Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Nie wierzę w Boga, ale odczuwam Jego brak”.
Jeśli strach przed śmiercią jest „najbardziej racjonalną rzeczą na świecie”, to jak sobie z nim radzić?
Autor rozważa argumenty za Bogiem i przeciw Bogu. Sięga do szuflady z rodzinnymi pamiątkami po zmarłych i porównuje własne wspomnienia ze wspomnieniami swego brata filozofa, raz po raz trafiając na jakąś sprzeczność lub nierozwikłaną zagadkę. Odpowiedzi na liczne pytania dotyczące nieuniknionego końca życia szuka w spuściźnie bliskich mu duchowo pisarzy, u kompozytorów, teologów i naukowców. W efekcie powstał tekst błyskotliwy i inteligentny; zarówno śmiertelnie poważny, jak i zaskakująco żartobliwy. „Nie ma się czego bać” to fascynująca podróż, której celem jest wszystko, co może nas czekać na końcu naszej drogi.
Smutne i jednocześnie dowcipne – prawdziwie mistrzowskie dzieło.
Książka została wyróżniona na liście "New York Times Best Books".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Dla P.
Nie wierzę w Boga, ale odczuwam Jego brak. Tak właśnie mówię, kiedy ktoś porusza wiadomy temat. Nie zdradzając, że jestem autorem tej odpowiedzi, spytałem mojego brata, wykładowcę filozofii w Oksfordzie, Genewie i na Sorbonie, co o niej sądzi. Skomentował to zwięźle, jednym słowem: „Ckliwe”.
Osoba, od której zacznę, to moja babka ze strony matki, Nellie Louisa Scoltock, z domu Machin. Była nauczycielką w Shropshire, dopóki nie wyszła za mojego dziadka, Berta Scoltocka. Nie Bertrama, nie Alberta, lecz po prostu Berta: tak go ochrzczono, tak nazywano i pod takim imieniem poddano kremacji. Był dyrektorem szkoły i odznaczał się niejaką pasją mechaniczną: najpierw jeździł motocyklem z przyczepą, potem był posiadaczem lanchestera, wreszcie, na emeryturze, stał się kierowcą dość pompatycznego triumpha roadstera, wyposażonego w trzyosobową kanapę z przodu i – kiedy dach był złożony – dwa siedzenia z tyłu. Dziadkowie, zanim ich poznałem, przenieśli się na południe, żeby być bliżej swojego jedynego dziecka. Babka udzielała się w kole gospodyń wiejskich; robiła marynaty i kompoty; skubała i smażyła kurczaki i gęsi, które hodował dziadek. Była filigranowa, z pozoru ustępliwa i odznaczała się stwardniałymi kłykciami, typowymi dla podeszłego wieku; potrzebowała mydła, żeby ściągnąć obrączkę z palca. Garderoba dziadków pełna była dzierganych na drutach swetrów, z tym że dziadek preferował bardziej męski ścieg warkoczowy. Odwiedzali regularnie pedikiurzystę wycinającego odciski i wywodzili się z pokolenia, któremu dentyści doradzali pozbycie się zębów za jednym zamachem. W owym czasie był to typowy rytuał inicjacyjny: od krzywego uzębienia do porcelany, dosłownie z dnia na dzień, do całej tej protezy, ślizgającej się i kłapiącej, do zażenowania w towarzystwie i szklanki z roztworem czyszczącym na nocnym stoliku.
Mnie i bratu zamiana zębów naturalnych na sztuczne wydała się zarówno poważna, jak i nieco sprośna. Jednak w życiu mej babki zaszła jeszcze jedna radykalna zmiana, o której nigdy nie należało wspominać w jej obecności. Nellie Louisa Machin, córka robotnika z zakładów chemicznych, została wychowana na metodystkę, podczas gdy Scoltockowie należeli do Kościoła anglikańskiego. W młodości moja babka straciła nagle wiarę i według przekazów rodzinnych znalazła sobie substytut: socjalizm. Nie mam pojęcia, jak silna była jej wiara religijna czy przekonania polityczne jej rodziny; wiem tylko, że kiedyś kandydowała do władz lokalnych jako socjalistka i przegrała w wyborach. Nim ją poznałem, a było to w latach pięćdziesiątych, przerzuciła się na komunizm. Jako zapewne jedna z nielicznych emerytek zamieszkujących podmiejskie tereny Buckinghamshire prenumerowała „Daily Workera” i – jak wmawialiśmy sobie z bratem – oszczędzała na gospodarstwie, żeby wspierać fundusz rewolucyjny gazety.
Pod koniec lat pięćdziesiątych dokonała się Schizma Chińsko-Sowiecka i komuniści na całym świecie zostali zmuszeni do wyboru między Moskwą a Pekinem. Dla większości wiernych w Europie nie była to trudna decyzja, podobnie jak dla gazety „Daily Worker”, która zarówno pieniądze, jak i wytyczne otrzymywała z Moskwy. Babka, która nigdy w życiu nie była za granicą i która egzystowała w szacownym świecie domków jednorodzinnych, postanowiła z niewyjaśnionych przyczyn związać swój los z Chińczykami. Przyjąłem ów zagadkowy wybór z egoistycznym zadowoleniem, ponieważ „Worker” został zastąpiony gazetą „China Reconstructs”, heretyckim periodykiem przysyłanym z odległego kontynentu. Z myślą o mnie babka zachowywała znaczki na brzoskwiniowych kopertach, przedstawiające głównie osiągnięcia przemysłowe – mosty, elektrownie wodne, ciężarówki zjeżdżające z linii montażowych – lub gołębie przeróżnych gatunków w trakcie sielskiego lotu.
Mój brat nie współzawodniczył ze mną pod tym względem, gdyż kilka lat wcześniej w naszym domu doszło do Schizmy Filatelistycznej. Postanowił się specjalizować w Imperium Brytyjskim. Ja natomiast, by zaznaczyć swą odmienność, oświadczyłem, że będę się specjalizował – nazwa wydała mi się jak najbardziej logiczna – w kategorii „Reszta Świata”, która określała wyłącznie to, czego nie zbierał mój brat. Nie pamiętam już, czy moje posunięcie było agresywne, defensywne czy po prostu pragmatyczne. Wiem tylko, że od czasu do czasu owocowało zaskakującymi rozmowami w szkolnym klubie filatelistów, dopiero co wyrosłych z krótkich spodenek: „A więc, Barnesy, co zbierasz?” „Resztę Świata”.
Dziadek smarował sobie włosy brylantyną, a pokrowiec na jego fotelu – o wysokim oparciu z poduszkami po bokach, umożliwiającymi drzemkę – nie służył wyłącznie celom dekoracyjnym. Włosy posiwiały mu szybciej niż babce; nosił przycięte na wojskową modłę wąsy i zawsze miał przy sobie fajkę o metalowym cybuchu oraz kapciuch, który wypychał mu kieszeń swetra. Nosił też masywny aparat słuchowy, jeszcze jeden aspekt świata ludzi dorosłych – czy też świata nieco późniejszej dorosłości – który wraz z bratem lubiliśmy wyśmiewać. „Słucham?!” – krzyczeliśmy żartobliwie do siebie, przykładając dłoń do ucha. Obaj wyczekiwaliśmy tej niezwykle cenionej przez nas chwili, kiedy w brzuchu babki burczało dostatecznie głośno, by dziadek, wyrwany gwałtownie z objęć głuchoty, pytał: „Telefon dzwoni, mamusiu?” Rozlegał się pełen zakłopotania pomruk i obydwoje wracali do lektury ulubionych gazet. Dziadek, na swoim fotelu, przy akompaniamencie sporadycznych pisków aparatu słuchowego i bulgotania fajki, którą się zaciągał, potrząsał głową nad „Daily Expressem”, który opisywał mu świat, gdzie nad prawdą i sprawiedliwością bezustannie wisiała Komunistyczna Groźba. Babka natomiast, na swoim bardziej miękkim kobiecym fotelu – w strefie, by tak rzec, czerwonej – cmokała nad „Daily Workerem”, który opisywał jej świat, gdzie nad prawdą i sprawiedliwością, w ich uaktualnionych wersjach, unosiło się bezustannie widmo Kapitalizmu i Imperializmu.
W tamtym czasie dziadek ograniczył swą aktywność religijną do oglądania Songs of Praise w telewizji. Zajmował się stolarką i uprawą ogrodu; hodował własny tytoń i suszył go na strychu, gdzie przechowywał również bulwy dalii i stare egzemplarze „Daily Expressu”, przewiązane włochatym sznurkiem. Faworyzował mojego brata, uczył go, jak ostrzyć dłuto, i pozostawił mu w spadku skrzynię z narzędziami stolarskimi. Nie pamiętam, czy uczył mnie czegokolwiek (albo czy pozostawił mi cokolwiek), ale raz pozwolił mi patrzeć, jak zabija kurczaka w szopie ogrodowej. Wziął ptaka pod pachę, uspokoił go, a potem położył jego szyję na zielonej metalowej maszynie przytwierdzonej do framugi drzwi. Przesunął dźwignię w dół, przytrzymując jednocześnie ptaka, którego ciało ogarnęły przedśmiertne konwulsje.
Mojemu bratu wolno było nie tylko patrzeć, lecz także uczestniczyć w tym procederze. Kilkakrotnie pociągnął za dźwignię, podczas gdy dziadek trzymał kurczaka. Jednak nasze wspomnienia owej rzezi dokonywanej w szopie są rozbieżne. W moim przekonaniu maszyna jedynie skręcała ptakowi kark; w przekonaniu brata stanowiła coś w rodzaju minigilotyny. „Pamiętam dokładnie mały koszyk pod ostrzem. Pamiętam (mniej dokładnie) spadającą głowę, trochę (niezbyt dużo) krwi, dziadka, który stawiał bezgłowego ptaka na ziemi, a ten biegał w kółko przez kilka chwil…” Czy to moja pamięć została ocenzurowana, czy raczej jego pamięć skażona filmami o rewolucji francuskiej? Tak czy inaczej dziadek wprowadził mojego brata w zagadnienie śmierci (i jej niechlujność) znacznie lepiej niż mnie. „Pamiętasz, jak dziadek zabijał te gęsi na Boże Narodzenie?” (Nie pamiętam). „Zwykle gonił gęś w kojcu, wymachując łomem. Kiedy wreszcie ją dopadł, kładł na ziemi, przygniatał szyję prętem i pociągał gwałtownie za głowę”.
Mój brat pamięta pewien rytuał – nigdy nie byłem jego świadkiem – który nazywał Czytaniem Pamiętników. Obydwoje, babka i dziadek, prowadzili osobne dzienniki i czasem, któregoś wieczoru, oddawali się zabawie polegającej na głośnym odczytywaniu tego, co uwiecznili na papierze dokładnie w tym właśnie tygodniu kilka lat wcześniej. Zapiski dotyczyły spraw banalnych, lecz często rodziły nieporozumienia. Dziadek: „Piątek. Pracowałem w ogrodzie. Sadziłem ziemniaki”. Babka: „Nonsens. Padało cały dzień. Było zbyt mokro, żeby grzebać w ziemi”.
Mój brat pamięta też, że raz, kiedy był bardzo mały, poszedł do ogrodu dziadka i powyrywał wszystkie cebule. Dziadek zbił go, a kiedy brat zaczął wyć – zbladł, co mu się nie zdarzało, a potem wyznał wszystko naszej matce i przysiągł, że nigdy więcej nie podniesie na dziecko ręki. Prawdę powiedziawszy, mój brat tego nie pamięta – ani wyrwanych cebul, ani lania. Historię tę opowiadała mu wielokrotnie matka. Gdyby faktycznie ją pamiętał, podchodziłby do niej z rezerwą. Jako filozof uważa, że wspomnienia są często fałszywe, „do tego stopnia, że opierając się na kartezjańskiej zasadzie zgniłego jabłka, nie należy im ufać, jeśli nie dysponujemy jakimś dowodem zewnętrznym”. Jestem bardziej ufny albo skłonny do okłamywania samego siebie, więc będę ciągnął tę opowieść tak, jakby wszystkie moje wspomnienia pokrywały się z prawdą.
Naszej matce dano na chrzcie imiona Kathleen Mabel. Nienawidziła Mabel i zgłaszała w związku z tym pretensje pod adresem dziadka, który ograniczał się do wyjaśnienia, że „znał kiedyś bardzo miłą dziewczynę o takim imieniu”. Nie mam pojęcia o rozwoju czy też zaniku jej przekonań religijnych, chociaż pozostał mi po niej modlitewnik, do którego dołączono także „hymny dawne i współczesne”, wszystko w miękkiej oprawie z brązowego atłasu, każdy tom podpisany zaskakująco zielonym atramentem – imię i data: „Grudz.: 25-go, 1932”. Podoba mi się niezwykle jej interpunkcja: kropka i dwukropek. Nikt już tak dziś nie pisze.
Za moich lat dziecinnych tradycyjnie nie poruszało się trzech tematów: religii, polityki i seksu. Nim zacząłem z matką dyskutować o tych sprawach – to znaczy o dwóch pierwszych, ponieważ seks nigdy nie wchodził w rachubę – była, jeśli chodzi o przekonania polityczne, zajadłą konserwatystką; przypuszczam, że pod tym względem nigdy się nie zmieniła. Co do religii, oświadczyła mi zdecydowanie, że nie życzy sobie „żadnych bzdur” podczas swojego pochówku. Kiedy więc przedsiębiorca pogrzebowy spytał, czy chcę, by ze ściany krematorium usunięto „symbole religijne”, odrzekłem, że pewnie sama by tego chciała.
Tryb przypuszczający, tak na marginesie, budzi w moim bracie głęboką podejrzliwość. Kiedy czekaliśmy na rozpoczęcie pogrzebu, przytrafiła się nam… nie powiem, że kłótnia – byłoby to wbrew wszelkiej tradycji rodzinnej – ale wymiana zdań, która dowiodła, że choć jestem w swoim przekonaniu zdecydowanym racjonalistą, on ma na ten temat całkowicie odmienne zdanie. Gdy matka została po raz pierwszy unieruchomiona z powodu wylewu, chętnie pozwoliła wnuczce, C., korzystać ze swojego samochodu: ostatniego z długiego szeregu renówek, marki, którą przez dziesiątki lat darzyła przywiązaniem godnym frankofila. Stojąc wraz z bratem na krematoryjnym parkingu, wypatrywałem znajomej francuskiej sylwetki, lecz moja bratanica zjawiła się usadowiona za kierownicą samochodu swego chłopaka, R. Zauważyłem łagodnym – czego jestem pewien – tonem: „Myślę, że mama chciałaby, żeby C. przyjechała jej samochodem”. Mój brat, z taką samą jak ja łagodnością, sprzeciwił się temu na płaszczyźnie logicznej. Zauważył, że są życzenia zmarłych – innymi słowy, rzeczy, których pragnęli niegdyś ludzie obecnie nieżyjący – i są życzenia hipotetyczne – innymi słowy, rzeczy, których ludzie pragnęliby albo mogliby pragnąć. „To, czego pragnęłaby matka” stanowiło swoiste połączenie: hipotetyczne pragnienie zmarłych, a tym samym podwójnie wątpliwe. „Możemy robić tylko to, czego chcemy” – wyjaśnił; spełnianie matczynego hipotetycznego pragnienia było równie irracjonalne jak spełnianie z jego strony własnych pragnień z przeszłości. W odpowiedzi zaproponowałem, że powinniśmy spróbować zrobić to, czego by pragnęła, a) ponieważ coś musimy zrobić i to coś (jeśli nie zamierzamy pozostawić jej ciała w ogrodzie na tyłach domu, by tam uległo rozkładowi) wymaga podejmowania pewnych wyborów, b) ponieważ mamy nadzieję, że kiedy umrzemy, inni zrobią to, czego my z kolei byśmy sobie życzyli.
Rzadko widuję się z bratem i działanie jego umysłu często mnie zaskakuje; jest on jednakże szczery w tym, co mówi. Kiedy po pogrzebie odwoziłem go do Londynu, przytrafiła się nam – tak uważam – jeszcze dziwniejsza wymiana zdań na temat mojej bratanicy i jej chłopaka. Byli ze sobą już od dłuższego czasu, choć w pewnym okresie C. zaczęła się spotykać z innym mężczyzną. Brat i bratowa z miejsca zapałali niechęcią do tego intruza; moja szwagierka potrzebowała zaledwie dziesięciu minut, by „go załatwić”. Nie próbowałem się dowiedzieć, na czym to polegało, spytałem natomiast o coś innego: „Ale aprobujecie R.?”
– To nieistotne, czy aprobuję R., czy nie – odparł brat.
– Owszem, to istotne. C. chce być może, byś go aprobował.
– Wręcz przeciwnie, być może chce, bym go nie aprobował.
– Ale tak czy inaczej dla niej jest istotne, czy go aprobujesz, czy nie.
Zastanawiał się nad tym przez chwilę.
– Masz rację – przyznał w końcu.
Z naszych rozmów możecie się zorientować, że to starszy brat.
*
Matka nie wyraziła żadnych życzeń co do muzyki, jakiej pragnęłaby na własnym pogrzebie. Wybrałem pierwszą część sonaty fortepianowej Es-dur Mozarta, nr 282 według katalogu Köchla – jeden z tych długich i niespiesznych utworów, poważnych nawet w szybszej tonacji. Wydawało się, że trwa około piętnastu minut zamiast, jak podano na okładce płyty, siedem, zacząłem się więc zastanawiać, czy to kolejna Mozartowska repetycja, czy może zacina się odtwarzacz kompaktowy w krematorium. Rok wcześniej wystąpiłem w programie radiowym Bezludna wyspa, gdzie też wybrałem Mozarta i jego Requiem. Po programie zadzwoniła do mnie matka i zwróciła uwagę na to, że określiłem siebie jako agnostyka. Dodała, że tak też określał się tata – podczas gdy ona była ateistką. W jej ustach zabrzmiało to tak, jakby agnostycyzm oznaczał wyjątkowo chwiejną postawę liberalną, w przeciwieństwie do jedynej słusznej rzeczywistości ateizmu. „A tak przy okazji, o co chodzi z tą śmiercią, o której mówiłeś?” – ciągnęła. Wyjaśniłem, że nie podoba mi się myśl o umieraniu. „Jesteś zupełnie jak twój ojciec – odparła. – Może ma to związek z twoim wiekiem. Kiedy będziesz miał tyle lat co ja, nie będziesz się tak bardzo przejmował. I tak już mam większość życia za sobą. Pomyśl o średniowieczu – wtedy przeciętna długość życia była naprawdę niewielka. Obecnie żyjemy siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat… Ludzie wierzą w religię, ponieważ boją się śmierci”. Było to typowe stwierdzenie ze strony matki: jasne, bezpardonowe, pełne zniecierpliwienia wobec sądów przeciwnych. Jej dominacja w rodzinie, jej niezachwiane przekonania w odniesieniu do świata sprawiały, że wszystko stawało się użytecznie jasne za czasów mego dzieciństwa, obwarowane restrykcjami we wczesnej młodości i nieubłaganie monotonne w wieku dorosłym.
Po kremacji odebrałem swoją płytę z Mozartem od „organisty”, który, nie mogłem się oprzeć refleksji, musi obecnie zarabiać na życie, włączając i wyłączając płytę CD. Mój ojciec został pięć lat wcześniej odprowadzony na tamten brzeg przez organistę z prawdziwego zdarzenia, który zarabiał uczciwie na Bachu. Czy ojciec „pragnąłby tego”? Nie sadzę, by zgłaszał obiekcje; był łagodnym, wyrozumiałym człowiekiem, który nie przejawiał zainteresowania muzyką. Pod tym względem, tak jak w wielu innych sprawach, ustępował – choć nie bez milczącej ironii – swojej żonie. Jego ubranie, dom, w którym mieszkali, samochód, którym jeździli – wszystko to stanowiło wynik jej decyzji. Będąc w nieprzejednanym wieku dojrzewania, uważałem go za słabego. Potem za uległego. Jeszcze później uznałem, że ma niezależne poglądy, ale nie lubi się o nie spierać.
Pierwszy raz, gdy poszedłem do kościoła z rodziną – na ślub pewnego kuzyna – zobaczyłem ze zdumieniem, jak tata osuwa się w ławce na kolana, po czym zakrywa dłonią czoło i oczy. Skąd to się wzięło? – zadawałem sobie pytanie; wykonałem bez większego zapału jakiś gest pobożności, po czym zacząłem ukradkiem zezować przez palce. Była to jedna z tych chwil, gdy rodzice nas zaskakują – nie dlatego, by człowiek dowiadywał się o nich czegoś nowego, ale dlatego, że uświadamia sobie zakres własnej ignorancji. Czy mój ojciec zachowywał się po prostu właściwie? Czy uważał, że jeśli tylko osunie się na kolana, to zostanie uznany za shelleyowskiego ateistę? Nie mam pojęcia.
Umarł śmiercią nowoczesną, w szpitalu, bez rodziny, w ostatnich minutach towarzyszyła mu jedynie pielęgniarka. Minęły miesiące – lata na dobrą sprawę – do chwili, gdy sztuka medyczna mogła przedłużać mu życie; a potem warunki, na jakich się opierało, straciły ważność. Matka odwiedziła go kilka dni wcześniej, ale potem doznała ataku półpaśca. Podczas tej ostatniej wizyty był bardzo zagubiony. Spytała go w charakterystyczny dla siebie sposób: „Wiesz, kim jestem? Jak byłam tu poprzednim razem, nie wiedziałeś tego”. Ojciec odparł też w charakterystyczny dla siebie sposób: „Myślę, że jesteś moją żoną”.
Zawiozłem matkę do szpitala, gdzie dostaliśmy czarną plastikową reklamówkę i torbę podróżną w kolorze kremowym. Przejrzała szybko zawartość obydwu, wiedząc dokładnie, co chce wziąć, a co ma zostać dla szpitala albo przynajmniej w szpitalu. Doprawdy szkoda, oznajmiła, że nigdy nie włożył tych dużych brązowych kapci z wygodnymi rzepami, kupionych kilka tygodni wcześniej; zabrała je do domu, co było dla mnie niezrozumiałe. Wyraziła oburzenie, gdy spytano, czy pragnie zobaczyć ciało taty. Powiedziała mi, że kiedy umarł dziadek, babka była „bezużyteczna” i wszystko zostawiła na głowie córki. Z jednym wyjątkiem – w szpitalu, pod wpływem jakiegoś małżeńskiego czy atawistycznego impulsu, uparła się, że chce zobaczyć ciało męża. Moja matka próbowała odwieść ją od tego, ale babka była nieprzejednana. Zaprowadzono je do kostnicy, gdzie pokazano im ciało dziadka. Babka odwróciła się do córki i powiedziała: „Czyż nie wygląda okropnie?”
Kiedy umarła moja matka, przedsiębiorca pogrzebowy z pobliskiej wioski spytał, czy rodzina chce zobaczyć ciało. Odrzekłem „tak”; mój brat oświadczył „nie”. W rzeczywistości jego odpowiedź – kiedy zadzwoniłem, by o to spytać – brzmiała: „Na Boga, nie. Zgadzam się w tym wypadku z Platonem”. Nie potrafiłem przypomnieć sobie tak od razu, jakie pisma filozofa ma na myśli. „Co powiedział Platon?” – spytałem. „Że nie wierzy w oglądanie zwłok”. Kiedy pojawiłem się sam w zakładzie pogrzebowym – który stanowił dobudówkę lokalnego przedsiębiorstwa przewozowego – dyrektor powiedział przepraszającym tonem: „Obawiam się, że znajduje się obecnie na zapleczu”. A kiedy spojrzałem na niego pytająco, wyjaśnił: „Jest na wózku”. „Och, nigdy nie robiła ceregieli” – odparłem machinalnie, chociaż nie miałem pojęcia, czego w takich okolicznościach by pragnęła, a czego nie.
Leżała w niewielkim, czystym pokoiku z krzyżem na ścianie; rzeczywiście spoczywała na wózku, obrócona tyłem głowy w moją stronę, dzięki czemu, wchodząc tam, uniknąłem gwałtownego spotkania twarzą w twarz. Wydawała się, no cóż, bardzo martwa: oczy zamknięte, usta lekko rozchylone, bardziej po lewej stronie niż po prawej, co było dla niej typowe – zwykła trzymać papierosa w prawym kąciku, mówiąc jednocześnie przeciwległym, dopóki popiół nie groził opadnięciem. Próbowałem sobie wyobrazić stan jej świadomości, taki jaki mógł być w chwili odejścia. Stało się to dwa tygodnie po przeniesieniu jej ze szpitala do domu opieki. Cierpiała już wówczas na daleko posuniętą demencję dwojakiego rodzaju: momentami wierzyła, że nadal nad wszystkim panuje, i bezustannie łajała pielęgniarki za wyimaginowane niedociągnięcia; momentami zaś, uświadamiając sobie, że straciła kontrolę, znów stawała się dzieckiem i wierzyła, że dawno zmarli krewni wciąż żyją i że to, co mówią jej matka i ojciec, jest niezwykle ważne. Przed okresem demencji bardzo często zamykałem się na jej solipsystyczne monologi; teraz to, co mówiła, stało się dla mnie boleśnie interesujące. Zastanawiałem się bezustannie, skąd czerpie te wszystkie słowa i jak jej umysł tworzy ową sztuczną rzeczywistość. Nie odczuwałem też jakiejkolwiek urazy, że chciała mówić wyłącznie o sobie.
Dowiedziałem się, że w chwili śmierci były przy niej dwie pielęgniarki i właśnie przewracały ją na bok, kiedy po prostu „odeszła”. Lubię sobie wyobrażać – ponieważ byłoby to charakterystyczne w jej przypadku, a poza tym ludzie powinni umierać tak, jak żyli – że jej ostatnia myśl była adresowana do niej samej i brzmiała mniej więcej: „Och, do diabła z tym!” Ale jest to sentymentalizm – to, czego by chciała (albo czego ja sam bym w jej przypadku pragnął); być może, jeśli myślała cokolwiek, to zapewne wyobrażała sobie, że znów jest dzieckiem, które marudzi w gorączce, a dwoje od dawna nieżyjących krewnych przewraca ją na bok.
W zakładzie pogrzebowym dotknąłem kilkakrotnie jej policzka i pocałowałem ją w czoło, tuż przy linii włosów. Czy była taka zimna dlatego, że przebywała w chłodni, czy też dlatego, że martwi są z natury zimni? Nie, nie wyglądała strasznie. Nie była przesadnie umalowana i dowiedziałaby się z zadowoleniem, że jej włosy zostały starannie ułożone. („Oczywiście nigdy ich nie farbuję – pochwaliła się kiedyś mojej bratowej. – Są bez wyjątku naturalne”). Pragnienie ujrzenia jej po śmierci wynikało bardziej, jak przyznaję, z pisarskiej ciekawości niż synowskiej potrzeby; pozostało jednak pożegnanie, konieczność ekspiacji za złość, którą wobec niej przez długi czas odczuwałem. „Dobra robota, mamo” – powiedziałem cicho. Rzeczywiście, z umieraniem poszło jej znacznie „lepiej” niż ojcu. Doznał kilku wylewów, jego fizyczny upadek ciągnął się latami; ona natomiast przeszła od pierwszego ataku do śmierci skuteczniej i szybciej. Kiedy odbierałem jej rzeczy z domu opieki społecznej (określenie, które zawsze skłaniało mnie do pytania, czym może być „dom opieki niespołecznej”), torba wydała mi się cięższa, niż oczekiwałem. Najpierw odkryłem w niej pełną butelkę harvey’s bristol cream, a potem, w kwadratowym tekturowym pudle, nietknięty tort urodzinowy, kupiony w sklepie przez przyjaciół z wioski, którzy odwiedzili ją z okazji ostatnich – osiemdziesiątych drugich – urodzin.
Ojciec zmarł w tym samym wieku. Zawsze wyobrażałem sobie, że trudniej zniosę jego śmierć, ponieważ kochałem go bardziej, podczas gdy matka mogła co najwyżej wywołać we mnie ciepłe uczucia zaprawione nutką irytacji. Było jednak na odwrót; to, co jawiło mi się jako pomniejsza śmierć, okazało się bardziej skomplikowane, bardziej przypadkowe. Jego śmierć była po prostu jego śmiercią; jej śmierć była ich śmiercią. A porządkowanie domu, zwykłe w takiej sytuacji, przemieniło się w ekshumację tego wszystkiego, czym byliśmy jako rodzina – co nie znaczy, że nie byliśmy nią potem, kiedy już ukończyłem trzynaście czy czternaście lat. Teraz po raz pierwszy przejrzałem zawartość matczynej torebki. Pomijając to, co zwykle znajduje się w damskich torebkach, odkryłem tam wycinek z „Guardiana” wraz z listą najlepszych graczy krykieta w powojennej Anglii (chociaż nigdy nie czytywała tej gazety), a także zdjęcie naszego psa z lat dziecinnych, labradora Maksa. Na odwrocie znajdowała się inskrypcja sporządzona nieznajomym charakterem pisma: Maxim: le chien; fotografię tę wykonał, albo przynajmniej opatrzył ową adnotacją, na początku lat pięćdziesiątych P., jeden z francuskich assistants mojego ojca.
P. pochodził z Korsyki i był beztroskim facetem, obdarzonym – w przekonaniu moich rodziców – typowo galijską cechą, która polegała na wydawaniu całomiesięcznej pensji z chwilą jej otrzymania. Zjawił się u nas na kilka dni, twierdząc, że poszuka sobie stałego lokum, i skończyło się na tym, że pozostał okrągły rok. Mój brat wszedł pewnego ranka do łazienki i zastał tego dziwnego człowieka przed lusterkiem. „Jeśli wyjdziesz – padło z ust pokrytej pianą twarzy – opowiem ci historię o panu Beezy-Weezy”. Brat wyszedł, a potem się okazało, że P. zna całą serię przygód, które przytrafiały się panu Beezy-Weezy; żadnej nie pamiętam. Miał też w sobie artystyczną żyłkę: robił stacje kolejowe z opakowań po płatkach śniadaniowych i raz dał moim rodzicom – być może zamiast czynszu – dwa małe pejzaże, które sam namalował. Wisiały na ścianie przez całe moje dzieciństwo i wydawały mi się niewyobrażalnie zręczne; choć zapewne myślałbym w ten sposób o wszystkim, co w miarę wiernie odtwarzało rzeczywistość.
Jeśli chodzi o Maksa, to albo uciekł, albo – ponieważ nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, by pragnął nas porzucić – został skradziony, krótko po zrobieniu zdjęcia; i gdziekolwiek się udał, musi być martwy od ponad czterdziestu lat. Mimo że ojciec nie miałby nic przeciwko temu, matka nigdy już nie chciała wziąć do domu drugiego psa.
*
Biorąc pod uwagę dom rodzinny, charakteryzujący się płytką wiarą w połączeniu z pełną werwy niereligijnością, mogłem w przejawie młodzieńczego buntu stać się pobożnym osobnikiem. Jednakże ani agnostycyzm ojca, ani ateizm matki nigdy nie wyrażały się w całej pełni, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie przerodziły się we wzorcową postawę, więc być może nie usprawiedliwiały jakiejkolwiek rewolty z mojej strony. Mógłbym, jak przypuszczam, gdyby było to oczywiście możliwe, stać się żydem. Na ogół wydawali się oni zarówno społecznie, jak i odzieżowo bardziej zaawansowani; mieli lepsze obuwie – jeden z moich rówieśników miał nawet buty w stylu Chelsea o elastycznych bokach – i znali się na dziewczynach. Mieli także dodatkowe wakacje, co stanowiło oczywistą przewagę. Poza tym zaszokowałoby to odpowiednio moich rodziców, którzy odznaczali się umiarkowanym antysemityzmem, typowym dla swego wieku i klasy (gdy na ekranie telewizora pojawiały się napisy końcowe jakiejś sztuki, a wśród nich nazwisko w rodzaju Aaronson, jedno albo drugie zauważało ironicznie: „Kolejny Walijczyk”). Co nie znaczy, by traktowali inaczej moich żydowskich przyjaciół, z których jeden nazywał się, jak najbardziej trafnie, Alex Brilliant. Syn sprzedawcy wyrobów tytoniowych, w wieku szesnastu lat czytywał Wittgensteina i pisywał poezję, która pulsowała wieloznacznościami – podwójnymi, potrójnymi, poczwórnymi, niczym kardiologiczne bypassy. Był lepszy ode mnie w angielskim i zdobył stypendium w Cambridge; potem straciłem go z oczu. Przez lata wyobrażałem sobie od czasu do czasu jego domniemany sukces w jakimś wolnym zawodzie. Byłem po pięćdziesiątce, kiedy przekonałem się, że taka wyimaginowana biografia to czysta i bezsensowna fantazja. Alex zabił się – za pomocą pigułek, z powodu kobiety – przed trzydziestką, pół mojego życia wstecz.
Nie miałem więc wiary, którą mógłbym utracić, tylko sprzeciw – który wydawał mi się bardziej heroiczny, niż był w rzeczywistości – wobec łagodnego reżimu boskiej proweniencji, narzucanego przez szkołę: lekcje nauki Pisma Świętego, poranne modlitwy i hymny, coroczne nabożeństwo dziękczynienia w katedrze Świętego Pawła. I to wszystko, pominąwszy rolę Pasterza II w jasełkach za czasów podstawówki. Nigdy mnie nie ochrzczono, nigdy nie chodziłem na religię. Nigdy w życiu nie uczestniczyłem w normalnym nabożeństwie kościelnym. Bywam na chrzcinach, ślubach, pogrzebach. Odwiedzam bezustannie kościoły, ale z powodów architektonicznych, a także, w szerszym sensie, by zrozumieć, czym była niegdyś angielskość.
Mój brat odznacza się nieco większym doświadczeniem liturgicznym ode mnie. Jako zuch uczestniczył w dwóch nabożeństwach kościelnych. „Przypominam sobie, że chyba byłem zdumiony, niczym infantylny antropolog pośród antropofagów”. Kiedy pytam go, jak stracił wiarę, odpowiada: „Nigdy jej nie straciłem, ponieważ nigdy jej nie miałem. Uświadomiłem sobie jednak siódmego lutego 1952 roku o godzinie dziewiątej, że to stek bzdur. Pan Ebbets, dyrektor szkoły podstawowej w Derwentwater, ogłosił, że umarł król, że odszedł do wiecznej chwały i szczęścia w Bożym Niebie i że w konsekwencji wszyscy przez miesiąc musimy nosić czarne opaski na ramieniu. Przyszło mi do głowy, że jest w tym coś podejrzanego, i Bynajmniej Się Nie Myliłem. Nie opadły mi łuski z oczu, nie doznałem poczucia straty, nagłej wyrwy w swym życiu, etc., etc. Mam nadzieję – dodał – że ta historia jest prawdziwa. Nie ulega wątpliwości, że to bardzo wyraźne i trwałe wspomnienie, ale sam wiesz, jak to bywa z pamięcią”.
W chwili śmierci króla Jerzego VI mój brat miał dziewięć lat (ja miałem sześć i uczęszczałem do tej samej szkoły, ale nie pamiętam przemowy pana Ebbetsa ani czarnych opasek). Moje ostateczne wyrzeczenie się resztek – czy też potencjału – religii dokonało się w późniejszym wieku. Jako nastolatek pochylony nad jakąś książką czy też magazynem w rodzinnej łazience, zwykłem sobie mówić, że Bóg nie może istnieć, gdyż sama myśl, że może mnie obserwować, kiedy się masturbuję, jest absurdalna; jeszcze bardziej absurdalna była myśl, że wszyscy moi zmarli przodkowie stoją gdzieś w szeregu i też mnie obserwują. Miałem również inne, bardziej racjonalne argumenty, ale w moim przypadku Boga załatwiło owo nieprawdopodobnie dojmujące uczucie – i oczywiście egocentryczne. Obraz babki i dziadka, którzy widzieli, do czego jestem zdolny, mógł poważnie wytrącić mnie z rytmu.
Jednakże, pisząc to teraz, zastanawiam się, dlaczego nie przyszły mi do głowy inne możliwości. Dlaczego zakładałem z góry, że Bóg, jeśli rzeczywiście mnie obserwuje, nie pochwala sposobu, w jaki rozlewam nasienie? Dlaczego mi nie zaświtało, że skoro niebo, świadek mego gorliwego i niesłabnącego samogwałtu, jakoś na mnie nie runęło, to być może oznacza to, że nie uznaje tego, co robię, za grzech? Brakło mi też wyobraźni, by ujrzeć na twarzach swych przodków uśmiech pobłażliwości na widok moich poczynań: no, dalej, synu, ciesz się tym, dopóki jeszcze możesz, niewiele będziesz z tego miał jako pozbawiony cielesności duch, więc się nie krępuj. Może dziadek wyjąłby z ust swą niebiańską fajkę i niczym współkonspirator wyszeptał ze zrozumieniem: „Znałem kiedyś bardzo miłą dziewczynę imieniem Mabel”.
W szkole podstawowej egzaminowano nasze głosy. Po kolei wychodziliśmy na środek klasy i przy akompaniamencie nauczyciela próbowaliśmy zaśpiewać jakąś prostą melodię. Następnie przydzielano nas do jednej z dwóch grup: Wysokich Głosów albo Niskich Głosów (muzyczny odpowiednik Reszty Świata). Biorąc pod uwagę, że nasze głosy od mutacji dzieliły jeszcze lata, etykietki te były tylko uprzejmymi eufemizmami. Pamiętam pobłażliwość rodziców, kiedy oznajmiłem, jakby chodziło o wielkie osiągnięcie, do której grupy zostałem przydzielony. Mój brat także trafił do Niskich Głosów; czekało go jednak jeszcze większe upokorzenie. W następnej szkole znów przeegzaminowano nasze możliwości wokalne i zostaliśmy podzieleni – przypomina mi brat – na grupy A, B i C „przez odrażającego człowieka nazwiskiem Walsh albo Welsh”. Powód, dla którego mój brat po półwieczu odczuwa głęboką urazę? „Stworzył grupę D, specjalnie dla mnie. Minęło kilka lat, zanim przestałem nienawidzić muzyki”.
W tej szkole mieliśmy z nią do czynienia każdego ranka – pod postacią grzmiących organów i bezsensownych hymnów. „W dalekim kraju zielone wzgórze się wznosi/poza miasta murami/tam Pan nasz na krzyżu skonał/ swą śmiercią wstawił się za nami”. Melodia nie była tak okropna jak w innych przypadkach; tylko po co pisać, że zielone wzgórze wznosi się poza miastem? Kto chciałby otaczać je murem? Potem skupiłem uwagę na przymiotniku „zielony”. Zielone wzgórze? W Palestynie? Teraz, kiedy już zaczęliśmy nosić długie spodnie, nie zajmowaliśmy się szczególnie geografią, ale nawet ja wiedziałem, że można tam znaleźć tylko piasek i kamienie. Nie czułem się jak antropolog pośród antropofagów – zaliczałem się teraz do kworum sceptyków – lecz z pewnością wyczuwałem dystans, jaki dzielił znane mi słowa i przypisywane im znaczenie.
Raz w roku, w Lord’s Prize Day, śpiewaliśmy Miltona, utwór zaadaptowany jako pieśń szkolna. Pośród bardziej rozwydrzonych chłopców – bandy nienawróconych Niskich Głosów – panowała tradycja, która polegała na tym, że w określonej chwili melodia osiągała nieprzewidziane i budzące zdumienie fortissimo: „Łuk mi dajcie (…) – pauza – a z PRAG-NIEŃ moich groty strzał1”. Czy wiedziałem, że słowa te napisał Blake? Wątpię. Nie zauważyłem też, by podejmowano jakiejkolwiek próby propagowania religii poprzez piękno jej języka (być może uważano to za zrozumiałe samo przez się). Mieliśmy starszego nauczyciela łaciny, który lubił wyjść poza program szkolny i oddawać się osobistym rozważaniom, co jak sobie teraz uświadamiam, było przemyślaną i zamierzoną metodą. Przemawiał niczym sztywny i trzeźwy duchowny, gdy nagle zdarzało mu się wymamrotać, jakby przyszło mu to właśnie do głowy, coś w rodzaju „Gaza była córką Araba, szkoda, że nie widzieliście jej strefy… erogennej” – dowcip zbyt ryzykowny, by opowiadać go rodzicom, także nauczycielom. Przy innej okazji wyśmiewał absurdalny tytuł pewnej książki: Biblia w formie literatury. Chichotaliśmy razem z nim, ale z przeciwnego niż on powodu: Biblia (nudna) nie mogła w żaden sposób spełniać roli literatury (ekscytującej), quod erat demonstrandum.
Wśród nas, nominalnych chrześcijan, było kilku pobożnych chłopców, ale uważano ich za nieco zdziwaczałych i tak rzadkich – i zdziwaczałych – jak nauczyciel (też pobożny), który nosił obrączkę, a mimo to, odpowiednio sprowokowany, oblewał się rumieńcem. Pod koniec okresu dorastania raz czy dwa odniosłem wrażenie, że opuszczam ciało: tkwiłem pod sufitem i spoglądałem na swą doczesną powłokę, której nikt w tym momencie nie zamieszkiwał. Wspomniałem o tym koledze noszącemu buty o elastycznych bokach – ale nie swojej rodzinie; i choć uznałem swe przeżycie za powód do niejakiej dumy (coś się działo!), nie dostrzegłem w nim niczego znaczącego, a już na pewno nie religijnego.
To zapewne Alex Brilliant wpoił mi przesłanie Nietzschego, że Bóg jest oficjalnie martwy, co oznaczało, że tym radośniej możemy trzepać kapucyna. Sam tworzysz swoje życie, prawda? – do tego sprowadzał się egzystencjalizm. No i nasz pełen zapału młody nauczyciel angielskiego był wrogiem religii. W każdym razie cytował Blake’a będącego zaprzeczeniem Miltona: „W Niebie stary Tata Nikt / beknął, pierdnął, po czym znikł”. Bóg pierdnął! Bóg beknął! To oznaczało, że nie istnieje! (I znów nigdy nie przyszło mi do głowy, by uznać owe ludzkie cechy za dowód istnienia Boga, a w gruncie rzeczy za dowód Jego sympatycznej natury). Nauczyciel cytował nam także ponure podsumowanie ludzkiego życia pióra Eliota: narodziny, kopulacja, śmierć. Mniej więcej w połowie danego mu na ziemi czasu ten nauczyciel, podobnie jak Alex Brilliant, miał się zabić, zawiązawszy samobójczy pakt ze współmałżonką, polegający na przedawkowaniu pigułek i alkoholu.
Poszedłem na studia w Oksfordzie. Zostałem wezwany do kapelana wydziału, który wyjaśnił mi, że jako stypendysta mam prawo czytać lekcję w kaplicy. Świeżo uwolniony od przymusu zakłamanego oddawania czci Bogu, odparłem: „Obawiam się, że jestem szczęśliwym ateistą”. Nic się nie stało – nie rozległ się grom, nie wyrzucono mnie z uczelni, nie dostrzegłem grymasu dezaprobaty; dokończyłem sherry i wyszedłem. Jakieś dwa dni później do moich drzwi zapukał kapitan uniwersyteckiej drużyny wioślarskiej i spytał, czy nie zechcę popływać. Odpowiedziałem – być może moja śmiałość wynikała z faktu, że wcześniej stawiłem czoło kapelanowi – „Obawiam się, że jestem estetą”. Krzywię się teraz na wspomnienie swych słów (i byłoby lepiej, gdybym popływał), lecz tak jak przedtem nic się nie stało. Do mojego pokoju nie wtargnęła banda krzepkich wioślarzy, by stłuc chińską wazę, której nie miałem, albo wsadzić mi ślęczącą nad książkami głowę do muszli klozetowej.
Potrafiłem przedstawić swoje stanowisko, ale byłem zbyt nieśmiały, żeby go bronić. Gdybym był bardziej elokwentny – albo bezczelny – mógłbym wyjaśnić zarówno duchownemu, jak i wioślarzowi, że ateizm i estetyzm idą w parze: tak jak w ich przypadku Tężyzna i Chrześcijaństwo (sport mimo wszystko może dostarczyć użytecznej analogii: czyż Camus nie powiedział, że najlepszą metodą na bezsensowność życia jest opracowanie reguł gry, jak uczyniono to w przypadku futbolu?). Mogłem posunąć się jeszcze dalej – w swej wyimaginowanej ripoście – i zacytować wersy Gautiera: Les dieux eux-męmes meurent./Mais les vers souverains/Demeurent/Plus forts que les airains („Bogowie wymarli, ale Poezja, mocniejsza nawet niż brąz, przeżyje wszystko”). Mógłbym wyjaśnić, jak religijny zachwyt już dawno temu ustąpił przed zachwytem estetycznym, i niewykluczone, że na koniec uraczyłbym ich szerokim uśmiechem i złośliwą uwagą na temat słynnej ekstatycznej rzeźby przedstawiającej świętą Teresę, która rzekomo widzi Boga, a tak naprawdę doznaje czegoś o wiele bardziej cielesnego.
Powiedziałem, że jestem szczęśliwym ateistą, i w tym wypadku przymiotnik ten należy traktować jako coś odnoszącego się do rzeczownika i nic więcej. Byłem szczęśliwy, że nie wierzę w Boga; byłem szczęśliwy z powodu swej dotychczasowej kariery akademickiej; i to wszystko. Zżerały mnie niepokoje, które starałem się ukryć. Choć byłem intelektualnie sprawny (podejrzewając w głębi duszy, że potrafię tylko dobrze zaliczać egzaminy), to jednocześnie odznaczałem się towarzyską, emocjonalną i seksualną niedojrzałością. I jeśli byłem szczęśliwy jako ktoś uwolniony od Starego Taty, nie oznacza to, że byłem ślepy na wszelkie konsekwencje. Nie ma Boga, nie ma Nieba, nie ma życia pozagrobowego; tym samym śmierć, jakkolwiek odległa, jawiła się w zupełnie innym świetle.
*
Będąc na uniwersytecie, spędziłem rok we Francji, gdzie uczyłem w szkole katolickiej w Bretanii. Księża, pośród których żyłem, zaskakiwali mnie swoją ludzką różnorodnością, typową dla osobników świeckich. Jeden hodował pszczoły, inny był druidem; jeden grał na wyścigach, inny był antysemitą; młody rozmawiał ze swoimi uczniami o masturbacji; starszy oglądał nałogowo filmy w telewizji, nawet jeśli potem zbywał je lekceważącą uwagą: „Nieciekawe i niemoralne”. Niektórzy księża byli inteligentni i wyrafinowani, inni głupi i łatwowierni; niektórzy bez wątpienia pobożni, inni sceptyczni aż do bluźnierstwa. Pamiętam szok, jaki zapanował wokół stołu w refektarzu, gdy wywrotowy Pčre Marais zaczął dokuczać druidycznemu Pčre Calvardowi i pytać, która z ich rodzinnych wiosek zasługuje bardziej na zstąpienie Ducha Świętego w Zielone Świątki. Także w tym miejscu zobaczyłem pierwsze w życiu zwłoki: był to Pčre Roussel, młody katecheta. Jego ciało wystawiono w przedpokoju obok głównego wejścia; zachęcano chłopców i członków personelu, by oddawali szacunek zmarłemu. Popatrzyłem tylko przez szkło podwójnych drzwi, wmawiając sobie, że to oznaka taktu, choć wedle wszelkiego prawdopodobieństwa był to jedynie strach.
Księża traktowali mnie serdecznie; trochę mi dokuczali, nie do końca rozumieli. „Och – mówili, zatrzymując mnie na korytarzu, dotykając mojego ramienia i uśmiechając się nieśmiało. – La perfide Albion”. Wśród nich był pewien Pčre Hubert de Goësbriand, niezbyt bystry, choć poczciwy facet, który swe wspaniałe, arystokratyczne nazwisko mógł równie dobrze wylosować na loterii, tak bardzo do niego nie pasowało. Był nieco po pięćdziesiątce, pulchny, powolny, łysy i głuchy. Największą przyjemność sprawiało mu robienie kawałów nieśmiałemu sekretarzowi szkoły, Monsieur Lhomerowi: podczas posiłków wsuwał mu ukradkiem sztućce do kieszeni, dmuchał dymem papierosowym w twarz, łaskotał go w szyję, gwałtownym ruchem podstawiał pod nos słoik z musztardą. Sekretarz okazywał prawdziwie chrześcijańską cierpliwość wobec tych codziennych, nudnych prowokacji. Z początku, ilekroć się gdzieś mijaliśmy, Pčre de Goësbriand trącał mnie w żebra albo ciągnął za włosy, aż nazwałem go żartobliwie draniem i wtedy przestał. Podczas wojny został ranny w pośladek („Uciekałeś, Hubert!” „Nie, byliśmy otoczeni”), więc miał zniżkę na bilety i prenumerował magazyn dla Anciens Combattants. Inni księża traktowali go z pełną rezygnacji pobłażliwością. Pauvre Hubert – tę uwagę słyszało się najczęściej podczas posiłków, wypowiadaną mrukliwie na boku albo wykrzykiwaną prosto w twarz żartownisia.
De Goësbriand obchodził właśnie dwudziestopięciolecie kapłaństwa i traktował swoją wiarę bardzo dosłownie. Był zaszokowany, kiedy słuchając mojej rozmowy z Pčre Marais’m, dowiedział się, że nie zostałem ochrzczony. Pauvre Hubert z miejsca otoczył mnie opieką duszpasterską i przedstawił ponure konsekwencje natury teologicznej: bez chrztu nie miałem szans dostać się do Nieba. Być może w związku z moim statusem outsidera zwierzał mi się czasem z ograniczeń i przykrości duchownego życia. Pewnego dnia wyznał ostrożnie: „Uważasz, że nie przechodziłbym przez to wszystko, gdyby na końcu tej drogi nie było Nieba, prawda?”
W tamtym czasie byłem pod wrażeniem tak praktycznego myślenia i jednocześnie odczuwałem przerażenie życiem zmarnotrawionym w próżnej nadziei. Jednakże kalkulacja Pčre de Goësbrianda ma szacowną tradycję; mogłem równie dobrze uznać ją za powszednią wersję słynnego zakładu Pascala. Brzmi on stosunkowo prosto. Jeśli wierzysz, a okaże się, że Bóg istnieje, wygrywasz. Jeśli wierzysz, a okaże się, że Bóg nie istnieje, przegrywasz, ale to nic w porównaniu z sytuacją, kiedy postanawiasz nie wierzyć tylko po to, by po śmierci się dowiedzieć, że Bóg jednak istnieje. Jest to, być może, przykład nie tyle argumentacji, ile egoistycznego stanowiska, godnego francuskich dyplomatów; jednakże ten główny i pierwotny zakład, dotyczący istnienia Boga, zależy od drugiego i równoległego zakładu, dotyczącego natury Boga. A jeśli Bóg nie jest taki, jakim go sobie wyobrażamy? Jeśli, na przykład, traktuje z dezaprobatą hazardzistów, zwłaszcza tych, których rzekoma wiara ma źródło w mentalności typu „białe wygrywa, czarne przegrywa”? I kto ma decydować o tym, komu przypada w udziale wygrana? Nie my: Bóg być może woli szczerego niedowiarka od służalczego ryzykanta.
Zakład Pascala odbija się echem przez wieki, zawsze znajdując naśladowców. Oto ekstremalna wersja spod znaku człowieka akcji. W czerwcu 2006 roku w kijowskim zoo pewien mężczyzna spuścił się na linie w sam środek wybiegu dla lwów i tygrysów. Zsuwając się w dół, krzyczał coś do tłumu gapiów. Według jednego ze świadków wołał, że „kto wierzy w Boga, nie musi się obawiać lwów”, według innego deklarował wyzywająco: „Bóg mnie ocali, jeśli istnieje”. Ów metafizyczny provocateur zjechał na dół, zdjął buty i ruszył w stronę zwierząt; w tym momencie poirytowana lwica zwaliła go na ziemię i przegryzła mu tętnicę szyjną. Czy dowodzi to, że a) mężczyzna był szalony; b) Bóg nie istnieje; c) Bóg mimo wszystko istnieje, ale nie ujawni się z powodu tak tanich sztuczek; d) Bóg mimo wszystko istnieje i właśnie pokazał, że nieobca jest mu ironia; e) niczego z powyższych?
I oto zakład, który niemal zakładem nie jest: „No dalej, wierz! To w niczym nie zaszkodzi”. Ta łagodniejsza wersja, zrezygnowany pomruk człowieka cierpiącego na metafizyczny ból głowy, pochodzi z notatników Wittgensteina. Gdybyś był Bogiem, owa obojętna deklaracja mogłaby wzbudzić w tobie jedynie grymas znudzenia. Zdarzają się jednak chwile, gdy, prawdopodobnie, „to w niczym nie zaszkodzi” – z tą różnicą, że nie jest to prawda, co niektórzy mogą uznać za nienaprawialną, bezdyskusyjną szkodę.
Przykład: dwadzieścia lat przed spisaniem powyższej uwagi Wittgenstein pracował jako nauczyciel w kilku zabitych dechami wioskach Dolnej Austrii. Miejscowi uważali, że jest bardzo poważny i ekscentryczny, ale jednocześnie oddany swoim uczniom; nie miał też nic przeciwko temu, by wbrew swym wątpliwościom natury religijnej zaczynać i kończyć każdy dzień modlitwą Ojcze Nasz. Przebywając w wiosce Trattenbach, Wittgenstein zabrał swoich uczniów na wycieczkę do Wiednia. Najbliższa stacja kolejowa znajdowała się w Gloggnitz, odległym o mniej więcej dwadzieścia kilometrów, toteż wycieczka zaczęła się od edukacyjnej wyprawy przez lasy; dzieci miały rozpoznawać rośliny i kamienie, o których uczyły się w szkole. W Wiedniu grupa spędziła dwa dni, chłonąc wiedzę tak jak w lesie, tyle że na przykładach architektury i techniki. Potem uczestnicy wycieczki wsiedli do pociągu jadącego do Gloggnitz. Nim przybyli na miejsce, zapadła noc. Kiedy wyruszyli w dwudziestokilometrową drogę powrotną, Wittgenstein, wyczuwając, że dzieci są wystraszone, podchodził do nich po kolei i mówił cicho: „Boisz się? No cóż, w takim razie wystarczy, że pomyślisz o Bogu”. Bądź co bądź znajdowali się w ciemnym lesie, i to dosłownie. No dalej, wierz! To w niczym nie zaszkodzi”. I pewnie nie zaszkodziło. Nieistniejący Bóg chroni przynajmniej przed nieistniejącymi elfami, chochlikami i demonami kniei, nawet jeśli nie może ustrzec przed prawdziwymi wilkami i niedźwiedziami (i lwicami).
Pewien badacz życia i dzieła Wittgensteina sugeruje, że choć filozof nie był „osobą religijną”, to jednak odznaczał się „w pewnym sensie potencjałem religijnym”; jednak w jego pojęciu religia miała mniej wspólnego z wiarą w Stworzyciela, a więcej z poczuciem grzechu i pragnieniem osądu. Uważał, że „życie może nauczyć człowieka wiary w Boga” – to jeden z jego ostatnich zapisków. Wyobrażał sobie także, że ktoś go pyta, czy chciałby, czy też nie, przeżyć po śmierci, on zaś twierdzi, że nie potrafi odpowiedzieć: nie z powodów, jakie ty lub ja moglibyśmy podać, ale ponieważ „nie bardzo wiem, co mówię, kiedy mówię «nie przestaję istnieć»”. Nie wydaje mi się, by wielu z nas wiedziało, z wyjątkiem najbardziej fundamentalistycznych i dobrowolnych ofiarników, spodziewających się konkretnej nagrody. Z pewnością jednak jesteśmy w stanie pojąć jeśli nie możliwe implikacje, to znaczenie owej chwili.
Jeśli określam siebie jako ateistę w wieku dwudziestu lat i agnostyka w wieku pięćdziesięciu, to nie dlatego, że między tymi dwoma etapami życia zyskałem głębszą wiedzę, lecz jedynie dlatego, że w większym stopniu uświadomiłem sobie własną ignorancję. Jak możemy być pewni, że wiemy dostatecznie dużo, by wiedzieć? Jako neodarwinistyczni materialiści XXI wieku, przekonani, że sens i mechanizm życia jest w pełni jasny dopiero od roku 1859, uważamy się za zdecydowanie mądrzejszych od owych łatwowiernych ludzi na klęczkach, którzy, nieledwie wczoraj, wierzyli w boski cel, porządek świata, zmartwychwstanie i Sąd Ostateczny. Ale choć jesteśmy lepiej poinformowani, nie jesteśmy bardziej ewolucyjnie rozwinięci, a już z pewnością nie inteligentniejsi od nich. Co nas przekonuje, że wiedza, którą dysponujemy, jest tak ostateczna i niepodważalna?
Matka powiedziałaby, i zresztą mówiła, że to kwestia „mojego wieku” – że teraz, kiedy koniec jest bliższy, metafizyczne ostrzeżenie i tępy strach osłabiły moją determinację. Myliłaby się jednak. Świadomość śmierci pojawiła się wcześnie, kiedy miałem trzynaście czy czternaście lat. Francuski krytyk Charles du Bos, przyjaciel i tłumacz Edith Wharton, ukuł na określenie tego momentu użyteczny termin: le réveil mortel. Jak to najlepiej przełożyć? „Budzenie na śmiertelność” brzmi jak prośba pod adresem służby hotelowej. „Wiedza śmierci”, „czujność śmierci”? – zbyt germańskie. „Świadomość śmierci”? – to jednak sugeruje raczej pewien stan niż określony wstrząs kosmiczny. Pod pewnymi względami (pierwsze) nieudane tłumaczenie wyrażenia du Bosa jest trafne: rzeczywiście, przypomina to pobyt w obcym nam pokoju hotelowym, gdzie znajduje się budzik pozostawiony przez poprzedniego mieszkańca i o najbardziej nieludzkiej porze nagle wyrywa nas ze snu, wprost w ciemność, panikę i okrutną świadomość, że oto trafiliśmy do wynajętego świata.
Mój przyjaciel R. spytał mnie ostatnio, jak często rozmyślam o śmierci i w jakich okolicznościach. Co najmniej raz dziennie, odparłem; zdarzają się też gwałtowne napady nocne. Śmiertelność niejednokrotnie wkracza bez zaproszenia do mojej świadomości, gdy świat zewnętrzny dostarcza jakiejś oczywistej paraleli: zapada zmierzch, dni robią się krótsze, zbliża się koniec długiej wycieczki. A także, co wydaje się nieco bardziej oryginalne, sygnał przebudzenia dźwięczy przenikliwie wraz z początkiem jakiejś imprezy sportowej w telewizji, zwłaszcza – z niewiadomych powodów – podczas Turnieju Pięciu (obecnie Sześciu) Narodów w rugby. Opowiedziałem to wszystko R., przepraszając jednocześnie za rozwlekłość komentarza, świadczącą o niejakiej megalomanii. Odparł: „Twoje rozważania na temat śmierci wydają się ZDROWE. Nie są tak świrowate jak rozważania G. (nasz wspólny przyjaciel). Moje są bardzo, bardzo świrowate. Zawsze byłem typem ZRÓB TO TERAZ. Lufa-strzelby-w-ustach. Jest jednak ze mną o wiele lepiej, odkąd zjawiła się u mnie policja i skonfiskowała mi wielkokalibrową armatę, bo usłyszała, jak mówię o śmierci w Bezludnej wyspie. Teraz mam tylko wiatrówkę (należącą do jego syna). Niedobrze. Nie ma mowy o wielkim bum. Tak więc RAZEM DOTRWAMY DO STARCZEGO WIEKU”.
Ludzie mówili niegdyś o śmierci z większą chęcią: nie o śmierci i życiu pozagrobowym, ale o śmierci i unicestwieniu. W latach dwudziestych Sibelius chadzał do restauracji Kämp w Helsinkach i przysiadał się do tak zwanego cytrynowego stolika: cytryna to chiński symbol śmierci. Wraz z pozostałymi biesiadnikami – malarzami, przemysłowcami, lekarzami i prawnikami – nie tylko mógł, ale wręcz miał obowiązek rozmawiać o śmierci. W Paryżu, kilkadziesiąt lat wcześniej, luźna grupa pisarzy w jadłodajni Magny – Flaubert, Turgieniew, Edmond de Goncourt, Daudet i Zola – omawiała wiadomą sprawę spokojnie i w przyjaznej atmosferze. Wszyscy byli ateistami albo poważnymi agnostykami; bali się śmierci, ale nie unikali tematu. „Ludzie tacy jak my – pisał Flaubert – powinni wyznawać religię rozpaczy. Trzeba stawić czoło swemu przeznaczeniu, innymi słowy, być obojętnym jak ono. Mówiąc: «Tak po prostu jest! Tak po prostu jest!» i spoglądając w głąb czarnego dołu u swoich stóp, zachowuje się spokój”.
Nigdy nie chciałem poczuć metalicznego smaku lufy w ustach. W porównaniu z czymś takim mój strach przed śmiercią plasuje się znacznie niżej, jest rozsądny, praktyczny. Poza tym problem ze zgromadzeniem się przy jakimś nowym stoliku cytrynowym czy w jadłodajni Magny w celu przedyskutowania tematu polega na tym, że niektórzy z obecnych mogliby ulec pragnieniu rywalizacji. Dlaczego śmiertelność miałaby stanowić gorszy powód do męskich przechwałek niż samochody, dochody, kobiety, rozmiar kutasa? „Nocne poty, krzyki… ha!… to dobre dla dzieci w wieku szkolnym. Poczekaj, aż dojdziesz do…” I tak oto nasza osobista udręka może okazać się nie tylko banalna, ale też pozbawiona odpowiedniej siły. MÓJ STRACH PRZED ŚMIERCIĄ JEST WIĘKSZY NIŻ TWÓJ I POTRAFIĘ WZBUDZAĆ GO W SOBIE O WIELE CZĘŚCIEJ.
Byłby to wszakże jedyny wypadek, kiedy człowiek z radością przyjąłby porażkę podczas sesji męskich przechwałek. Jedną z nielicznych pociech, jakie daje świadomość śmierci, jest to, że zawsze – niemal zawsze – znajdzie się ktoś w jeszcze gorszej niż my sytuacji. Nie chodzi w tym wypadku o R., ale o naszego wspólnego przyjaciela G. Jest od niepamiętnych czasów rekordzistą pośród tanatofobów – le réveil mortel obudził go w wieku czterech lat (czterech! Ty draniu!). Owa świadomość podziałała na niego tak głęboko, że spędził dzieciństwo w warunkach wiecznego nieistnienia i straszliwej nieskończoności. Teraz, w wieku dojrzałym, jest bardziej prześladowany przez myśl o śmierci niż ja, także bardziej podatny na głębsze depresje. Istnieje dziewięć podstawowych kryteriów określających Poważny Stan Depresyjny (od Nastroju Depresyjnego przez Większość Dnia, poprzez Bezsenność i Poczucie Bezwartościowości, aż do Natarczywych Myśli o Śmierci i Natarczywych Wyobrażeń Samobójczych). Wykazywanie się jakimikolwiek pięcioma w okresie dwutygodniowym wystarcza do zdiagnozowania depresji. Mniej więcej dziesięć lat temu G. zgłosił się do szpitala, zdoławszy się wykazać dziewięcioma na dziewięć. Opowiedział mi tę historię bez jakichkolwiek pretensji do rywalizacji (już dawno przestałem z nim rywalizować), choć z niejakim poczuciem posępnego triumfu.
Każdy tanatofob potrzebuje chwilowej pociechy, jaką daje myśl o osobniku stanowiącym jeszcze skrajniejszy przypadek. Ja mam swojego G., on ma Rachmaninowa, człowieka przerażonego zarówno śmiercią, jak i myślą, że nie stanowi ona kresu życia; kompozytora, który motyw chorału Dies irae wykorzystywał w swych dziełach częściej niż ktokolwiek inny; kinomana, który bełkocząc coś niezrozumiale, uciekł z zaciemnionej sali podczas początkowej sceny Frankensteina, rozgrywającej się na cmentarzu. Rachmaninow zadziwiał swoich przyjaciół tylko wtedy, gdy nie chciał mówić o śmierci. Typowy epizod: w roku 1915 odwiedził poetkę Mariettę Szaginian i jej matkę. Najpierw poprosił tę drugą, by powróżyła mu z kart w celu ustalenia (oczywiście), jak długo jeszcze będzie żył. Następnie rozsiadł się i zaczął rozmawiać z jej córką na temat śmierci: tekstem, który wybrał sobie tego dnia, było opowiadanie Arcybaszewa. Obok stał półmisek z solonymi orzeszkami pistacjowymi. Rachmaninow zjadł pełną garść, kontynuował rozważania o śmierci, przysunął sobie krzesło, żeby być bliżej półmiska, znowu zjadł pełną garść i dalej mówił o śmierci. Nagle przerwał i wybuchnął śmiechem. „Te orzeszki sprawiły, że mój strach gdzieś zniknął. Nie wiecie przypadkiem gdzie?” Ani poetka, ani jej matka nie potrafiły odpowiedzieć na to pytanie; ale gdy Rachmaninow wyjeżdżał z powrotem do Moskwy, dały mu przed podróżą cały worek orzeszków, „żeby wyleczyć go ze strachu przed śmiercią”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. W przekładzie Jerzego Pietrkiewicza (wszystkie przypisy tłumacza). [wróć]