Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Nie ma innej Rosji" to metodyczna wiwisekcja rosyjskiego społeczeństwa i rosyjskiej polityki. Zrobiona z przywołaniem rosyjskich (to ważne!) myślicieli przed setek lat. Maciej Pieczyński pokazuje, że Rosja nie stała się okrutna i wroga w 2022 roku, a zawsze taka była. Tłumaczy, dlaczego w Rosji demokracja się nie przyjęła, a komunizm i carski imperializm mogą się ze sobą łączyć. - Arleta Bojke, dziennikarka Kanału Zero, autorka podcastu Koniec Świata, była korespondentka TVP w Moskwie
Wiele osób wydaje się ulegać złudzeniu, że Rosja jest realną alternatywą wobec gnijącego Zachodu. Tak jednak nie jest - rosyjski konserwatyzm to nie konserwatyzm zachodni, a Rosja nie jest wolnościowym rajem. Maciej Pieczyński, tocząc arcyciekawą opowieść, pełną anegdot współczesnych i historycznych, pomaga nam zobaczyć Rosję taką, jaka ona jest. Oraz zrozumieć, dlaczego nie będzie inna. - Łukasz Warzecha, publicysta
Dr Maciej Pieczyński to jeden z najoryginalniejszych współczesnych polskich badaczy i obserwatorów Rosji. Tytuł "Nie ma innej Rosji" może sugerować, że to publikacja kategoryczna. Natomiast jej lektura dowodzi, że to książka niezwykle erudycyjna, oparta na bogatej i niepowierzchownej argumentacji oraz refleksji autora. I przede wszystkim to książka realistyczna, która wpisuje się w bogate dzieje polskiej myśli o tym, czy inny ustrój polityczny w Rosji jest możliwy. Powinien przeczytać ją każdy, kto interesuje się współczesną polityką, kulturą oraz historią naszego największego sąsiada. Mam nadzieję, że wywoła ona w naszej debacie o Rosji i regionie kolejne, konstruktywne dyskusje i spory. - dr Michał Patryk Sadłowski, historyk państwa i prawa z Zakładu Historii Administracji na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, prezes Centrum Badań nad Państwowością Rosyjską oraz Fundacji Instytut Prawa Wschodniego
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451
Redakcja i korekta Barbara Manińska
Skład, łamanie wersji do druku i fotoedycja TEKST Projekt
Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz
ISBN 9788368123043
© Copyright by Maciej Pieczyński © Copyright for Zona Zero z o.o., Warszawa 2024
WydawcaZona Zero Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Rosyjski imperializm
Jakakolwiek twarda polityka zagraniczna Rosji jest imperializmem albo absurdem, a silna władza w Rosji – tyranią.
Aleksander Sołżenicyn
[R]osja albo będzie imperialna i samodzierżawna, albo nie będzie jej wcale. Tylko w tego typu formie politycznej i ideologicznej chce, może i potrafi funkcjonować. Pokazała to historia. Krótkie okresy, w których Rosja albo nie była imperialna, albo nie była samodzierżawna (albo nie była ani taka, ani taka) postrzegane są dziś raczej jako czasy smuty, czyli zamętu i kryzysu. Zazwyczaj krótkotrwałe. Prędzej czy później następował powrót do „normalności”.
Współczesnym przejawem rosyjskiego imperializmu jest oczywiście tak zwana specjalna operacja wojskowa. Ukraina to tradycyjnie główny cel ekspansji. Rosja potrzebuje panować nad Kijowem, aby być pełnowartościowym – przede wszystkim w swoim mniemaniu – imperium. Przede wszystkim to właśnie przejście Kozaków zaporoskich na stronę cara w połowie XVII wieku sprawiło, że Moskwa wygrała z Rzecząpospolitą rywalizację o to, kto będzie panował nad tą częścią Europy. Imperializm rosyjski rozwijał się w trzech głównych kierunkach: zachodnim, duchowym i wschodnim. Zachodni podyktowany był zamiarem „zbierania ziem ruskich”. Czyli podbojem terenów, które dawniej wchodziły w skład Rusi Kijowskiej. Moskwa zgłosiła pretensje do schedy po Kijowie. W późniejszych wiekach ten kierunek ekspansji zyskał ideologiczną sankcję w postaci koncepcji trójjedynego narodu rosyjskiego, na który składają się jakoby wszystkie trzy narody wschodniosłowiańskie. Rosyjski imperializm na kierunku zachodnim zasadza się więc na odmawianiu Ukraińcom i Białorusinom odrębności. Z kolei walka z Zachodem właściwym – od Polski, przez Niemcy, Francję po Stany Zjednoczone i NATO to już nie tyle próba „odzyskania” swoich ziem (w tym wypadku Rosjanie doskonale wyczuwają odrębność cywilizacyjną), co dążenie do pokonania geopolitycznych rywali i do utwierdzenia swojej pozycji regionalnej potęgi. W tym wypadku mamy do czynienia z walką przeciwko obcym, a nie z próbą odzyskania kontroli nad swoimi. Przy czym w miarę jedzenia rosły imperialne apetyty. Idea „zbierania ziem ruskich” rozwinęła się w ideę najpierw słowianofilstwa, a następnie panslawizmu. Teraz „swoimi”, których trzeba zjednoczyć pod berłem cara, stali się również wszyscy Słowianie. I tylko Polacy, przez swój katolicyzm i buntowniczą naturę, nie zamierzali tej idei poprzeć. Dlatego też dziewiętnastowieczny poeta Fiodor Tiutczew okrzyknął ich „Judaszami Słowiańszczyzny”.
Rosyjski plakat z 1914 roku przedstawiający Trójporozumienie – Brytanię (po prawej) i Mariannę (po lewej) w towarzystwie Matki Rosji (oczywiście w centrum) [foto: Wikipedia]
Rosyjski imperializm na kierunku duchowym to przede wszystkim koncepcja Moskwy jako „trzeciego Rzymu” i wszelkie wynikające stąd ideologiczne konsekwencje. Czyli pretensje nie tyle terytorialne, ile moralne do schedy po Imperium Bizantyjskim. Po upadku Konstantynopola Moskwa była jedyną stolicą wielkiego, niezależnego prawosławnego państwa. Aspirowała więc do roli nowego chrześcijańskiego imperium. Tak narodziła się tradycja Rosji jako światowego centrum jedynej słusznej ideologii, wiary czy też moralności. Najpierw Moskwa chciała być stolicą chrześcijaństwa. Potem – stolicą komunizmu. Dziś mieni się stolicą światowego ruchu antyzachodniego. Przy czym ta współczesna ideologiczna czy też duchowa walka z Zachodem ma dla Rosji dwa wymiary. Po pierwsze, stricte duchowy. Rosja mieni się światowym centrum konserwatyzmu. Centrum oporu przeciwko moralnej zgniliźnie Zachodu. Po drugie, wymiar cywilizacyjny. Rosja dąży do złamania dominacji Zachodu nie tyle po to, by zająć jego miejsce, ile po to, aby model jednobiegunowy zastąpić wielobiegunowym. Czyli takim, w którym zamiast jednego supermocarstwa (Stanów Zjednoczonych) istniałyby liczne mocarstwa regionalne, które w swojej strefie wpływów mogłyby robić to, co uważają za słuszne, i nie musiałyby pytać o zgodę Waszyngtonu.
Z kolei kierunek wschodni ekspansji związany jest z azjatyckim kontekstem rosyjskiej tożsamości. Jak wiadomo, Moskwa stała się stolicą księstwa w czasach niewoli tatarskiej. Nie była to okupacja w naszym współczesnym rozumieniu. Chanowie Złotej Ordy zachowali nawet władzę książęcą na Rusi, tyle że sami decydowali, kto ją może sprawować, stosując taktykę dziel i rządź. Moskwa potrafiła to wykorzystać. Przy pomocy Tatarów podporządkowywała sobie kolejne ziemie ruskie. Potem wzmocniła się na tyle, że nie tylko zrzuciła jarzmo, ale także podbiła resztki Złotej Ordy, czyli chanaty kazański i astrachański. W ten sposób zaczęła, oprócz ziem ruskich, „zbierać” również dawne włości Tatarów. I podbijać nie tylko „swoich”, czyli prawosławnych Słowian Wschodnich, ale także „obcych”. Tak naprawdę od tego momentu można mówić o rosyjskim imperializmie w pełnym tego słowa znaczeniu. Bo imperium z założenia powinno być wielonarodowe.
A co dokładnie znaczy, że Rosja jest samodzierżawna? Jak wyjaśnia kulturolog Igor Kondakow, samodzierżawie to silnie scentralizowana władza monarsza, uświęcona uprawnieniami cerkiewnymi. Nie jest to zatem po prostu despotia, tylko despotia sakralizowana. Monarcha nie był jedynie pomazańcem Bożym. Był wręcz żywym wcieleniem Boga na ziemi. Ta definicja odnosi się do konkretnego zjawiska historycznego, czyli do systemu rządów panującego w średniowiecznym państwie moskiewskim. W zmienionych formach system ten przetrwał aż do dziś. Religię zastępowała ideologia. W czasach carskich władca był wcieleniem Boga prawosławnego. W czasach sowieckich władza partyjna (kolektywna lub jednoosobowa – zależy, w którym okresie) była wcieleniem „boga” ideologii komunistycznej. O „religijnym” charakterze komunizmu sowieckiego pisało już wielu badaczy. W dzisiejszej Rosji Putin jest wcieleniem synkretycznej ideologii państwa rosyjskiego, łączącej różne tradycje rodzimego despotyzmu.
Warto też wspomnieć, że początkowo samodzierżawie kojarzyło się nie tyle z nieograniczoną władzą, ile z niezależnością państwa od wpływów zewnętrznych. Z czymś, co dziś nazywa się suwerennością. Samodzierżawny władca samodzielnie dzierżył władzę nad swoją ziemią, bez konieczności oglądania się na sąsiadów. Niezauważalnie idea suwerenności przerodziła się w ideę samowystarczalności, imperialnej potęgi i swobodnego decydowania nie tylko o polityce wewnętrznej, ale także zagranicznej. Czyli – o podbojach. I tutaj łączą się imperializm i samodzierżawie w jedną całość. Nieprzypadkowo dziś suwerenność w słowniku Putina oznacza nie tyle niezależność państwa i narodu od innych państw i narodów, ile niezależność i nieograniczoność państwa w rządzeniu – zarówno własnym narodem, jak i „bliską zagranicą”, swoją strefą wpływów.
Tę specyfikę rosyjskiej państwowości na przestrzeni dziejów kształtowało i umacniało wiele czynników. Od klimatu i położenia geograficznego przez kulturę, tradycję, wpływ sąsiadów, po konkretne doświadczenia historyczne. Jednak najważniejszym czynnikiem, spajającym pozostałe, jest głębokie przekonanie samych Rosjan. Zarówno tych, którzy dzierżą stery władzy, jak i tych, którzy pokornie im się podporządkowują. Jedną z pierwszych decyzji Władimira Putina jako prezydenta było przywrócenie melodii hymnu sowieckiego. Nie uczynił tego jednak dlatego, że chciał odtworzyć ZSRS w skali 1:1. Jako kleptokrata, który ze skromności nie słynie, z pewnością nie marzy o powrocie do socjalizmu. Powiedział kiedyś, że trzeba nie mieć serca, żeby nie tęsknić za ZSRS, ale że jednocześnie trzeba nie mieć rozumu, żeby realnie dążyć do jego odbudowy. Trudno w tym konkretnym wypadku posądzać go o nieszczerość. Powrót do hymnu sowieckiego był symboliczną rekompensatą dla tych, którzy tęsknią za przeszłością. Przy czym była to – i jest nadal – tęsknota nie tyle za ustrojem komunistycznym, ile za dumą z potęgi własnego państwa, dumą z imperium – nieważne, białego, czerwonego czy brunatnego. Jednak też tęsknota za silną władzą i porządkiem. Rosjanie z rozrzewnieniem wspominają więc nie tyle komunizm, co przemalowane na czerwono imperializm i samodzierżawie. W momencie, gdy Putin zaczął wchodzić w samodzierżawno-mocarstwowe buty, sentyment zaczął wygasać. To bardzo istotne i warte podkreślenia, że władca Kremla sięgnął po sowiecką (w domyśle: imperialną i samodzierżawną) symbolikę, ponieważ tego od niego oczekiwali sami Rosjanie. Byłoby politycznym samobójstwem, gdyby zrobił to wbrew nastrojom społecznym. Oczywiście, imperializm i samodzierżawie kreowane są odgórnie, przez władze. Nie miałyby jednak racji bytu, gdyby nie cieszyły się oddolnym poparciem albo przynajmniej – co również typowe w Rosji – milczącą akceptacją, względnie neutralnością większości. To, swoją drogą, widać dobrze po 24 lutego 2022 roku. Protesty antywojenne miały znikomą skalę i ograniczały się głównie do liberalnej inteligencji. Największa fala ucieczek z kraju nastąpiła zaś po ogłoszeniu częściowej mobilizacji. Jej przyczyną była jednak nie tyle niezgoda na agresywny imperializm, ile obawa przed wysłaniem na front. Wielu Rosjan popierało „denazyfikację” Ukrainy, dopóki śledzili ją na ekranach telewizorów, a nie musieli w niej uczestniczyć. Wielce symptomatyczna była sonda uliczna, przeprowadzona przez jedno z mediów opozycyjnych. Pytano w niej Rosjan, czy popierają „specjalną operację wojskową”. Niemal za każdym razem padała odpowiedź twierdząca. Gdy pytający prosił o podpisanie (fikcyjnej, rzecz jasna) deklaracji chęci bycia wysłanym na front, przerażeni respondenci jednoznacznie odmawiali. Władzy jednak wystarczą tacy właśnie pasywni obywatele, kibicujący jej z bezpiecznej odległości. Ba, nawet nie muszą kibicować. Byle się nie buntowali. A nie będą się buntować w trzech przypadkach. Albo, jeśli szczerze popierają cara. Albo, jeśli polityka kompletnie ich nie interesuje. Albo, jeśli są krytyczni wobec władzy, ale nie zamierzają przeciwko niej występować. Ta trzecia opcja organicznie wpisuje się w rosyjską mentalność. W epoce zastoju, gdy zarówno koszmar stalinizmu, jak i liberalny powiew odwilży były już przeszłością, dość często krytykowano władzę sowiecką, ale po cichu, co zachowało się w pamięci jako „rozmowy w kuchni” (ros. „razgowory na kuchnie”). Głośno występowali przeciwko niej jednak nieliczni.
Pomnik wzniesiony w Wielkim Nowogrodzie w 1862 roku z okazji tysiąclecia legendarnego przybycia Waregów na Ruś. Szczyt monumentu wieńczą anioł z krzyżem w ręku (upostaciowienie prawosławnej Cerkwi) i klęcząca kobieta (upostaciowienie Rosji) [foto: Wikimedia Commons]
Rosjanie w swojej masie albo więc nie chcą walczyć o demokrację, albo może i by chcieli, tyle że nie wierzą w szanse powodzenia, a zatem również sens takiej walki. To typowy dla ich mentalności i uwarunkowany historią fatalizm. Zjawisko, które szczegółowo i przekonująco opisał kulturolog Jurij Kondakow. Trudny klimat i niebezpieczne sąsiedztwo ze strony agresywnych koczowniczych plemion sprawiały, że mieszkańcy dawnej Rusi, zarówno kijowskiej, jak i moskiewskiej, nie mogli być pewni swojego jutra. Stąd poczucie niestałości, niestabilności, przekonanie, że życiem w dużej mierze rządzi przypadek, ślepy i kapryśny los. A skoro tak, to najlepiej się z tym losem pogodzić. Nawet nie próbować niczego zmieniać, bo i tak się nie uda. Takie podejście musiało zrodzić fatalizm i pesymizm, ale też cierpliwość i wytrwałość, będące również bardzo istotnymi elementami rosyjskiej mentalności. Pod ich wrażeniem był nawet Stalin. Podczas słynnego toastu „za zdrowie narodu sowieckiego, a przede wszystkim narodu rosyjskiego” po zwycięstwie nad III Rzeszą dyktator zdobył się na chwilę – wszystko na to wskazuje – wyjątkowej szczerości. Pochwalił swoich poddanych za to, że wykazali się cierpliwością właśnie wobec władzy sowieckiej, która podczas wojny popełniła mnóstwo błędów. „Inny naród”, mówił Stalin, mógł w tej sytuacji odwrócić się od swojego rządu. Rosjanie jednak obdarzyli stojących na czele państwa „bezgranicznym zaufaniem”.
Przyzwolenie na samodzierżawie w pewnej mierze wynika więc nie tyle ze szczerej sympatii do ustroju, ile z poczucia rezygnacji, przekonania, że tego ustroju nie da się zmienić. Taką postawę reprezentowali i reprezentują nie tylko zwykli poddani, słusznie pozbawieni wiary we własną moc sprawczą, ale często również inteligenci. W kolejnych rozdziałach będę szczegółowo omawiał przypadki wybitnych pisarzy, którzy w młodości buntowali się przeciwko despotycznej władzy, by następnie zgiąć przed nią kark i stać się, by użyć sformułowania Wissariona Bielińskiego, „apostołami knuta”, czy też, cytując Ewę Thomson, „trubadurami imperium”. Teraz wspomnę jedynie o znamiennej reakcji wielu inteligentów-antykomunistów na zwycięstwo bolszewików. Jedni na „statku filozofów” opuszczali kraj, wypędzani przez nową władzę. Drudzy zostali, próbując wpisać się w system. Wielu spośród zarówno jednych, jak i drugich po pewnym czasie zaakceptowało bolszewików. Po pierwsze, bo zgodnie ze swoją pesymistyczną mentalnością nie wierzyli w możliwość zmiany, walki o lepsze jutro. Po drugie, bo ostatecznie bolszewicy co prawda obalili carów (a dokładniej rzecz ujmując, dobili ich po ciosie zadanym przez rewolucję lutową), potem jednak odtworzyli dawną imperialną świetność i samodzierżawny charakter Rosji. Monarchista Michaił Bułhakow nienawidził rewolucji, bo przyniosła chaos i upadek starego świata. Zaakceptował jednak nową władzę, gdy zaczęła przywracać porządek. Bohater powieści Psie serce, inteligent starej daty, narzekał na to, że proletariusze kradną kalosze albo brudnymi buciorami paskudzą marmur. To była połowa lat dwudziestych XX wieku. Dekadę później, w epoce Mistrza i Małgorzaty, sytuacja była już inna. Woland rozprawiał się z drobnymi łajdakami niczym Stalin, który likwidował wówczas sowieckie elity. Monarchista Bułhakow zrozumiał, że żelazna miotła cara (tym razem czerwonego) znów wymiata brud z marmurów.
Przypadek wielkiego, uwielbianego na Zachodzie i mylnie uważanego za antystalinistę pisarza jest dowodem na paradoks rosyjskiego fatalizmu. Świadomość nieprzewidywalności i niestałości losu skutkuje nie tylko pogodzeniem się z zastaną sytuacją. Powoduje również potrzebę przezwyciężenia tego panującego wokół chaosu. Bułhakow odrzucił rewolucję jako siłę niszczącą, ale w pewnym sensie zaakceptował stalinizm jako siłę porządkującą. Jak widać, tego typu myślenie właściwe jest nie tylko współczesnym radykałom, wyznającym poglądy „czerwono-brunatne” (czyli nacjonalistyczno-komunistyczne), ale także twórcom arcydzieł wielkiej kultury. Wspomniany paradoks rosyjskiego fatalizmu polega na połączeniu dwóch, wydawałoby wzajemnie sprzecznych postaw. Z jednej strony Rosjanie godzą się z zastaną rzeczywistością, niezależnie od tego, co w głębi duszy naprawdę o niej myślą. Z drugiej strony, nie jest też tak, że wzruszają ramionami, że przyjmują postawę całkowicie obojętną. Często szczerze pragną zmiany sytuacji. Wtedy są dwie możliwości. Albo (rzadziej) podnoszą się do spontanicznego, bezwzględnego, niepohamowanego, krwawego buntu. Albo (częściej) kibicują silnej władzy, aby w ich imieniu zaprowadziła porządek. Przy czym obie te opcje też nie są tak sobie odległe, jak mogłoby się wydawać. Oddolny krwawy bunt, w dziejach Rosji kojarzący się głównie z powstaniami chłopskimi Razina czy Pugaczowa, zazwyczaj nie był wymierzony w silną władzę, tylko w elitę. Elitę, która w Rosji tradycyjnie jest wspólnym wrogiem cara i ludu. Cara – bo bezpośrednio zagraża jego despotii. Ludu – bo bezpośrednio ten lud uciska. Nawet strojący się w piórka ludowego mściciela (i tak przedstawiany przez swoich zwolenników i propagandystów) Jewgienij Prigożyn ruszył na Moskwę po głowy Szojgu i Gierasimowa, a nie Putina. Zginął, bo jego pucz naruszył niezbędny władzy porządek, a nie dlatego, że chciał obalić tę władzę. Caryca Katarzyna II nieprzypadkowo nazwała pisarza Aleksandra Radiszczewa „buntownikiem gorszym od Pugaczowa”. Opozycyjny inteligent mocą słowa pisanego kwestionuje silną władzę, na co nie pozwoliłby sobie chłopski watażka, który „tylko” morduje szlachtę. Ostatecznie więc nawet owi oddolni buntownicy też do pewnego stopnia kibicują carowi. Z drugiej strony, elita też często popiera cara. Szczególnie elita intelektualna. Wspomniałem już o Bułhakowie, który, będąc pod względem poglądów, „białym”, do pewnego stopnia zaakceptował „czerwonych” i ich metody zaprowadzania porządku. To przypadek wielu rosyjskich pisarzy, twórców kultury. Ogólnie kultura z reguły jest bardziej liberalna niż konserwatywna. W Rosji również, choć proporcje są inne niż na przykład w wielu krajach Zachodu. Wielu wybitnych twórców rosyjskich miało poglądy otwarcie konserwatywne. Jednak nawet liberałowie popierają często konserwatywną, despotyczną władzę. Właśnie z tych powodów, o których już pisałem. Biernie poddają się zaistniałej sytuacji. Albo czynnie kibicują nie tyle despotycznej władzy, ile jej staraniom zaprowadzenia porządku. Albo traktują despotyczną władzę jako jedyną siłę zdolną zatrzymać ewentualny oddolny bunt mas. Zemstę ludu na elitach. Caryca Katarzyna II bała się pisarza Radiszczewa, lewicowego intelektualisty wzywającego do rewolucji. Z kolei współczesny Radiszczewowi pisarz Nikołaj Karamzin nazywał samodzierżawny ustrój „palladium Rosji”. A poeta Puszkin, nazywany „piewcą imperium i wolności”, wychwalał cara Piotra I, zaś w swojej powieści o powstaniu Pugaczowa przestrzegał: „Nie daj Boże zobaczyć bunt rosyjski – bezsensowny i bezlitosny”. Przed takim buntem mogła uchronić elitę tylko władza imperatora. O ile akurat w danym momencie imperator nie planował rękami mas wykończyć elity… A nawet jeśli planował, to przecież nie cała elita pójdzie pod nóż. Każdy bojar może mieć nadzieję, że nie on będzie akurat tym „złym bojarem”, zasługującym na karzącą rękę sprawiedliwości.
Michaił Bułhakow – nie wiedzieć czemu na Zachodzie uważany jest za antystalinistę... [foto: Wikipedia]
Michaił Szołochow w 1960 roku [foto: Wikipedia]
Paradoksalnie zatem Rosjanie co do zasady są pogodzeni z losem, jaki zesłał na nich despotyczną władzę, ale jednocześnie nie są pogodzeni z chaosem, który powstaje, gdy tej despotycznej władzy brakuje. Samodzierżawie traktują jako jedyną siłę zdolną uporządkować ich niestałe życie. Nie potrzebują stałych wartości, tylko stałości władzy. Dlatego między innymi w Rosji (używając uzasadnionej w tym wypadku hiperboli) państwo jest wszystkim, zaś jednostka niczym. Dlatego też zarówno w latach dwudziestych XX wieku, jak i na początku XXI wieku dla rosyjskiego patrioty nie ma większej różnicy, czy władza będzie biała czy czerwona, kapitalistyczna czy komunistyczna. Czy będzie zabraniała aborcji, czy ją legalizowała i wspierała. Czy będzie obniżała, czy podwyższała podatki. Czy będzie wolnorynkowa, czy etatystyczna, czy interwencjonistyczna. Czy będzie ateistyczna, czy fanatycznie prawosławna. Ważne, żeby była silna. Żeby pilnowała porządku wewnątrz i zdobyczy terytorialnych na zewnątrz. Ma być obręczą na rosyjskiej beczce, bez której beczka ta rozleci się na kawałki. Podobnej metafory użył znany krytyk literacki Dmitrij Bykow, tłumacząc, dlaczego Stalin pozwolił na publikację Cichego Donu. Epopeja Michaiła Szołochowa przedstawia koszmar wojny domowej, w której biali i czerwoni byli jednakowo okrutni i niemoralni, a życie ludzkie straciło wszelką wartość. Nie była to więc propaganda komunizmu, bynajmniej. Pokazywała jednak, że brak silnej władzy w Rosji prowadzi do krwawego chaosu. Była więc – wbrew intencjom autora – w pewnym sensie apologią stalinizmu. Literackim dowodem na to, że rosyjska beczka potrzebuje żelaznej obręczy. Stąd też, jak zauważa Bykow, nic dziwnego, że Cichy Don jest uwielbiany przez konserwatystów. Ponadto, „rosyjska beczka” to również przestępczość mniej lub bardziej zorganizowana, tradycyjnie mocno rozwinięta. Jest ona tym silniejsza i tym groźniejsza, im słabsza jest władza. Nieprzypadkowo jej rozkwit przypada na „liche lata dziewięćdziesiąte”, gdy ekipa Borysa Jelcyna i Jegora Gajdara wprowadzała kapitalizm i demokrację. Wolny rynek i wolne wybory nie prowadzą w Rosji do wolności, tylko do samowoli, a zatem do anarchii. Czyli – znów do chaosu, który przezwyciężyć może tylko tyran. Tylko silna ręka może zmiażdżyć szalejącą przestępczość. Przemoc jest immanentną częścią rosyjskiej rzeczywistości. W tym kraju zawsze ktoś jej używa. Zawsze ktoś kogoś „bije po mordzie”. Leninowskie pytanie „kto kogo?” jest wiecznie żywe. Lepiej zatem, aby monopol na przemoc – również bezprawną – miała władza niż rozproszone, liczne, nieprzewidywalne przestępcze ośrodki.
Sami Rosjanie uważają zatem, że Rosja musi być samodzierżawna, żeby nie rozpaść się od środka. Żeby uniknąć wojny domowej. Żeby uniknąć samowoli urzędników, „złych bojarów”. Żeby uniknąć krwawego buntu. Żeby nie znikały kalosze z klatek schodowych i żeby niewychowani proletariusze nie paskudzili posadzek swoimi ubłoconymi buciorami. Żeby zwalczać przestępczość. Żeby na ulicach miast było spokojnie. To nie jest tylko życzenie władzy. To jest również realna potrzeba tak zwanych zwykłych Rosjan. Tych mniej i tych bardziej wykształconych.
Reasumując, silna władza jest potrzebą nie tylko samej silnej władzy, ale również ludu i elit. Ludu, który oczekuje od „cara” rozprawy ze zdegenerowaną elitą. Elit, które, choć boją się „cara” i często nim gardzą, to jednak oczekują od niego ochrony przed zemstą ludu. Tylko władca może realizować interesy jednych i drugich. Rozproszenie władzy, jej demokratyzacja, prędzej czy później doprowadzi jedynie do chaosu, który znowu przezwyciężyć będzie mógł jedynie… car.
Oto, dlaczego zwykli Rosjanie w swej masie popierają samodzierżawie. A dlaczego popierają również imperializm? Dlaczego przyklaskują agresywnej polityce Moskwy? Skąd przekonanie, że Rosja musi być imperialna, inaczej zniknie z mapy świata?
To przekonanie bodaj najpełniej wyraził wielki poeta – i piewca imperium zarazem – Aleksandr Puszkin. „Czy się słowiańskie rzeki w rosyjskie zleją morze, czy ono wyschnie?” – pytał retorycznie w słynnej odzie Oszczercom Rosji. Adresatami utworu byli francuscy parlamentarzyści, potępiający rozprawę cara z powstańcami listopadowymi. Puszkin postawił sprawę jasno – Rosja przestanie istnieć, jeśli pozwoli podbitym narodom słowiańskim opuścić „dom niewoli”. W tamtych czasach rodził się ruch słowianofilski, z którego wyrośnie następnie panslawizm. Rosły ambicje Rosji jako lidera Słowiańszczyzny. Z jednej strony, Puszkin uważał polsko-rosyjski konflikt za „rodzinny spór domowy” między Słowianami. Z drugiej strony miał świadomość odrębności kulturowej i etnicznej Polaków. Odmawiał im prawa do własnego państwa nie dlatego, że uważał ich za swoich rodaków, którzy wiarołomnie chcą oderwać się od macierzy, ale dlatego, że uważał ich za dawno pokonanych wrogów. Odwieczną walkę „dwóch plemion” wygrała ostatecznie Rosja. Dzięki temu stała się imperium. Jedenaście lat wcześniej Nikołaj Karamzin, wybitny pisarz i historyk, wyraził podobny pogląd w liście do imperatora Aleksandra I. Przestrzegając władcę przed nadaniem Królestwu Polskiemu nadmiernej autonomii, Karamzin pisał: „Wzięliśmy Polskę mieczem – oto nasze prawo, któremu wszystkie państwa przecież zawdzięczają swoje istnienie, gdyż wszystkie powstały z podbojów. Polska jest prawowitą rosyjską własnością. Nie ma starych praw własności w polityce, inaczej musielibyśmy przywrócić carstwa Kazańskie i Astrachańskie, Republikę Nowogrodzką, Wielkie Księstwo Riazańskie i tak dalej”. Zawarty w tym cytacie sposób myślenia jest wciąż aktualny. Rosja zachowuje się dziś tak, jakby utrata zajętego przez nią w 2014 roku Krymu albo zdobytego w 2022 roku Mariupola zagrażała nie tyle nawet jej integralności terytorialnej (co samo w sobie jest absurdem, bo de iure zarówno Krym, jak Mariupol wchodzą w skład terytorium Ukrainy), co niepodległości. Na podobnej zasadzie złodziej nie chce oddać ani jednej skradzionej rzeczy, bo się boi, że w takim wypadku zgłoszą się do niego inni okradzeni. Wtedy może stracić wszystko, ponieważ cały swój majątek zdobył nielegalnie. Oczywiście, to dość barwna i przesadzona metafora, ale właściwie oddaje sposób postrzegania świata przez Kreml i jego akolitów. Paradoksalnie Rosja zachowuje się tak, jakby nie miała prawa do żadnego kawałka swojej ziemi, poza Moskwą i okolicami. Jest niepewna siebie. Boi się, że gdy pozwoli Ukrainie na pójście własną drogą, to zaraz deklaracje suwerenności ogłoszą Tatarstan i Jakucja, Buriacja i Adygeja. Wychodzi na to, że decydenci na Kremlu po cichu przyznają rację tej części zachodniej opinii publicznej, która, życząc Rosji jak najgorzej, wieszczy co rusz rychły rozpad tego kraju po szwach narodowych. Tyle że jest to myślenie życzeniowe. Nie są więc uzasadnione ani obawy Rosjan, ani nadzieje Zachodu. Swoją drogą to jest to, co odróżnia imperium rosyjskie od zachodnich imperiów. Te ostatnie z trudem, ale w końcu potrafiły pogodzić się z utratą kolonii. Emancypacja podbitych ludów w żadnym wypadku nie oznaczała upadku państwa podbijającego. Z jednej strony dlatego, że mowa o krajach, które ewoluowały w stronę demokracji. Ustroju pełnego wad, ale jednak stwarzającego atmosferę, w której argument siły często przegrywa z siłą argumentów. Państwo dające wolność własnym obywatelom łatwiej zaakceptuje wolność podbitych ludów niż państwo, które wolności jako takiej boi się jak ognia i traktuje ją jako zagrożenie. Z drugiej strony, Zachód nie przestał czerpać korzyści z dawnych kolonii, tyle że teraz robi to o wiele subtelniej. Z trzeciej strony, co chyba najważniejsze, różnica tkwi w geografii. Łatwiej zrezygnować z terytoriów zamorskich niż z „bliskiej zagranicy”. Utrata odległych od imperialnego centrum kolonii nie jest tak odczuwalna – politycznie, gospodarczo, kulturalnie – jak utrata sąsiednich prowincji.
Aleksander Puszkin – wielki piewca Imperium Rosyjskiego [foto: Biblioteka Cyfrowa Polona]
Ponadto Zachód podbijał tereny znajdujące się pod każdym niemal względem na niższym poziomie rozwoju cywilizacyjnego i technologicznego niż on sam. Czerpał z nich korzyści materialne, ale generalnie nie stał się od nich zależny, nie uformował się w znaczącym stopniu dzięki zapożyczeniom z tegoż podbitego świata. Zachodnia cywilizacja najpierw powstała, rozwinęła się i okrzepła w gotowej formie, a dopiero potem zaczęła kolonizację. Tymczasem Rosja powstała, rozwinęła się i okrzepła w mniej więcej gotowej formie dzięki kolonizacji. Dzięki temu, że kolonizowała, ale również dzięki temu, że sama była kolonizowana. Ruś Kijowska przyjęła chrzest i kulturę z greckiego Bizancjum. Ruś Moskiewska wpływy bizantyjskie wzbogaciła o zapożyczenia od tatarskiej Złotej Ordy, której była kolonią. Car Piotr Wielki, pierwszy w dziejach Rosji imperator, potężny, skuteczny i bezwzględny zarówno w polityce wewnętrznej, jak i zagranicznej, pod względem kulturowym uczynił z rządzonego przez siebie kraju kolonię Zachodu. Na wpływy bizantyjskie i tatarskie nałożyła się odgórna europeizacja – najpierw wpływy niemieckie, potem francuskie i częściowo angielskie. A jeszcze wcześniej polskie i ukraińskie. Zanim Piotr I „wyrąbał okno” na dalszy zachód Europy, cywilizacja zachodnia zaczęła do Rosji przenikać za pośrednictwem wschodniej Ukrainy, która znalazła się pod panowaniem Moskwy w połowie XVII wieku. Czyli za pośrednictwem Polski, bo tereny te wcześniej należały do Rzeczpospolitej. Rosyjskie elity zostały zdominowane przez desant uczonych z Kijowa – prawosławnych, ale wykształconych na modłę zachodnią. Byli oni bardziej progresywni i otwarci na zmiany niż moskiewscy bojarzy i hierarchowie cerkiewni. Piotr I, chcąc zeuropeizować Rosję, siłą rzeczy oparł się na nowej elicie ukraińskiej. Były doradca biura prezydenta Ukrainy Ołeksij Arestowycz na bazie tych faktów ukuł historiozoficzną tezę, zgodnie z którą Imperium Rosyjskie tak naprawdę założyli Ukraińcy. Teza dość odważna i z pewnością zostałaby zanegowana przez wielu poważnych historyków. Nie ulega jednak wątpliwości, że Rosja, otwierając się na Europę, ulegała wpływom nie tylko Niemców, Holendrów czy Francuzów, ale również Ukraińców wychowanych w polskich szkołach. Czyli ulegała wpływom nie tylko odległych krajów Zachodu, ale również tych narodów, które de facto podbiła. To też musiało być źródłem kompleksów, które wzmocniły się jeszcze bardziej, gdy w rezultacie rozbiorów i wojen napoleońskich pod berłem cara znalazły się pozostałe ziemie Rzeczypospolitej, w tym tereny etnicznej Polski. Ukraińskie elity, choć wykształcone w zachodnich szkołach, pozostawały elitami prawosławnymi, traktowanymi jako część tej samej wspólnoty narodowej. Natomiast co do odrębności Polski Rosjanie nigdy nie mogli mieć wątpliwości. Polaków z Rosjanami dzielił przecież nie tylko język, ale także wiara. Do tego dochodziło – pod wieloma względami uzasadnione – poczucie wyższości Polaków nad Rosjanami. Jak trafnie zauważył prof. Andrzej Nowak w Metamorfozach Imperium Rosyjskiego, caryca Katarzyna II nie mogła tłumaczyć rozbiorów Polski misją oświeceniową, niesieniem światła cywilizacji na zacofane obszary. Choć Petersburg miał być oknem na Europę, wciąż bliżej tej Europy była Warszawa. W Rzeczypospolitej w ostatnich latach jej istnienia ukazywało się drukiem średnio dwa razy więcej książek niż w Rosji. Co więcej, spora część polskich elit nie pogodziła się z utratą niepodległości. Polaków i Rosjan dzieliła też przepaść mentalna. Pod tym względem byli i w zasadzie są swoimi przeciwieństwami. Tradycyjnie pogodzeni z losem, korzący się przed silniejszym, pozbawieni siły woli i rozpuszczeni w kolektywie Rosjanie nie potrafili i nie potrafią zrozumieć niepokornych, buntowniczych indywidualistów, jakimi tradycyjnie bywają Polacy. Nic dziwnego, że rosyjskie słowo „gonor”, dawniej oznaczające „honor”, najpewniej w rezultacie wielowiekowych relacji z Polakami, odmieniającymi honor przez wszystkie przypadki, stało się wręcz obelgą. Dziś znaczy ono przede wszystkim pychę, zarozumiałość, przesadną pewność siebie i próżność. Czyli cechy, które Rosjanie przypisują Polakom. Nieprzypadkowo Puszkin w wierszu Oszczercom Rosji kreślił opozycję między „wiernym Rossem” a „dufnym Lachem”. Dostojewski natomiast ścierpieć nie mógł, że Polacy, których poznał na katordze, patrzą z góry na zesłańców-Rosjan i nie chcą pokornie przyjąć kary od surowego, ale sprawiedliwego cara. „Wierny Ross” może nienawidzić „dufnego Lacha”, może uważać, że przecenia on swoje możliwości i swoje znaczenie, ale nie może też na owego Lacha patrzeć bez pewnego rodzaju zawiści czy rozdrażnienia. Szczególnie że zdaje sobie sprawę z tego, iż teza o wyższości Polaków nad Rosjanami pod pewnymi względami musi być uzasadniona. Po wybuchu powstania styczniowego na łamach należącej do braci Dostojewskich gazety „Wriemia” ukazał się artykuł Fatalna kwestia (ros. Rokowoj wopros) Nikołaja Strachowa. Autor zastanawiał się nad przyczynami polskiego buntu przeciwko carskiej władzy. Doszedł do wniosku, że w tym konkretnym wypadku naród podbity ma prawo czuć swoją wyższość nad swoim ciemiężcą. „Polska od początku kroczyła w równym szeregu z resztą Europy. Razem z innymi narodami zachodnimi przyjęła katolicyzm, razem z innymi rozwijała się duchowo. W nauce, sztuce, literaturze, we wszystkich przejawach cywilizacji stale bratała się i współzawodniczyła z innymi członkami rodziny europejskiej i nigdy nie była w niej członkiem opóźnionym w rozwoju czy też obcym. Tak więc Polacy mogą uważać siebie za naród w pełni europejski” – pisał Strachow. Komentując powstanie styczniowe, stwierdził gorzko, że naród wykształcony wystąpił przeciwko narodowi mniej wykształconemu, cywilizacja zbuntowała się przeciwko barbarii. Dodał też, że Europejczycy nie traktują Rosjan jak swoich. „Nasza obecna cywilizacja, nasza nauka, literatura itp. – wszystko to prawie nie ma swojej historii, jest niedawne i blade, niczym zapóźnione i usilne naśladownictwo” – pisał. Zdaniem Strachowa jedynym rzeczywistym osiągnięciem Rosji było stworzenie potężnego, niezależnego państwa. Jednak to udawało się też dzikim ludom pierwotnym. Można mieć silne państwo, ale mimo to barbarzyńskie. Dokładnie odwrotna jest sytuacja Polaków. Są oni narodem cywilizowanym, ale pozbawionym państwowości. Przy tym jednak bardzo ekspansywnym kulturowo. Jednak polonizacja, pomimo swojej niewątpliwej wartości cywilizacyjnej, natrafiła na zdecydowany opór ze strony Ukraińców czy Białorusinów. W tym Strachow dostrzegł nadzieję dla Rosji. Na polu walki o to, kto jest bardziej ucywilizowany, lepiej rozwinięty i bardziej europejski, Rosja z Polską szans nie miała. Zbyt zapóźniona była w stosunku do swojego rywala. Dlatego, zamiast udawać bardziej europejską niż jest w rzeczywistości, powinna postawić na to, co jest jej prawdziwą siłą – czyli na lud i jego kulturę. Strachow reprezentował konserwatywny nurt poczwienictwa (ros. poczwa – gleba), postulujący zbliżenie inteligencji z ludem właśnie. Na tym polu proporcje szans były dokładnie odwrotne. Oderwana od ludowych korzeni, szlachecka, przesiąknięta poczuciem wyższości polska cywilizacja przegrywała na starcie z chłopską cywilizacją rosyjską. Strachow nie zamierzał chwalić wroga. Postawił jedynie diagnozę, proponując jednocześnie konkretne wyjście z sytuacji. Jednak władze carskie mylnie zinterpretowały jego artykuł jako propolską propagandę i w odpowiedzi zamknęły czasopismo „Wriemia”. To pokazuje, jak silny był rosyjski kompleks na punkcie Polski, jak bardzo rosyjskie elity bały się przyznać, że „dufny Lach” czuje się lepszy od „wiernego Rossa”, a co gorsza – ma ku temu mocne podstawy. Z jednej strony Strachow wymieniał liczne zalety kultury podbitego narodu. Z drugiej strony dawał do zrozumienia, że nie ma szans na polsko-rosyjskie porozumienie. Warunkiem niezbędnym takiego porozumienia musiałoby być ukorzenie się narodu podbitego przed zaborcą. Polacy musieliby zrezygnować ze swojej dumnej postawy, ze swojego poczucia własnej wyższości nad Rosjanami. To zaś jest niemożliwe.
Ołeksij Arestowycz [foto: Wikipedia/President.gov.ua]
Artykuł Strachowa jest jednym z wielu przykładów, które mogą posłużyć za odpowiedź na pytanie: dlaczego wielu Rosjan uważa, że ich kraj albo będzie imperialny, albo upadnie. Choć napisany 150 lat temu, pod tym względem nie traci na swojej aktualności. Rosja na zachodzie rywalizuje z państwami o wyższej kulturze i wyższej cywilizacji. Z państwami, których obywatele lepiej zarabiają i lepiej żyją. Bez względu na to, jak bardzo Rosjanie sami sobie wmawialiby swoją wyjątkowość, swoją odrębność i samowystarczalność, w głębi swojej tajemniczej rosyjskiej duszy z pewnością z reguły zdają sobie sprawę z faktu, że w sporze z Zachodem ich jedyną przewagą jest naga, militarna siła. Przy czym jest to siła, w której wrażenie robi raczej ilość (a właściwie liczba), nie zaś jakość. Największy kraj na świecie nie należy do najludniejszych, ale jednak dysponuje ogromnym potencjałem ludzkim. Ogromnymi zasobami potencjalnego mięsa armatniego. I ogromną głębią strategiczną, ogromnym terytorium, na którym jest dokąd się wycofywać w razie napaści wrogiej armii, ale też na którym jest gdzie zamykać więźniów politycznych. Tylko wielkość i tylko siła czynią Rosję potężną. Tylko za pomocą siły mogą powstrzymać kraje swojej strefy wpływów przed dryfem w stronę Europy i Ameryki. Kremlowskie soft power coraz bardziej traci swoją atrakcyjność. Pozostaje hard power. Gdyby Rosja odpuściła i pozwoliła dawniej podległym sobie narodom swobodnie wybierać geopolityczny wektor, mogłaby się skurczyć do rozmiarów dawnego Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. Tak najwyraźniej rozumują sami Rosjanie. Jeśli odejdą Ukraińcy, zaraz wolności się zachce niektórym republikom autonomicznym. Jak na razie to scenariusz political fiction, ale ludzie Kremla – i ich poddani także – najwyraźniej mniej lub bardziej świadomie boją się, że fikcja może się stać rzeczywistością. Skoro największym kapitałem Rosji jest siła militarna, to Rosja nie może sobie pozwolić na oddanie bez walki swojego terytorium. Skoro drugim największym kapitałem Rosji jest jej wielkość, to Rosja nie może sobie pozwolić na utratę choćby kawałka swojego terytorium. Nie może wrócić do kształtu dawnego Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, to bowiem by oznaczało, że przestanie być wielonarodowym imperium. Straciłaby wówczas propagandowy argument światowego pogromcy faszyzmu czy też nacjonalizmu. Można by zadać pytanie – i co z tego? Straciłaby status wielonarodowego imperium i wreszcie stałaby się normalnym państwem narodowym. Mogłaby się zająć wyłącznie sprawami wewnętrznymi. Jednak, idąc tokiem rozumowania sporej części Rosjan, to byłaby dla ich państwa katastrofa. Małe państwa narodowe nieuchronnie bowiem padają łupem imperiów. Tego uczy historia. Rosjanie z reguły nie potrafią postrzegać świata inaczej niż z perspektywy koncertu mocarstw i brutalnie egzekwowanego prawa silniejszego. Używałem już Leninowskiej frazy „kto kogo” w kontekście uwarunkowań wewnętrznych. W Rosji zawsze ktoś stosuje przemoc. Lepiej więc, by stosowała ją władza i swoją żelazną ręką zaprowadzała porządek w kraju. To samo dotyczy polityki międzynarodowej. Rosjanie, przyzwyczajeni do argumentu siły na własnym podwórku, swoją miarą mierzą też innych. Oczywiście, nie chcę w tym miejscu przekonywać, że świat zachodni jest pod tym względem, jak to mówią na Wschodzie, „biały i puszysty”. Też ma na swoim koncie liczne imperialne grzechy, które jednak, jak już zaznaczyłem, stają się przeszłością. Nie dość, że zrezygnował z kolonii, to jeszcze teraz przesadza w drugą stronę, w ramach poprawności politycznej uprzywilejowując nadmiernie tych, których niegdyś prześladował. Rosjanie natomiast z kolonializmu i z imperializmu w swojej masie nie wyrośli. Nie wyrośli również z takiego, a nie innego postrzegania świata. Świata, w którym najważniejszym narzędziem stosunków międzynarodowych jest przemoc właśnie. Świata, w którym musisz uderzyć pierwszy, żeby samemu nie zostać uderzonym. To wciąż ta sama gangsterska logika. Można zaryzykować stwierdzenie, że Rosjanie nie potrafią rozpatrywać relacji międzynarodowych w kategoriach innych niż koncert mocarstw i podbój małych państw przez imperia. Polityka zagraniczna, widziana z tej perspektywy, przypomina świat ulicznych gangów, gdzie jedyne prawo to prawo silniejszego do bicia słabszego po mordzie. Tak, właśnie po mordzie – sam Putin przecież lubi używać rynsztokowego języka. Zapowiadając rozprawę z Czeczenami, obiecywał, że będzie „topił terrorystów w kiblu”.
Na rosyjską beczkę potrzebna jest żelazna obręcz. Międzynarodowa beczka jest zbyt wielka i skonstruowana ze zbyt różnych materiałów, żeby dało się ją objąć jedną żelazną obręczą. Rzecz jasna, jest jedno mocarstwo, które próbuje tego dokonać. To Stany Zjednoczone. Jednak Rosja nie ma zamiaru im się podporządkować. Nie po to Putin rozpoczął odbudowę utraconej potęgi, żeby teraz sytuacja miała wrócić do stanu z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to Waszyngton był stolicą świata, Moskwa zaś jego podnóżkiem. Jak już zaznaczyłem, Rosja dąży dziś do świata wielobiegunowego, podzielonego na strefy wpływów regionalnych mocarstw. Czyli do świata, w którym będzie wiele różnych „beczek”, a każda będzie miała swoją „obręcz”. Rosja chce być jedną z takich „obręczy”. I chce swoim żelaznym uściskiem objąć możliwie najpojemniejszą beczkę. Inaczej się nie da. Jeśli nie będzie dążyła do panowania nad swoim otoczeniem, sama zostanie zdominowana przez inne regionalne mocarstwo. Tracąc wpływ na „bliską zagranicę”, straci suwerenność. Właśnie z tej obawy wynika absurdalnie brzmiąca dla zachodniego odbiorcy narracja „oblężonej twierdzy”. Rosjanie zachowują się tak, jakby nie napadali na mniejszych sąsiadów, tylko nieustannie bronili się przed najazdem większych mocarstw czy imperiów. Wielu z nich najpewniej zupełnie szczerze wierzy w ten wykrzywiony obraz świata. Boją się nie tylko tego, że jeśli Ukraina „wyjdzie na wolność”, to w ślad za nią pójdą niektóre podmioty Federacji Rosyjskiej i państwo się rozpadnie. Jest strach większy, związany z emancypacją Kijowa. Przypomnijmy, że zgodnie z typowym rosyjskim myśleniem (a już na pewno myśleniem elit kremlowskich) światem rządzi tak naprawdę koncert mocarstw, a najważniejszym celem stosunków międzynarodowych jest poszerzanie własnej strefy wpływów. Ukraina, jak wiadomo, nie jest mocarstwem i nic nie wskazuje, by w dającej się przewidzieć przyszłości takowym się stała. Jest natomiast ogromnym obszarem z wielkim potencjałem gospodarczym czy demograficznym. Ten obszar i ten potencjał nie może wisieć w próżni. Musi być przez kogoś przejęty. Albo więc Ukraina będzie częścią imperium rosyjskiego, albo częścią imperium zachodniego. A jak wiadomo, tak zwany kolektywny Zachód to nieprzejednany rywal geopolityczny Rosji. I właśnie dlatego Rosja nie może sobie pozwolić na utratę Ukrainy i innych swoich „dominiów”. Ze strachu przed „wrogiem u bram”. Wiadomo przecież, że Zachód od wieków próbuje Rosję podbić. W XIII wieku Niemcy i Szwedzi próbowali zająć ziemię nowogrodzką i zmusić prawosławną ludność ruską do przyjęcia katolicyzmu. Na początku XVII wieku podobne ideologiczne cele postawili sobie Polacy, zajmując Moskwę. Równo dwa wieki po ich przepędzeniu Rosję najechał Napoleon, z podobnym skutkiem, a raczej z jego brakiem. W 1920 roku Kijów, „matkę grodów ruskich”, podczas wojny polsko-bolszewickiej zajął przejściowo Piłsudski. W 1941 roku Związek Sowiecki padł ofiarą najazdu III Rzeszy. A po rozpadzie Związku Sowieckiego (który to rozpad dziś też często interpretowany jest w Rosji jako wynik zachodniego spisku) z ekspansją na wschód ruszyło NATO, przyjmując w szeregi swojej armii byłe republiki i satelitów sowieckich.
Wadim Cymburski [foto: Wikipedia]
W Polsce często się mówi, że Ukraina jest nam potrzebna jako bufor oddzielający nas od imperialnej, agresywnej i ekspansywnej Rosji. Paradoksalnie, w tym aspekcie myślenie Putina i ludzi z jego otoczenia, a także ogromnej części tamtejszej opinii publicznej, jest lustrzanym odbiciem naszego myślenia. Rosjanie naprawdę uważają, że Ukraina jest im potrzebna jako bufor oddzielający ją od imperialnego, agresywnego Zachodu. Przez długi czas Kreml prowadził swoją politykę wobec bliskiej zagranicy – mniej lub bardziej świadomie – zgodnie z koncepcją „Rosji-Wyspy” autorstwa Wadima Cymburskiego. Podstawą tej teorii był izolacjonizm. Rosja nie powinna ani podbijać Europy, ani jej naśladować. Jest bowiem wyspą – cywilizacją osobną od reszty świata, oddzieloną „cieśninami”, czyli tak zwanym Wielkim Limitrofem. Inaczej rzecz ujmując – strefą buforową złożoną z małych państw, niegdyś należących w tej czy innej formie do sowieckiej bądź rosyjskiej strefy wpływów. Takich jak Polska czy Ukraina. Cieśniny nie muszą należeć do wyspy. Ważne jednak, by wyspa była w stanie je kontrolować. Kluczowe zaś jest, by nie zostały one przejęte przez wyspy sąsiednie. Czytaj: przez inne mocarstwa. W razie potrzeby wyspa może jednak zmniejszać lub zwiększać swoje wpływy w cieśninach. Ostatecznie 24 lutego 2022 roku ten „hybrydowy” imperializm ustąpił miejsca „pełnoskalowemu”. Wyspa ruszyła, by zająć cieśninę. W miarę jeszcze zachowawcza koncepcja Cymburskiego ustąpiła miejsca poglądom bardziej radykalnych geopolityków i publicystów, głoszących potrzebę podboju Ukrainy.
I tak właśnie Moskwa postrzega relacje ze słabszymi i silniejszymi sąsiadami. Słabszych chce trzymać pod kontrolą, byle nie znaleźli się pod władzą tych silniejszych i ich nie wzmocnili. Bo przecież to oczywiste, że wzmocniony potencjałem słabszego silniejszy ruszy ponownie na Moskwę. Jak już kilka akapitów wyżej zauważyłem, Rosja uważa Zachód za swojego odwiecznego wroga, który próbuje ją podbić, zakładając różne maski. Nieważne, czy na Moskwę ruszają niemieccy czy szwedzcy rycerze, Hitler czy Piłsudski. Nieważne, czy na Rosję ruszają katolicy, którzy chcą siłą nawrócić Rosjan na prawosławie i odebrać Cerkwi wiernych, czy może raczej lewacy rodem ze zgniłego Zachodu, którzy chcą siłą zarazić Rosjan tęczową zarazą i odebrać im ich konserwatywne wartości. Nieważne, czy Rosji zagraża kapitalistyczny, lewicowy, nazistowski, faszystowski, militarystyczny, katolicki, protestancki czy tęczowy Zachód. Ważne, że wciąż jest to ten Zachód – ekspansywny i rusofobiczny, nieakceptujący odrębności Rosji. Żądny ją sobie podporządkować. Ów Zachód jest zagrożeniem tym większym, że – jak już to pokazałem na przykładzie gorzkich i brutalnie szczerych, a wciąż aktualnych przemyśleń Nikołaja Strachowa – stoi wciąż i wciąż na wyższym poziomie cywilizacyjnym, kulturowym, gospodarczym, technologicznym niż Rosja. Na wszelki wypadek zaznaczę – rekonstruuję teraz sposób myślenia Rosjan, a nie prawdziwe wydarzenia czy tendencje. Tak czy inaczej, skoro Zachód nic, tylko knuje przeciwko Rosji, to Rosja nie może mu oddać Ukrainy. Bo zaraz Zachód ruszy na Rosję, używając Ukraińców właśnie jako mięsa armatniego. I znów, jak w przeszłości, przeciwko Moskwie staną liczne narody europejskie. Rosjanie lubią zjadliwie podkreślać, że u boku Hitlera w 1941 roku walczyły jednostki kolaboranckie i sojusznicze z niemal całej Europy. Podobnie zresztą było w 1812 roku, gdy tym samym szlakiem na wschód szedł Napoleon.
A skoro Ukraina może stać się narzędziem Zachodu przeciwko Rosji, to musi być do Rosji włączona. Przecież czasy się zmieniają, a mechanizmy geopolityki pozostają te same. Putin i jego ludzie raczej na poważnie uważają NATO za sojusz agresywny, ekspansywny. Wiele wskazuje na to, iż wierzą, że prawdziwym celem paktu nie jest obrona przed Rosją, tylko w mniej lub bardziej odległej perspektywie doprowadzenie do zniszczenia Rosji. Do jej rozpadu po szwach narodowych. Do narzucenia jej swojej woli i swoich rozwiązań ustrojowych.
Pisałem już, że rosyjskie myślenie o „limitrofach” jest lustrzanym odbiciem polskiego myślenia o Ukrainie jako buforze przeciwko Rosji. W zasadzie należałoby uściślić, że jest to obraz w krzywym zwierciadle. Wnioski, jakie płyną z oceny rzeczywistości, są bowiem diametralnie odmienne w obu wypadkach. Rosja chciała swój bufor kontrolować, a 24 lutego 2022 roku postanowiła w zasadzie go zlikwidować i przekształcić w głębię strategiczną w wielkiej wojnie z Zachodem. Do tego się sprowadza prawdziwy cel tak zwanej specjalnej operacji wojskowej. I nic w tym dziwnego, bo, jak już zauważyłem, Rosja uważa Ukrainę za swoją prawowitą własność, ukraiński język – za dialekt rosyjskiego, ukraiński naród – za część trójjedynego narodu rosyjskiego. Tymczasem Polska nigdy nie odmawiała Ukrainie podmiotowości. Nie wysuwała też wobec niej żadnych roszczeń terytorialnych. Zgodnie z paradygmatem cywilizacji zachodniej, odrzuciła tego typu resentymenty, skupiając się na partnerstwie i współpracy. To, że przy okazji w wielu aspektach przesadziła w drugą stronę, przedkładając czasem interes Kijowa nad własny, to już temat na zupełnie inną rozmowę. W wypadku Polski Ukraina jest buforem w dosłownym znaczeniu tego terminu. Czyli osobnym podmiotem, który oddziela nas od innego osobnego podmiotu. Rosja tego nie rozumie albo nie chce zrozumieć. Niejednokrotnie po wybuchu pełnoskalowej wojny kremlowska propaganda przekonywała, że Polacy chcą jakoby skorzystać z sytuacji i odzyskać Lwów. Brzmiało to absurdalnie, ale było zgodne z rosyjskim myśleniem o stosunkach międzynarodowych. Rosyjscy politycy nie wierzą, że jedno państwo może wspierać drugie, nie żądając odeń koncesji terytorialnych. W sojuszu Warszawy z Kijowem doszukiwali się podstępu ze strony Warszawy. Naczelnym zadaniem polskiej polityki wschodniej po upadku komunizmu, niezależnie od tego, kto sprawuje władzę, niezmiennie jest budowanie koalicji obronnej przeciwko Rosji, a także działanie na rzecz prozachodniego kursu krajów postsowieckich. Prozachodniego znaczy nierosyjskiego, ale nie antyrosyjskiego. Nikt przy zdrowych zmysłach przecież nie planował najazdu na Rosję. Jednak Moskwa tym zapewnieniom nie wierzy. Jak już zaznaczyłem, boi się z jednej strony kolejnej krucjaty Zachodu, a z drugiej – że utrata wpływu nad jednym krajem postsowieckim doprowadzi do rozpadu najpierw rosyjskiej strefy wpływów, a następnie samej Rosji. To swoją drogą pokazuje, jak trudno oddzielić terytorium państwa od terytorium, które uważa ono za swoje dominium. W świadomości kremlowskich decydentów nie ma przecież czegoś takiego, jak konieczność przestrzegania prawa międzynarodowego czy poszanowania integralności terytorialnej. Zarówno prawo międzynarodowe, jak i granice państw, nie są wyznaczane drogą konsensusu, pokojowego porozumienia, tylko wolą silniejszego. Dlatego są one nieostre, rozmyte. Moskwa wcale nie czuje się bardziej przywiązana do Biełgorodu niż do Krymu, mimo że Biełgorod znajduje się w powszechnie uznanych granicach Rosji. Krym zdaje się dla niej ważniejszy, bo jest celem jej imperialnej polityki, uważanym za jej niezbywalną własność. Własność potwierdzoną nie dokumentami, tylko historią Rosji (legenda o przyjęciu chrztu przez księcia ruskiego Włodzimierza na Krymie) i jej wolą. Moskwa zatem albo będzie w swojej ekspansji szła naprzód tak daleko, jak tego zechce i na ile pozwolą jej możliwości, albo będzie się cofała tak daleko, jak zechcą tego jej wrogowie i na ile pozwolą im ich możliwości.
Wreszcie, warto wspomnieć o tym, jak Rosjanie swoje imperialne ambicje przypisują innym, na zasadzie projekcji. Dotyczy to w dużej mierze Polski. Jak już wspomniałem, po rozpoczęciu „specoperacji” kremlowska propaganda uparcie forsowała tezę o imperialnych zakusach Polaków, którym jakoby marzy się rozbiór południowo-wschodniego sąsiada. Niechcący – dętego, ale jednak – materiału do takich insynuacji dostarczył pomysł Jarosława Kaczyńskiego, aby wysłać na Ukrainę misję pokojową NATO. Kreml uznał to za dowód zaborczych intencji Polaków. Rzecz jasna, z racjonalnej zachodniej perspektywy oskarżenia ze strony Moskwy brzmią absurdalnie. Jednak w świetle tego, o czym już wyżej pisałem, można sobie wyobrazić, że Rosjanie szczerze wierzą w to, co mówią. Mierzą Polaków swoją, imperialną miarą. Nie potrafią zrozumieć, że misja pokojowa nie zawsze oznacza okupację, bo sami w przeszłości swoje napaści na sąsiadów tłumaczyli względami pokojowymi czy wyzwoleńczymi. Nie wierzą, że misja pokojowa nie zawsze jest przykrywką dla inwazji i podboju. Można jednak zadać pytanie: jak państwo-agresor może formułować takie zarzuty pod adresem sojuszników ofiary swojej agresji? Czyżby Rosjanie (jeśli przyjąć, że to komunikat na użytek wewnętrzny) byli tak ograniczeni intelektualnie, żeby wierzyć w te nonsensy? Nie mówiąc już o Ukraińcach czy ludziach Zachodu, przy założeniu, że ta narracja jest adresowana po części również do nich. Odpowiedzi na te pytania w zasadzie już udzieliłem wyżej. Rosja uważa Ukrainę za swoją prawowitą własność, a Ukraińców – za swoich de facto rodaków, którzy po prostu na chwilę zapomnieli, że ich stolicą jest Moskwa, a nie Kijów. A skoro tak, to Rosja naprawdę, walcząc z „kijowskim reżimem”, wyzwala swoich ludzi spod władzy uzurpatorów – nacjonalistów sponsorowanych przez Zachód. Przecież Putin otwarcie twierdził, że Zachód uczynił z wcześniej prorosyjskiej Ukrainy „anty-Rosję”. „Specoperacja” jest więc marszem wyzwoleńczym. To nie Rosja okupuje Ukrainę, tylko Zachód. Była sobie wschodniosłowiańska, prawosławna, mówiąca w znacznym odsetku po rosyjsku Ukraina. Aż pewnego razu przyszli agenci Zachodu, obalili prawowitą władzę Wiktora Janukowycza i na jej miejsce postawili swoich nominatów, którzy przez osiem lat prześladowali rosyjskojęzyczną ludność Donbasu i za włosy ciągnęli biedną Ukrainę w objęcia Europy i Ameryki. Na szczęście Rosja postanowiła wyzwolić swoich braci.
I tu pojawia się Polska. Forpoczta Zachodu, lotniskowiec Stanów Zjednoczonych w Europie, pies łańcuchowy Waszyngtonu, wynajęty, aby szczekać na Rosję. Polska udaje, że chce powstrzymywać rosyjski imperializm. Tak naprawdę jej celem jest odbudowa własnego, polskiego imperializmu. Odbudowa dawnej Rzeczpospolitej. Powrót do czasów, gdy „polski pan” gnębił ukraińskiego chłopa. „Rzeczpospolita” w języku kremlowskich i prokremlowskich propagandystów nie jest jedynie nazwą sąsiedniego, z reguły nieprzyjaznego państwa. Jest to przede wszystkim synonim polskiego imperializmu. Rosjanie, mówiąc o Rzeczypospolitej, mają zazwyczaj na myśli przede wszystkim I Rzeczpospolitą. Czyli wielkie regionalne mocarstwo, które przez kilka stuleci rywalizowało z Moskwą o panowanie nad ziemiami ruskimi i generalnie nad Europą Wschodnią. Tak się złożyło, że Polska tę rywalizację przegrała. Do tej pory jednak, zdaniem wielu rosyjskich komentatorów, nie potrafi się z porażką pogodzić. W pewnym sensie mierzą Polaków swoją miarą. Nie przyjmują do wiadomości, że niektóre państwa porzucają swoje mocarstwowe tradycje. Albo może doskonale sobie z tego zdają sprawę, ale gardłują o polskim imperializmie, żeby uzasadnić swoją wrogą wobec Warszawy postawę. A jednocześnie wystraszyć Ukraińców. Tu bardzo istotna uwaga. Na marginesie polskiej debaty publicznej można usłyszeć głosy antyukraińskich radykałów, którzy mniej lub bardziej otwarcie chwalą Putina za „rozprawę z banderowcami”. Tego typu komentarze świadczą albo o naiwności, albo o nieznajomości współczesnej Rosji. Moskwa jest w swojej propagandzie bardzo elastyczna. Polaków straszy ukraińskim nacjonalizmem, Ukraińców natomiast – polskim imperializmem. Po 24 lutego 2022 roku nie tylko rosyjscy publicyści, ale również oficjalni przedstawiciele Kremla zwracali się do Kijowa z ostrzeżeniem przed planowaną jakoby przez Warszawę inwazją na Ukrainę. I to pomimo, że wcześniej Rosjanie na różnych poziomach zachęcali Polskę do rozbioru Ukrainy. Dziś już wiadomo, że nawet premier Donald Tusk za swoich pierwszych rządów usłyszał taką prowokacyjną propozycję ze strony Putina. Nie jest to więc żaden marginalny dyskurs rosyjskich radykałów, tylko przemyślana polityka Kremla, który w relacjach Warszawą i Kijowem gra na dwa fronty. Każdej ze stolic mówi to, co chce ona usłyszeć. I jednocześnie próbuje oba kraje ze sobą skonfliktować, zrodzić między nimi wrogość. Albo podsycić te nieporozumienia i spory, które już, bez udziału Rosji, istnieją.
Przekaz skierowany do Polaków brzmi mniej więcej tak: „my pomścimy waszych przodków zamordowanych na Wołyniu, rozprawimy się z ukraińskimi nacjonalistami, a wy odzyskacie swoje dawne ziemie na zachodniej Ukrainie, które przecież wam się należą. Tylko pomóżcie nam pokonać naszego wspólnego, banderowskiego wroga”. Z kolei przekaz skierowany do Ukraińców można streścić następująco: „nie wierzcie Polakom, gdy mówią, że chcą was bronić przed nami. Ich celem jest odbudowa imperium Rzeczypospolitej, w którym Ukraińcy, jak dawniej, będą obywatelami drugiej kategorii. Znowu was skolonizują i spolonizują. Strzeżcie się polskiego pana!”.
Polska polityka wschodnia jest przez rosyjską propagandę przedstawiana jako nawiązanie do tradycji imperialnych Rzeczypospolitej. Jeśli wierzyć Moskwie, Warszawa, pod pozorem pomocy dla napadniętego sąsiada, tak naprawdę sama chce włączyć tegoż sąsiada do swojej strefy wpływów. Rosjanie zdają się naprawdę nie rozumieć, że podbój cudzego terytorium nie musi być wcale jedynym celem prowadzenia polityki zagranicznej. Ponadto, jak już zaznaczyłem, najwyraźniej nie potrafią przyjąć do wiadomości, że Polska pogodziła się z utratą statusu regionalnego mocarstwa. To swoją drogą pokazuje, że, paradoksalnie, Rosjanie nas przeceniają. Polska w ich wyobraźni to może i słabe, małe państwo, które jednak wciąż pamięta dawną świetność i w sprzyjających warunkach chciałoby do niej wrócić. Już w połowie XVII wieku, gdy zwierzchność cara uznała lewobrzeżna Ukraina, przegrana Warszawy w rywalizacji z Moskwą stała się przesądzona. A jednak Rosjanom wciąż się wydaje, że Polacy wręcz dyszą żądzą rewanżu…
Polska jest w retoryce Kremla modelowym przykładem imperializmu, Ukraina zaś – modelowym przykładem nacjonalizmu. Od tego ostatniego Moskwa jednoznacznie się odżegnuje. Przy każdej okazji podkreśla się, że Rosja jest państwem wielonarodowym, dumnie kontynuującym antyfaszystowską tradycję sowieckich pogromców Hitlera. Pod tym względem Rosjanie znajdują wspólny język z zachodnią lewicą liberalną. Co prawda, „trzeci Rzym” to rzekoma stolica wartości konserwatywnych. Niekoniecznie są to jednak wyłącznie chrześcijańskie wartości. Kreml wykorzystuje Cerkiew jako ideowego sprzymierzeńca w walce z „zachodnią zgnilizną” na Ukrainie, ale do tej walki dołącza też Ramzan Kadyrow, głosząc dżihad pod hasłem rozprawy z „szajtanami”. A do tego wszystkiego dochodzi świecka religia – kult Zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Rosyjski konserwatyzm więc to sojusz prawosławno-komunistyczno-islamski przeciwko Zachodowi. Z tej perspektywy rzeczywiście trudno posądzać Rosjan o nacjonalizm w jego tradycyjnym rozumieniu. Nie oznacza to jednak, że rosyjski nacjonalizm nie istnieje. Istnieje, tyle że obiektem jego kultu jest państwo. To nacjonalizm państwowy. Co prawda, w mediach prokremlowskich co rusz można przeczytać ostrą krytykę pod adresem nielegalnych migrantów z Azji Środkowej. Krytykę na poziomie oddolnym, „ludowym” często przechodzącą w zwyczajny rasizm. Jednak migranci stają się jej obiektem nie tyle z uwagi na swoje wyznanie, pochodzenie czy kolor skóry, ile dlatego, że przyjechali z zewnątrz. Rosyjscy „patrioci” występują przeciwko obcym, ludności napływowej. Z reguły natomiast nie mają żadnego problemu ze „swoimi” muzułmanami, którzy żyją od wieków na rosyjskiej ziemi i akceptują rosyjską władzę. W regionach zdominowanych przez rdzennych mieszkańców wyznających wiarę w Allaha Putin cieszy się ogromnym poparciem.
Ukraina w tej opowieści odgrywa rolę raz ofiary, raz agresora. To dość konsekwentnie poprowadzona narracja. Polscy imperialiści versus ukraińscy nacjonaliści. Pierwsi chcą drugich podbić i skolonizować, kontynuując tradycję siedemnastowiecznych magnatów. Drudzy chcą pierwszych wymordować, kontynuując tradycję swoich „banderowskich przodków”. W obu wypadkach Rosjanie oceniają swojego przeciwnika z perspektywy historycznej. Z tego punktu widzenia Ukraina wciąż jest tą samą „banderowską” Ukrainą z lat czterdziestych XX wieku (to o tyle częściowo uzasadniona konstatacja, że Kijów w swojej polityce historycznej odwołuje się do spuścizny OUN-UPA, na szczęście nie nawiązując w praktyce do ludobójczych „tradycji” tych organizacji). Polska zaś wciąż odczuwa fantomowe bóle po utracie dawnego statusu regionalnego mocarstwa. To swoją drogą pokazuje, że, paradoksalnie, Rosjanie nas przeceniają. Polska w ich wyobraźni to może i słabe, małe państwo, które jednak wciąż pamięta dawną świetność i w sprzyjających warunkach chciałoby do niej wrócić. Już w połowie XVII wieku, gdy zwierzchność cara uznała lewobrzeżna Ukraina, przegrana Warszawy w rywalizacji z Moskwą stała się przesądzona. A jednak Rosjanom wciąż się wydaje, że Polacy wręcz dyszą żądzą rewanżu…
Cywil zabity w Kijowie w wyniku rosyjskiego ataku rakietowego 10 października 2022 roku [foto: Wikipedia/Państwowa Służba Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych]
Zabici cywile w Kramatorsku w wyniku ataku na dworzec kolejowy 8 kwietnia 2022 roku [foto: Wikipedia/Państwowa Służba Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych]
Podobna narracja dotyczy relacji rosyjsko-ukraińskich. Warto w tym miejscu uściślić, dlaczego na liście rosyjskich ambicji imperialnych tak ważne miejsce zajmuje właśnie Ukraina. Jak wiadomo, według kremlowskiej propagandy w 2014 roku w Kijowie władzę przejęła rusofobiczna „junta” finansowana przez Zachód. Tym sposobem, by użyć słów samego Putina, wcześniej jakoby przyjazna Moskwie Ukraina została sztucznie zmieniona w „anty-Rosję”. Następnie kijowska junta napadła na rosyjskojęzyczny Donbas i przez osiem lat próbowała zrównać z ziemią ten pokojowo nastawiony i Bogu ducha winny region. Aż w końcu Rosja postanowiła położyć kres temu „ludobójstwu” i rozpoczęła, w obronie swoich donbaskich braci, denazyfikację i demilitaryzację Ukrainy. Walka Kijowa z separatyzmem była przedstawiana jako neonazistowska akcja pacyfikacyjna. Ukraińcy, broniący swojej integralności terytorialnej, zostali uznani w najlepszym razie za nacjonalistów, którzy z rosyjskojęzycznym „narodem Donbasu” robią jakoby to samo, co z Polakami na Wołyniu w 1943 roku, albo później z przedstawicielami sowieckiej administracji po II wojnie światowej. Jednak w słowniku moskiewskiej propagandy „nacjonalista” to niemal synonim „faszysty” czy „nazisty”. Z tej perspektywy, wrogość Ukraińców wobec swoich rodaków, którzy stanęli po stronie Rosji, traktowana jest jak nienawiść do przedstawicieli innego narodu. A to dlatego, że według Putina i kremlowskiej elity Ukraińcy i Rosjanie należą do jednego, trójjedynego (razem z Białorusinami) narodu ruskiego. Każda z trzech jego części ma prawo do własnej kultury, ale państwo może być tylko jedno – to ze stolicą w Moskwie. Państwowość ukraińska zaś to wymysł polskiej lub austriackiej propagandy. W każdym razie propagandy antyrosyjskiej. Stąd wynika absurdalna, ale w świetle moskiewskiej logiki oczywista konstatacja, że Ukraińcy, broniący swojego państwa jako bytu niezależnego od Rosji, nie są patriotami, tylko zdrajcami Rosji. Walczą zaś nie ze zdrajcami państwa ukraińskiego (które jako takie nie ma przecież racji bytu), tylko z ludźmi deklarującymi przynależność do rosyjskiego świata. A więc – z rosyjskimi patriotami. Tymi, którzy nie ulegli złudzeniu jakiejś niepodległej Ukrainy. Patrioci niezasłużenie istniejącego państwa Ukraina są z tego punktu widzenia krwiożerczymi nacjonalistami. To jednak specyficzny, paradoksalny nacjonalizm. Nacji, do której się odwołują, według Moskwy przecież właściwie nie ma. Jest za to nacja, którą prześladują – czyli wielki, trójjedyny naród rosyjski. Jak wiadomo, nacjonalizm opiera się, co prawda, na niechęci do innych narodów, ale podłożem dla tej niechęci jest chęć obrony własnego narodu. W wypadku Ukraińców, jeśli wierzyć kremlowskiej propagandzie, tego podłoża brak. Rosjanie uważają Ukraińców za nacjonalistów, choć kwestionują istnienie narodu ukraińskiego. Jedyną podstawą „banderyzmu” jest zatem, w świetle rosyjskiej narracji, nienawiść do innych. Przede wszystkim zaś rusofobia. To absurdalne, niemające potwierdzenia w faktach, przekonanie jest w rosyjskiej świadomości głęboko zakorzenione. Trudno się dziwić. W końcu Rosja albo będzie imperium, albo nie będzie jej wcale. A bez Ukrainy imperium być nie może. Uznanie zwierzchności cara przez Kozaków zaporoskich w połowie XVII wieku było momentem przełomowym, rozstrzygającym o zwycięstwie Moskwy w rywalizacji z Warszawą o panowanie nad regionem. Ekspansja rosyjska szła w trzech kierunkach. Po pierwsze, Moskwa, jako „trzeci Rzym”, pretendowała do roli światowego centrum prawosławia, szerzej – chrześcijaństwa, czy jeszcze szerzej – „prawdziwej wiary”. W epoce ZSRS ten kierunek w zasadzie się nie zmienił, tylko wiarę w Boga zastąpiła wiara w komunizm. Po drugie, Moskwa sukcesywnie przejmowała spuściznę dawnego imperium mongolsko-tatarskiego. W tym celu rozszerzała swoje panowanie na Wschód, wzmacniając azjatycki komponent swojej tożsamości. Trzecim i najważniejszym celem było zbieranie ziem ruskich. Najważniejszym, bo bliskość języka i kulturowa sprawiała, że najłatwiej było ten podbój zarówno przeprowadzić, jak i ideologicznie uzasadnić. A poza tym panowanie nad Ukrainą ma ogromne znaczenie symboliczne. Jak wiadomo, państwo moskiewskie powstało i urosło w siłę pod tatarskim butem i dzięki tatarskiemu wsparciu. Książęta Moskwy wysługiwali się chanom i korzystali z ich pomocy w bratobójczych walkach z sąsiadami. Później spod tego wpływu się wyzwolili. Niemniej, dużo lepiej wygląda historia Rosji, jeśli sięgnąć dalej wstecz i pokazać (co zresztą jest prawdą), że moskiewscy książęta są potomkami dynastii, która wcześniej rządziła Rusią Kijowską. Czyli potężnym wczesnośredniowiecznym państwem, które obejmowało tereny późniejszych Rosji (jej europejskiej części), Białorusi i Ukrainy. Co prawda, pierwszą stolicą był (dziś rosyjski) Nowogród Wielki. Pełnił tę rolę jednak (jeśli wierzyć kronikarzom) jedynie przez dwadzieścia lat. Największej świetności Ruś doczekała za panowania książąt kijowskich, w tym Włodzimierza, który przyjął chrzest z Bizancjum, przynosząc wschodnim Słowianom światło cywilizacji i wprowadzając ich młode państwo do prestiżowego grona krajów europejskich. Dlatego też definitywna utrata związków z Kijowem oznaczałaby dla Moskwy w pewnym sensie utratę tego wielkiego dziedzictwa i symboliczną redukcję do tatarskiego podnóżka, który dość późno wybił się na niepodległość. Właśnie z tego powodu Rosjanie wręcz nie mogą sobie pozwolić na to, by uznać niezależny od nich byt Ukrainy. Dlatego tak nerwowo reagują na wszelkie próby emancypacji południowo-zachodniego sąsiada. Nie przyjmują do wiadomości, że próby te mogłyby wynikać ze świadomego wyboru dojrzałego narodu. Doszukują się obcych wpływów. Bo przecież czyż to możliwe, aby bracia Ukraińcy, przedstawiciele tego samego narodu, nagle stwierdzili, że z tym narodem nie mają nic wspólnego i ogłosili, że wolą niepodległość od Rosji oraz sojusz z odwiecznym wrogiem Rosji, czyli Zachodem?! Dlatego, jeśli Ukraina próbuje się od Moskwy oderwać, musi to wynikać z opartego na fałszywych przesłankach (bo przecież naród ukraiński nie istnieje) nacjonalizmu, albo, ewentualnie również, z knowań polskich imperialistów, którzy wyrywają Ukrainę z moskiewskich objęć, bo po pierwsze, chcą mieć ją dla siebie, a po drugie – bo, zgodnie ze swoją rusofobiczną naturą, chcą po prostu Rosji zaszkodzić. Putin nie może na to wszystko pozwolić. Utrata Ukrainy, powtórzę, oznaczać będzie utratę mocarstwowego statusu Rosji. Czyli fundamentalne zagrożenie dla istnienia państwa rosyjskiego, jakie znamy. Moskwa nie chce przecież wrócić do czasów, gdy była ograniczonym terytorialnie wielkim księstwem (ewentualnie młodym carstwem), odizolowanym od świata i pozbawionym wpływu na swoją bliską zagranicę…
Rosjanie przypisują więc Polsce imperializm, Ukrainie – nacjonalizm. W wypadku Polski jest to w dużej mierze projekcja własnych ambicji mocarstwowych. W wypadku Ukrainy zaś próba zdyskredytowania i zanegowania ambicji niepodległościowych narodu, który Rosja uważa za nieodłączną część swojego własnego narodu. Dyskredytacja i negacja polegają nawet nie tyle na krytyce nacjonalizmu, ile na forsowaniu tezy, zgodnie z którą jest to nacjonalizm pozbawiony podstaw, bo przecież – z punktu widzenia Moskwy – nie istnieje coś takiego, jak odrębny naród ukraiński. Jest jedynie wytworem antyrosyjskiej propagandy Zachodu, tworem sztucznym.
Takie rzeczy tylko w Rosji: mozaika w Głównej Katedrze Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej (Kubinka pod Moskwą), na której śmiało połączono wschodnioprawosławną ikonografię z sowiecką symboliką Armii Czerwonej [foto: Wikipedia/Natalia Senatorova]
Efekt „denazyfikacji” Ukrainy przez Rosję – przykładowe ofiary bestialskich mordów ludności cywilnej w Buczy w marcu 2022 roku [foto: Wikipedia/Państwowa Służba Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych]
Choć z reguły państwo ukraińskie jest w retoryce Kremla wręcz modelowym przykładem polityki nacjonalistycznej, czasem propagandyści przypisują Kijowowi również zapędy imperialne. Takie zarzuty padają w najnowszej książce Zachara Prilepina pt. Koordynata Z. Pisarz streszcza wywiad, jaki przeprowadziła z nim włoska dziennikarka. Było to typowe światopoglądowe zderzenie Rosji z Zachodem. Dziennikarka zauważyła, że Włosi też kiedyś mieli kolonie, ale potrafili z nich zrezygnować. To dość celny argument. Rosjanie bardzo często zarzucają ludziom Zachodu hipokryzję. Światli, tolerancyjni Europejczycy krytykują moskiewski imperializm, choć sami mają w tej kwestii wiele na sumieniu. Jednak wspomniana włoska dziennikarka tę rosyjską, skądinąd niepozbawioną podstaw, argumentację rozbroiła. Tak, to prawda – Zachód podbijał cudze ziemie, ale przestał. Porzucił kolonializm. A teraz przecież krytyka kolonializmu jest nie tylko w dobrym tonie, ale wręcz stała się wymogiem politycznej poprawności. Wydawałoby się, że na takie postawienie sprawy trudno będzie rosyjskiemu propagandyście znaleźć odpowiednią ripostę. Tymczasem Prilepin ripostę znalazł. Czy odpowiednią – to już rzecz dyskusyjna. Jednak na pewno z punktu widzenia zachodniego czytelnika zaskakującą. Otóż stwierdził mianowicie, że adresatem pretensji dziennikarki nie powinna być Moskwa, tylko Kijów. „Ukraina wyobraziła sobie, że jest imperium i wbiła się pazurami w Krym, w Donieck, w Ługańsk” – stwierdził Prilepin. Zamiast tego, jego zdaniem Kijów powinien pozwolić na to, aby Jugowostok (czyli południowy wschód kraju), „pod czujnym okiem europejskich obserwatorów”, sam zdecydował, jak chce żyć. „Ale wy, przeciwnie, wciskacie Ukrainie fałszywe uczucia imperialne i poczucie bezkarności” – pouczał Prilepin włoską dziennikarkę, za jej pośrednictwem zwracając się niejako do całego zachodniego świata. Według prokremlowskiego publicysty ta sama sytuacja dotyczy Gruzji. Również postsowieckiego państwa o prozachodnich aspiracjach, napadniętego przez Rosję w imię „wyzwolenia” uciśnionych. „Wcześniej powinniście tak samo zakomunikować władzom w Tbilisi, żeby i one nie wyobrażały sobie, że są imperium, a zamiast tego żeby pozwoliły narodom osetyńskiemu i abchaskiemu samodzielnie zadecydować, jak chcą żyć. Dlaczego wy, Włosi, nie nauczyliście (Gruzinów) swojego antykolonialnego doświadczenia? Dlaczego uczycie ich czegoś dokładnie odwrotnego?” – perorował Prilepin. Swoją drogą przykład Gruzji jest dość znamienny. To prawda, że Osetyjczycy i Abchazi z własnej woli, a nie tylko za namową Kremla, postanowili walczyć o niepodległość od Gruzji. Zaskakujące jednak może się wydawać, że akurat w tym wypadku Kreml uznaje dążenia narodowowyzwoleńcze, których nie uznaje w wypadku Ukrainy. Rosja szanuje prawo do samostanowienia małych narodów, ale tylko wtedy, gdy leży to w jej interesie. Czyli wtedy, gdy prawo to godzi w prawo do samostanowienia innych małych narodów, które są wobec Moskwy niepokorne. I popiera te małe narody, które w walce o niepodległość proszą Kreml o pomoc, godząc się na dość daleko posuniętą „opiekę” ze strony potężnego sojusznika. Abchazja i Osetia, choć Rosja formalnie uznała ich niepodległość na szkodę Gruzji, de facto są stuprocentowo uzależnione od Rosji właśnie. Czyli – są jej bezwolnym narzędziem. Dominium.
Moskwa potępia zatem imperializm nie tylko w wykonaniu potężnych zachodnich mocarstw. Doszukuje się imperialnych praktyk również w polityce małych państw, zamiennie, w zależności od narracyjnego zapotrzebowania, potępiając je albo za nacjonalizm, albo za imperializm.
Rosja jest imperialna i samodzierżawna, i takim też widzi otaczający ją świat. Nie potrafi wyjść poza ten paradygmat. Pisząc „Rosja” mam na myśli nie tylko elitę kremlowską, ale również sporą część opinii publicznej, ludzi kultury, a nawet antyputinowską opozycję. Niestety, putinizm nie jest dziś jedynym źródłem tego, co z pewną dozą emfazy moglibyśmy nazwać „rosyjskim złem”. Największe państwo świata nie zostało podbite i nie jest okupowane przez żadne obce, wrogie mu siły. Obywatele tegoż państwa nie są niewolnikami. Nawet jeśli Rosja od wieków jest krajem, w którym połowa mieszkańców siedzi za kratami (lub drutami), a druga połowa ich tam pilnuje, to przecież sami Rosjanie taki system i taki model stworzyli.
W kolejnych rozdziałach pokażę, że „zła Rosja” to nie tylko Putin i jego armia. Że poddani Kremla w swej masie niewiele się różnią od swoich władców. Że, poza nielicznymi, choć szlachetnymi wyjątkami od reguły, nie istnieje żadna „inna Rosja”, która nie byłaby ani imperialna, ani samodzierżawna. Istnieją „inni Rosjanie”, z reguły jednak pozbawieni jakiegokolwiek wpływu na rzeczywistość. Stanowią w zasadzie nieistotny margines. Istnieją też Rosjanie, którzy wydają się „inni”, a w rzeczywistości od władcy Kremla różnią się tylko tym, że nie zasiadają na carskim tronie. Albo tacy, którzy być może na początku byli „inni”, ale na koniec i tak wpisali się w samodzierżawno-imperialny charakter swojej ojczyzny.