień. Trupy rozrzucone są na całym placu wokół posterunku. Sześćdziesiąt dziewięć osób (w tym dziesięcioro dzieci).
Po masakrze w Sharpeville zostaje zdelegalizowany Afrykański Kongres Narodowy (ANC), największa organizacja reprezentująca czarnych mieszkańców. Kongres schodzi do podziemia i powołuje zbrojne oddziały Włóczni Narodu (Umkhonto we Sizwe), które walczą z rządem, wysadzając urzędy, elektrownie, słupy wysokiego napięcia i placówki pocztowe.
W 1962 roku przywódcy ANC zostają aresztowani i skazani na dożywocie. (Jest wśród nich Nelson Mandela).
Świat ogłasza wtedy bojkot apartheidu. Wprowadzone w połowie lat sześćdziesiątych sankcje gospodarcze mają pogrążyć Pretorię i zmusić ją do złagodzenia rasistowskiego prawa.
Gdy w poniedziałek 12 stycznia 1976 roku na lotnisku marszałka Jana Smutsa w Johannesburgu wylądował boeing 707 linii Luxavia z Wiednia (z międzylądowaniem w Nairobi), Południowa Afryka trzymała się pewnie. Afrykański ruch oporu jest stłumiony, jego przywódcy siedzą w więzieniach albo uciekli za granicę i mimo międzynarodowej izolacji RPA wciąż jest gospodarczą potęgą i jednym z najbogatszych państw świata.
Inżynier Witold Stanisław Waluś, syn Tadeusza i Teresy z domu Strzelichowska, urodzony w Kielcach w 1948 roku, z zawodu chemik-ceramik (po krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej), przylatuje samolotem z Wiednia, by rozpocząć nowe życie. Ma wtedy dwadzieścia osiem lat, długie, ciemne włosy spadające na ramiona i gęstą czarną brodę. Towarzyszy mu rok starsza żona Grażyna i ich czteroletnia córka Joanna.
Owinięty w kołdrę kolorowy telewizor Telefunken, który kupili w wiedeńskim second handzie, był ich jedynym majątkiem, który przywieźli z Europy. Mają szczęście, bo kilka dni wcześniej Południowa Afryka po latach protestów bardzo konserwatywnego Kościoła protestanckiego uruchomiła wreszcie nadawanie programu telewizyjnego.
Prośbę o zezwolenie na wyjazd Witold Waluś składa do krakowskiego biura paszportów i dowodów osobistych MSW w sierpniu 1974 roku. Pisze, że chce jechać do Australii.
Cel wyjazdu: prywatno-wczasowy.
Osoba zapraszająca: kuzyn Stanisław Mencel, przedsiębiorca budowlany, zamieszkały 8 Trevor Ave Rostrevor (blisko Adelaide). Zapraszający deklaruje pokrycie wszelkich kosztów pobytu gościa w Australii, opiekę lekarską, zapewnia mieszkanie.
W tym samym roku Walusiowie dostają paszporty z pieczątką: „wszystkie kraje świata”.
– Za łapówkę i po znajomości – mówi dziś Witold. Wyruszają rok później – w czerwcu 1975 roku. Zamiast do Australii dojeżdżają starym fordem taunusem do Austrii. Rozbijają namiot na polu namiotowym pod Wiedniem. W ambasadzie Republiki Południowej Afryki przy Ranngasse Witold składa prośbę o wizę emigracyjną. Dlaczego Południowa Afryka?
– Tam najmocniej zwalczano komunizm, nie było kraju bardziej antykomunistycznego niż Południowa Afryka, a ja miałem komunizmu serdecznie dosyć – mówi dziś. – Rzygać się chciało, jak patrzyło się na to całe zakłamanie. Doświadczał tego mój ojciec, doświadczam tego i ja, od najmłodszych lat.
Opowiada o marcu 1968 roku, strajku na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, o całkowitej utracie wiary w socjalizm, ideologicznej ofensywie marksizmu na uczelni, urabianiu i próbie odzyskania przez władzę młodzieży.
Pamięta sierpień 1968 roku, gdy Wojsko Polskie wkraczało z Sowietami do Czechosłowacji, by stłumić tam wolnościowe powstanie. Studentów AGH przebrano wtedy w wojskowe mundury i wysłano na obóz do Morąga. Opowiada:
– Wstydzę się, że jestem w polskim mundurze, i od tej pory nie czuję związku, zamiast „u nas” zaczynam mówić „w Polsce”. Nie wyjeżdżałem z Polski z biedy, za chlebem. Nam się dobrze powodziło, bo nasz ojciec był prywatną inicjatywą. Żyliśmy lepiej niż inni. Uciekaliśmy z komunizmu, a nie z biedy.
W ambasadzie Południowej Afryki w Wiedniu mówią mi, że muszę dłużej zaczekać na decyzję. Jest czerwiec, najbardziej chyba deszczowy miesiąc w Austrii od lat. Leje bez przerwy, zimno, a my z Grażyną i małą Joasią mieszkamy na campingu w mokrym namiocie. Joasia rozchorowuje się od tego. Ma gorączkę i wysypkę.
Mam z sobą na czarną godzinę przemycone z kraju trzysta dolarów. W Polsce to majątek, ale tu nie wiadomo nawet, czy wystarczy na opłacenie lekarza i lekarstw. Więc zamiast do lekarza jadę na sąsiedni camping, gdzie mają przyjechać dwa polskie wycieczkowe autokary. Wracają z wakacji w Hiszpanii. Jest tam lekarka, którą zaciągam na pole namiotowe, i ona stawia Joasię na nogi.
Niemieckiego uczyłem się z płyt, więc znam kilka słów, które pomagają mi znaleźć pracę. Trafiam do introligatorni. Dwadzieścia jeden szylingów na godzinę. Głodowa pensja, ale nic innego nie mam. Pracujemy przy dużym zamówieniu dla Związku Radzieckiego. Pakujemy do folderów pocztówki ze zdjęciami największych radzieckich pisarzy. Dwanaście kartek do przegródek, owinąć folią i wrzucić do pudła. Norma: trzysta sztuk na godzinę. Ja pierwszego dnia robię ledwie dwieście osiemdziesiąt. Zasuwam od rana do nocy, od szóstej do dwudziestej pierwszej, bez przerw na papierosa i jedzenie. Bo bardzo mi na tej pracy zależy.
Dzięki niej możemy uciec z namiotu i wynająć tanie mieszkanie. Jest małe, ale samodzielne. Z toaletą na korytarzu.
Gdy introligatornia kończy kontrakt na radzieckie pocztówki, wyciągam swoje zawodowe prawo jazdy z Polski i znajduję firmę przewozową Wibihal. Dostaję tam sześciotonową ciężarówkę. Wożę bele papieru. To ciężka fizyczna praca, bo samochód jest przeładowany, więc żeby skręcić, potrzebuję pomocy jeszcze jednej osoby. Godzę się na taką harówkę, bo wierzę, że na końcu tej drogi jest emigracyjna wiza do Południowej Afryki i wolność.
W ambasadzie przyjmują mnie ciepło. Konsul jest miły, robi wszystko, bym mógł go zrozumieć, bo mój angielski jest bardzo szkolny. Mówi głośno, wyraźnie i prosto. Pyta o żonę, córkę, zawód i wykształcenie. I choć się męczy, podtrzymuje tę naszą konwersację. Nagle prostuje się, zmienia ton, staje się mniej oficjalny, bardziej przyjazny i pyta: „Czy z ręką na sercu możesz zapewnić, że jesteś prawdziwym antykomunistą?”.
Zakopane
Z dworca kolejowego w prawo ulicą Chramcówki, obok apteki, małego Tesco na rogu Gimnazjalnej, przy rzeźbionym Chrystusie na belce werandy wyryte litery „Pyszna”. To tu.
Piętrowy, zbudowany z drewna w stylu zakopiańskim dom. Na górze niewielkie – dwupokojowe mieszkanie, na dole – pracownia architektoniczna. Widać stąd Gubałówkę i Giewont. W latach sześćdziesiątych willę podzielono na mieszkania, a w dziewięćdziesiątych zaczął je na raty odkupować i odnawiać Andrzej Kawecki, dyrektor biura promocji Zakopanego. To dzięki niemu nie rozpadła się i nie przegniła.
Przy willi pod tym samym adresem jest dobudówka. W roku 1963 Maria Brzozowska kupiła tę część domu od doktora Bocheńskiego z Krakowa. Jej wnuczka Irena Walter prowadzi teraz pensjonat, ale nie wie, kto mieszkał tu wcześniej. Pamięta, że kilkanaście lat temu przyjechał wysoki, postawny mężczyzna w kapeluszu z wielkim rondem. Mówił, że jest z Południowej Afryki. Towarzyszyła mu kobieta z Azji i mały chłopczyk. Prosił, by oprowadziła go po domu. Zaglądał w każdy kąt, a potem powiedział, że spędził tu dzieciństwo.
Irena Walter nie słyszała nigdy o Julii Mallisie, samotnej matce, która wraz z córką Heleną, nauczycielką szkoły żeńskiej przy klasztorze Panien Benedyktynek Ormiańskich we Lwowie, przywędrowała po wielkiej wojnie do Zakopanego. Tu Julia objęła posadę osoby prowadzącej dom hrabiny Błażowskiej, który mieści się w wybudowanej na początku XX wieku przez cieślę Jana Ustupskiego willi „Pyszna” przy ulicy Chramcówki. Tu też Helena spotyka doktora Stanisława Strzelichowskiego, porucznika cesarskiej i królewskiej Armii Austro-Węgier, za którego wychodzi za mąż w 1920 roku. Strzelichowski robi w międzywojennej Polsce karierę administracyjną i zostaje lekarzem powiatowym na Kresach w Peczeniżynie, w województwie stanisławowskim. Mieszka z żoną w służbowym dworku szlacheckim. Szybko przestają z sobą rozmawiać i się rozstają. Helena wraca do Zakopanego z urodzoną w 1924 roku córką Teresą i gdy na początku lat trzydziestych umiera Błażowska, przejmuje z matką willę i prowadzą wspólnie pensjonat.
Teresa Strzelichowska, córka Heleny, w chwili wybuchu wojny ma piętnaście lat. Żeby uniknąć wywiezienia na roboty do Niemiec, zgłasza się do pracy na kolei. I aż do zakończenia wojny jest sekretarką niemieckiego naczelnika stacji w Zakopanem. To przyszła matka Witolda i Janusza. Ojciec chłopców Tadeusz jest o rok młodszy od Teresy. Rodzina Walusiów pochodzi z Buczkowic koło Szczyrku, ale Tadeusz urodził się na Kresach w majątku Hanusowszczyzna, między Nowogródkiem a Nieświeżem. Gdy w 1939 roku wchodzą tam Rosjanie, jego rodzice na czas uciekają do Krakowa, a potem przenoszą się do Zakopanego, by leczyć chorego syna.
Tu w czasie okupacji Tadeusz i Teresa poznają się bliżej.
Po wojnie rozpoczynają studia na Akademii Handlowej w Krakowie, ale ich nie kończą. W lipcu 1947 roku biorą ślub. Pierwszy ich syn, Witold Stanisław, rodzi się dziesięć miesięcy później w Kielcach. W Kielcach, bo ojciec Teresy, doktor Strzelichowski, został tu mianowany po wojnie lekarzem wojewódzkim i chce mieć pod kontrolą przyjście na świat pierwszego wnuka.
Drugi ich syn, Janusz Jakub, rodzi się pięć lat później, już w Zakopanem.
Warszawa
To małe białe zawiniątko na rękach mężczyzny widoczne na fotografii z chrztu to właśnie Janusz. A nastolatka w letniej sukience, z grubym, ciemnym warkoczem spadającym na plecy to jego chrzestna – córka bardzo ważnego człowieka, ministra hutnictwa w rządzie Bolesława Bieruta – Magda Żemaitis.
Jej mama Oćka (zdrobnienie od Włodzimiery) i Teresa Waluś są dalekimi kuzynkami, dlatego Magda od najmłodszych lat przyjeżdża do Zakopanego i zatrzymuje się w pensjonacie Walusiów. Pamięta ciemną, mokrą, niszczejącą góralską chałupę, przewalające się dziesiątki ludzi: uczniowie, studenci, niedzielni turyści i obwieszone obrazami Witkacego ściany. Dwa wykonane przed wojną przez Witkacego pastelowe portrety babki, Heleny Strzelichowskiej, wiszą dziś u Witolda w domu w Pretorii.