Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Czy stwierdzenie: „Oni zginęli, żeby Polska mogła istnieć” – jest prawdą czy wymówką?
Dlaczego w naszych dziejach przeważają masowe samobójstwa nad próbami skutecznej walki z wrogiem?
Czy rzeczywiście jesteśmy kozłem ofiarnym Europy, skazanym średnio raz na sto lat na rozszarpanie?
Jan Maciejewski, eseista, pisarz, stały felietonista i członek redakcji „Plusa Minusa”, magazynu weekendowego „Rzeczpospolitej”, stawia odważną tezę, że wraz z rozbiorami daliśmy się zwieść jako naród kłamstwu romantycznemu. A fałszywe postrzeganie naszego miejsca w Historii i Europie organizuje nam rzeczywistość od dwustu lat, wtłaczając w przeklęty rytuał ofiary: od Somosierry, przez Poniatowskiego w nurtach Elstery, klęskę powstania warszawskiego, aż po katyńskie doły śmierci i katastrofę smoleńską.
Autor nie boi się operować na otwartym sercu Polski, na naszych narodowych mitach, lękach i projekcjach. Jego esej wytrąca z historycznych przyzwyczajeń, skłania do realistycznej maksymalnej weryfikacji, a dzięki temu do rozpoznania naszego miejsca w Wielkiej Historii na nowo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
BEZ WĄTPIENIA BYŁ WARIATEM. Trzeba być niespełna rozumu, żeby traktować słowa z tak absolutną powagą, brać je z całym dobrodziejstwem zawartego w nich znaczenia. Ignacy Marchocki z Mińkowiec był konsekwentny, na tym polegały wszystkie jego wariactwa. „Szlachcic pół, pół król, pół Kato / Pół warjat, a pół syn cezarów Romy” – pisał o nim Juliusz Słowacki w Beniowskim, czym potwierdził i uwiecznił panującą na temat Marchockiego opinię jemu współczesnych.
Zawołanie herbowe Marchockich brzmiało „Ostoja!”. Kiedy więc w wyniku drugiego rozbioru posiadłości ziemskie Ignacego weszły w skład Cesarstwa Rosyjskiego, postawił on wokół Mińkowiec i kilkunastu okolicznych wsi słupy graniczne. Ogłosił niepodległość, samemu przyjmując tytuł „dux et redux” – „wódz i powróciciel”. Wprowadzał w swym państwie reformy w duchu Sejmu Wielkiego. Zniósł poddaństwo chłopów, zlikwidował karę chłosty, wdrażał tolerancję religijną. Bił własną monetę, założył szkołę, szkołę muzyczną, chór i orkiestrę. Rozwijał przemysł włókienniczy, wybudował cegielnię. Otworzył aptekę, dom dla sierot i przytułek dla kalek. Postawił hotel i drukarnię. To tutaj, w Państwie Mińkowieckim – jak nazywał je sam Marchocki – po raz pierwszy ukazał się przekład na język polski Hamleta. Przez niemal trzydzieści lat na Podolu istniał odpowiednik wioski Galów, siedziby Asterixa i Obelixa, stawiających tym razem opór nie rzymskiemu, ale rosyjskiemu cesarstwu. Nie tylko trwał, ale nawet ekspandował. Marchocki „dokupował” kolejne terytoria, między innymi czterdzieści tysięcy hektarów w okolicach Odessy.
Miał w sobie – jak to często bywa z wariatami – coś z proroka. Nosił długą, sięgającą do pasa brodę i uwielbiał wygłaszać kazania – czego, w jego opinii, nie potrafili robić, jak należy, „rozpróżniaczeni i goniący za groszem” księża. Nie poprzestawał zresztą na homiliach, układał też własne liturgie, którym następnie przewodniczył, odziany w amarantową, aksamitną togę, trzymając w ręku złote berło. I tak jak w kazaniach płynnie przechodził od napomnień proroków Starego Testamentu do cytatów z Woltera (którego jego poddani, wierni i słuchacze zaczęli z czasem uznawać za jednego ze świętych), tak i tutaj mieszał ze sobą wszystko, co popadnie: liturgię katolicką z ludowymi obrzędami i pogańskimi rytuałami, oświecenie z mitologią. Zastąpił między innymi święto Matki Boskiej Zielnej kultem bogini Cerery, ku czci której obchody zaczynały się jednakowoż w kościele.
Rosja straciła do niego cierpliwość w 1820 roku. Marchocki został aresztowany i umieszczony w areszcie domowym. Miał tu czas rozwijać i precyzować plany wielkiej reformy chrześcijaństwa, stworzenia „prawdziwie Chrystusowego” Kościoła, nowej religii, której sam miał być rzecz jasna najwyższym kapłanem. Nie zrzucił też swej amarantowej togi, może zachował nawet berło i to nim błogosławił każdego napotkanego człowieka, co w oczach zaborcy ugruntowało jego opinię szaleńca, a wśród okolicznych mieszkańców – świętego proroka i męczennika. Tak czy inaczej, zdetronizowany nie stanowił już większego zagrożenia. Został zwolniony z aresztu, a ostatnie lata życia spędził w wiejskiej chacie, nad wejściem do której umieścił napis: „Inveni portum, Spes et Fortuna valete: Sat me lusistis, ludite nunc alios” („Dotarłem do portu, żegnajcie Nadziejo i Fortuno: bawiłyście się mną, teraz oszukujcie kogo innego”).
Władając Państwem Mińkowieckim, zasłużył sobie Ignacy Marchocki na nadany mu przez Słowackiego przydomek „pół król”. A to drugie pół, „pół Kato”? To już zupełnie inne wariactwo.
Katon, ostatni wielki obrońca ustroju republikańskiego w starożytnym Rzymie, kiedy tylko zdał sobie sprawę ze zwycięstwa tyrana, Juliusza Cezara, popełnił samobójstwo. Dla uważających się za spadkobierców Republiki Rzymskiej obywateli I Rzeczypospolitej ta śmierć była jak rzucone im sprzed wieków wyzwanie. Czy i oni nie powinni pójść jego śladem? Czy nie lepiej jest umrzeć, niż żyć w niewoli? Stracić życie, ocalić honor?
Pisał Jan Paweł Woronicz:
„Prowadź mnie w twoim płaszczu do grobu Katona:
On nauczył, co czynić, gdy ojczyzna skona.
Czyliż na taką duszę Polaka nie stanie,
Jaką się wielkomyślni chlubili Rzymianie?”
Ignacy Marchocki z Mińkowiec był człowiekiem konsekwentnym, dlatego w odpowiedzi na gest Katona opracował drobiazgowy plan samobójstwa całego narodu. Wszyscy Polacy powinni – wraz z żonami, dziećmi i dobytkiem – wyruszyć w pole. Miasta, wsie i domy należy spalić. „W pierwszym szeregu – referuje manifest Wodza i Powróciciela Antoni Rolle – staną starcy, niedołężni, kaleki, dla których już nie masz lekarstwa i ratunku na ziemi, chętnie oni zginą za ojczyznę, śmierć będzie dla takich pociechą. Po nich autor projektu pchnąć radzi na stanowisko stracone: matki, żony, siostry, kochanki i niemowlęta, wówczas pozostałym a osieroconym rozpacz doda odwagi i albo zwyciężą, albo zginą. Jeżeli zginą, mogiła okrywająca szczątki zwyciężonych poszanowanie obudzać będzie w przechodniach, świecić przykładem następnym pokoleniom. Niejeden zawoła: «Król, co tu poległ, był król wielki i cnotliwy; naród, co przy nim był, równie był cnotliwy i wielki»”.
Ostatecznie ten całopalny projekt Marchockiego nie wszedł w życie nawet na terytorium Państwa Mińkowieckiego. Ale jest zaledwie jednym z dowodów szaleństwa, histerii, jaka opanowała społeczeństwo I Rzeczypospolitej w chwili upadku państwa. Trudno ustalić, jaka naprawdę była skala fali samobójstw, która przetoczyła się przez ziemie polskie po ostatnim rozbiorze. Ale wspomina się o niej w zbyt wielu pamiętnikach i wspomnieniach z tamtego czasu, by mogła być tylko przywidzeniem.
„Były liczne przypadki samobójstw – pisał Ludwik Dębicki w monografii poświęconej życiu towarzyskiemu, politycznemu i literackiemu na Puławach w drugiej połowie XVIII wieku – wielu postradało zmysły, inni wpadali w dziwactwa, szukali zapomnienia w ekscentrycznościach, inni w wirze światowych zabaw, ale i ci, którzy szaleli w chwili ostatecznego kataklizmu wśród wesołości, zbytku i uciech, jak i ci, co w czarną wpadali melancholię, wynieśli z tej katastrofy piętno chorobliwego, nieprawidłowego stanu, jakie i następnym miało udzielać się pokoleniom”.
Józef Wybicki w swoich pamiętnikach kilka razy powtarza, że Polacy po 1795 roku zachowywali się, jakby byli „zarażeni śmiercią”. Młodzi bawili się – dosłownie – na zabój, starzy zamykali w domach, pogrążali w rozpaczy. Nad jednymi wschodziło czarne słońce melancholii, inni popadali w religijno-patriotyczne stany maniakalne.
Adam Jerzy Czartoryski:
„Rozstrojenie, które wówczas spadło na duch narodowy, zwątpienie o sobie, o własnych usiłowaniach i przekonaniach, łatwe odchęcanie się, brak statku i stałości, w młodzieży zaś zatarcie przeszłości, bezwzgląd na przyszłość i rzucanie się w odurzające zabawy ku życiu bez celu, w kilku nadchodzących generacjach stały się dla Polski na długo jakby chorobą chroniczną, której symptomy czasem zmniejszają się, nikną, lecz której zaród nie jest jeszcze uleczony, i która przy odnawiających się, szkodzących wypadkach znowu się odzywa i znowu może grasować”.
Rozstrojenie, którego ofiarą padł Ignacy Marchocki, „pół król, pół Kato”, z jednej strony zakładający hotele, szpitale i przytułki we własnym państewku, z drugiej – projektujący plan samozagłady narodu, jest tylko jednym z przejawów powszechnej w tamtym czasie choroby. Polacy po trzecim rozbiorze wpadli w histerię.