Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
121 osób interesuje się tą książką
Biblioteka to miejsce pełne opowieści. Co może się wydarzyć, gdy jedna z nich stanie się rzeczywistością?
Lucy jest z pozoru zwyczajną bibliotekarką w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku. Prowadzi spokojne życie w otoczeniu książek i dziecięcych opowieści. Do czasu aż pewnego dnia podejmuje decyzję, która wywróci ten porządek do góry nogami. Dziesięcioletni Ian, jej ulubiony podopieczny, wyróżnia się na tle swoich rówieśników – inteligentny, błyskotliwy, uwielbia czytać wszystko, co wpadnie mu w ręce. Chłopiec dorasta jednak w dusznym świecie zakazów i rygorystycznych zasad narzuconych przez kontrolującą matkę.
Gdy pewnego dnia Ian ucieka z domu i ukrywa się w bibliotece, Lucy staje przed dylematem: odwieźć chłopca do rodziców czy wyruszyć z nim w nieznane? Czy ucieczka będzie ratunkiem, czy uwikła ich oboje w poważniejsze tarapaty? Żadna decyzja nie wydaje się dobra, czas mija, a samochód Lucy niepostrzeżenie oddala się od domu Iana…
Wartka, pełna humoru fabuła, wyraziste postaci i mnóstwo emocji: od śmiechu po łzy wzruszenia. Nie ma przed czym uciekać to opowieść o wolności, odwadze i odpowiedzialności za innych, ale także o tym, jak czasem łatwo przekroczyć granice, gdy stawką jest życie drugiego człowieka. Debiutancka powieść Rebekki Makkai dziś tylko zyskała na aktualności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ian nigdy nie był szczęśliwy,jeśli nie było prologu
Może jestem czarnym charakterem tej historii. Nawet teraz trudno to ocenić.
W bibliotece spośród mnóstwa książek o starożytnym Egipcie dzieci najbardziej lubiły tę z ilustracją boga śmierci z wagą. Na jednej szali miał serce zmarłego, a na drugiej piórko. Więc przynajmniej to jedno mnie pociesza: pewnego dnia poznam swoją winę.
Zostawiłam wszystkich, których znałam. Znalazłam inną bibliotekę, taką z dębowymi ścianami, żelaznymi poręczami. Bibliotekę uniwersytecką, w której wypożyczający z góry wiedzą, czego szukają. Skanuję im książki, a oni w kofeinowym odurzeniu prawie mnie nie zauważają. W niczym nie przypomina ona mojej starej biblioteki z poplamionym dywanem i ścianami z cegieł, ale książki są takie same – te same grzbiety, te same kody na pożółkłych naklejkach. Wiem, co jest w nich wszystkich. Szepcą z półek swój osąd.
Uciekinierzy i porywacze spoglądają na mnie z wysokości i biorą za swoją. Radzą, żebym zwijała się do puszczy, myślą, że pójdę do piekła jak oni. Mówią, że jestem najdoskonalszą kłamczynią, jaką widzieli. A ten stary lubieżnik lepidopterolog, mamroczący macant, który miesza sobie wódkę z sokiem ananasowym na wysokiej, wąskiej półce NAB, pozwala mi wykoślawiać swoje słowa. (Jeśli chodzi o odtwórczość stylu, na bibliotekarkę zawsze można liczyć): Panie i panowie przysięgli, oto dowód rzeczowy numer jeden, to, czego zazdrościłam, o czym myślałam, że mogę to naprawić. Spójrzcie na to więzienie książek.
Zanim to wszystko się zaczęło, któregoś dnia powiedziałam Rocky’emu, że kiedyś uporządkuję książki alfabetycznie według głównego bohatera. Teraz wiem, gdzie sama bym trafiła: Hull, dokładnie między Huckiem a Humbertem. Naprawdę jednak ta historia powinna trafić pod D jak Drake, od nazwiska Iana, chłopca, którego ukradłam, bo bez względu na to, kto jest tu czarnym charakterem, nie jestem bohaterką tej historii. Nie jestem nawet przedmiotem tej modlitwy.
1
Godzina z książką
Co piątek o szesnastej trzydzieści siadały po turecku na podłodze, opierały się o półki pełne książek obrazkowych i z brązowego dywanu z grubym włosiem wyskubywały zaschnięte błoto, brokat i klej.
Miałam pięcioro stałych bywalców, a dwoje z nich przychodziłoby nawet siedem dni w tygodniu, gdyby tylko się dało. Ian Drake pojawiał się z ospą albo z nogą w gipsie. Nawet kiedy wiedział, że w tym tygodniu spotkania nie będzie, siadał i czytał sobie na głos. Dodatkowo co tydzień pojawiało się dwoje lub troje dzieci, których rodzice potrzebowali akurat opiekunki. Wierciły się na podłodze, usiłowały przetrwać rozdział ósmy i dziewiąty zupełnie nieznanej książki, wyciągały włókna ze skarpetek i nitkowały sobie nimi zęby.
Tamtej jesieni, pięć lat temu, byliśmy właśnie w połowie Matyldy. To był nasz czwarty tydzień z tą książką. Ian przygalopował do mnie, zanim zaczęłam czytać.
– Powiedziałem mamie, że znowu czytamy Mały domek w Wielkich Lasach. Matyldą chyba nie byłaby zachwycona. Jej się nawet nie podobał Fantastyczny pan Lis. – Wplótł palce we włosy. – Mamy sztamę?
Kiwnęłam głową.
– Nie chcemy martwić twojej mamy.
Jeszcze nie doszliśmy do magii, ale Ian czytał Matyldę już wcześniej, po kryjomu, kucając na podłodze obok półki z Roaldem Dahlem. Wiedział, co będzie dalej.
Czmychnął w podskokach alejką z biografiami, a potem wrócił powoli przez nauki ścisłe, przekrzywiając głowę, by przeczytać grzbiety.
Obok mnie stanęła Loraine – główna bibliotekarka, Loraine Best, która dzięki Bogu nie słyszała naszego spiskowania – i obserwowała, jak pierwsze dzieci siadają na dywanie. Czasami w piątki schodziła tylko po to, żeby uśmiechać się i kiwać głową do matek przyprowadzających pociechy, zupełnie jakby miała jakiś udział w „Godzinie z książką”. Zupełnie jakby po trzech minutach jej czytania Kto zje zielone jajka sadzone? połowa dzieci się nie rozpłakała, a reszta nie zaczęła pytać, czy Loraine jest dobrą, czy złą czarownicą.
Ian znowu zniknął, a potem nadszedł przez historię Ameryki. Po drodze dotykał kolejno każdej książki w górnym rzędzie po prawej.
– On tu praktycznie mieszka, prawda? – szepnęła Loraine. – Ten mały homoseksualny chłopiec.
– On ma dziesięć lat! – odparłam. – Wątpię, żeby był jakkolwiekseksualny.
– Bardzo mi przykro, Lucy, nie mam nic przeciwko niemu, ale to dziecko jest gejem.
Powiedziała to tym samym tonem dumy ze swej rzekomej wspaniałomyślności, jakiego zawsze używał mój ojciec, kiedy mówił: „Ophelia, moja czarna sekretarka”.
Ian dotarł do działu beletrystyki i wspiął się na palce, żeby ściągnąć z górnej półki dużą zieloną książkę. Kryminał – z niebieskiej naklejki na grzbiecie spoglądał człowiek z lupą. Ian usiadł na podłodze i zaczął od pierwszej strony, jakby ta książka, oprócz tajemnicy morderstwa, zawierała też wszystkie tajemnice świata, jakby do strony sto trzydziestej drugiej dało się objaśnić cały Kosmos. Światło jarzeniówek odbijało się w jego okularach, dwóch żółtych krążkach nad kartkami. Nie drgnął, dopóki nie zaczęły przychodzić inne dzieci i Loraine nie pochyliła się nad nim, mówiąc: „Wszyscy na ciebie czekają”. Wcale nie czekaliśmy – Tony jeszcze nawet nie zdjął kurtki – ale Ian przejechał do nas na pupie przez całe pomieszczenie, ani na moment nie podnosząc głowy znad książki.
Tego dnia było pięcioro słuchaczy, sami stali bywalcy.
– No dobrze – odezwałam się z nadzieją, że Loraine skieruje się teraz do wyjścia. – Na czym skończyliśmy?
– Nakrzyczała na nich panna Trunchbull, bo nie nauczyli się matematyki – oznajmiła Melissa.
– I nakrzyczała na pannę Honey.
– I uczyli się mnożenia przez trzy.
Ian westchnął głośno i podniósł rękę.
– Tak?
– To wszystko było dwa tygodnie temu, ale kiedy ostatnio rozstawaliśmy się z naszą bohaterką, właśnie poznawała historię młociarskiej kariery panny Trunchbull. Dowiadywaliśmy się również o różnych narzędziach tortur, które panna Trunchbull trzymała w gabinecie.
– Dziękuję, Ianie.
Uśmiechnął się do mnie. Loraine przewróciła oczami – nie byłam pewna, czy chodziło jej o mnie, czy o niego – i potoczyła się w stronę schodów. Prawie zawsze musiałam Ianowi przerywać, co wcale mu nie przeszkadzało. Nie mogłabym zrobić nic, żeby go zniechęcić, chyba że puściłabym bibliotekę z dymem. Za biurkiem trzymałam Opowieści czwartoklasisty i zawsze podawałam mu je po kryjomu, kiedy przychodził bez opiekunki. Przez ostatni tydzień prawie codziennie po południu zbiegał po schodach i pochylał się zdyszany nad moim biurkiem.
Wtedy, przed tamtą długą zimą, Ian najbardziej kojarzył mi się z balonem wypełnionym helem. Nie chodziło tylko o jego głos, ale o to, że gdy mówił, patrzył prosto w górę i podskakiwał na palcach, jakby się powstrzymywał, żeby nie odlecieć.
(Czy miał poprzednika? – pyta Humbert.
Nie, nie miał. Nigdy w życiu nie spotkałam kogoś takiego jak on).
Zawsze kiedy nie mógł znaleźć żadnej książki, która by mu się podobała, przychodził i opierał się o moje biurko.
– Co powinienem przeczytać?
Odpowiadałam, że Jak przestać jojczyć? albo Wstęp do katalogu komputerowego, ale wiedział, że żartuję. Wiedział, że to moje ulubione pytanie świata. Potem coś mu wybierałam – raz były to mity greckie D’Aulaire’a, kiedy indziej The Wheel on the School[1]. Moje propozycje zwykle mu pasowały, a mitologia D’Aulaire’a rozpoczęła u niego obsesję na punkcie mitów, która trwała dobre dwa miesiące.
Loraine na samym początku ostrzegła mnie przed jego matką, więc pilnowałam, żeby czytał książki o bezpiecznych tytułach i w radosnych okładkach. Nic przerażającego, żadnego The Egypt Game. Kiedy miał osiem lat, przyszedł z opiekunką i wypożyczył Zaczarowane baletki. Następnego dnia zwrócił i oznajmił, że wolno mu czytać tylko „książki dla chłopców”.
Na szczęście matka Iana niespecjalnie się orientowała w literaturze dziecięcej. Dlatego My Side of the Mountain przeszło niezauważone, podobnie jak Z pomieszanego archiwum pani Basil E. Frankweiler. Później zdałam sobie sprawę z tego, że obie te książki opowiadają o ucieczce, ale przysięgam – wtedy nie przyszło mi to do głowy.
Skończyliśmy dwa rozdziały, a potem grałam na czas aż do wpół do szóstej, kiedy zwykle połowa matek zbiegała po schodach w spódniczkach do tenisa, a druga połowa – wynurzała się z kącika książek obrazkowych ze swoimi maluchami.
– Kto jest bohaterem albo bohaterką tej książki? – zapytałam.
Proste pytanie. Bohaterem jest zawsze główna postać. W książkach dla dzieci rzadko trafia się antybohater, niewiarygodny narrator.
Odezwał się Aaron, takim tonem, jakby to ćwiczył od wielu dni:
– Tak naprawdę bohaterką jest Matylda, ale panna Honey też w sumie jest bohaterką, bo jest bardzo miła.
– A kto jest czarnym charakterem?
– Pani Frencz Ból! – zawołała Tessa. – Mimo że jest durektorką! A durektorki zwykle są miłe!
– Tak – przyznałam. – Chyba masz rację.
Nawet kiedy czarnym charakterem nie jest gość w czarnej masce, zwykle dzieci nieźle wyczuwają, kto jest zły. Te najbystrzejsze rozumieją, że bywa to bardzo szeroka kategoria.
– Bo czarnym charakterem może być każdy, nawet królik w ogródku – dodała Tessa.
– A czyiś rodzice? – zapytałam.
Chciałam, żeby pomyśleli o okropnych rodzicach Matyldy, uzależnionych od telewizji, kolejnych negatywnych postaciach książki.
– No! – odparł Jake. – Na przykład jak twoja mama ma broń.
To były mądre, nowoczesne dzieci, dlatego wiedziały: matka może być wiedźmą, dziecko może być przestępcą. Bibliotekarka może być złodziejką.
Niechaj miejsce zbrodni nazywa się Hannibal w stanie Missouri. (Oczywiście istnieje prawdziwe Hannibal i nie wadzi nikomu, żyje sobie z rzeki i twainowskiej turystyki. Ja pożyczam jedynie tę nazwę). W tym Hannibal rzeki nie było, była za to szosa biegnąca przez sam środek, więc gdybyście tamtędy przejeżdżali i zobaczyli jedynie McDonalda, stację benzynową Citgo, brud, kukurydzę i spaliny, nie dowiedzielibyście się niczego o trawnikach i żywopłotach, szkołach z nieposzarpanymi flagami, dużych domach po zachodniej stronie i trochę mniejszych po wschodniej, ze żwirowymi podjazdami i lśniącymi skrzynkami na listy.
Była tam również biblioteka, tuż przy skrzyżowaniu z główną szosą, a jej niefortunną ceglaną architekturę z lat siedemdziesiątych maskowały transparenty Festiwalu Jesiennego i trzy żelazne wiewiórki z podniesionymi głowami. Te szlachetne wiewiórki, sięgające do pasa, strzegły wrzutni książek i wejścia dla czytelników. Każde dziecko przed pchnięciem ciężkich drzwi czuło potrzebę, żeby kolejno ich dotknąć, strząsnąć im śnieg z ogonów albo nawet wdrapać się na najniższą wiewiórkę i przysiąść jej na głowie. Z niewiadomej przyczyny myślały, że to zabronione. Kiedy z tupotem zbiegały do sutereny, miały czerwone policzki. Mijały moje biurko, ubrane w jasne puchowe parki. Część się uśmiechała, niektóre wykrzykiwały przywitanie, a inne unikały mojego wzroku.
Miałam dwadzieścia sześć lat i byłam główną bibliotekarką sekcji dziecięcej, przede wszystkim za sprawą gotowości do pracy w większym wymiarze godzin niż dwie pozostałe (dużo starsze) kobiety, Sarah-Ann i Irene, które pracę w bibliotece postrzegały chyba jako rodzaj wolontariatu, jak w jadłodajni dla ubogich.
– Jakie to szczęście, że poświęcają nam swój czas – mawiała Loraine.
Co było prawdą, bo zwykle były zajęte urządzaniem swoich domów.
Skończyłam studia cztery lata temu, znów zaczęłam obgryzać paznokcie i pozostało mi tylko dwoje dorosłych przyjaciół. Żyłam sama w mieszkaniu dwa miasteczka dalej. Ot, zwykła niezamężna bibliotekarka.
Dla porządku proszę zwrócić uwagę na moją pulę genetyczną, która wskazuje na lekkie skłonności do zachowań przestępczych, dziedziczną inklinację do ucieczki oraz chromosomalną gwarancję wiecznego samobiczowania.
Co odziedziczyłam po ojcu:
• Upodobanie do kawy gęstej jak smoła.
• Dwa guzki na czole, po jednym nad każdym okiem, tuż pod linią włosów. (Żadnych urazów przy narodzinach, nikt nie upuścił mnie na podłogę. Zdezorientowane pielęgniarki pocierały mi czoło, a ojciec dla wyjaśnienia pokazywał własne. Jeśli oboje nie jesteśmy czarnymi charakterami w tej historii, to skąd te rodzinne rogi?)
• Rewolucyjny temperament, sięgający czasów jeszcze sprzed narodzin pradziadka bolszewika.
• Połowę rodzinnego nazwiska: nowojorski sędzia skrócił „Hulkinow” do „Hull”, a ojciec imigrant, za słabo znający angielski, by wiedzieć, że to znaczy „kadłub”, nie dostrzegł ironii losu, gdy tak stał w uchodźczych butach i sam był jak kadłub własnej rosyjskości.
• Jasne rosyjskie włosy barwy zupełnie niczego.
• Herb rodowy, przywieziony przez ojca aż z Moskwy na grubym złotym sygnecie. Wyryto na nim sylwetkę mężczyzny: w prawej ręce książka, w lewej odcięta głowa nabita na włócznię. (Najsłynniejszy Hulkinow był siedemnastowiecznym uczonym wojownikiem, który na dźwięk odległej trąbki porzucił księgi, aby walczyć o sprawiedliwość, wolność lub honor. A oto ja na samym końcu rodu: bibliotekarka kryminalistka z dwudziestego pierwszego wieku).
• Głębokie rosyjskie poczucie winy.
Co odziedziczyłam po matce:
• Grube na kilometr amerykańsko-żydowskie poczucie winy.
Oto miejsce akcji i główne postaci. Rozsiedliśmy się na poduchach, zaczynajmy.
(„Gdzie tatuś idzie z tą siekierą?” – spytała mamę Frania).
Przypisy
[1] Przywoływane w tekście powieści tytuły książek, które dotychczas nie zostały przełożone na język polski, podajemy w wersji oryginalnej (przyp. tłum.).