Nie ma się czego bać - Julian P. Barnes - ebook

Nie ma się czego bać ebook

Julian P. Barnes

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Nie wierzę w Boga, ale odczuwam Jego brak”.

Jeśli strach przed śmiercią jest „najbardziej racjonalną rzeczą na świecie”, to jak sobie z nim radzić?

Autor rozważa argumenty za Bogiem i przeciw Bogu. Sięga do szuflady z rodzinnymi pamiątkami po zmarłych i porównuje własne wspomnienia ze wspomnieniami swego brata filozofa, raz po raz trafiając na jakąś sprzeczność lub nierozwikłaną zagadkę. Odpowiedzi na liczne pytania dotyczące nieuniknionego końca życia szuka w spuściźnie bliskich mu duchowo pisarzy, u kompozytorów, teologów i naukowców. W efekcie powstał tekst błyskotliwy i inteligentny; zarówno śmiertelnie poważny, jak i zaskakująco żartobliwy. „Nie ma się czego bać” to fascynująca podróż, której celem jest wszystko, co może nas czekać na końcu naszej drogi.

Smutne i jednocześnie dowcipne – prawdziwie mistrzowskie dzieło.

Książka została wyróżniona na liście "New York Times Best Books".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 357

Oceny
3,3 (9 ocen)
2
1
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
espequer

Całkiem niezła

Taka sobie. Bez szału.
00

Popularność




Dedykacja

Dla P.

Nie ma się czego bać

Nie wie­rzę w Boga, ale odczu­wam Jego brak. Tak wła­śnie mówię, kiedy ktoś poru­sza wia­domy temat. Nie zdra­dza­jąc, że jestem auto­rem tej odpo­wie­dzi, spy­ta­łem mojego brata, wykła­dowcę filo­zo­fii w Oks­for­dzie, Gene­wie i na Sor­bo­nie, co o niej sądzi. Sko­men­to­wał to zwięźle, jed­nym sło­wem: „Ckliwe”.

Osoba, od któ­rej zacznę, to moja babka ze strony matki, Nel­lie Louisa Scol­tock, z domu Machin. Była nauczy­cielką w Shrop­shire, dopóki nie wyszła za mojego dziadka, Berta Scol­tocka. Nie Ber­trama, nie Alberta, lecz po pro­stu Berta: tak go ochrzczono, tak nazy­wano i pod takim imie­niem pod­dano kre­ma­cji. Był dyrek­to­rem szkoły i odzna­czał się nie­jaką pasją mecha­niczną: naj­pierw jeź­dził moto­cy­klem z przy­czepą, potem był posia­da­czem lan­che­stera, wresz­cie, na eme­ry­tu­rze, stał się kie­rowcą dość pom­pa­tycz­nego trium­pha road­stera, wypo­sa­żo­nego w trzy­oso­bową kanapę z przodu i – kiedy dach był zło­żony – dwa sie­dze­nia z tyłu. Dziad­ko­wie, zanim ich pozna­łem, prze­nie­śli się na połu­dnie, żeby być bli­żej swo­jego jedy­nego dziecka. Babka udzie­lała się w kole gospo­dyń wiej­skich; robiła mary­naty i kom­poty; sku­bała i sma­żyła kur­czaki i gęsi, które hodo­wał dzia­dek. Była fili­gra­nowa, z pozoru ustę­pliwa i odzna­czała się stward­nia­łymi kłyk­ciami, typo­wymi dla pode­szłego wieku; potrze­bo­wała mydła, żeby ścią­gnąć obrączkę z palca. Gar­de­roba dziad­ków pełna była dzier­ga­nych na dru­tach swe­trów, z tym że dzia­dek pre­fe­ro­wał bar­dziej męski ścieg war­ko­czowy. Odwie­dzali regu­lar­nie pedi­kiu­rzy­stę wyci­na­ją­cego odci­ski i wywo­dzili się z poko­le­nia, któ­remu den­ty­ści dora­dzali pozby­cie się zębów za jed­nym zama­chem. W owym cza­sie był to typowy rytuał ini­cja­cyjny: od krzy­wego uzę­bie­nia do por­ce­lany, dosłow­nie z dnia na dzień, do całej tej pro­tezy, śli­zga­ją­cej się i kła­pią­cej, do zaże­no­wa­nia w towa­rzy­stwie i szklanki z roz­two­rem czysz­czą­cym na noc­nym sto­liku.

Mnie i bratu zamiana zębów natu­ral­nych na sztuczne wydała się zarówno poważna, jak i nieco spro­śna. Jed­nak w życiu mej babki zaszła jesz­cze jedna rady­kalna zmiana, o któ­rej ni­gdy nie nale­żało wspo­mi­nać w jej obec­no­ści. Nel­lie Louisa Machin, córka robot­nika z zakła­dów che­micz­nych, została wycho­wana na meto­dystkę, pod­czas gdy Scol­toc­ko­wie nale­żeli do Kościoła angli­kań­skiego. W mło­do­ści moja babka stra­ciła nagle wiarę i według prze­ka­zów rodzin­nych zna­la­zła sobie sub­sty­tut: socja­lizm. Nie mam poję­cia, jak silna była jej wiara reli­gijna czy prze­ko­na­nia poli­tyczne jej rodziny; wiem tylko, że kie­dyś kan­dy­do­wała do władz lokal­nych jako socja­listka i prze­grała w wybo­rach. Nim ją pozna­łem, a było to w latach pięć­dzie­sią­tych, prze­rzu­ciła się na komu­nizm. Jako zapewne jedna z nie­licz­nych eme­ry­tek zamiesz­ku­ją­cych pod­miej­skie tereny Buc­kin­gham­shire pre­nu­me­ro­wała „Daily Wor­kera” i – jak wma­wia­li­śmy sobie z bra­tem – oszczę­dzała na gospo­dar­stwie, żeby wspie­rać fun­dusz rewo­lu­cyjny gazety.

Pod koniec lat pięć­dzie­sią­tych doko­nała się Schi­zma Chiń­sko-Sowiecka i komu­ni­ści na całym świe­cie zostali zmu­szeni do wyboru mię­dzy Moskwą a Peki­nem. Dla więk­szo­ści wier­nych w Euro­pie nie była to trudna decy­zja, podob­nie jak dla gazety „Daily Wor­ker”, która zarówno pie­nią­dze, jak i wytyczne otrzy­my­wała z Moskwy. Babka, która ni­gdy w życiu nie była za gra­nicą i która egzy­sto­wała w sza­cow­nym świe­cie dom­ków jed­no­ro­dzin­nych, posta­no­wiła z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn zwią­zać swój los z Chiń­czy­kami. Przy­ją­łem ów zagad­kowy wybór z ego­istycz­nym zado­wo­le­niem, ponie­waż „Wor­ker” został zastą­piony gazetą „China Recon­structs”, here­tyc­kim perio­dy­kiem przy­sy­ła­nym z odle­głego kon­ty­nentu. Z myślą o mnie babka zacho­wy­wała znaczki na brzo­skwi­nio­wych koper­tach, przed­sta­wia­jące głów­nie osią­gnię­cia prze­my­słowe – mosty, elek­trow­nie wodne, cię­ża­rówki zjeż­dża­jące z linii mon­ta­żo­wych – lub gołę­bie prze­róż­nych gatun­ków w trak­cie siel­skiego lotu.

Mój brat nie współ­za­wod­ni­czył ze mną pod tym wzglę­dem, gdyż kilka lat wcze­śniej w naszym domu doszło do Schi­zmy Fila­te­li­stycz­nej. Posta­no­wił się spe­cja­li­zo­wać w Impe­rium Bry­tyj­skim. Ja nato­miast, by zazna­czyć swą odmien­ność, oświad­czy­łem, że będę się spe­cja­li­zo­wał – nazwa wydała mi się jak naj­bar­dziej logiczna – w kate­go­rii „Reszta Świata”, która okre­ślała wyłącz­nie to, czego nie zbie­rał mój brat. Nie pamię­tam już, czy moje posu­nię­cie było agre­sywne, defen­sywne czy po pro­stu prag­ma­tyczne. Wiem tylko, że od czasu do czasu owo­co­wało zaska­ku­ją­cymi roz­mo­wami w szkol­nym klu­bie fila­te­li­stów, dopiero co wyro­słych z krót­kich spode­nek: „A więc, Bar­nesy, co zbie­rasz?” „Resztę Świata”.

Dzia­dek sma­ro­wał sobie włosy bry­lan­tyną, a pokro­wiec na jego fotelu – o wyso­kim opar­ciu z podusz­kami po bokach, umoż­li­wia­ją­cymi drzemkę – nie słu­żył wyłącz­nie celom deko­ra­cyj­nym. Włosy posi­wiały mu szyb­ciej niż babce; nosił przy­cięte na woj­skową modłę wąsy i zawsze miał przy sobie fajkę o meta­lo­wym cybu­chu oraz kap­ciuch, który wypy­chał mu kie­szeń swe­tra. Nosił też masywny apa­rat słu­chowy, jesz­cze jeden aspekt świata ludzi doro­słych – czy też świata nieco póź­niej­szej doro­sło­ści – który wraz z bra­tem lubi­li­śmy wyśmie­wać. „Słu­cham?!” – krzy­cze­li­śmy żar­to­bli­wie do sie­bie, przy­kła­da­jąc dłoń do ucha. Obaj wycze­ki­wa­li­śmy tej nie­zwy­kle cenio­nej przez nas chwili, kiedy w brzu­chu babki bur­czało dosta­tecz­nie gło­śno, by dzia­dek, wyrwany gwał­tow­nie z objęć głu­choty, pytał: „Tele­fon dzwoni, mamu­siu?” Roz­le­gał się pełen zakło­po­ta­nia pomruk i oby­dwoje wra­cali do lek­tury ulu­bio­nych gazet. Dzia­dek, na swoim fotelu, przy akom­pa­nia­men­cie spo­ra­dycz­nych pisków apa­ratu słu­cho­wego i bul­go­ta­nia fajki, którą się zacią­gał, potrzą­sał głową nad „Daily Expres­sem”, który opi­sy­wał mu świat, gdzie nad prawdą i spra­wie­dli­wo­ścią bez­u­stan­nie wisiała Komu­ni­styczna Groźba. Babka nato­miast, na swoim bar­dziej mięk­kim kobie­cym fotelu – w stre­fie, by tak rzec, czer­wo­nej – cmo­kała nad „Daily Wor­ke­rem”, który opi­sy­wał jej świat, gdzie nad prawdą i spra­wie­dli­wo­ścią, w ich uak­tu­al­nio­nych wer­sjach, uno­siło się bez­u­stan­nie widmo Kapi­ta­li­zmu i Impe­ria­li­zmu.

W tam­tym cza­sie dzia­dek ogra­ni­czył swą aktyw­ność reli­gijną do oglą­da­nia Songs of Pra­ise w tele­wi­zji. Zaj­mo­wał się sto­larką i uprawą ogrodu; hodo­wał wła­sny tytoń i suszył go na stry­chu, gdzie prze­cho­wy­wał rów­nież bulwy dalii i stare egzem­pla­rze „Daily Expressu”, prze­wią­zane wło­cha­tym sznur­kiem. Fawo­ry­zo­wał mojego brata, uczył go, jak ostrzyć dłuto, i pozo­sta­wił mu w spadku skrzy­nię z narzę­dziami sto­lar­skimi. Nie pamię­tam, czy uczył mnie cze­go­kol­wiek (albo czy pozo­sta­wił mi cokol­wiek), ale raz pozwo­lił mi patrzeć, jak zabija kur­czaka w szo­pie ogro­do­wej. Wziął ptaka pod pachę, uspo­koił go, a potem poło­żył jego szyję na zie­lo­nej meta­lo­wej maszy­nie przy­twier­dzo­nej do fra­mugi drzwi. Prze­su­nął dźwi­gnię w dół, przy­trzy­mu­jąc jed­no­cze­śnie ptaka, któ­rego ciało ogar­nęły przed­śmiertne kon­wul­sje.

Mojemu bratu wolno było nie tylko patrzeć, lecz także uczest­ni­czyć w tym pro­ce­de­rze. Kil­ka­krot­nie pocią­gnął za dźwi­gnię, pod­czas gdy dzia­dek trzy­mał kur­czaka. Jed­nak nasze wspo­mnie­nia owej rzezi doko­ny­wa­nej w szo­pie są roz­bieżne. W moim prze­ko­na­niu maszyna jedy­nie skrę­cała pta­kowi kark; w prze­ko­na­niu brata sta­no­wiła coś w rodzaju mini­gi­lo­tyny. „Pamię­tam dokład­nie mały koszyk pod ostrzem. Pamię­tam (mniej dokład­nie) spa­da­jącą głowę, tro­chę (nie­zbyt dużo) krwi, dziadka, który sta­wiał bez­gło­wego ptaka na ziemi, a ten bie­gał w kółko przez kilka chwil…” Czy to moja pamięć została ocen­zu­ro­wana, czy raczej jego pamięć ska­żona fil­mami o rewo­lu­cji fran­cu­skiej? Tak czy ina­czej dzia­dek wpro­wa­dził mojego brata w zagad­nie­nie śmierci (i jej nie­chluj­ność) znacz­nie lepiej niż mnie. „Pamię­tasz, jak dzia­dek zabi­jał te gęsi na Boże Naro­dze­nie?” (Nie pamię­tam). „Zwy­kle gonił gęś w kojcu, wyma­chu­jąc łomem. Kiedy wresz­cie ją dopadł, kładł na ziemi, przy­gnia­tał szyję prę­tem i pocią­gał gwał­tow­nie za głowę”.

Mój brat pamięta pewien rytuał – ni­gdy nie byłem jego świad­kiem – który nazy­wał Czy­ta­niem Pamięt­ni­ków. Oby­dwoje, babka i dzia­dek, pro­wa­dzili osobne dzien­niki i cza­sem, któ­re­goś wie­czoru, odda­wali się zaba­wie pole­ga­ją­cej na gło­śnym odczy­ty­wa­niu tego, co uwiecz­nili na papie­rze dokład­nie w tym wła­śnie tygo­dniu kilka lat wcze­śniej. Zapi­ski doty­czyły spraw banal­nych, lecz czę­sto rodziły nie­po­ro­zu­mie­nia. Dzia­dek: „Pią­tek. Pra­co­wa­łem w ogro­dzie. Sadzi­łem ziem­niaki”. Babka: „Non­sens. Padało cały dzień. Było zbyt mokro, żeby grze­bać w ziemi”.

Mój brat pamięta też, że raz, kiedy był bar­dzo mały, poszedł do ogrodu dziadka i powy­ry­wał wszyst­kie cebule. Dzia­dek zbił go, a kiedy brat zaczął wyć – zbladł, co mu się nie zda­rzało, a potem wyznał wszystko naszej matce i przy­siągł, że ni­gdy wię­cej nie pod­nie­sie na dziecko ręki. Prawdę powie­dziaw­szy, mój brat tego nie pamięta – ani wyrwa­nych cebul, ani lania. Histo­rię tę opo­wia­dała mu wie­lo­krot­nie matka. Gdyby fak­tycz­nie ją pamię­tał, pod­cho­dziłby do niej z rezerwą. Jako filo­zof uważa, że wspo­mnie­nia są czę­sto fał­szywe, „do tego stop­nia, że opie­ra­jąc się na kar­te­zjań­skiej zasa­dzie zgni­łego jabłka, nie należy im ufać, jeśli nie dys­po­nu­jemy jakimś dowo­dem zewnętrz­nym”. Jestem bar­dziej ufny albo skłonny do okła­my­wa­nia samego sie­bie, więc będę cią­gnął tę opo­wieść tak, jakby wszyst­kie moje wspo­mnie­nia pokry­wały się z prawdą.

Naszej matce dano na chrzcie imiona Kath­leen Mabel. Nie­na­wi­dziła Mabel i zgła­szała w związku z tym pre­ten­sje pod adre­sem dziadka, który ogra­ni­czał się do wyja­śnie­nia, że „znał kie­dyś bar­dzo miłą dziew­czynę o takim imie­niu”. Nie mam poję­cia o roz­woju czy też zaniku jej prze­ko­nań reli­gij­nych, cho­ciaż pozo­stał mi po niej modli­tew­nik, do któ­rego dołą­czono także „hymny dawne i współ­cze­sne”, wszystko w mięk­kiej opra­wie z brą­zo­wego atłasu, każdy tom pod­pi­sany zaska­ku­jąco zie­lo­nym atra­men­tem – imię i data: „Grudz.: 25-go, 1932”. Podoba mi się nie­zwy­kle jej inter­punk­cja: kropka i dwu­kro­pek. Nikt już tak dziś nie pisze.

Za moich lat dzie­cin­nych tra­dy­cyj­nie nie poru­szało się trzech tema­tów: reli­gii, poli­tyki i seksu. Nim zaczą­łem z matką dys­ku­to­wać o tych spra­wach – to zna­czy o dwóch pierw­szych, ponie­waż seks ni­gdy nie wcho­dził w rachubę – była, jeśli cho­dzi o prze­ko­na­nia poli­tyczne, zaja­dłą kon­ser­wa­tystką; przy­pusz­czam, że pod tym wzglę­dem ni­gdy się nie zmie­niła. Co do reli­gii, oświad­czyła mi zde­cy­do­wa­nie, że nie życzy sobie „żad­nych bzdur” pod­czas swo­jego pochówku. Kiedy więc przed­się­biorca pogrze­bowy spy­tał, czy chcę, by ze ściany kre­ma­to­rium usu­nięto „sym­bole reli­gijne”, odrze­kłem, że pew­nie sama by tego chciała.

Tryb przy­pusz­cza­jący, tak na mar­gi­ne­sie, budzi w moim bra­cie głę­boką podejrz­li­wość. Kiedy cze­ka­li­śmy na roz­po­czę­cie pogrzebu, przy­tra­fiła się nam… nie powiem, że kłót­nia – byłoby to wbrew wszel­kiej tra­dy­cji rodzin­nej – ale wymiana zdań, która dowio­dła, że choć jestem w swoim prze­ko­na­niu zde­cy­do­wa­nym racjo­na­li­stą, on ma na ten temat cał­ko­wi­cie odmienne zda­nie. Gdy matka została po raz pierw­szy unie­ru­cho­miona z powodu wylewu, chęt­nie pozwo­liła wnuczce, C., korzy­stać ze swo­jego samo­chodu: ostat­niego z dłu­giego sze­regu renó­wek, marki, którą przez dzie­siątki lat darzyła przy­wią­za­niem god­nym fran­ko­fila. Sto­jąc wraz z bra­tem na kre­ma­to­ryj­nym par­kingu, wypa­try­wa­łem zna­jo­mej fran­cu­skiej syl­wetki, lecz moja bra­ta­nica zja­wiła się usa­do­wiona za kie­row­nicą samo­chodu swego chło­paka, R. Zauwa­ży­łem łagod­nym – czego jestem pewien – tonem: „Myślę, że mama chcia­łaby, żeby C. przy­je­chała jej samo­cho­dem”. Mój brat, z taką samą jak ja łagod­no­ścią, sprze­ci­wił się temu na płasz­czyź­nie logicz­nej. Zauwa­żył, że są życze­nia zmar­łych – innymi słowy, rze­czy, któ­rych pra­gnęli nie­gdyś ludzie obec­nie nie­ży­jący – i są życze­nia hipo­te­tyczne – innymi słowy, rze­czy, któ­rych ludzie pra­gnęliby albo mogliby pra­gnąć. „To, czego pra­gnę­łaby matka” sta­no­wiło swo­iste połą­cze­nie: hipo­te­tyczne pra­gnie­nie zmar­łych, a tym samym podwój­nie wąt­pliwe. „Możemy robić tylko to, czego chcemy” – wyja­śnił; speł­nia­nie mat­czy­nego hipo­te­tycznego pra­gnie­nia było rów­nie irra­cjo­nalne jak speł­nia­nie z jego strony wła­snych pra­gnień z prze­szło­ści. W odpo­wie­dzi zapro­po­no­wa­łem, że powin­ni­śmy spró­bo­wać zro­bić to, czego by pra­gnęła, a) ponie­waż coś musimy zro­bić i to coś (jeśli nie zamie­rzamy pozo­sta­wić jej ciała w ogro­dzie na tyłach domu, by tam ule­gło roz­kła­dowi) wymaga podej­mo­wa­nia pew­nych wybo­rów, b) ponie­waż mamy nadzieję, że kiedy umrzemy, inni zro­bią to, czego my z kolei byśmy sobie życzyli.

Rzadko widuję się z bra­tem i dzia­ła­nie jego umy­słu czę­sto mnie zaska­kuje; jest on jed­nakże szczery w tym, co mówi. Kiedy po pogrze­bie odwo­zi­łem go do Lon­dynu, przy­tra­fiła się nam – tak uwa­żam – jesz­cze dziw­niej­sza wymiana zdań na temat mojej bra­ta­nicy i jej chło­paka. Byli ze sobą już od dłuż­szego czasu, choć w pew­nym okre­sie C. zaczęła się spo­ty­kać z innym męż­czy­zną. Brat i bra­towa z miej­sca zapa­łali nie­chę­cią do tego intruza; moja szwa­gierka potrze­bo­wała zale­d­wie dzie­się­ciu minut, by „go zała­twić”. Nie pró­bo­wa­łem się dowie­dzieć, na czym to pole­gało, spy­ta­łem nato­miast o coś innego: „Ale apro­bu­je­cie R.?”

– To nie­istotne, czy apro­buję R., czy nie – odparł brat.

– Ow­szem, to istotne. C. chce być może, byś go apro­bo­wał.

– Wręcz prze­ciw­nie, być może chce, bym go nie apro­bo­wał.

– Ale tak czy ina­czej dla niej jest istotne, czy go apro­bu­jesz, czy nie.

Zasta­na­wiał się nad tym przez chwilę.

– Masz rację – przy­znał w końcu.

Z naszych roz­mów może­cie się zorien­to­wać, że to star­szy brat.

*

Matka nie wyra­ziła żad­nych życzeń co do muzyki, jakiej pra­gnę­łaby na wła­snym pogrze­bie. Wybra­łem pierw­szą część sonaty for­te­pia­no­wej Es-dur Mozarta, nr 282 według kata­logu Köchla – jeden z tych dłu­gich i nie­spiesz­nych utwo­rów, poważ­nych nawet w szyb­szej tona­cji. Wyda­wało się, że trwa około pięt­na­stu minut zamiast, jak podano na okładce płyty, sie­dem, zaczą­łem się więc zasta­na­wiać, czy to kolejna Mozar­tow­ska repe­ty­cja, czy może zacina się odtwa­rzacz kom­pak­towy w kre­ma­to­rium. Rok wcze­śniej wystą­pi­łem w pro­gra­mie radio­wym Bez­ludna wyspa, gdzie też wybra­łem Mozarta i jego Requ­iem. Po pro­gra­mie zadzwo­niła do mnie matka i zwró­ciła uwagę na to, że okre­śli­łem sie­bie jako agno­styka. Dodała, że tak też okre­ślał się tata – pod­czas gdy ona była ate­istką. W jej ustach zabrzmiało to tak, jakby agno­sty­cyzm ozna­czał wyjąt­kowo chwiejną postawę libe­ralną, w prze­ci­wień­stwie do jedy­nej słusz­nej rze­czy­wi­sto­ści ate­izmu. „A tak przy oka­zji, o co cho­dzi z tą śmier­cią, o któ­rej mówi­łeś?” – cią­gnęła. Wyja­śni­łem, że nie podoba mi się myśl o umie­ra­niu. „Jesteś zupeł­nie jak twój ojciec – odparła. – Może ma to zwią­zek z twoim wie­kiem. Kiedy będziesz miał tyle lat co ja, nie będziesz się tak bar­dzo przej­mo­wał. I tak już mam więk­szość życia za sobą. Pomyśl o śre­dnio­wie­czu – wtedy prze­ciętna dłu­gość życia była naprawdę nie­wielka. Obec­nie żyjemy sie­dem­dzie­siąt, osiem­dzie­siąt, dzie­więć­dzie­siąt lat… Ludzie wie­rzą w reli­gię, ponie­waż boją się śmierci”. Było to typowe stwier­dze­nie ze strony matki: jasne, bez­par­do­nowe, pełne znie­cier­pli­wie­nia wobec sądów prze­ciw­nych. Jej domi­na­cja w rodzi­nie, jej nie­za­chwiane prze­ko­na­nia w odnie­sie­niu do świata spra­wiały, że wszystko sta­wało się uży­tecz­nie jasne za cza­sów mego dzie­ciń­stwa, obwa­ro­wane restryk­cjami we wcze­snej mło­do­ści i nie­ubła­ga­nie mono­tonne w wieku doro­słym.

Po kre­ma­cji ode­bra­łem swoją płytę z Mozar­tem od „orga­ni­sty”, który, nie mogłem się oprzeć reflek­sji, musi obec­nie zara­biać na życie, włą­cza­jąc i wyłą­cza­jąc płytę CD. Mój ojciec został pięć lat wcze­śniej odpro­wa­dzony na tam­ten brzeg przez orga­ni­stę z praw­dzi­wego zda­rze­nia, który zara­biał uczci­wie na Bachu. Czy ojciec „pra­gnąłby tego”? Nie sadzę, by zgła­szał obiek­cje; był łagod­nym, wyro­zu­mia­łym czło­wie­kiem, który nie prze­ja­wiał zain­te­re­so­wa­nia muzyką. Pod tym wzglę­dem, tak jak w wielu innych spra­wach, ustę­po­wał – choć nie bez mil­czą­cej iro­nii – swo­jej żonie. Jego ubra­nie, dom, w któ­rym miesz­kali, samo­chód, któ­rym jeź­dzili – wszystko to sta­no­wiło wynik jej decy­zji. Będąc w nie­prze­jed­na­nym wieku doj­rze­wa­nia, uwa­ża­łem go za sła­bego. Potem za ule­głego. Jesz­cze póź­niej uzna­łem, że ma nie­za­leżne poglądy, ale nie lubi się o nie spie­rać.

Pierw­szy raz, gdy posze­dłem do kościoła z rodziną – na ślub pew­nego kuzyna – zoba­czy­łem ze zdu­mie­niem, jak tata osuwa się w ławce na kolana, po czym zakrywa dło­nią czoło i oczy. Skąd to się wzięło? – zada­wa­łem sobie pyta­nie; wyko­na­łem bez więk­szego zapału jakiś gest poboż­no­ści, po czym zaczą­łem ukrad­kiem zezo­wać przez palce. Była to jedna z tych chwil, gdy rodzice nas zaska­kują – nie dla­tego, by czło­wiek dowia­dy­wał się o nich cze­goś nowego, ale dla­tego, że uświa­da­mia sobie zakres wła­snej igno­ran­cji. Czy mój ojciec zacho­wy­wał się po pro­stu wła­ści­wie? Czy uwa­żał, że jeśli tylko osu­nie się na kolana, to zosta­nie uznany za shel­ley­ow­skiego ate­istę? Nie mam poję­cia.

Umarł śmier­cią nowo­cze­sną, w szpi­talu, bez rodziny, w ostat­nich minu­tach towa­rzy­szyła mu jedy­nie pie­lę­gniarka. Minęły mie­siące – lata na dobrą sprawę – do chwili, gdy sztuka medyczna mogła prze­dłu­żać mu życie; a potem warunki, na jakich się opie­rało, stra­ciły waż­ność. Matka odwie­dziła go kilka dni wcze­śniej, ale potem doznała ataku pół­pa­śca. Pod­czas tej ostat­niej wizyty był bar­dzo zagu­biony. Spy­tała go w cha­rak­te­ry­styczny dla sie­bie spo­sób: „Wiesz, kim jestem? Jak byłam tu poprzed­nim razem, nie wie­dzia­łeś tego”. Ojciec odparł też w cha­rak­te­ry­styczny dla sie­bie spo­sób: „Myślę, że jesteś moją żoną”.

Zawio­złem matkę do szpi­tala, gdzie dosta­li­śmy czarną pla­sti­kową rekla­mówkę i torbę podróżną w kolo­rze kre­mo­wym. Przej­rzała szybko zawar­tość oby­dwu, wie­dząc dokład­nie, co chce wziąć, a co ma zostać dla szpi­tala albo przy­naj­mniej w szpi­talu. Doprawdy szkoda, oznaj­miła, że ni­gdy nie wło­żył tych dużych brą­zo­wych kapci z wygod­nymi rze­pami, kupio­nych kilka tygo­dni wcze­śniej; zabrała je do domu, co było dla mnie nie­zro­zu­miałe. Wyra­ziła obu­rze­nie, gdy spy­tano, czy pra­gnie zoba­czyć ciało taty. Powie­działa mi, że kiedy umarł dzia­dek, babka była „bez­u­ży­teczna” i wszystko zosta­wiła na gło­wie córki. Z jed­nym wyjąt­kiem – w szpi­talu, pod wpły­wem jakie­goś mał­żeń­skiego czy ata­wi­stycz­nego impulsu, uparła się, że chce zoba­czyć ciało męża. Moja matka pró­bo­wała odwieść ją od tego, ale babka była nie­prze­jed­nana. Zapro­wa­dzono je do kost­nicy, gdzie poka­zano im ciało dziadka. Babka odwró­ciła się do córki i powie­działa: „Czyż nie wygląda okrop­nie?”

Kiedy umarła moja matka, przed­się­biorca pogrze­bowy z pobli­skiej wio­ski spy­tał, czy rodzina chce zoba­czyć ciało. Odrze­kłem „tak”; mój brat oświad­czył „nie”. W rze­czy­wi­sto­ści jego odpo­wiedź – kiedy zadzwo­ni­łem, by o to spy­tać – brzmiała: „Na Boga, nie. Zga­dzam się w tym wypadku z Pla­to­nem”. Nie potra­fi­łem przy­po­mnieć sobie tak od razu, jakie pisma filo­zofa ma na myśli. „Co powie­dział Pla­ton?” – spy­tałem. „Że nie wie­rzy w oglą­da­nie zwłok”. Kiedy poja­wi­łem się sam w zakła­dzie pogrze­bowym – który sta­no­wił dobu­dówkę lokal­nego przed­się­bior­stwa prze­wo­zo­wego – dyrek­tor powie­dział prze­pra­sza­ją­cym tonem: „Oba­wiam się, że znaj­duje się obec­nie na zaple­czu”. A kiedy spoj­rza­łem na niego pyta­jąco, wyja­śnił: „Jest na wózku”. „Och, ni­gdy nie robiła cere­gieli” – odpar­łem machi­nal­nie, cho­ciaż nie mia­łem poję­cia, czego w takich oko­licz­no­ściach by pra­gnęła, a czego nie.

Leżała w nie­wiel­kim, czy­stym poko­iku z krzy­żem na ścia­nie; rze­czy­wi­ście spo­czy­wała na wózku, obró­cona tyłem głowy w moją stronę, dzięki czemu, wcho­dząc tam, unik­ną­łem gwał­tow­nego spo­tka­nia twa­rzą w twarz. Wyda­wała się, no cóż, bar­dzo mar­twa: oczy zamknięte, usta lekko roz­chy­lone, bar­dziej po lewej stro­nie niż po pra­wej, co było dla niej typowe – zwy­kła trzy­mać papie­rosa w pra­wym kąciku, mówiąc jed­no­cze­śnie prze­ciw­le­głym, dopóki popiół nie gro­ził opad­nię­ciem. Pró­bo­wa­łem sobie wyobra­zić stan jej świa­do­mo­ści, taki jaki mógł być w chwili odej­ścia. Stało się to dwa tygo­dnie po prze­nie­sie­niu jej ze szpi­tala do domu opieki. Cier­piała już wów­czas na daleko posu­niętą demen­cję dwo­ja­kiego rodzaju: momen­tami wie­rzyła, że na­dal nad wszyst­kim panuje, i bez­u­stan­nie łajała pie­lę­gniarki za wyima­gi­no­wane nie­do­cią­gnię­cia; momen­tami zaś, uświa­da­mia­jąc sobie, że stra­ciła kon­trolę, znów sta­wała się dziec­kiem i wie­rzyła, że dawno zmarli krewni wciąż żyją i że to, co mówią jej matka i ojciec, jest nie­zwy­kle ważne. Przed okre­sem demen­cji bar­dzo czę­sto zamy­ka­łem się na jej solip­sy­styczne mono­logi; teraz to, co mówiła, stało się dla mnie bole­śnie inte­re­su­jące. Zasta­na­wia­łem się bez­u­stan­nie, skąd czer­pie te wszyst­kie słowa i jak jej umysł two­rzy ową sztuczną rze­czy­wi­stość. Nie odczu­wa­łem też jakiej­kol­wiek urazy, że chciała mówić wyłącz­nie o sobie.

Dowie­dzia­łem się, że w chwili śmierci były przy niej dwie pie­lę­gniarki i wła­śnie prze­wra­cały ją na bok, kiedy po pro­stu „ode­szła”. Lubię sobie wyobra­żać – ponie­waż byłoby to cha­rak­te­ry­styczne w jej przy­padku, a poza tym ludzie powinni umie­rać tak, jak żyli – że jej ostat­nia myśl była adre­so­wana do niej samej i brzmiała mniej wię­cej: „Och, do dia­bła z tym!” Ale jest to sen­ty­men­ta­lizm – to, czego by chciała (albo czego ja sam bym w jej przy­padku pra­gnął); być może, jeśli myślała cokol­wiek, to zapewne wyobra­żała sobie, że znów jest dziec­kiem, które maru­dzi w gorączce, a dwoje od dawna nie­ży­ją­cych krew­nych prze­wraca ją na bok.

W zakła­dzie pogrze­bo­wym dotkną­łem kil­ka­krot­nie jej policzka i poca­ło­wa­łem ją w czoło, tuż przy linii wło­sów. Czy była taka zimna dla­tego, że prze­by­wała w chłodni, czy też dla­tego, że mar­twi są z natury zimni? Nie, nie wyglą­dała strasz­nie. Nie była prze­sad­nie uma­lo­wana i dowie­dzia­łaby się z zado­wo­le­niem, że jej włosy zostały sta­ran­nie uło­żone. („Oczy­wi­ście ni­gdy ich nie far­buję – pochwa­liła się kie­dyś mojej bra­to­wej. – Są bez wyjątku natu­ralne”). Pra­gnie­nie ujrze­nia jej po śmierci wyni­kało bar­dziej, jak przy­znaję, z pisar­skiej cie­ka­wo­ści niż synow­skiej potrzeby; pozo­stało jed­nak poże­gna­nie, koniecz­ność eks­pia­cji za złość, którą wobec niej przez długi czas odczu­wa­łem. „Dobra robota, mamo” – powie­dzia­łem cicho. Rze­czy­wi­ście, z umie­ra­niem poszło jej znacz­nie „lepiej” niż ojcu. Doznał kilku wyle­wów, jego fizyczny upa­dek cią­gnął się latami; ona nato­miast prze­szła od pierw­szego ataku do śmierci sku­tecz­niej i szyb­ciej. Kiedy odbie­ra­łem jej rze­czy z domu opieki spo­łecz­nej (okre­śle­nie, które zawsze skła­niało mnie do pyta­nia, czym może być „dom opieki niespo­łecz­nej”), torba wydała mi się cięż­sza, niż ocze­ki­wa­łem. Naj­pierw odkry­łem w niej pełną butelkę harvey’s bri­stol cream, a potem, w kwa­dra­to­wym tek­tu­ro­wym pudle, nie­tknięty tort uro­dzi­nowy, kupiony w skle­pie przez przy­ja­ciół z wio­ski, któ­rzy odwie­dzili ją z oka­zji ostat­nich – osiem­dzie­sią­tych dru­gich – uro­dzin.

Ojciec zmarł w tym samym wieku. Zawsze wyobra­ża­łem sobie, że trud­niej zniosę jego śmierć, ponie­waż kocha­łem go bar­dziej, pod­czas gdy matka mogła co naj­wy­żej wywo­łać we mnie cie­płe uczu­cia zapra­wione nutką iry­ta­cji. Było jed­nak na odwrót; to, co jawiło mi się jako pomniej­sza śmierć, oka­zało się bar­dziej skom­pli­ko­wane, bar­dziej przy­pad­kowe. Jego śmierć była po pro­stu jego śmier­cią; jej śmierć była ich śmier­cią. A porząd­ko­wa­nie domu, zwy­kłe w takiej sytu­acji, prze­mie­niło się w eks­hu­ma­cję tego wszyst­kiego, czym byli­śmy jako rodzina – co nie zna­czy, że nie byli­śmy nią potem, kiedy już ukoń­czy­łem trzy­na­ście czy czter­na­ście lat. Teraz po raz pierw­szy przej­rza­łem zawar­tość mat­czy­nej torebki. Pomi­ja­jąc to, co zwy­kle znaj­duje się w dam­skich toreb­kach, odkry­łem tam wyci­nek z „Guar­diana” wraz z listą naj­lep­szych gra­czy kry­kieta w powo­jen­nej Anglii (cho­ciaż ni­gdy nie czy­ty­wała tej gazety), a także zdję­cie naszego psa z lat dzie­cin­nych, labra­dora Maksa. Na odwro­cie znaj­do­wała się inskryp­cja spo­rzą­dzona nie­zna­jo­mym cha­rak­te­rem pisma: Maxim: le chien; foto­gra­fię tę wyko­nał, albo przy­naj­mniej opa­trzył ową adno­ta­cją, na początku lat pięć­dzie­sią­tych P., jeden z fran­cu­skich assi­stants mojego ojca.

P. pocho­dził z Kor­syki i był bez­tro­skim face­tem, obda­rzo­nym – w prze­ko­na­niu moich rodzi­ców – typowo galij­ską cechą, która pole­gała na wyda­wa­niu cało­mie­sięcz­nej pen­sji z chwilą jej otrzy­ma­nia. Zja­wił się u nas na kilka dni, twier­dząc, że poszuka sobie sta­łego lokum, i skoń­czyło się na tym, że pozo­stał okrą­gły rok. Mój brat wszedł pew­nego ranka do łazienki i zastał tego dziw­nego czło­wieka przed luster­kiem. „Jeśli wyj­dziesz – padło z ust pokry­tej pianą twa­rzy – opo­wiem ci histo­rię o panu Beezy-Weezy”. Brat wyszedł, a potem się oka­zało, że P. zna całą serię przy­gód, które przy­tra­fiały się panu Beezy-Weezy; żad­nej nie pamię­tam. Miał też w sobie arty­styczną żyłkę: robił sta­cje kole­jowe z opa­ko­wań po płat­kach śnia­da­nio­wych i raz dał moim rodzi­com – być może zamiast czyn­szu – dwa małe pej­zaże, które sam nama­lo­wał. Wisiały na ścia­nie przez całe moje dzie­ciń­stwo i wyda­wały mi się nie­wy­obra­żal­nie zręczne; choć zapewne myślał­bym w ten spo­sób o wszyst­kim, co w miarę wier­nie odtwa­rzało rze­czy­wi­stość.

Jeśli cho­dzi o Maksa, to albo uciekł, albo – ponie­waż nie potra­fi­li­śmy sobie wyobra­zić, by pra­gnął nas porzu­cić – został skra­dziony, krótko po zro­bie­niu zdję­cia; i gdzie­kol­wiek się udał, musi być mar­twy od ponad czter­dzie­stu lat. Mimo że ojciec nie miałby nic prze­ciwko temu, matka ni­gdy już nie chciała wziąć do domu dru­giego psa.

*

Bio­rąc pod uwagę dom rodzinny, cha­rak­te­ry­zu­jący się płytką wiarą w połą­cze­niu z pełną werwy nie­re­li­gij­no­ścią, mogłem w prze­ja­wie mło­dzień­czego buntu stać się poboż­nym osob­ni­kiem. Jed­nakże ani agno­sty­cyzm ojca, ani ate­izm matki ni­gdy nie wyra­żały się w całej pełni, nie mówiąc już o tym, że ni­gdy nie prze­ro­dziły się we wzor­cową postawę, więc być może nie uspra­wie­dli­wiały jakiej­kol­wiek rewolty z mojej strony. Mógł­bym, jak przy­pusz­czam, gdyby było to oczy­wi­ście moż­liwe, stać się żydem. Na ogół wyda­wali się oni zarówno spo­łecz­nie, jak i odzie­żowo bar­dziej zaawan­so­wani; mieli lep­sze obu­wie – jeden z moich rówie­śni­ków miał nawet buty w stylu Chel­sea o ela­stycz­nych bokach – i znali się na dziew­czy­nach. Mieli także dodat­kowe waka­cje, co sta­no­wiło oczy­wi­stą prze­wagę. Poza tym zaszo­ko­wa­łoby to odpo­wied­nio moich rodzi­ców, któ­rzy odzna­czali się umiar­ko­wa­nym anty­se­mi­ty­zmem, typo­wym dla swego wieku i klasy (gdy na ekra­nie tele­wi­zora poja­wiały się napisy koń­cowe jakiejś sztuki, a wśród nich nazwi­sko w rodzaju Aaron­son, jedno albo dru­gie zauwa­żało iro­nicz­nie: „Kolejny Walij­czyk”). Co nie zna­czy, by trak­to­wali ina­czej moich żydow­skich przy­ja­ciół, z któ­rych jeden nazy­wał się, jak najbar­dziej traf­nie, Alex Bril­liant. Syn sprze­dawcy wyro­bów tyto­nio­wych, w wieku szes­na­stu lat czy­ty­wał Wit­t­gen­ste­ina i pisy­wał poezję, która pul­so­wała wie­lo­znacz­no­ściami – podwój­nymi, potrój­nymi, poczwór­nymi, niczym kar­dio­lo­giczne bypassy. Był lep­szy ode mnie w angiel­skim i zdo­był sty­pen­dium w Cam­bridge; potem stra­ci­łem go z oczu. Przez lata wyobra­ża­łem sobie od czasu do czasu jego domnie­many suk­ces w jakimś wol­nym zawo­dzie. Byłem po pięć­dzie­siątce, kiedy prze­ko­na­łem się, że taka wyima­gi­no­wana bio­gra­fia to czy­sta i bez­sen­sowna fan­ta­zja. Alex zabił się – za pomocą pigu­łek, z powodu kobiety – przed trzy­dziestką, pół mojego życia wstecz.

Nie mia­łem więc wiary, którą mógł­bym utra­cić, tylko sprze­ciw – który wyda­wał mi się bar­dziej hero­iczny, niż był w rze­czy­wi­sto­ści – wobec łagod­nego reżimu boskiej pro­we­nien­cji, narzu­ca­nego przez szkołę: lek­cje nauki Pisma Świę­tego, poranne modli­twy i hymny, coroczne nabo­żeń­stwo dzięk­czy­nie­nia w kate­drze Świę­tego Pawła. I to wszystko, pomi­nąw­szy rolę Paste­rza II w jaseł­kach za cza­sów pod­sta­wówki. Ni­gdy mnie nie ochrzczono, ni­gdy nie cho­dzi­łem na reli­gię. Ni­gdy w życiu nie uczest­ni­czy­łem w nor­mal­nym nabo­żeń­stwie kościel­nym. Bywam na chrzci­nach, ślu­bach, pogrze­bach. Odwie­dzam bez­u­stan­nie kościoły, ale z powo­dów archi­tek­to­nicz­nych, a także, w szer­szym sen­sie, by zro­zu­mieć, czym była nie­gdyś angiel­skość.

Mój brat odzna­cza się nieco więk­szym doświad­cze­niem litur­gicz­nym ode mnie. Jako zuch uczest­ni­czył w dwóch nabo­żeń­stwach kościel­nych. „Przy­po­mi­nam sobie, że chyba byłem zdu­miony, niczym infan­tylny antro­po­log pośród antro­po­fa­gów”. Kiedy pytam go, jak stra­cił wiarę, odpo­wiada: „Ni­gdy jej nie stra­ciłem, ponie­waż ni­gdy jej nie mia­łem. Uświa­do­mi­łem sobie jed­nak siód­mego lutego 1952 roku o godzi­nie dzie­wią­tej, że to stek bzdur. Pan Ebbets, dyrek­tor szkoły pod­sta­wo­wej w Der­wen­twa­ter, ogło­sił, że umarł król, że odszedł do wiecz­nej chwały i szczę­ścia w Bożym Nie­bie i że w kon­se­kwen­cji wszy­scy przez mie­siąc musimy nosić czarne opa­ski na ramie­niu. Przy­szło mi do głowy, że jest w tym coś podej­rza­nego, i By­naj­mniej Się Nie Myli­łem. Nie opa­dły mi łuski z oczu, nie dozna­łem poczu­cia straty, nagłej wyrwy w swym życiu, etc., etc. Mam nadzieję – dodał – że ta histo­ria jest praw­dziwa. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że to bar­dzo wyraźne i trwałe wspo­mnie­nie, ale sam wiesz, jak to bywa z pamię­cią”.

W chwili śmierci króla Jerzego VI mój brat miał dzie­więć lat (ja mia­łem sześć i uczęsz­cza­łem do tej samej szkoły, ale nie pamię­tam prze­mowy pana Ebbetsa ani czar­nych opa­sek). Moje osta­teczne wyrze­cze­nie się resz­tek – czy też poten­cjału – reli­gii doko­nało się w póź­niej­szym wieku. Jako nasto­la­tek pochy­lony nad jakąś książką czy też maga­zy­nem w rodzin­nej łazience, zwy­kłem sobie mówić, że Bóg nie może ist­nieć, gdyż sama myśl, że może mnie obser­wo­wać, kiedy się mastur­buję, jest absur­dalna; jesz­cze bar­dziej absur­dalna była myśl, że wszy­scy moi zmarli przod­ko­wie stoją gdzieś w sze­regu i też mnie obser­wują. Mia­łem rów­nież inne, bar­dziej racjo­nalne argu­menty, ale w moim przy­padku Boga zała­twiło owo nie­praw­do­po­dob­nie doj­mu­jące uczu­cie – i oczy­wi­ście ego­cen­tryczne. Obraz babki i dziadka, któ­rzy widzieli, do czego jestem zdolny, mógł poważ­nie wytrą­cić mnie z rytmu.

Jed­nakże, pisząc to teraz, zasta­na­wiam się, dla­czego nie przy­szły mi do głowy inne moż­li­wo­ści. Dla­czego zakła­da­łem z góry, że Bóg, jeśli rze­czy­wi­ście mnie obser­wuje, nie pochwala spo­sobu, w jaki roz­le­wam nasie­nie? Dla­czego mi nie zaświ­tało, że skoro niebo, świa­dek mego gor­li­wego i nie­słab­ną­cego samo­gwałtu, jakoś na mnie nie runęło, to być może ozna­cza to, że nie uznaje tego, co robię, za grzech? Bra­kło mi też wyobraźni, by ujrzeć na twa­rzach swych przod­ków uśmiech pobłaż­li­wo­ści na widok moich poczy­nań: no, dalej, synu, ciesz się tym, dopóki jesz­cze możesz, nie­wiele będziesz z tego miał jako pozba­wiony cie­le­sno­ści duch, więc się nie krę­puj. Może dzia­dek wyjąłby z ust swą nie­biań­ską fajkę i niczym współ­kon­spi­ra­tor wyszep­tał ze zro­zu­mie­niem: „Zna­łem kie­dyś bar­dzo miłą dziew­czynę imie­niem Mabel”.

W szkole pod­sta­wo­wej egza­mi­no­wano nasze głosy. Po kolei wycho­dzi­li­śmy na śro­dek klasy i przy akom­pa­nia­men­cie nauczy­ciela pró­bo­wa­li­śmy zaśpie­wać jakąś pro­stą melo­dię. Następ­nie przy­dzie­lano nas do jed­nej z dwóch grup: Wyso­kich Gło­sów albo Niskich Gło­sów (muzyczny odpo­wied­nik Reszty Świata). Bio­rąc pod uwagę, że nasze głosy od muta­cji dzie­liły jesz­cze lata, ety­kietki te były tylko uprzej­mymi eufe­mi­zmami. Pamię­tam pobłaż­li­wość rodzi­ców, kiedy oznaj­mi­łem, jakby cho­dziło o wiel­kie osią­gnię­cie, do któ­rej grupy zosta­łem przy­dzie­lony. Mój brat także tra­fił do Niskich Gło­sów; cze­kało go jed­nak jesz­cze więk­sze upo­ko­rze­nie. W następ­nej szkole znów przeegza­mi­no­wano nasze moż­li­wo­ści wokalne i zosta­li­śmy podzie­leni – przy­po­mina mi brat – na grupy A, B i C „przez odra­ża­ją­cego czło­wieka nazwi­skiem Walsh albo Welsh”. Powód, dla któ­rego mój brat po pół­wie­czu odczuwa głę­boką urazę? „Stwo­rzył grupę D, spe­cjal­nie dla mnie. Minęło kilka lat, zanim prze­sta­łem nie­na­wi­dzić muzyki”.

W tej szkole mie­li­śmy z nią do czy­nie­nia każ­dego ranka – pod posta­cią grzmią­cych orga­nów i bez­sen­sow­nych hym­nów. „W dale­kim kraju zie­lone wzgó­rze się wznosi/poza mia­sta murami/tam Pan nasz na krzyżu sko­nał/ swą śmier­cią wsta­wił się za nami”. Melo­dia nie była tak okropna jak w innych przy­pad­kach; tylko po co pisać, że zie­lone wzgó­rze wznosi się poza mia­stem? Kto chciałby ota­czać je murem? Potem sku­pi­łem uwagę na przy­miot­niku „zie­lony”. Zie­lone wzgó­rze? W Pale­sty­nie? Teraz, kiedy już zaczę­li­śmy nosić dłu­gie spodnie, nie zaj­mo­wa­li­śmy się szcze­gól­nie geo­gra­fią, ale nawet ja wie­dzia­łem, że można tam zna­leźć tylko pia­sek i kamie­nie. Nie czu­łem się jak antro­po­log pośród antro­po­fa­gów – zali­cza­łem się teraz do kwo­rum scep­ty­ków – lecz z pew­no­ścią wyczu­wa­łem dystans, jaki dzie­lił znane mi słowa i przy­pi­sy­wane im zna­cze­nie.

Raz w roku, w Lord’s Prize Day, śpie­wa­li­śmy Mil­tona, utwór zaadap­to­wany jako pieśń szkolna. Pośród bar­dziej roz­wy­drzo­nych chłop­ców – bandy nie­naw­ró­co­nych Niskich Gło­sów – pano­wała tra­dy­cja, która pole­gała na tym, że w okre­ślo­nej chwili melo­dia osią­gała nie­prze­wi­dziane i budzące zdu­mie­nie for­tis­simo: „Łuk mi daj­cie (…) – pauza – a z PRAG-NIEŃ moich groty strzał1”. Czy wie­dzia­łem, że słowa te napi­sał Blake? Wąt­pię. Nie zauwa­ży­łem też, by podej­mo­wano jakiej­kol­wiek próby pro­pa­go­wa­nia reli­gii poprzez piękno jej języka (być może uwa­żano to za zro­zu­miałe samo przez się). Mie­li­śmy star­szego nauczy­ciela łaciny, który lubił wyjść poza pro­gram szkolny i odda­wać się oso­bi­stym roz­wa­ża­niom, co jak sobie teraz uświa­da­miam, było prze­my­ślaną i zamie­rzoną metodą. Prze­ma­wiał niczym sztywny i trzeźwy duchowny, gdy nagle zda­rzało mu się wymam­ro­tać, jakby przy­szło mu to wła­śnie do głowy, coś w rodzaju „Gaza była córką Araba, szkoda, że nie widzie­li­ście jej strefy… ero­gen­nej” – dow­cip zbyt ryzy­kowny, by opo­wia­dać go rodzi­com, także nauczy­cie­lom. Przy innej oka­zji wyśmie­wał absur­dalny tytuł pew­nej książki: Biblia w for­mie lite­ra­tury. Chi­cho­ta­li­śmy razem z nim, ale z prze­ciw­nego niż on powodu: Biblia (nudna) nie mogła w żaden spo­sób speł­niać roli lite­ra­tury (eks­cy­tu­ją­cej), quod erat demon­stran­dum.

Wśród nas, nomi­nal­nych chrze­ści­jan, było kilku poboż­nych chłop­ców, ale uwa­żano ich za nieco zdzi­wa­cza­łych i tak rzad­kich – i zdzi­wa­cza­łych – jak nauczy­ciel (też pobożny), który nosił obrączkę, a mimo to, odpo­wied­nio spro­wo­ko­wany, oble­wał się rumień­cem. Pod koniec okresu dora­sta­nia raz czy dwa odnio­słem wra­że­nie, że opusz­czam ciało: tkwi­łem pod sufi­tem i spo­glą­da­łem na swą docze­sną powłokę, któ­rej nikt w tym momen­cie nie zamiesz­ki­wał. Wspo­mnia­łem o tym kole­dze noszą­cemu buty o ela­stycz­nych bokach – ale nie swo­jej rodzi­nie; i choć uzna­łem swe prze­ży­cie za powód do nie­ja­kiej dumy (coś się działo!), nie dostrze­głem w nim niczego zna­czą­cego, a już na pewno nie reli­gij­nego.

To zapewne Alex Bril­liant wpoił mi prze­sła­nie Nie­tz­schego, że Bóg jest ofi­cjal­nie mar­twy, co ozna­czało, że tym rado­śniej możemy trze­pać kapu­cyna. Sam two­rzysz swoje życie, prawda? – do tego spro­wa­dzał się egzy­sten­cja­lizm. No i nasz pełen zapału młody nauczy­ciel angiel­skiego był wro­giem reli­gii. W każ­dym razie cyto­wał Blake’a będą­cego zaprze­cze­niem Mil­tona: „W Nie­bie stary Tata Nikt / bek­nął, pierd­nął, po czym znikł”. Bóg pierd­nął! Bóg bek­nął! To ozna­czało, że nie ist­nieje! (I znów ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, by uznać owe ludz­kie cechy za dowód ist­nie­nia Boga, a w grun­cie rze­czy za dowód Jego sym­pa­tycz­nej natury). Nauczy­ciel cyto­wał nam także ponure pod­su­mo­wa­nie ludz­kiego życia pióra Eliota: naro­dziny, kopu­la­cja, śmierć. Mniej wię­cej w poło­wie danego mu na ziemi czasu ten nauczy­ciel, podob­nie jak Alex Bril­liant, miał się zabić, zawią­zaw­szy samo­bój­czy pakt ze współ­mał­żonką, pole­ga­jący na przedaw­ko­wa­niu pigu­łek i alko­holu.

Posze­dłem na stu­dia w Oks­for­dzie. Zosta­łem wezwany do kape­lana wydziału, który wyja­śnił mi, że jako sty­pen­dy­sta mam prawo czy­tać lek­cję w kaplicy. Świeżo uwol­niony od przy­musu zakła­ma­nego odda­wa­nia czci Bogu, odpar­łem: „Oba­wiam się, że jestem szczę­śli­wym ate­istą”. Nic się nie stało – nie roz­legł się grom, nie wyrzu­cono mnie z uczelni, nie dostrze­głem gry­masu dez­apro­baty; dokoń­czy­łem sherry i wysze­dłem. Jakieś dwa dni póź­niej do moich drzwi zapu­kał kapi­tan uni­wer­sy­tec­kiej dru­żyny wio­ślar­skiej i spy­tał, czy nie zechcę popły­wać. Odpo­wie­dzia­łem – być może moja śmia­łość wyni­kała z faktu, że wcze­śniej sta­wi­łem czoło kape­la­nowi – „Oba­wiam się, że jestem estetą”. Krzy­wię się teraz na wspo­mnie­nie swych słów (i byłoby lepiej, gdy­bym popły­wał), lecz tak jak przed­tem nic się nie stało. Do mojego pokoju nie wtar­gnęła banda krzep­kich wio­śla­rzy, by stłuc chiń­ską wazę, któ­rej nie mia­łem, albo wsa­dzić mi ślę­czącą nad książ­kami głowę do muszli klo­ze­to­wej.

Potra­fi­łem przed­sta­wić swoje sta­no­wi­sko, ale byłem zbyt nie­śmiały, żeby go bro­nić. Gdy­bym był bar­dziej elo­kwentny – albo bez­czelny – mógł­bym wyja­śnić zarówno duchow­nemu, jak i wio­śla­rzowi, że ate­izm i este­tyzm idą w parze: tak jak w ich przy­padku Tęży­zna i Chrze­ści­jań­stwo (sport mimo wszystko może dostar­czyć uży­tecz­nej ana­lo­gii: czyż Camus nie powie­dział, że naj­lep­szą metodą na bez­sen­sow­ność życia jest opra­co­wa­nie reguł gry, jak uczy­niono to w przy­padku fut­bolu?). Mogłem posu­nąć się jesz­cze dalej – w swej wyima­gi­no­wa­nej ripo­ście – i zacy­to­wać wersy Gau­tiera: Les dieux eux-męmes meu­rent./Mais les vers souve­ra­ins/Demeu­rent/Plus forts que les aira­ins („Bogo­wie wymarli, ale Poezja, moc­niej­sza nawet niż brąz, prze­żyje wszystko”). Mógł­bym wyja­śnić, jak reli­gijny zachwyt już dawno temu ustą­pił przed zachwy­tem este­tycz­nym, i nie­wy­klu­czone, że na koniec ura­czył­bym ich sze­ro­kim uśmie­chem i zło­śliwą uwagą na temat słyn­nej eks­ta­tycz­nej rzeźby przed­sta­wia­ją­cej świętą Teresę, która rze­komo widzi Boga, a tak naprawdę doznaje cze­goś o wiele bar­dziej cie­le­snego.

Powie­dzia­łem, że jestem szczę­śli­wym ate­istą, i w tym wypadku przy­miot­nik ten należy trak­to­wać jako coś odno­szą­cego się do rze­czow­nika i nic wię­cej. Byłem szczę­śliwy, że nie wie­rzę w Boga; byłem szczę­śliwy z powodu swej dotych­cza­so­wej kariery aka­de­mic­kiej; i to wszystko. Zże­rały mnie nie­po­koje, które sta­ra­łem się ukryć. Choć byłem inte­lek­tu­al­nie sprawny (podej­rze­wa­jąc w głębi duszy, że potra­fię tylko dobrze zali­czać egza­miny), to jed­no­cze­śnie odzna­cza­łem się towa­rzy­ską, emo­cjo­nalną i sek­su­alną nie­doj­rza­ło­ścią. I jeśli byłem szczę­śliwy jako ktoś uwol­niony od Sta­rego Taty, nie ozna­cza to, że byłem ślepy na wszel­kie kon­se­kwen­cje. Nie ma Boga, nie ma Nieba, nie ma życia poza­gro­bo­wego; tym samym śmierć, jak­kol­wiek odle­gła, jawiła się w zupeł­nie innym świe­tle.

*

Będąc na uni­wer­sy­te­cie, spę­dzi­łem rok we Fran­cji, gdzie uczy­łem w szkole kato­lic­kiej w Bre­ta­nii. Księża, pośród któ­rych żyłem, zaska­ki­wali mnie swoją ludzką róż­no­rod­no­ścią, typową dla osob­ni­ków świec­kich. Jeden hodo­wał psz­czoły, inny był dru­idem; jeden grał na wyści­gach, inny był anty­se­mitą; młody roz­ma­wiał ze swo­imi uczniami o mastur­ba­cji; star­szy oglą­dał nało­gowo filmy w tele­wi­zji, nawet jeśli potem zby­wał je lek­ce­wa­żącą uwagą: „Nie­cie­kawe i nie­mo­ralne”. Nie­któ­rzy księża byli inte­li­gentni i wyra­fi­no­wani, inni głupi i łatwo­wierni; nie­któ­rzy bez wąt­pie­nia pobożni, inni scep­tyczni aż do bluź­nier­stwa. Pamię­tam szok, jaki zapa­no­wał wokół stołu w refek­ta­rzu, gdy wywro­towy Pčre Marais zaczął doku­czać dru­idycz­nemu Pčre Calvar­dowi i pytać, która z ich rodzin­nych wio­sek zasłu­guje bar­dziej na zstą­pie­nie Ducha Świę­tego w Zie­lone Świątki. Także w tym miej­scu zoba­czy­łem pierw­sze w życiu zwłoki: był to Pčre Rous­sel, młody kate­cheta. Jego ciało wysta­wiono w przed­po­koju obok głów­nego wej­ścia; zachę­cano chłop­ców i człon­ków per­so­nelu, by odda­wali sza­cu­nek zmar­łemu. Popa­trzy­łem tylko przez szkło podwój­nych drzwi, wma­wia­jąc sobie, że to oznaka taktu, choć wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa był to jedy­nie strach.

Księża trak­to­wali mnie ser­decz­nie; tro­chę mi doku­czali, nie do końca rozu­mieli. „Och – mówili, zatrzy­mu­jąc mnie na kory­ta­rzu, doty­ka­jąc mojego ramie­nia i uśmie­cha­jąc się nie­śmiało. – La per­fide Albion”. Wśród nich był pewien Pčre Hubert de Goësbriand, nie­zbyt bystry, choć poczciwy facet, który swe wspa­niałe, ary­sto­kra­tyczne nazwi­sko mógł rów­nie dobrze wylo­so­wać na lote­rii, tak bar­dzo do niego nie paso­wało. Był nieco po pięć­dzie­siątce, pulchny, powolny, łysy i głu­chy. Naj­więk­szą przy­jem­ność spra­wiało mu robie­nie kawa­łów nie­śmia­łemu sekre­ta­rzowi szkoły, Mon­sieur Lho­me­rowi: pod­czas posił­ków wsu­wał mu ukrad­kiem sztućce do kie­szeni, dmu­chał dymem papie­ro­so­wym w twarz, łasko­tał go w szyję, gwał­tow­nym ruchem pod­sta­wiał pod nos słoik z musz­tardą. Sekre­tarz oka­zy­wał praw­dzi­wie chrze­ści­jań­ską cier­pli­wość wobec tych codzien­nych, nud­nych pro­wo­ka­cji. Z początku, ile­kroć się gdzieś mija­li­śmy, Pčre de Goësbriand trą­cał mnie w żebra albo cią­gnął za włosy, aż nazwa­łem go żar­to­bli­wie dra­niem i wtedy prze­stał. Pod­czas wojny został ranny w pośla­dek („Ucie­ka­łeś, Hubert!” „Nie, byli­śmy oto­czeni”), więc miał zniżkę na bilety i pre­nu­me­ro­wał maga­zyn dla Anciens Com­bat­tants. Inni księża trak­to­wali go z pełną rezy­gna­cji pobłaż­li­wo­ścią. Pau­vre Hubert – tę uwagę sły­szało się naj­czę­ściej pod­czas posił­ków, wypo­wia­daną mru­kli­wie na boku albo wykrzy­ki­waną pro­sto w twarz żar­tow­ni­sia.

De Goësbriand obcho­dził wła­śnie dwu­dzie­sto­pię­cio­le­cie kapłań­stwa i trak­to­wał swoją wiarę bar­dzo dosłow­nie. Był zaszo­ko­wany, kiedy słu­cha­jąc mojej roz­mowy z Pčre Marais’m, dowie­dział się, że nie zosta­łem ochrzczony. Pau­vre Hubert z miej­sca oto­czył mnie opieką dusz­pa­ster­ską i przed­sta­wił ponure kon­se­kwen­cje natury teo­lo­gicz­nej: bez chrztu nie mia­łem szans dostać się do Nieba. Być może w związku z moim sta­tu­sem out­si­dera zwie­rzał mi się cza­sem z ogra­ni­czeń i przy­kro­ści duchow­nego życia. Pew­nego dnia wyznał ostroż­nie: „Uwa­żasz, że nie prze­cho­dził­bym przez to wszystko, gdyby na końcu tej drogi nie było Nieba, prawda?”

W tam­tym cza­sie byłem pod wra­że­niem tak prak­tycz­nego myśle­nia i jed­no­cze­śnie odczu­wa­łem prze­ra­że­nie życiem zmar­no­tra­wio­nym w próż­nej nadziei. Jed­nakże kal­ku­la­cja Pčre de Goësbrianda ma sza­cowną tra­dy­cję; mogłem rów­nie dobrze uznać ją za powsze­dnią wer­sję słyn­nego zakładu Pas­cala. Brzmi on sto­sun­kowo pro­sto. Jeśli wie­rzysz, a okaże się, że Bóg ist­nieje, wygry­wasz. Jeśli wie­rzysz, a okaże się, że Bóg nie ist­nieje, prze­gry­wasz, ale to nic w porów­na­niu z sytu­acją, kiedy posta­na­wiasz nie wie­rzyć tylko po to, by po śmierci się dowie­dzieć, że Bóg jed­nak ist­nieje. Jest to, być może, przy­kład nie tyle argu­men­ta­cji, ile ego­istycz­nego sta­no­wi­ska, god­nego fran­cu­skich dyplo­ma­tów; jed­nakże ten główny i pier­wotny zakład, doty­czący ist­nie­nia Boga, zależy od dru­giego i rów­no­le­głego zakładu, doty­czą­cego natury Boga. A jeśli Bóg nie jest taki, jakim go sobie wyobra­żamy? Jeśli, na przy­kład, trak­tuje z dez­apro­batą hazar­dzi­stów, zwłasz­cza tych, któ­rych rze­koma wiara ma źró­dło w men­tal­no­ści typu „białe wygrywa, czarne prze­grywa”? I kto ma decy­do­wać o tym, komu przy­pada w udziale wygrana? Nie my: Bóg być może woli szcze­rego nie­do­wiarka od słu­żal­czego ryzy­kanta.

Zakład Pas­cala odbija się echem przez wieki, zawsze znaj­du­jąc naśla­dow­ców. Oto eks­tre­malna wer­sja spod znaku czło­wieka akcji. W czerwcu 2006 roku w kijow­skim zoo pewien męż­czy­zna spu­ścił się na linie w sam śro­dek wybiegu dla lwów i tygry­sów. Zsu­wa­jąc się w dół, krzy­czał coś do tłumu gapiów. Według jed­nego ze świad­ków wołał, że „kto wie­rzy w Boga, nie musi się oba­wiać lwów”, według innego dekla­ro­wał wyzy­wa­jąco: „Bóg mnie ocali, jeśli ist­nieje”. Ów meta­fi­zyczny pro­vo­ca­teur zje­chał na dół, zdjął buty i ruszył w stronę zwie­rząt; w tym momen­cie poiry­to­wana lwica zwa­liła go na zie­mię i prze­gry­zła mu tęt­nicę szyjną. Czy dowo­dzi to, że a) męż­czy­zna był sza­lony; b) Bóg nie ist­nieje; c) Bóg mimo wszystko ist­nieje, ale nie ujawni się z powodu tak tanich sztu­czek; d) Bóg mimo wszystko ist­nieje i wła­śnie poka­zał, że nie­obca jest mu iro­nia; e) niczego z powyż­szych?

I oto zakład, który nie­mal zakła­dem nie jest: „No dalej, wierz! To w niczym nie zaszko­dzi”. Ta łagod­niej­sza wer­sja, zre­zy­gno­wany pomruk czło­wieka cier­pią­cego na meta­fi­zyczny ból głowy, pocho­dzi z notat­ni­ków Wit­t­gen­ste­ina. Gdy­byś był Bogiem, owa obo­jętna dekla­ra­cja mogłaby wzbu­dzić w tobie jedy­nie gry­mas znu­dze­nia. Zda­rzają się jed­nak chwile, gdy, praw­do­po­dob­nie, „to w niczym nie zaszko­dzi” – z tą róż­nicą, że nie jest to prawda, co nie­któ­rzy mogą uznać za nie­na­pra­wialną, bez­dy­sku­syjną szkodę.

Przy­kład: dwa­dzie­ścia lat przed spi­sa­niem powyż­szej uwagi Wit­t­gen­stein pra­co­wał jako nauczy­ciel w kilku zabi­tych dechami wio­skach Dol­nej Austrii. Miej­scowi uwa­żali, że jest bar­dzo poważny i eks­cen­tryczny, ale jed­no­cze­śnie oddany swoim uczniom; nie miał też nic prze­ciwko temu, by wbrew swym wąt­pli­wo­ściom natury reli­gij­nej zaczy­nać i koń­czyć każdy dzień modli­twą Ojcze Nasz. Prze­by­wa­jąc w wio­sce Trat­ten­bach, Wit­t­gen­stein zabrał swo­ich uczniów na wycieczkę do Wied­nia. Naj­bliż­sza sta­cja kole­jowa znaj­do­wała się w Glog­gnitz, odle­głym o mniej wię­cej dwa­dzie­ścia kilo­me­trów, toteż wycieczka zaczęła się od edu­ka­cyj­nej wyprawy przez lasy; dzieci miały roz­po­zna­wać rośliny i kamie­nie, o któ­rych uczyły się w szkole. W Wied­niu grupa spę­dziła dwa dni, chło­nąc wie­dzę tak jak w lesie, tyle że na przy­kła­dach archi­tek­tury i tech­niki. Potem uczest­nicy wycieczki wsie­dli do pociągu jadą­cego do Glog­gnitz. Nim przy­byli na miej­sce, zapa­dła noc. Kiedy wyru­szyli w dwu­dzie­sto­ki­lo­me­trową drogę powrotną, Wit­t­gen­stein, wyczu­wa­jąc, że dzieci są wystra­szone, pod­cho­dził do nich po kolei i mówił cicho: „Boisz się? No cóż, w takim razie wystar­czy, że pomy­ślisz o Bogu”. Bądź co bądź znaj­do­wali się w ciem­nym lesie, i to dosłow­nie. No dalej, wierz! To w niczym nie zaszko­dzi”. I pew­nie nie zaszko­dziło. Nie­ist­nie­jący Bóg chroni przy­naj­mniej przed nie­ist­nie­ją­cymi elfami, cho­chli­kami i demo­nami kniei, nawet jeśli nie może ustrzec przed praw­dzi­wymi wil­kami i niedź­wie­dziami (i lwi­cami).

Pewien badacz życia i dzieła Wit­t­gen­ste­ina suge­ruje, że choć filo­zof nie był „osobą reli­gijną”, to jed­nak odzna­czał się „w pew­nym sen­sie poten­cja­łem reli­gij­nym”; jed­nak w jego poję­ciu reli­gia miała mniej wspól­nego z wiarą w Stwo­rzy­ciela, a wię­cej z poczu­ciem grze­chu i pra­gnie­niem osądu. Uwa­żał, że „życie może nauczyć czło­wieka wiary w Boga” – to jeden z jego ostat­nich zapi­sków. Wyobra­żał sobie także, że ktoś go pyta, czy chciałby, czy też nie, prze­żyć po śmierci, on zaś twier­dzi, że nie potrafi odpo­wie­dzieć: nie z powo­dów, jakie ty lub ja mogli­by­śmy podać, ale ponie­waż „nie bar­dzo wiem, co mówię, kiedy mówię «nie prze­staję ist­nieć»”. Nie wydaje mi się, by wielu z nas wie­działo, z wyjąt­kiem naj­bar­dziej fun­da­men­ta­li­stycz­nych i dobro­wol­nych ofiar­ni­ków, spo­dzie­wa­ją­cych się kon­kret­nej nagrody. Z pew­no­ścią jed­nak jeste­śmy w sta­nie pojąć jeśli nie moż­liwe impli­ka­cje, to zna­cze­nie owej chwili.

Jeśli okre­ślam sie­bie jako ate­istę w wieku dwu­dzie­stu lat i agno­styka w wieku pięć­dzie­się­ciu, to nie dla­tego, że mię­dzy tymi dwoma eta­pami życia zyska­łem głęb­szą wie­dzę, lecz jedy­nie dla­tego, że w więk­szym stop­niu uświa­do­mi­łem sobie wła­sną igno­ran­cję. Jak możemy być pewni, że wiemy dosta­tecz­nie dużo, by wie­dzieć? Jako neo­dar­wi­ni­styczni mate­ria­li­ści XXI wieku, prze­ko­nani, że sens i mecha­nizm życia jest w pełni jasny dopiero od roku 1859, uwa­żamy się za zde­cy­do­wa­nie mądrzej­szych od owych łatwo­wier­nych ludzi na klęcz­kach, któ­rzy, nie­le­d­wie wczo­raj, wie­rzyli w boski cel, porzą­dek świata, zmar­twych­wsta­nie i Sąd Osta­teczny. Ale choć jeste­śmy lepiej poin­for­mo­wani, nie jeste­śmy bar­dziej ewo­lu­cyj­nie roz­wi­nięci, a już z pew­no­ścią nie inte­li­gent­niejsi od nich. Co nas prze­ko­nuje, że wie­dza, którą dys­po­nu­jemy, jest tak osta­teczna i nie­pod­wa­żalna?

Matka powie­dzia­łaby, i zresztą mówiła, że to kwe­stia „mojego wieku” – że teraz, kiedy koniec jest bliż­szy, meta­fi­zyczne ostrze­że­nie i tępy strach osła­biły moją deter­mi­na­cję. Myli­łaby się jed­nak. Świa­do­mość śmierci poja­wiła się wcze­śnie, kiedy mia­łem trzy­na­ście czy czter­na­ście lat. Fran­cu­ski kry­tyk Char­les du Bos, przy­ja­ciel i tłu­macz Edith Whar­ton, ukuł na okre­śle­nie tego momentu uży­teczny ter­min: le réveil mor­tel. Jak to naj­le­piej prze­ło­żyć? „Budze­nie na śmier­tel­ność” brzmi jak prośba pod adre­sem służby hote­lo­wej. „Wie­dza śmierci”, „czuj­ność śmierci”? – zbyt ger­mań­skie. „Świa­do­mość śmierci”? – to jed­nak suge­ruje raczej pewien stan niż okre­ślony wstrząs kosmiczny. Pod pew­nymi wzglę­dami (pierw­sze) nie­udane tłu­ma­cze­nie wyra­że­nia du Bosa jest trafne: rze­czy­wi­ście, przy­po­mina to pobyt w obcym nam pokoju hote­lo­wym, gdzie znaj­duje się budzik pozo­sta­wiony przez poprzed­niego miesz­kańca i o naj­bar­dziej nie­ludz­kiej porze nagle wyrywa nas ze snu, wprost w ciem­ność, panikę i okrutną świa­do­mość, że oto tra­fi­li­śmy do wyna­ję­tego świata.

Mój przy­ja­ciel R. spy­tał mnie ostat­nio, jak czę­sto roz­my­ślam o śmierci i w jakich oko­licz­no­ściach. Co naj­mniej raz dzien­nie, odpar­łem; zda­rzają się też gwał­towne napady nocne. Śmier­tel­ność nie­jed­no­krot­nie wkra­cza bez zapro­sze­nia do mojej świa­do­mo­ści, gdy świat zewnętrzny dostar­cza jakiejś oczy­wi­stej para­leli: zapada zmierzch, dni robią się krót­sze, zbliża się koniec dłu­giej wycieczki. A także, co wydaje się nieco bar­dziej ory­gi­nalne, sygnał prze­bu­dze­nia dźwię­czy prze­ni­kli­wie wraz z począt­kiem jakiejś imprezy spor­to­wej w tele­wi­zji, zwłasz­cza – z nie­wia­do­mych powo­dów – pod­czas Tur­nieju Pię­ciu (obec­nie Sze­ściu) Naro­dów w rugby. Opo­wie­dzia­łem to wszystko R., prze­pra­sza­jąc jed­no­cze­śnie za roz­wle­kłość komen­ta­rza, świad­czącą o nie­ja­kiej mega­lo­ma­nii. Odparł: „Twoje roz­wa­ża­nia na temat śmierci wydają się ZDROWE. Nie są tak świ­ro­wate jak roz­wa­ża­nia G. (nasz wspólny przy­ja­ciel). Moje są bar­dzo, bar­dzo świ­ro­wate. Zawsze byłem typem ZRÓB TO TERAZ. Lufa-strzelby-w-ustach. Jest jed­nak ze mną o wiele lepiej, odkąd zja­wiła się u mnie poli­cja i skon­fi­sko­wała mi wiel­ko­ka­li­brową armatę, bo usły­szała, jak mówię o śmierci w Bez­lud­nej wyspie. Teraz mam tylko wia­trówkę (nale­żącą do jego syna). Nie­do­brze. Nie ma mowy o wiel­kim bum. Tak więc RAZEM DOTRWAMY DO STAR­CZEGO WIEKU”.

Ludzie mówili nie­gdyś o śmierci z więk­szą chę­cią: nie o śmierci i życiu poza­gro­bo­wym, ale o śmierci i uni­ce­stwie­niu. W latach dwu­dzie­stych Sibe­lius cha­dzał do restau­ra­cji Kämp w Hel­sin­kach i przy­sia­dał się do tak zwa­nego cytry­no­wego sto­lika: cytryna to chiń­ski sym­bol śmierci. Wraz z pozo­sta­łymi bie­siad­ni­kami – mala­rzami, prze­my­słow­cami, leka­rzami i praw­ni­kami – nie tylko mógł, ale wręcz miał obo­wią­zek roz­ma­wiać o śmierci. W Paryżu, kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej, luźna grupa pisa­rzy w jadło­dajni Magny – Flau­bert, Tur­gie­niew, Edmond de Gon­co­urt, Dau­det i Zola – oma­wiała wia­domą sprawę spo­koj­nie i w przy­ja­znej atmos­fe­rze. Wszy­scy byli ate­istami albo poważ­nymi agno­sty­kami; bali się śmierci, ale nie uni­kali tematu. „Ludzie tacy jak my – pisał Flau­bert – powinni wyzna­wać reli­gię roz­pa­czy. Trzeba sta­wić czoło swemu prze­zna­cze­niu, innymi słowy, być obo­jęt­nym jak ono. Mówiąc: «Tak po pro­stu jest! Tak po pro­stu jest!» i spo­glą­da­jąc w głąb czar­nego dołu u swo­ich stóp, zacho­wuje się spo­kój”.

Ni­gdy nie chcia­łem poczuć meta­licz­nego smaku lufy w ustach. W porów­na­niu z czymś takim mój strach przed śmier­cią pla­suje się znacz­nie niżej, jest roz­sądny, prak­tyczny. Poza tym pro­blem ze zgro­ma­dze­niem się przy jakimś nowym sto­liku cytry­no­wym czy w jadło­dajni Magny w celu prze­dys­ku­to­wa­nia tematu polega na tym, że nie­któ­rzy z obec­nych mogliby ulec pra­gnie­niu rywa­li­za­cji. Dla­czego śmier­tel­ność mia­łaby sta­no­wić gor­szy powód do męskich prze­chwa­łek niż samo­chody, dochody, kobiety, roz­miar kutasa? „Nocne poty, krzyki… ha!… to dobre dla dzieci w wieku szkol­nym. Pocze­kaj, aż doj­dziesz do…” I tak oto nasza oso­bi­sta udręka może oka­zać się nie tylko banalna, ale też pozba­wiona odpo­wied­niej siły. MÓJ STRACH PRZED ŚMIER­CIĄ JEST WIĘK­SZY NIŻ TWÓJ I POTRA­FIĘ WZBU­DZAĆ GO W SOBIE O WIELE CZĘ­ŚCIEJ.

Byłby to wszakże jedyny wypa­dek, kiedy czło­wiek z rado­ścią przy­jąłby porażkę pod­czas sesji męskich prze­chwa­łek. Jedną z nie­licz­nych pociech, jakie daje świa­do­mość śmierci, jest to, że zawsze – nie­mal zawsze – znaj­dzie się ktoś w jesz­cze gor­szej niż my sytu­acji. Nie cho­dzi w tym wypadku o R., ale o naszego wspól­nego przy­ja­ciela G. Jest od nie­pa­mięt­nych cza­sów rekor­dzi­stą pośród tana­to­fo­bów – le réveil mor­tel obu­dził go w wieku czte­rech lat (czte­rech! Ty dra­niu!). Owa świa­do­mość podzia­łała na niego tak głę­boko, że spę­dził dzie­ciń­stwo w warun­kach wiecz­nego nie­ist­nie­nia i strasz­li­wej nie­skoń­czo­no­ści. Teraz, w wieku doj­rza­łym, jest bar­dziej prze­śla­do­wany przez myśl o śmierci niż ja, także bar­dziej podatny na głęb­sze depre­sje. Ist­nieje dzie­więć pod­sta­wo­wych kry­te­riów okre­śla­ją­cych Poważny Stan Depre­syjny (od Nastroju Depre­syj­nego przez Więk­szość Dnia, poprzez Bez­sen­ność i Poczu­cie Bez­war­to­ścio­wo­ści, aż do Natar­czy­wych Myśli o Śmierci i Natar­czy­wych Wyobra­żeń Samo­bój­czych). Wyka­zy­wa­nie się jaki­mi­kol­wiek pię­cioma w okre­sie dwu­ty­go­dnio­wym wystar­cza do zdia­gno­zo­wa­nia depre­sji. Mniej wię­cej dzie­sięć lat temu G. zgło­sił się do szpi­tala, zdo­ław­szy się wyka­zać dzie­wię­cioma na dzie­więć. Opo­wie­dział mi tę histo­rię bez jakich­kol­wiek pre­ten­sji do rywa­li­za­cji (już dawno prze­sta­łem z nim rywa­li­zo­wać), choć z nie­ja­kim poczu­ciem posęp­nego triumfu.

Każdy tana­to­fob potrze­buje chwi­lo­wej pocie­chy, jaką daje myśl o osob­niku sta­no­wią­cym jesz­cze skraj­niej­szy przy­pa­dek. Ja mam swo­jego G., on ma Rach­ma­ni­nowa, czło­wieka prze­ra­żo­nego zarówno śmier­cią, jak i myślą, że nie sta­nowi ona kresu życia; kom­po­zy­tora, który motyw cho­rału Dies irae wyko­rzy­sty­wał w swych dzie­łach czę­ściej niż kto­kol­wiek inny; kino­mana, który beł­ko­cząc coś nie­zro­zu­miale, uciekł z zaciem­nio­nej sali pod­czas począt­ko­wej sceny Fran­ken­ste­ina, roz­gry­wa­ją­cej się na cmen­ta­rzu. Rach­ma­ni­now zadzi­wiał swo­ich przy­ja­ciół tylko wtedy, gdy nie chciał mówić o śmierci. Typowy epi­zod: w roku 1915 odwie­dził poetkę Mariettę Sza­gi­nian i jej matkę. Naj­pierw popro­sił tę drugą, by powró­żyła mu z kart w celu usta­le­nia (oczy­wi­ście), jak długo jesz­cze będzie żył. Następ­nie roz­siadł się i zaczął roz­ma­wiać z jej córką na temat śmierci: tek­stem, który wybrał sobie tego dnia, było opo­wia­da­nie Arcy­ba­szewa. Obok stał pół­mi­sek z solo­nymi orzesz­kami pista­cjo­wymi. Rach­ma­ni­now zjadł pełną garść, kon­ty­nu­ował roz­wa­ża­nia o śmierci, przy­su­nął sobie krze­sło, żeby być bli­żej pół­mi­ska, znowu zjadł pełną garść i dalej mówił o śmierci. Nagle prze­rwał i wybuch­nął śmie­chem. „Te orzeszki spra­wiły, że mój strach gdzieś znik­nął. Nie wie­cie przy­pad­kiem gdzie?” Ani poetka, ani jej matka nie potra­fiły odpo­wie­dzieć na to pyta­nie; ale gdy Rach­ma­ni­now wyjeż­dżał z powro­tem do Moskwy, dały mu przed podróżą cały worek orzesz­ków, „żeby wyle­czyć go ze stra­chu przed śmier­cią”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W prze­kła­dzie Jerzego Pietr­kie­wi­cza (wszyst­kie przy­pisy tłu­ma­cza). [wróć]