Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyobraź sobie, że gubisz się we własnej kawalerce, że wokół ludzi dostrzegasz aureolę, że pamiętasz każdą minioną chwilę… Puść wodze fantazji i spojrzyj na świat inaczej niż wszyscy, choćby oczami tygrysa albo kogoś, kto namacalnie czuje ból innych ludzi. Spróbuj pomyśleć, jak to jest żyć w przeświadczeniu, że się już nie żyje, albo z dnia na dzień zmienić osobowość. Potrafisz? Helen Thomson przez lata jeździła po świecie i spotykała się z osobami mającymi rzadkie zaburzenia pracy mózgu. W efekcie powstał zbiór osobliwych historii życiowych, przedstawionych nie tylko z perspektywy lekarzy, lecz przede wszystkim osób, które postrzegają świat kompletnie inaczej niż reszta ludzi. Chcesz przeniknąć tajemnicę uczuć, kreatywności oraz poznać mechanizmy, które pozwalają nam zrozumieć nas samych? Chciałbyś nauczyć się doznawać halucynacji „na życzenie” lub osiągnąć mistrzostwo w zapamiętywaniu? A może chcesz jedynie zrozumieć, jak to jest, kiedy trzeba sobie radzić w życiu, będąc jednocześnie niezwykłym przypadkiem medycznym? Jedno jest pewne, po lekturze tej książki zaczniesz myśleć nieszablonowo – całkiem nie do pomyślenia! Oliver Sacks stwierdził kiedyś, że by naprawdę dobrze zrozumieć inną osobę, należy skupić się na uważnej i cichej obserwacji jej życia, myślenia, codzienności. Dopiero wtedy można przeniknąć tajemnicę. (…) Uznałam, że nadszedł czas, aby ponownie wcielić pomysł Sacksa w życie, uwzględniając dorobek neurologii zgromadzony przez ostatnie trzydzieści lat. Chciałam jednak spojrzeć na ludzi obdarzonych niezwykłym mózgiem nieco inaczej, okiem przyjaciela, wejść do ich świata, zadać im pytania, jakich naukowcy unikają. Chciałam poznać historie z ich dzieciństwa, dowiedzieć się, jak odnajdują się w świecie. Odkryłam, że historie ich życia układają się w większy obraz, pozwalający wnioskować o tym, jak działa mózg każdego z nas. Dowiedziałam się przy okazji, jak dokonywać lepszych wyborów, bardziej świadomie postrzegać rzeczywistość, a nawet jak zyskać pewność, że się wciąż żyje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Wprowadzenie
Niezwykłe życie mózgu
Taki widok trudno zapomnieć: ludzka głowa spoczywająca na stole. Najgorszy jest chyba odór formaldehydu, chemicznego utrwalacza, za pomocą którego konserwuje się części ludzkiego ciała. Jego opary potwornie drażnią nozdrza i długo utrzymują się w powietrzu, trudno je z czymkolwiek pomylić.
Jeśli zaś chodzi o głowę, to nie była to wcale jedyna oddzielona od ciała głowa w tym pomieszczeniu – głów było sześć, każda odcięta pod nieco innym kątem. Tę, o której mówię, odkrojono tuż pod podbródkiem, a następnie usunięto z niej ukośnie fragment czaszki, mniej więcej do wysokości połowy twarzy. Pobrużdżone zmarszczkami czoło zdradzało, że głowa należała do starszego mężczyzny. Powoli obeszłam stół i dostrzegłam kilka szarych włosków sterczących z pokaźnego nosa, nierówną brew i maleńki fioletowy siniak tuż powyżej kości policzkowej. W końcu zaś ujrzałam obiekt mojego zainteresowania – tkwiący w grubokościstej czaszce ludzki mózg.
Był szarawo-żółty i miał konsystencję przywodzącą na myśl lśniącą panna cottę. Jego najbardziej zewnętrzna warstwa, pełna wgłębień i wybrzuszeń, przypominała z wyglądu orzech włoski, przy którym tu i ówdzie wisiały farfocle, jakby mięsko z przeżutego kurczaka. Nieco z tyłu znajdowało się zaś coś w rodzaju zasuszonego kalafiorka. Chciałam powodzić palcem po jedwabistych konturach, ale obowiązywał mnie ścisły zakaz dotykania. Musiałam zadowolić się obserwacją z odległości zaledwie kilku centymetrów. Zastanawiałam się, jakie życie wiodła osoba, do której należał oglądany przeze mnie mózg. Nazwałam ją Clive’em.
Zawsze interesowało mnie życie innych osób. Być może właśnie dlatego na uczelni w pełni poświęciłam się studiom nad mózgiem. W końcu jedno i drugie nierozerwalnie się ze sobą łączy. Wszystko, co odczuwamy, czego doświadczamy, każdą z naszych ulubionych historii zawdzięczamy tej niespełna półtorakilogramowej brejowatej grudzie zamkniętej w naszej głowie.
Stwierdzenie to dziś może się wydawać oczywiste, ale nie zawsze takie było. Pierwsza wzmianka o mózgu pochodzi ze staroegipskiego zwoju medycznego – papirusu Edwina Smitha. Napisano tam, że sposobem rozpoznania mózgu jest „zbadanie rany głowy i przekonanie się, czy koniuszkami palców wyczuwamy delikatne uginanie się tkanki, drżenie lub pulsowanie”1. Ale ogólnie narząd ten nie budził zbyt dużego zainteresowania. Jeśli powstała rana głowy, należało ją po prostu obficie posmarować olejem, a następnie zmierzyć puls pacjenta, „by zbadać serce i skorzystać z tej wiedzy”. Siedliskiem duszy, jak wówczas uważano, było właśnie serce i to je pieczołowicie konserwowano wewnątrz ciała, by zapewnić zmarłemu bezpieczne przejście do życia po śmierci, podczas gdy mózg kawałek po kawałku wydłubywano przez nos.
Dopiero około 400 roku p.n.e., kiedy w rozważaniach Platona pojawiła się myśl, według której siedliskiem duszy mógłby być mózg, pogląd taki zaczęto uwzględniać w medycznych dysputach. Choć zapatrywania Platona w tej kwestii zainspirowały wielu późniejszych badaczy, większość mu współczesnych nie była przekonana do takiej koncepcji. Nawet najlepszy z jego uczniów, Arystoteles, uważał, że umysł mieści się w sercu. Poza tym ówcześni lekarze nie chcieli otwierać ciał zmarłych, ponieważ obawiali się, że mogą w ten sposób utrudnić duszom dotarcie w zaświaty. Poglądy Arystotelesa kształtowały się więc głównie dzięki sekcjom ciał zwierząt, z których wiele miało mózg tak mały, że praktycznie niewidoczny. Jakże zatem narząd ten miałby odgrywać kluczową dla życia rolę? W efekcie filozof uznał, że za istnienie rozumu odpowiada serce ożywiające całe ciało. Mózg był zaś jego zdaniem zaledwie układem chłodzącym, służącym do kontroli „gorąca i wrzątku” serca2. (Później przekonamy się, że w gruncie rzeczy obaj filozofowie mieli rację – nie da się myśleć lub czuć, gdy nie ma komunikacji między mózgiem a sercem).
Wreszcie, w 322 roku p.n.e., możliwość przeprowadzenia sekcji i przyjrzenia się ludzkiemu mózgowi zyskali greccy anatomowie Herofilus z Chalcedonu i Erasistratos z Keos. Bardziej jednak niż ustalanie, czym jest dusza, interesowała ich podstawowa fizjologia. Dzięki temu odkryli sieć włókien biegnących od mózgu do rdzenia kręgowego i rozprzestrzeniających się po całym ciele, czyli układ nerwowy (według współczesnej terminologii).
Należne mu miejsce w medycynie mózg zyskał jednak dzięki stadionowym walkom gladiatorów, prowadzonym na pokrytej pyłem arenie. Ponieważ rzymskie prawo zabraniało przeprowadzania sekcji i badań ludzkiego mózgu, jedynym źródłem wiedzy o tym narządzie było opatrywanie gladiatorów, którzy doznawali uszkodzeń czaszki. Tę właśnie drogę wybrał Klaudiusz Galen – filozof, lekarz i pisarz. Prawdziwą sensację wzbudziły jednak jego doświadczenia na żywych, kwiczących świniach. Kiedy na oczach tłumu Galen przecinał nerw krtaniowy świni, łączący jej krtań z mózgiem, zwierzę momentalnie milkło. Przez zaskoczony tłum przebiegało wówczas zbiorowe westchnienie. Były to pierwsze publiczne pokazy udowadniające, że to umysł, a nie serce, kieruje naszym zachowaniem.
Galen odkrył także cztery przestrzenie w mózgu, nazwane później komorami. Obecnie wiemy, że zawierają one płyn mózgowo-rdzeniowy, chroniący mózg przed chorobami i urazami mechanicznymi, choć pogląd Galena – który długo się utrzymywał – głosił, że w komorach ma siedlisko nieśmiertelna dusza3. Stamtąd, w postaci „tchnienia życiowego” (pneuma), rozprzestrzeniała się ona po całym ciele. Wyjaśnienie to pasowało szczególnie hierarchom Kościoła chrześcijańskiego, coraz bardziej zaniepokojonych koncepcją, według której fizycznym schronieniem dla duszy był sam mózg. Jak to możliwe, żeby nieśmiertelna dusza rezydowała w tak mizernym kawałku ciała? Znacznie korzystniej było przyjąć, że skrywa się ona w „pustych” mózgowych komorach.
Teorie Galena dotyczące mózgu królowały przez piętnaście stuleci i religia miała na nie przez ten czas znaczący wpływ. Kartezjusz na przykład uznał ciało i umysł za odrębne substancje, przedstawiając pogląd, który dziś nazywamy dualizmem antropologicznym. Zgodnie z nim niematerialny umysł, którego nie obowiązują prawa fizyki, oddziałuje na ciało za pośrednictwem szyszynki, niewielkiego gruczołu w kształcie orzecha zlokalizowanego w środku mózgu. Szyszynka miała się poruszać i uwalniać tchnienia życiowe, rozprowadzane następnie po całym ciele. Dualizm kartezjański miał odeprzeć zarzuty „bezbożników”, którzy bez naukowego uzasadnienia nie chcieli uwierzyć w nieśmiertelność duszy.
Ale to na brudnych i zadymionych ulicach siedemnastowiecznego Oksfordu sprawy przybrały naprawdę interesujący obrót. W podziemiach tamtejszego uniwersytetu młody i obrotny lekarz Thomas Willis ostrym skalpelem przeprowadzał sekcje ludzkiego ciała i mózgu, ukazując złożoność jego budowy licznej publice, na którą składali się anatomowie, filozofowie i inni zainteresowani. Miał na to pozwolenie od króla Karola I, który zgodził się, by lekarz przeprowadzał sekcje zwłok przestępców skazywanych na śmierć w obrębie miasta. Dzięki temu medyk stworzył bardzo szczegółowe ilustracje budowy ludzkiego mózgu, a przy okazji „stał się wręcz uzależniony… od otwierania czaszek”4.
Wspominam o Willisie, ponieważ to on pierwszy propagował pogląd, iż ludzka tożsamość wiąże się z mózgiem. On także zaczął łączyć zmiany w zachowaniu pacjentów z nieprawidłowościami, które obserwował podczas sekcji. Zauważył na przykład, że niektórzy pacjenci uskarżający się na ból w tylnej części głowy, blisko móżdżku, odczuwali też bóle sercowe. By udowodnić, że jedno łączy się z drugim, Willis przeprowadził wiwisekcję psa, podczas której założył zacisk na nerwy łączące jeden narząd z drugim – serce psa się zatrzymało, a czworonóg niemal momentalnie wyzionął ducha. Willis badał też, w jaki sposób mózgowa chemia prowadzi do powstawania snów, wyobrażeń i wspomnień. Projekt ten nazwał „neurologie”.
W XIX wieku austriacki anatom Franz Joseph Gall zbliżył stan nauk o mózgu do współcześnie obowiązującego, opowiadając się za teorią lokalizacyjną (podejściem lokalizacyjnym). Twierdził on, że mózg składa się z ośrodków, z których każdy odpowiada za określoną zdolność czy skłonność, na przykład talent poetycki czy instynkt mordercy. Gall uważał przy tym, że na podstawie kształtu czaszki można wnioskować o osobowości. Tak się złożyło, że miał przyjaciela o dużych i wyłupiastych oczach, a ponieważ był on jednocześnie obdarzony fantastyczną pamięcią i wyjątkowym talentem do języków, Gall uznał, że mózgowe obszary odpowiedzialne za te zdolności muszą mieścić się tuż za oczami – w przypadku jego przyjaciela rozrosły się one po prostu tak bardzo, że zaczęły napierać na gałki oczne od wnętrza czaszki. Mimo że frenologię z czasem odrzucono, samo twierdzenie, że mózg składa się z odrębnych regionów, było prorocze; w niektórych przypadkach zaś ta pseudonauka trafnie wskazała na związek danej struktury anatomicznej z określoną funkcją. Na przykład „narząd radości” Gall umiejscowił w przedniej części mózgu, tuż nad oczami. W późniejszych latach neurolodzy nauczyli się pobudzać ten rejon i wywoływać tym samym u pacjentów wybuchy śmiechu.
Spostrzeżenia poczynione przez Galla wprowadziły nauki o mózgu w nową erę – wyraźnie różniącą się od wcześniejszych stuleci, w których królowały rozważania przesycone filozofią. Z czasem, dzięki teoriom atomu i elektryczności, tchnienia życiowe odeszły w niepamięć. Nerwy przestały być rurkami, przez które dusza realizuje swoje potrzeby, a stały się komórkami trzeszczącymi od wyładowań elektrycznych.
Podczas gdy naukowcy w XIX stuleciu skupiali się na wykorzystaniu stymulacji prądem elektrycznym różnych obszarów mózgu w celu określenia ich funkcji (bez wątpienia popychała ich też do tego świadomość, że będą mogli nazwać odkryte przez siebie ośrodki własnym nazwiskiem), ich kolegów z okresu mniej więcej od połowy do końca XX wieku interesowało już przede wszystkim to, jak poszczególne części mózgu się ze sobą komunikują. Okazało się bowiem, że w powstawaniu złożonych zachowań zdecydowanie ważniejsza niż aktywność jakiegokolwiek pojedynczego obszaru jest właśnie wymiana informacji między ośrodkami. Funkcjonalne obrazowanie metodą rezonansu magnetycznego, a także EEG i CAT umożliwiły nam przyjrzenie się każdemu szczegółowi budowy mózgu, a także jego aktywności w różnych sytuacjach.
Dzięki wspomnianym narzędziom wiemy obecnie, że w niemal półtorakilogramowej masie uginającej się, drżącej i pulsującej w naszej głowie można wyróżnić około 180 odrębnych obszarów. Moim zadaniem, o czym przypomniałam sobie w pracowni anatomicznej University of Bristol, było pozyskanie wiedzy o każdym z nich.
W głowie Clive’a, której się przypatrywałam, najłatwiejsza do rozpoznania była kora mózgowa. Tworzy ona zewnętrzną warstwę mózgu i dzieli się na dwie niemal identyczne półkule. W każdej z nich zwyczajowo wyodrębnia się cztery płaty, które wspólnie odpowiadają za wszystkie nasze godne podziwu zdolności umysłowe. Jeśli dotkniecie swojego czoła, to będziecie mieli pod palcami płat czołowy, który pozwala między innymi na podejmowanie decyzji, kontrolę emocji oraz odczytywanie sensu działań innych ludzi. Płat ten odpowiada za wszystkie aspekty naszej osobowości: ambicję, zdolność przewidywania, standardy moralne. Jeśli przesuniecie teraz palcem w kierunku jednego z uszu (wszystko jedno którego), natraficie na płat skroniowy, umożliwiający rozumienie znaczenia słów i mowy oraz rozpoznawanie twarzy innych ludzi. Powiedźcie palcem ku górze głowy i lekko ku tyłowi, a znajdzie się pod nim płat ciemieniowy, zaangażowany w obróbkę wrażeń kilku z naszych zmysłów; bierze on też udział w analizie niektórych składowych związanych z rozumieniem języka. Bliżej karku znajduje się zaś płat potyliczny, który odpowiada głównie za widzenie.
Jeszcze nieco niżej, „podwieszony” pod mózgiem, jest „mały mózg” – jak już wspominałam, wyglądem przypominający nieco kalafiorka. To móżdżek, kluczowy dla utrzymywania przez nas równowagi i właściwej koordynacji ruchów. Wreszcie, gdybyście rozchylili na boki obie półkule (tak jakbyście rozrywali brzoskwinię, by dojrzeć tkwiącą w jej wnętrzu pestkę), waszym oczom ukazałyby się pień mózgu – obszar regulujący oddychanie i bicie serca – a także wzgórze, czyli główna stacja przekaźnikowa mózgu, przesyłająca i odbierająca informacje płynące ze wszystkich innych jego obszarów.
Mózg w dużej części składa się z neuronów, które jednak są zbyt małe, by dało się je dostrzec gołym okiem. Działają one trochę jak kable telefonów stacjonarnych, którymi wędrują informacje pod postacią impulsów elektrycznych. Neurony rozwidlają się jak gałęzie drzewa, a każdy połączony jest z innymi. Tych połączeń jest tak wiele, że gdyby ktoś chciał je zliczyć, dodając jedno co sekundę, czynność ta zajęłaby mu 3 miliony lat.
Wiemy dziś, że umysł bierze się z określonego fizycznego stanu neuronów. Wskutek ich pozornie chaotycznych wyładowań rodzą się emocje, tworzy osobowość, pracuje wyobraźnia. To chyba najbardziej imponujące i złożone zjawisko znane człowiekowi.
Trudno się więc dziwić, że czasem coś idzie kompletnie nie tak.
Jack i Beverly Wilgusowie, entuzjaści dawnej fotografii, nie pamiętają, jak weszli w posiadanie XIX-wiecznego zdjęcia pewnego przystojnego, choć oszpeconego mężczyzny. Nazwali go „wielorybnikiem”, ponieważ myśleli, że trzymany przez niego na fotografii przedmiot to harpun. A jako że miał zaszyte lewe oko, małżeństwo uznało, że wielorybnik musiał kiedyś doświadczyć bliskiego spotkania z rozwścieczonym wielorybem. Później Wilgusowie odkryli jednak, że metalowy przedmiot w ręku mężczyzny to nie harpun, lecz żelazny pręt oraz że fotografia to prawdopodobnie jedyne zachowane zdjęcie Phineasa Gage’a.
W 1848 roku dwudziestopięcioletni Gage, pracownik kolejowy, przygotowywał się do wysadzenia skały na powstającym właśnie podtorzu, gdy nagle coś go na moment zdekoncentrowało. Kiedy odwrócił głowę, duży metalowy pręt, którym ubijał proch, drasnął o skałę, krzesząc iskrę i wywołując eksplozję. Wyrzucony w powietrze pręt przebił szczękę Gage’a, przeszedł przez jego oko, część lewego płata czołowego, przebił się na zewnątrz i poleciał dalej. Gage jakimś cudem przeżył ten wypadek, ale nie był już tym samym człowiekiem co wcześniej. Dotychczas pogodny, wesoły i grzeczny stał się agresywny i opryskliwy, klnąc w każdej, nawet bardzo mało odpowiedniej sytuacji.
Kolejna ofiara poważnego urazu głowy to Alonzo Clemons. Chłopak w bardzo wczesnym dzieciństwie doznał uszkodzenia mózgu wskutek upadku na podłogę łazienki. Mając duże trudności z nauką i bardzo niskie IQ, Alonzo nie był w stanie nauczyć się czytać i pisać. Zaczął jednak przejawiać nadzwyczajne zdolności rzeźbiarskie. Wykorzystywał w tym celu każdy materiał, jaki wpadł mu w ręce – plastelinę, mydło, smołę – tworząc z nich idealne odwzorowania zwierząt widzianych choćby przez moment. Rozpoznano u niego tzw. nabyty zespół sawanta, rzadkie i bardzo złożone schorzenie, które niezwykle wzmacnia ludzkie zdolności artystyczne (na przykład muzyczne) czy obdarza nadzwyczajną pamięcią.
Pacjentka SM, bo pod takimi inicjałami zna ją świat naukowy, znalazła się kiedyś na muszce pistoletu, dwukrotnie też grożono jej nożem. W żadnej z tych sytuacji nie odczuła jednak ani cienia strachu. W gruncie rzeczy jest ona kompletnie niezdolna do odczuwania lęku. Rzadka choroba Urbacha-Wiethego doprowadziła u niej do zwapnienia ciał migdałowatych (ośrodków mózgowych podobnych nieco z kształtu do migdałów), umiejscowionych w środku mózgu i odpowiadających m.in. za reakcje lękowe. Ponieważ SM nie odczuwa strachu, kierowana wrodzoną ciekawością bez namysłu podchodzi do jadowitych pająków czy wdaje się w dyskusje z zaczepiającymi ją typami spod ciemnej gwiazdy. Kiedy zaś natrafia w swoim ogrodzie na jadowite węże, łapie je i wyrzuca.
Pod koniec studiów stało się dla mnie jasne, że sporą część wiedzy o różnych obszarach mózgu zawdzięczamy niefortunnym wypadkom, odważnym operacjom, rzadkim chorobom czy mutacjom. Przypadek Gage’a pokazał, że nasza osobowość zależy od czołowej części mózgu. Badania nad autystycznymi sawantami takimi jak Clemons przysporzyły wiedzy na temat zdolności twórczych. Podejmowane do dziś przez naukowców próby przestraszenia SM mają w zamierzeniu przyczynić się do wynalezienia terapii dla tych, którzy boją się nadmiernie. Urzekło mnie spostrzeżenie, iż źródłem wiedzy o działaniu zwykłych ludzkich mózgów są te najdziwniejsze, absolutnie wyjątkowe.
Rzecz jasna, jeszcze nie tak dawno posiadacze niezwykłych mózgów łatwo mogli skończyć w przytułku lub w szpitalu psychiatrycznym. Zresztą choroba czy zaburzenia psychiczne to terminy używane zaledwie od około 200 lat. Wcześniej nietypowe zachowanie kwalifikowano jako szaleństwo, wywołane klątwą, opętaniem przez demony, nierównowagą humorów w organizmie5 czy jeszcze czymś innym. Gdybyście jakiś czas temu mieszkali w Anglii i cierpieli na podobne schorzenie, mielibyście spore szanse trafić do Bethlem Hospital, krócej określanego jako Bedlam. W książce This Way Madness Lies (Droga ku obłąkaniu) Mike Jay opisuje przemianę Bethlem od stereotypowego domu wariatów w XVIII wieku, przez zakład dla chorych psychicznie w wieku XIX, aż po modelowy szpital dla osób z zaburzeniami psychicznymi w wieku XXI6.
Kolejne wcielenia tej samej instytucji dobrze ilustrują, jak zmieniało się społeczne podejście do leczenia osób, których mózg działa inaczej. Początkowo Bethlem miało służyć przede wszystkim oczyszczeniu ulic z „obłąkanych”. Trafiali do niego ludzie agresywni, owładnięci urojeniami, cierpiący na utratę pamięci, pozbawieni mowy, upośledzeni intelektualnie. Zamykano ich razem z włóczęgami, bezdomnymi, żebrakami i drobnymi przestępcami.
Leczenie miało służyć poprawie ogólnego stanu zdrowia. Wśród terapii było puszczanie krwi, zimne prysznice oraz podawanie środków na przeczyszczenie i wymioty, by „odblokować” trawienie. Zmiana podejścia nastąpiła wskutek choroby króla Jerzego III. Wszystko wskazywało na to, że początkowo król cierpiał z powodu wirusowego zapalenia przewodu pokarmowego, wkrótce jednak zaczął toczyć pianę z ust i wykazywać rozmaite oznaki szaleństwa. Wezwano wówczas duchownego Francisa Willisa, znanego z sukcesów w leczeniu tego rodzaju dolegliwości. Jego zalecenia były dość proste: kazał Jerzemu pracować w polu, ćwiczyć, ubierać się stosownie do pogody i starać się być dobrej myśli. W ciągu trzech miesięcy zdrowie psychiczne króla się poprawiło, a fizyczne objawy choroby częściowo ustąpiły. W medycznej społeczności zakiełkowała wówczas myśl, że szaleństwo to choroba, która może poddawać się leczeniu.
W XIX wieku przytułki i szpitale stopniowo zmieniały się na lepsze, co następowało równolegle z rozwojem wiedzy na temat umysłu. Wciąż jeszcze nie wszystko było tak, jak powinno – nadmierna była choćby popularność kaftanów bezpieczeństwa, a wiele z terapii dzisiaj uznano by za barbarzyńskie – ale lekarze na poważnie brali już pod uwagę angażowanie rodziny do pomocy chorym i zastanawiali się nad zwiększeniem kontaktu pacjentów ze światem zewnętrznym oraz stosowaniem leków służących łagodzeniu bólu i lęku. Na początku XX stulecia „szaleństwo” stało się „chorobą psychiczną”, a lekarze zaczęli poszukiwać biologicznych przyczyn chorób umysłowych. Dokładnie tak, jak przewidział Thomas Willis – zyskawszy możność bliższego przyjrzenia się mózgowi, zaczęli identyfikować zmiany fizyczne, które wiązały się z nietypowym zachowaniem czy postrzeganiem.
Dziś jest jasne, że zaburzenia psychiczne czy jakiekolwiek odstępstwa od normy w tym zakresie mogą wynikać z nawet niewielkich zmian w aktywności elektrycznej neuronów, zaburzeń równowagi hormonalnej, uszkodzeń i ubytków tkanki, nowotworów czy mutacji genetycznych. Niektóre z tych przyczyn możemy leczyć, inne nie, a część dawnych zaburzeń obecnie uznaje się za mieszczące się w granicach normy.
Nie oznacza to w żadnym razie, że jesteśmy już blisko zrozumienia, czym jest umysł w całej jego złożoności. Właściwie to wiedza na temat mechanizmu działania każdej z „wyższych” funkcji naszego mózgu – zapamiętywania, podejmowania decyzji, kreatywności, świadomości – jest wciąż dość daleka od zadowalającej. Potrafimy obecnie wywołać przywidzenie u niemal dowolnie wybranego człowieka, wykorzystując w tym celu jedynie piłeczkę pingpongową (później wyjaśnię, w jaki sposób), ale jednocześnie wciąż brakuje nam metod leczenia halucynacji charakterystycznych dla schizofrenii.
Co już jednak zupełnie jasne, „dziwny” mózg daje nam niepowtarzalną okazję poznania zagadek wiążących się z działaniem tego „normalnego”. Ujawnia, że w każdym z nas drzemią ukryte talenty oraz że różnimy się między sobą sposobem postrzegania świata. Wreszcie zmusza nas do zastanowienia, czy nasz „normalny” mózg jest aby na pewno tak normalny, jak się nam zdaje.
Po ukończeniu studiów z zakresu neuronauk postanowiłam zostać dziennikarką naukową. Doszłam do wniosku, że będzie to doskonały sposób zgłębiania tajemnic mózgu, zaspokajający jednocześnie moją pasję poznawania historii innych ludzi i snucia ciekawych opowieści. Ukończyłam więc studia magisterskie na wydziale komunikacji naukowej w Imperial College w Londynie, a potem wystarałam się o pracę w redakcji magazynu „New Scientist”.
Obecnie zaś, już jako niezależna dziennikarka, współpracuję z rozmaitymi mediami, w tym z BBC i „Guardianem”. Choć napisałam wiele tekstów na rozmaite tematy medyczne, moją uwagę w największym stopniu przyciągają nietypowe mózgi. Z upodobaniem uczestniczę więc w konferencjach neurologicznych, pożeram artykuły naukowe i gromadzę stosy raczej nietypowych periodyków medycznych, poszukując choćby najmniejszych wzmianek na temat ludzi obdarzonych niezwykłym umysłem. Nic nie fascynuje mnie choćby w połowie tak jak mózg i umysł.
Ale zbieranie informacji na temat takich niezwykłych ludzi nie jest dziś łatwym zajęciem. Współcześnie nie opisuje się bowiem przypadków medycznych tak jak dawniej. Osiemnasto- i dziewiętnastowieczni lekarze przedstawiali historie swoich pacjentów ze wszystkimi szczegółami i bogatym tłem. Dzisiejsze studia przypadków są obiektywne, chłodne i zdepersonalizowane. Chorzy określani są za pomocą inicjałów, a jeśli nie ma takiej potrzeby, nie podaje się ich cech charakterystycznych ani nie opisuje ich życia. Główny przedmiot zainteresowania dawnej neurologii – obdarzony dziwnym mózgiem człowiek i jego historia – dziś sytuuje się gdzieś z boku.
Któregoś wieczoru, siedząc do późna w biurze, natknęłam się na całkiem odmienny artykuł. Opisywano w nim dziwne zaburzenie, po raz pierwszy zidentyfikowane w 1878 roku u przedstawicieli pewnej niewielkiej grupy drwali przebywających w zalesionej części stanu Maine. O zbadanie przyczyn tajemniczej choroby poproszono amerykańskiego neurologa George’a Millera Bearda. To, co odkrył, wydawało się jednak cokolwiek dziwaczne i nieprawdopodobne. Wśród wspomnianych drwali Beard wyróżnił kilku mężczyzn, których nazwał „skaczącymi Francuzami z Maine”. Jeśli któremuś z nich z zaskoczenia wydano krótką komendę, ten natychmiast ją wykonywał, powtarzając przy tym usłyszane słowa – i robił to bez namysłu, nie zważając na konsekwencje. Jeśli kazano mu rzucić nożem, skaczący Francuz natychmiast nim miotał; gdy polecano mu zatańczyć, od razu uderzał w pląsy.
Artykuł był interesujący nie tylko z powodu opisu dziwnego schorzenia, ale i ze względu na zamieszczenie zdjęcia kobiety cierpiącej na to zaburzenie. Widniała na nim z jedną nogą zawieszoną w powietrzu, sfotografowana w chwili, gdy ktoś ją zaskoczył. Zdjęcie zrobiono w jej własnym domu. Po raz pierwszy od wielu lat zobaczyłam w artykule naukowym zdjęcie człowieka, którego przypadek opisywano.
Beard spędził kilka tygodni w leśnej głuszy oraz w hotelach, gdzie „skoczkowie” pracowali poza sezonem. Rozmawiał z ich przyjaciółmi i rodziną. Opisywał ich zainteresowania i relacje z bliskimi. Próbował dowiedzieć się czegoś o mózgach tych ludzi, zbierając jak najwięcej informacji o ich życiu. W końcu stworzył fascynującą opowieść.
Wpatrując się w zdjęcie, zaczęłam rozmyślać, co by się stało, gdybym to ja spróbowała dziś wejść w buty Bearda. Czy mogłabym zrobić to co on, dowiedzieć się czegoś ciekawego o najbardziej niezwykłych przejawach działania ludzkiego mózgu, spotykając się i rozmawiając z bliskimi chorych?
Przypomniały mi się też słowa Olivera Sacksa, który stwierdził, że by naprawdę dobrze zrozumieć inną osobę, by choć w małym stopniu przyjrzeć się jej wnętrzu, należy powstrzymać w sobie chęć badania i testowania, a skupić się na uważnej i cichej obserwacji jej życia, myślenia, codzienności. Dopiero wtedy można przeniknąć tajemnicę.
Obrzuciłam spojrzeniem stertę spoczywających przede mną artykułów – dziesięcioletnią kolekcję opisów najdziwniejszych spośród znanych nauce mózgowych przypadłości. Przypadłości dotykających chorych, których definiowały tylko inicjały, wiek i płeć. Ostrożnie podniosłam stos czasopism i rozłożyłam je na podłodze wokół siebie. Siedziałam i czytałam przez wiele godzin. Jak świat długi i szeroki ludzie doświadczali najprzedziwniejszych rzeczy. Jak wyglądało teraz ich życie? Czy pozwoliliby mi o tym opowiedzieć?
Przez kolejne dwa lata odwiedzałam najróżniejsze miejsca na świecie, by spotkać się z ludźmi o niezwykłych mózgach. Wszyscy byli dokładnie zbadani, wielokrotnie przeskanowani, brali udział w doświadczeniach, przyglądała im się niezliczona liczba lekarzy i naukowców – ale ci ostatni bardzo rzadko, jeśli w ogóle, ujawniali jakiekolwiek szczegóły dotyczące życia swoich podopiecznych. Wspomniany Sacks był na tym tle wyjątkiem, a przykładem jego podejścia jest Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, książka z 1985 roku, najbardziej znana w dorobku badacza. Na jej kartach Sacks nazywa opisywanych przez siebie pacjentów z problemami neurologicznymi „podróżnikami do lądów, których istnienia nie podejrzewaliśmy”7. Bez poznania ich historii, jak mówił, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, w jak niezwykły sposób można postrzegać świat.
Uznałam, że nadszedł czas, aby ponownie wcielić pomysł Sacksa w życie, uwzględniając dorobek neurologii zgromadzony przez ostatnie trzydzieści lat. Może na krańcach widnokręgu ukazały się jakieś nowe lądy? Może warto też nieco zmodyfikować podejście. Zmienić perspektywę obserwacji ludzi obdarzonych niezwykłym mózgiem, wyrwać ich z otoczenia klinicznego i przestać patrzeć na nich okiem neurologa. Chciałam spojrzeć na nich okiem przyjaciela, wejść do ich świata, zadać im pytania, jakich naukowcy unikają. Chciałam poznać historie z ich dzieciństwa, usłyszeć relację z młodzieńczych uniesień, dowiedzieć się, jak odnajdują się w świecie, choć ich mózgi pracują inaczej, niż to jest u większości ludzi. Chciałam zrozumieć, w jaki sposób ich życie różni się od mojego. Chciałam się dowiedzieć, jak bardzo niezwykły może być ludzki mózg.
Swoją podróż rozpoczęłam w Ameryce, gdzie poznałam producenta telewizyjnego, który nie może zapomnieć choćby jednego dnia ze swojego życia, a także kobietę, która stale się gubi – nawet we własnym mieszkaniu. W Wielkiej Brytanii spędziłam sporo czasu z nauczycielką, która własne wspomnienia traktuje jako cudze. Spotkałam też rodzinę byłego więźnia, którego osobowość zmieniła się z dnia na dzień. Przeleciałam nad całą Europą i Bliskim Wschodem, by porozmawiać z mężczyzną, który czuje się tygrysem. Poznałam kobietę, która stale doświadcza halucynacji, oraz dziennikarza widzącego kolory nieistniejące w naszym świecie. No i był jeszcze Graham, który przez trzy lata był święcie przekonany, że nie żyje.
Obcowałam z ludźmi, którzy od dawna otwarcie akceptują nietypowość swojego mózgu, a także z tymi, którzy dopiero niedawno wyjawili swój sekret światu. Po drodze spotkałam też naukowców poruszających się po obrzeżach swoich dyscyplin, próbujących odpowiedzieć na pytania związane z naturą rzeczywistości, rozważających istnienie aureoli, poszukujących granic ludzkiej pamięci. Pod koniec podróży poznałam zaś mężczyznę, w dodatku doktora, którego mózg był tak nieprzeciętny, że zmienił moją definicję człowieczeństwa.
Na samym początku wyprawy zastanawiałam się, czy uda mi się zrozumieć, w jaki sposób postrzegają świat moi rozmówcy. Odkryłam jednak, że historie ich życia układają się w większy obraz, pozwalający wnioskować o tym, jak działa mózg każdego z nas. Dzięki nim przekonałam się, że mózg może kształtować nasze życie w nieoczekiwany – czasem wspaniały, czasem zaś niepokojący – sposób. Dowiedziałam się przy okazji, jak tworzyć wspomnienia, które nigdy nie ulecą, co trzeba robić, by się nie zgubić, i jak to jest umierać. A także, jak pocieszyć się w ułamku sekundy, samemu zacząć doznawać halucynacji oraz dokonywać lepszych wyborów. Nauczyłam się też, jak wytworzyć obcą kończynę, bardziej świadomie postrzegać rzeczywistość, a nawet jak upewnić się, że wciąż żyję.
Nie wiem, kiedy to się stało. Może wtedy, kiedy zaczęłam dostrzegać nieistniejących ludzi, a może wówczas, gdy dowiedziałam się, jak usłyszeć dźwięk moich poruszających się gałek ocznych. Jednak gdzieś pomiędzy zadymką śnieżną w Bostonie a pokrytym kłębami kurzu torem wyścigowym dla wielbłądów w Abu Zabi uświadomiłam sobie, że to, co robię, nie sprowadza się jedynie do poznawania sekretów najniezwyklejszych mózgów świata, lecz także do odkrywania tajemnic mojego własnego mózgu. Niektóre z opowieści, które chcę przedstawić, wydarzyły się niedawno, inne zaś przed wieloma wiekami. Zacznę od jednej z tych drugich, która rozpoczyna się w starożytnej Grecji, a do sytuacji tej doszło na bankiecie, tuż przed nadciągającą katastrofą.
TheEdwin Smith Surgical Papyrus, Case 1 (1, 1–12). Przekład na angielski James P. Allen, Metropolitan Museum of Art in New York. [wróć]
Clarke E., O’Malley C.D., The Human Brain and Spinal Cord, „American Journal of Medical Sciences”, 17, 1968, s. 467–469. [wróć]
W postaci tzw. gazu psychicznego. [wróć]
Caron L., Thomas Willis, The Restoration and the First Works of Neurology, „Medical History”, 59(4), 2015, s. 525–253. [wróć]
Starożytni Grecy i Rzymianie uważali, że w naszym ciele i mózgu obecne są cztery płyny (humory). Były to krew, żółć, czarna żółć i flegma. Według Hipokratesa choroby miał powodować nadmiar lub niedobór któregoś z nich. Pogląd ten obowiązywał w średniowiecznej Europie przez stulecia. [wróć]
Jay Mike, This Way Madness Lies: The Asylum and Beyond, Thames & Hudson, 2016. [wróć]
Oliver Sacks, Mężczyzna, który pomylił swoją żonęzkapeluszem, Zysk i S-ka, 1985, s. 15. [wróć]
1. Bob
Żyć, niczego nie zapominając
W 500 roku p.n.e. poeta Symonides z Keos znalazł się na proszonym obiedzie w wielkiej sali biesiadnej. Trudno mu było jednak cieszyć się posiłkiem, ponieważ był wściekły na gospodarza – bogatego dostojnika Skopasa, który obiecał mu sporo pieniędzy za ułożenie i wygłoszenie podczas bankietu poematu na swoją cześć. Choć Symonides wywiązał się z umowy, Skopas odmówił zapłaty, oznajmiając, iż poemat zawierał za dużo informacji o mitycznych bliźniakach Kastorze i Polluksie, a za mało o jego ostatnich chwalebnych czynach.
Kiedy poeta spożywał główne danie, otrzymał wiadomość, że dwóch młodych mężczyzn pragnie z nim pilnie porozmawiać. Wyszedł więc na zewnątrz – jak się okazało, w dobrym momencie: dosłownie chwilę później zawalił się dach budynku, grzebiąc wszystkich biesiadujących. Tymczasem nigdzie w okolicy nie dostrzegł dwóch młodzieńców, co dało asumpt pogłoskom, iż byli to sami Kastor i Polluks, którzy postanowili ocalić życie Symonidesowi w zamian za to, jak w nich wierzył.
Po tym, jak kurz opadł i zaczęto odgruzowywać rumowisko, stało się jasne, że mocno pokiereszowane ofiary katastrofy są praktycznie nie do zidentyfikowania. Kiedy rodzina i przyjaciele szukali szczątków najbliższych, Symonides także przyglądał się zniszczeniom. W pewnej chwili zamknął oczy i spróbował sobie przypomnieć, gdzie kto siedział. Bez trudu odtworzył w pamięci twarze gości zajmujących miejsca najbliżej niego oraz Skopasa u szczytu stołu. Nagle uświadomił sobie, że potrafi zidentyfikować ciała dzięki temu, iż pamięta, gdzie kto – to znaczy, w jakim porządku – został usadzony. Tak oto zaczął zgłębiać sekrety ludzkiej pamięci.
Siedziałam na gorącym, tłumnym i głośnym lotnisku Heathrow, czekając, aż zaczną wpuszczać na pokład samolotu pasażerów mojego opóźnionego, dwunastogodzinnego lotu. By zabić czas, przyglądałam się dwójce dzieci, które na podłodze nieopodal rozłożyły karty z kolorowymi zwierzątkami. Gra polegała na odkrywaniu kolejnych kart w poszukiwaniu par; każdą znalezioną parę należało odłożyć na bok. Mój umysł był w takim stanie, że wprost idealnie nadawałam się do śledzenia tej dziecięcej rozgrywki.
Nie miałam specjalnych trudności z wyborem osoby, którą chciałam odwiedzić w pierwszej kolejności. Ze wszystkich niezwykłych ludzi, o których dowiedziałam się podczas mojej dziennikarskiej kariery, pierwszy zawsze przychodził mi na myśl Bob – człowiek, o którym pisano w artykułach naukowych jako o pamiętającym każdy dzień swojego życia.
Często zdarzało mi się myśleć o Bobie. Choćby i w tym miesiącu, kiedy przyglądałam się dość dziwnemu zestawowi produktów spożywczych spoczywających na moim kuchennym blacie. Było niedzielne popołudnie, nieco wcześniej wysłałam męża po sprawunki. Poprosiłam, by kupił pomarańcze, makaron i główkę czosnku. Dwadzieścia minut później przyniósł mi trzy banany, cebulę i karmę dla psów. Pomyślałam wówczas, nie po raz pierwszy, jak niezwykłą zdolnością umysłu jest pamięć.
Ale myślałam też o Bobie tydzień wcześniej, gdy po dotarciu do pracy narosło we mnie przekonanie, że zostawiłam czajnik na gazie. Próbowałam odtworzyć w pamięci kolejne czynności, jakie wykonywałam tego poranka, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć, czy przekręciłam kurek. Oczyma duszy widziałam, jak z dzióbka czajnika wydobywa się „para”, jak woda się wygotowuje, a płomień zaczyna rozgrzewać dno do czerwoności. Zanim dojechałam z powrotem do domu, byłam już święcie przekonana, że na miejscu zastanę tylko dymiącą kupkę popiołu. Nie dałam się zmylić spokojowi, jaki panował przy podjeździe oraz wejściu, i pognałam do kuchni, gdzie czajnik stał sobie spokojniutko na wystygłej kuchence.
Myślałam też o Bobie teraz, przyglądając się dzieciom odkrywającym coraz to nowe karty. Uważam za dość dziwne, że coś, co odgrywa w naszym codziennym życiu absolutnie podstawową rolę, tak często nas zawodzi. Dlaczego pamiętam, jak pierwszy raz lepiłam bałwana, jak wyglądał tort na moje siódme urodziny czy jaki numer telefonu ma znajomy niewidziany od dwudziestu lat, a inne wspomnienia, daleko bardziej istotne dla mojego obecnego dobrostanu, ulatują bez śladu? Ile godzin w życiu spędzam na próbach przypomnienia sobie różnych rzeczy? Gdzie schowałam klucze, czy nakarmiłam psa, kiedy należy wystawić kosz ze śmieciami do odbioru, po co zeszłam z góry? No jasne, że są też wydarzenia z mojego życia, o których najchętniej bym zapomniała na dobre, ale zdecydowanie więcej jest rzeczy, które jednak chciałabym długo pamiętać. Dlatego właśnie mój pierwszy wybór padł na Boba. Chciałam dowiedzieć się, jak to jest być obdarzonym pamięcią doskonałą.
Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, czym właściwie jest pamięć? Naukowcy od stuleci poszukują na to pytanie odpowiedzi. W latach 50. XX wieku kawałek układanki badacze dostali właściwie w prezencie, a kawałek ten przybrał postać niejakiego Henry’ego Molaisona.
Henry był bardzo ładnym dzieckiem, z ciemnymi, pięknie układającymi się włosami, silnie zarysowaną szczęką i niezłymi widokami na przyszłość. Niestety, o sekundę za późno dostrzegł rozpędzonego rowerzystę. Nie wiadomo, czy dotykające Henry’ego ataki padaczki pojawiły się na skutek wypadku, czy nie, ale zanim skończył dwadzieścia siedem lat, były one już tak dolegliwe, że uniemożliwiły mu pracę. W 1953 roku zgodził się poddać nowatorskiej, eksperymentalnej operacji. Lekarze wywiercili w jego czaszce otwory i usunęli hipokampy – fragmenty mózgu przypominające nieco kształtem konika morskiego, odpowiedzialne za wywoływanie ataków. Jeśli chodzi o padaczkę, operacja okazała się sukcesem. Miała jednak pewien katastrofalny skutek uboczny: Molaison stał się niezdolny do tworzenia jakichkolwiek świadomie odczytywanych, długotrwałych wspomnień. Choć wciąż bardzo wiele pamiętał z czasów, które poprzedzały operację, dowolne zdarzenie, jakie nastąpiło po niej, gościło w jego pamięci najwyżej przez pół minuty.
Właśnie w owym czasie przypadkiem Molaisona zainteresowała się młoda doktorantka Suzanne Corkin, a niebawem się z nim zaprzyjaźniła. W książce, którą napisała później, przedstawiającej ich bliską relację, nazwała go „zaangażowanym uczniem”1. Zauważyła, że życie w świecie, w którym wszystko trwa do trzydziestu sekund, wyzwoliło Henry’ego od jakiegokolwiek stresu związanego z przeszłością czy planowaniem przyszłości. W miarę upływu tygodni i miesięcy badań dostrzegła jednak coś jeszcze, i to dość nieoczekiwanego. Wiązało się to z pewnym ćwiczeniem. Molaison, na prośbę Corkin oraz jej dawnej promotorki Brendy Milner z McGill University, miał narysować pięcioramienną gwiazdę (właściwie miał „wrysować” ją między kontury dwóch już narysowanych)2. Żeby nie było zbyt łatwo, rysunek należało wykonać, patrząc na lustrzane odbicie swojej rysującej ręki. Spróbujcie sami: to nie lada sztuka. Z czasem jednak Molaison zaczął nabierać wprawy w wypełnianiu tego zadania (i kilku podobnych), choć nie pamiętał, by robił to kiedykolwiek wcześniej. Tym samym okazało się, że potrafi zachowywać długotrwałe wspomnienia odnoszące się do motoryki. Dzięki jego unikatowemu mózgowi po raz pierwszy udowodniono, że istnieją różne rodzaje pamięci, przetwarzane w różnych miejscach; dzięki niemu zyskaliśmy też wskazówki, gdzie mogą być one przechowywane. Corkin spotykała się z Molaisonem regularnie przez czterdzieści sześć lat, choć oczywiście dla Molaisona każda jej wizyta była nowością. „To zabawne – powiedział kiedyś do jednego z jej studentów – ty sobie żyjesz i się uczysz. Ja żyję, a ty się uczysz”3.
Choć minęło już ponad pół wieku od operacji Molaisona, naukowcy wciąż spierają się co do tego, czym tak naprawdę jest pamięć. Większość zgadza się, że istnieje pamięć sensoryczna (pamięć zmysłów), krótkotrwała i długotrwała. Pamięć sensoryczna to pierwsza, do której trafiają informacje. Pamięć ta przechowuje wiadomości zaledwie przez ułamek sekundy – tyle, ile potrzeba, by odnaleźć się w otoczeniu. Dotyk ubrania na skórze, zapach ogniska, dźwięk ruchu ulicznego gdzieś na zewnątrz… Jeśli jednak zarejestrowanym informacjom nie poświęcimy uwagi, szybko znikną bez śladu. Dziesięć sekund temu nie zwracaliście uwagi na to, że macie na nogach skarpetki. Informacja o tym jakiś czas wcześniej przeleciała wam przez głowę, teraz jednak nie możecie przestać o tym myśleć, ponieważ o nich wspomniałam. W ten sposób informacje dotyczące skarpetek przeniosły się z pamięci sensorycznej do krótkotrwałej.
Pamięć krótkotrwała to pamięć dotycząca tego, co dzieje się teraz – dotycząca spraw i rzeczy, o których myślimy właśnie w tej chwili. Używamy jej nieustannie, choć sobie tego nie uświadamiamy. Na przykład jesteśmy w stanie zrozumieć sens drugiej części zdania, ponieważ wciąż pamiętamy, o co chodziło w pierwszej. Niektórzy mówią, że pamięć ta ma skończoną pojemność, obejmującą siedem rzeczy, o których wiedzę możemy przechowywać przez piętnaście do trzydziestu sekund. Zacznijmy jednak powtarzać je sobie w myślach, a wkrótce uda się nam przenieść je do pamięci długotrwałej – naszego nieograniczonego, jak się zdaje, magazynu długotrwale istniejących wspomnień.
Pamięć długotrwałą uznaje się czasem za tą najistotniejszą. To dzięki niej możemy wszak odbywać mentalne podróże do przeszłości czy rozważać scenariusze na przyszłość. W stwierdzeniu, że to dzięki pamięci długotrwałej rozumiemy otaczający nas świat, nie ma ani krzty przesady. Słynny reżyser Luis Buñuel zgrabnie podsumował to w swojej autobiografii: „Życie bez pamięci w ogóle nie byłoby życiem (…) Nasza pamięć to nasza zborność, rozumowanie, uczucia, a nawet działanie. Bez niej by nas nie było”4.
Redaktor nadzorujący pracę reportera Sołomona Szerieszewskiego tym razem wkurzył się już na dobre. Właśnie zakończyło się kolegium redakcyjne, na którym dał Szerieszewskiemu długą listę poleceń do wykonania – wykaz osób do przeprowadzenia wywiadu, informacje o najważniejszej tego dnia wiadomości, adresy miejsc, gdzie miał się pojawić. Szerieszewskiemu jednak, jak zwykle, nie chciało się niczego zapisać. Nie mogąc zdzierżyć takiego zachowania, redaktor wezwał reportera na dywanik i zarzucił mu lekceważący stosunek do obowiązków zawodowych. Ten jednak nie okazał ani cienia skruchy i odparł, że nie musi robić notatek, bo wszystko pamięta – i powtórzył zasłyszane wcześniej instrukcje słowo po słowie.
Zaszokowany redaktor namówił Szerieszewskiego, aby odwiedził znanego rosyjskiego psychologa Aleksandra Łurię. Ten ostatni odkrył, że niezwykła zdolność Szerieszewskiego wiąże się z synestezją, czyli stanem, w którym występuje łączenie różnorodnych wrażeń zmysłowych, które normalnie odczuwa się osobno. Synestetycy mogą na przykład odczuwać smak cytryny, gdy słyszą dzwonek, albo widzieć daną liczbę na czerwono. W tej książce kilkakrotnie wspominam o synestezji. Właśnie owo połączenie zmysłów sprawiało, iż kiedy Szerieszewskiego proszono o zapamiętanie jakiegoś słowa, on jednocześnie je słyszał i czuł jego smak. To zaś oznacza, że kiedy próbował je sobie później przypomnieć, miał więcej wskazówek, które mu w tym pomagały. Szerieszewski był obdarzony tak niezwykłą wyobraźnią, że podczas pewnego doświadczenia udało mu się obniżyć temperaturę jednej dłoni, a podwyższyć drugiej, wyobrażając sobie tylko, że jedną z nich trzyma nad palnikiem kuchenki, a drugą na kostce lodu.
Łuria zaczął badać Szerieszewskiego w latach 20. XX wieku i kontynuował studia nad nim przez kolejne trzy dekady. Z jego zapisków wynika, że długo próbował wyznaczyć granice nadzwyczajnej pamięci Szerieszewskiego, ale w końcu się poddał5.
Istnieje bardzo niewiele doniesień o ludziach obdarzonych tak fantastycznymi naturalnymi zdolnościami do zapamiętywania; znacznie więcej informacji jest o tych, którzy wytrenowali pamięć w niesamowity sposób. Weźmy na przykład George’a Koltanowskiego, który nauczył się zasad gry w szachy w wieku 14 lat, a trzy lata później został mistrzem Belgii. Potrafił grać z zasłoniętymi oczami (ruchy przeciwnika podawał mu sędzia). W 1937 roku ustanowił rekord świata, prowadząc na ślepo symultaniczną rozgrywkę na 34 szachownicach. Jego przeciwnicy mieli odsłonięte oczy, ale on i tak wygrał 24 partie, a zremisował pozostałych 10. Ten rekord pozostaje do dziś niepobity.
Choć brzmi to naprawdę imponująco, pamięć Koltanowskiego nie była w żaden sposób „nadnaturalnie” lepsza niż kogokolwiek z nas. George jednak wyuczył się kilku salonowych technik mnemonicznych (pamięciowych), polegających w pewnym uogólnieniu na łączeniu informacji, które chcemy zapamiętać, z czymś zabawnym czy łatwo zapadającym w pamięć, jak śmieszne zdjęcie czy rymowanka. Właśnie dlatego, kiedy pierwszy raz usłyszałam o Bobie, który pamiętał każdy dzień swego życia – założyłam, że musiał posługiwać się techniką podobną do wyżej opisanych. Ale coś mi się tu nie zgadzało. W ciągu dnia nie ma przecież tyle czasu, by wszystko wkuwać na pamięć przez tworzenie skojarzeń z wykorzystaniem śpiewanek i rymowanek. Zagłębiwszy się w literaturze przedmiotu w poszukiwaniu wzmianek o innych ludziach obdarzonych podobnymi do niego talentami, odkryłam, że do niedawna w ogóle nie słyszano o przypadku człowieka, który pamiętałby doskonale wszystko, co dotyczyło jego przeszłości.
To się zmieniło wkrótce po tym, jak w skrzynce neurobiologa Jamesa McGaugha pojawił się w 2001 roku pewien dziwny mail.
Badacz krzątał się właśnie po swoim biurze, kiedy usłyszał, że jego komputer wydał z siebie dźwięk oznaczający przyjście nowej wiadomości. Był to mail od kobiety, która wpisała do wyszukiwarki słowo „pamięć” i w ten sposób go namierzyła. Kobieta ta, która później ujawniła się jako Jill Price, dyrektorka szkoły w Kalifornii, pisała do niego, że ma pewien problem z pamięcią, z powodu którego chciałaby się z nim spotkać i porozmawiać. McGaugh był ekspertem w kwestiach uczenia się i pamięci, ale od dawna nie przyjmował już pacjentów, więc w odpowiedzi zasugerował skontaktowanie się ze specjalistyczną kliniką. Jill natychmiast przysłała kolejny mail. „Nie, chcę rozmawiać właśnie z Panem – ponieważ nie potrafię nic zapomnieć. Naprawdę nic”.
Mam nadzieję, że może mi Pan jakoś pomóc. Mam obecnie 34 lata, a od jedenastego roku życia cechuje mnie trudna do uwierzenia zdolność do zapamiętywania mojej przeszłości… Ale nie chodzi o przypominanie sobie tego czy owego… Jeśli wybierze Pan dowolną datę, od 1974 roku do dziś, będę mogła sobie przypomnieć, jaki to był dzień tygodnia, co wtedy robiłam i czy zdarzyło się coś ważnego. Kiedy w telewizji widzę wyświetloną datę, natychmiast zaczynam sobie przypominać, gdzie byłam tego dnia, co robiłam, jaki to był dzień tygodnia itp. itd. To dzieje się stale, nie potrafię nad tym zapanować i kompletnie mnie to wyczerpuje6.
Jill pojawiła się w laboratorium McGaugha tej samej wiosny, w sobotni poranek. Lekarz wziął z półki opasłą książkę, którą dostał kiedyś na gwiazdkę, i otworzył ją na chybił trafił. Książka zawierała wycinki z gazet ze wszystkich dni XX wieku. McGaugh wybierał przypadkową datę z okresu, kiedy Jill była już na świecie, i pytał ją, co zdarzyło się tego dnia.
– Była niesamowita – stwierdził McGaugh, wspominając w rozmowie ze mną owo pierwsze spotkanie. – Podawałem jej wydarzenie, a ona przyporządkowywała do niego datę, albo na odwrót: podawałem datę, a ona wskazywała, co się wtedy zdarzyło.
Badacz poprosił ją też o podanie dat ostatnich 21 Wielkanocy, co zrobiła bez kłopotu. Powiedziała mu nawet, czym zajmowała się każdego z tych dni, co było tym bardziej imponujące, że była żydówką.
Czy chodziło tu o jakąś sztuczkę? Czy Jill stosowała formę treningu umysłu, którą z tak świetnymi wynikami wykorzystywał Koltanowski? Żeby się o tym przekonać, sama postanowiłam nauczyć się kilku tego typu sztuczek.
Gdybyście kilka lat temu powiedzieli Alexowi Mullenowi, że opanuje sztukę zapamiętywania kolejności kart w potasowanej talii w czasie krótszym niż ten, jakiego potrzeba na zawiązanie butów, uznałby was pewnie za wariatów. Miał zupełnie przeciętną pamięć, nawet „poniżej przeciętnej”. Zapytałam go, jakaż to niezwykła sztuka spowodowała ową zmianę.
– Przeczytałem książkę – odparł.
Książka nosiła tytuł Jak zostałem geniuszem pamięci. O sztuce i technice zapamiętywania, a napisał ją Joshua Foer, dziennikarz, który wybrał się na amerykańskie mistrzostwa w zapamiętywaniu, by opisać coś, co określał jako „Super Bowl sawantów”7. Dotarłszy na miejsce, przekonał się jednak, że ma do czynienia nie z sawantami, a ze zwykłymi ludźmi, którzy opanowali istniejące od wieków techniki zapamiętywania. Foer postanowił sprawdzić na sobie skuteczność owych technik i po rocznym treningu to on wygrał mistrzostwa.
Mullena, Amerykanina i studenta medycyny, zainspirowała opisana przez Foera historia i też rozpoczął ćwiczenia. Dwa lata później, w roku 2015, znalazł się w chińskim Kantonie w finałowej rundzie rozgrywek o laur mistrza świata w zapamiętywaniu. Mistrzostwa składały się z dziesięciu konkurencji, m.in. zapamiętania jak najwięcej liczb w ciągu godziny, możliwie dużej liczby twarzy i nazwisk w ciągu kwadransa czy też ciągów zer i jedynek liczących setki pozycji. Wieńczącą konkurencją było jak zawsze zapamiętanie w jak najkrótszym czasie rozkładu kart występujących w potasowanej talii – to była jedna z ulubionych konkurencji Mullena. Podczas finału udało mu się odtworzyć kolejność występowania 52 kart w ciągu 21,5 sekundy – o sekundę szybciej niż Yan Yangowi, dotychczasowemu liderowi mistrzostw. W ten sposób z drugiej pozycji przeskoczył na pierwszą i wygrał mistrzostwa.
Te pamięciowe wyczyny mogą się wydawać wprost niesamowite. Ale według Mullena każdy mógłby osiągnąć ten poziom.
– Należy tylko stworzyć pałac pamięci – powiedział.
Dla tych, którzy słabo znają Sherlocka Holmesa, pałac pamięci to odtworzona w wyobraźni dobrze znana danemu człowiekowi przestrzeń, na przykład jego dom albo droga do pracy. Żeby zapamiętać sporo różnych przedmiotów, czy to kart, czy na przykład produktów z listy zakupów, należy przejść się po pałacu pamięci i rozłożyć poszczególne rzeczy w różnych miejscach. Żeby przypomnieć sobie pozycje z listy, wystarczy potem odtworzyć kolejne punkty pokonanej trasy.
Technikę tę obmyślił przywołany na początku rozdziału Symonides z Keos po zawaleniu się budynku sali biesiadnej. Kiedy uzmysłowił sobie, że może zidentyfikować ciała na podstawie tego, gdzie kto siedział, dotarło do niego, że najlepszym sposobem na zapamiętanie czegokolwiek jest dołączenie do tego obrazu znanej sobie lokalizacji.
Możecie sami spróbować z rzeczami, które znajdują się obok was. Ponieważ siedzę teraz przy biurku w swoim domu, moim zadaniem jest zapamiętać zszywacz, kubek z herbatą, drukarkę, notes itd. – to wszystko, co mam przed sobą. Moim zwykłym pałacem pamięci jest droga do pracy. W wyobraźni zatrzymuję się więc na stacji benzynowej i wręczam zszywacz pracującej tam kobiecie, która spina nim moje paragony za tankowanie. Kubek z herbatą stawiam na przystanku autobusowym, pod ławką, żeby nikt go nie potrącił. Drukarkę taszczę ze sobą aż do stacji kolejowej i na krótko przed odjazdem pociągu zostawiam ją sprzedawcy biletów, a następnie, już w przedziale, kładę notes w przestrzeni między fotelami. Taki sposób zapamiętywania nie tylko pozwala wbić sobie do głowy, gdzie i w jakiej kolejności umieściliśmy poszczególne przedmioty, lecz także ułatwia odtworzenie ich listy od końca do początku.
Corkin Suzanne, Permanent Present Tense: The Man with No Memory, and What He Taught the World, Penguin, 2013. [wróć]
Milner B. i in., Further Analysis of the Hippocampal Amnesic Syndrome: 14-Year Follow-up Study of H.M, „Neuropsychologia”, 6, 1968, s. 215–234. [wróć]
Henry Molaison: The incredible story of the man with no memory, „The Telegraph”, 10 maja 2013. [wróć]
Buñuel Luis, My Last Breath, Vintage Digital, 2011, s. 121. [wróć]
Więcej na temat Sołomona Szerieszewskiego można dowiedzieć się na przykład z: Opamięci, która nie miała granic, PWN, 1970 oraz The Mind ofaMnemonist:ALittle Book AboutaVast Memory, Harvard University Press, 1987. [wróć]
Parker E.S. i in., ACase of Unusual Autobiographical Remembering, „Neurocase”, 12, 2006, s. 35–49. [wróć]
Joshua Foer, Jak zostałem geniuszem pamięci.Osztuceitechnice zapamiętywania, Media Rodzina, 2013. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki