Nie ma się z czego śmiać - Joseph Heller - ebook

Nie ma się z czego śmiać ebook

Joseph Heller

0,0

Opis

 

[PK]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka znana również pod tytułem "Nic śmiesznego"

W książce Heller opisuje historię swojej choroby. 13 grudnia 1981 roku zapadł on na zespół Guillaina-Barrégo, który go częściowo sparaliżował. Tego samego dnia Heller trafił na oddział intensywnej opieki medycznej szpitala Mount Sinai, w którym pozostał, aż do 26 stycznia następnego roku, kiedy to jego stan poprawił się na tyle, że zezwalał na przeniesienie pisarza do Instytutu Medycyny Rehabilitacyjnej Ruska. Heller w końcu wydobrzał na tyle, że mógł zostać wypisany ze szpitala. W 1984 roku rozwiódł się ze swoją żoną Shirley (był z nią w związku od 35 lat) i ożenił się z Valerie Humphries - pielęgniarką, która się nim opiekowała podczas choroby.
Heller w książce opisuje swoje perypetie związane z chorobą, a także pomoc i serdeczność, których doświadczył ze strony swoich wieloletnich przyjaciół, m.in.: Dustina Hoffmana, Mela Brooksa, Maria Puzo czy George'a Mandela. Choroba jest także okazją, by wspomnieć wcześniejsze lata swojej znajomości z nimi. Współautorem książki jest Speed Vogel, przyjaciel Hellera od ponad dwudziestu lat, który pozostawał z nim blisko podczas całego okresu choroby i rehabilitacji i opisuje jak opiekował się pisarzem w tym czasie. Książka opisuje także jak Vogel trafił do sfer towarzyskich Hellera, reprezentując go i zastępując, gdy ten leży w chorobie, i przyjeżdżając nawet w jego zastępstwie na Festiwal Filmowy w Cannes.

 

Książka dostępna w zasobach: 

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 495

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Nie ma się z CZEGO ŚMIAĆ

JOSEPH HELLER SPEED VOGEL

Nie ma się z CZEGO ŚMIAĆ

Przełożyła Magdalena Mosiewicz

PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1992

Tytuł oryginału

No Laughing Matter

Redaktor

Jacek Foromański

Konsultacja medyczna lek. med. Marek Horyński

Opracowanie graficzne serii

Maria i Radosław Dylis

Copyright © 1986 by Scapegoad Productions, Inc., and Speed Vogel

© Copyright Tor the Polish edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDANSK 1992

PRINTED IN GREAT BRITAIN

Wydanie I

ISBN 83-85432-56-6

Jest to zapis zasadniczo prawdziwy we wszystkich szczegółach, z wyjątkiem tych, w których nieJest pewne nazwiska pominięto lub zmieniono, tu i ówdzie ciąży balast nie do końca sformalizowanej terminologii, którą powinno się wyrzucić na margines, aby uczynić nasze dzieło lżejszym w odbiorze.

Autorzy

W SIERPNIU 1982 ROKU pewien dwudziestosześcioletni mężczyzna z New Jersey napisał do mnie, że spędził pięćdziesiąt osiem dni, leżąc podłączony do respiratora, na oddziale intensywnej opieki medycznej, i przez cały czas nie mógł mówić. Przyjęto go do szpitala 1 stycznia 1982 roku i zwolniono pięć miesięcy później, 30 czerwca. W osobnym liście jego żona poinformowała mnie, że już w sierpniu był w stanie robić w zasadzie wszystko, nie mógł tylko biegać ani grać w softball. Tempo jego powrotu do zdrowia po takich dolegliwościach, jakie przechodził, było wyjątkowe. Ale co poruszyło mnie głębiej, to ta informacja, że był on pozbawiony możliwości wypowiedzenia choć słowa przez wszystkie te dni, podczas których wymagał mechanicznej pomocy respiratora, by móc oddychać. Byłem wstrząśnięty. Chociaż upłynęło już więcej niż osiem miesięcy od początku mojej hospitalizacji z powodu identycznej choroby — a ponad trzy od zwolnienia — ani razu przez cały ten czas nie przyszła mi do głowy myśl, iż byłbym niezdolny do mówienia, gdyby także w moim przypadku konieczna była tracheotomia.

Moimi lekarzami byli bracia bliźniacy, prowadzący wspólną praktykę. Przyjęli oni rozsądną taktykę nieudzielania mi żadnych niepokojących informacji dotyczących choroby, o ile nie było to konieczne, a ja przyjąłem rozsądną linię obrony, nie dopytując się o nic. Nie przypominam sobie, by powiedzieli mi, że nie mógłbym mówić, gdyby zastosowano tracheotomię — o której napomykali różne rzeczy, tylko nie to, że była ona nieuchronna — czyli gdybym poprzez nacięcie tchawicy został podłączony do aparatu pompującego powietrze, który — jak myślę, choć może się mylę — był wbudowany w ścianę u wezgłowia mojego łóżka. Nie przypominam sobie nawet, żebym kojarzył ten zabieg z aparatem tlenowym dla siebie.

Jestem przekonany, że oszalałbym, nie będąc w stanie rozmawiać. Nie zamykałem ust od momentu, kiedy jako przypadek wymagający natychmiastowej pomocy zostałem umieszczony na oddziale intensywnej opieki medycznej Szpitala Mount Sinai w Nowym Jorku. Konwersacja stanowiła całą moją obronę przed postradaniem zmysłów. Jak niesforne dziecko stroiłem żarty, komentowałem, krytykowałem, przerywałem, doradzałem. Dawałem drobiazgowe odpowiedzi na wszelkie zadane mi przez kogokolwiek pytania i rozwlekłe odpowiedzi na tysiące nie zadanych. Początkowo byłem ciekaw każdego człowieka, z którym komunikacja werbalna była możliwa — mężczyzna, który przychodził codziennie z przenośnym aparatem rentgenowskim do zdjęć klatki piersiowej, stał w pewnej odległości i był poza zasięgiem konwersacji. Wyciągnąłem tyle informacji z mojego psychiatry, ile on wydobył ze mnie. Byłem towarzyski, uprzedzająco grzeczny, zgodny. Personel skwapliwie przyjmował mój słowotok. Dla nich byłem rzadkością — przez te dwadzieścia dni, które spędziłem na ich oddziale, byłem zazwyczaj jedynym pacjentem nie pogrążonym w kompletnej nieświadomości z tej czy innej przyczyny natury patologicznej. Byłem w stanie usłyszeć odpowiedź, zażartować, roześmiać się, a przytłaczający i nienasycony był mój głód rozrywki.

Wydarzeń, na które mógłbym zwracać uwagę, nigdy nie brakowało mi przy pielęgniarkach i sanitariuszach porannej zmiany. Od 7.00, kiedy to luzowali poprzedników, nieustannie ścigali się z czasem, wypełniając ogrom obowiązków, a przyjaciele i znajomi, którzy przychodzili mnie odwiedzić, między innymi moja córka, nie dowierzali własnym oczom, obserwując tak wielu ludzi pracujących przez tyle godzin, dzień w dzień, na pełnych obrotach. Mieli zbyt dużo do zrobienia i ciągle się spieszyli. A wszyscy byli nieodmiennie w dobrym humorze. O jakiejkolwiek porze, na żadnej zmianie nie zaobserwowałem nawet cienia rozłamu między nimi, ani chwili irytacji. Czas drugiej zmiany też był znośny. Były wizyty lekarzy; przychodzili późnym popołudniem, a często wieczorem, badali mnie, wykonywali różne zabiegi. Było moje wieczorne karmienie. Przychodzili goście, po pracy albo po swoim wieczornym posiłku. Znajomi umawiali się wcześniej na spotkanie przy moim łóżku.

Dopiero pod koniec drugiej zmiany wszystko zaczynało powoli zamierać. Po dziesiątej smętna nuda sadowiła się na dobre. Cisza i otępienie. Bardzo rzadko byłem pogrążony we śnie już o dziesiątej, kiedy następowała kolejna zmiana i pielęgniarki przychodzące na nocny dyżur były oprowadzane i krótko informowane o każdym pacjencie przez te, które przygotowywały się do wyjścia. Częściej byłem rozbudzony i podejrzliwie czujny, próbując chytrze dociec, która została wyznaczona do mnie. Zawsze miałem ulubioną i jej rozpaczliwie pożądałem. Nowa pielęgniarka mierzyła mi temperaturę, puls, ciśnienie krwi i sprawdzała parametry oddechowe w trzech osobnych testach, których wyniki zaczęły się wkrótce drastycznie pogarszać, choć ja nie odczuwałem żadnej zmiany. Pomimo tego wciąż bałem się zasnąć. Jeśli nie zdarzyło się późne przyjęcie albo śmierć któregoś z pacjentów, to czas po północy dłużył się w nieskończoność, zawsze taki sam. Na tej zmianie tylko dwie pielęgniarki wyznaczone były do obsługi czterech łóżek w mojej części oddziału. A przez dwie kolejne godziny do dyspozycji była tylko jedna, ponieważ każda miała godzinną przerwę na posiłek i wychodziła. Ten bezruch był nie do zniesienia. Z wdzięcznością przyjmowałem potrzebę oddania moczu, ponieważ uprawniała mnie do wezwania pomocy. Pod koniec tygodnia nie mogłem już dosięgnąć do pachwiny, by samemu podsunąć lub wyjąć kaczkę, gdyż wymaga to jednoczesnego użycia mięśni ramienia i tułowia, a do tego czasu wszystkie one były już właściwie bezużyteczne. Nie mogłem się obrócić. By zminimalizować groźbę odleżyn, zalecono mi leżenie to na jednym, to na drugim boku, zamiast ciągle na plecach. W nocy siostra układała mnie na boku, z ssakiem w obu rękach i z przyciskiem dzwonka obok. Leżałem tak jakieś dwie godziny albo i nawet nie tyle, jeśli — co zdarzało się na ogół — pozycja, w której mnie pozostawiono, stawała się niewygodna. Mogłem — przez obrócenie głowy — przesunąć środek i zrobić użytek z siły grawitacji oraz momentu pędu, by przetoczyć się na plecy. Wiedziałem już natomiast, że nie mogę rozsunąć nóg, jeśli się skrzyżują, i że szybko zaczną mnie boleć, gdy skrzyżują się w kostkach. Wykorzystując tę odrobinę rozpędu wytworzonego przy zmianie pozycji, mogłem próbować unieść górną stopę — kiedy jeszcze moje ciało było w ruchu — by opaść z rozstawionymi stopami. Często mi się to udawało. Ale nocą na ogół nie próbowałem. Chciałem mieć pretekst, by zadzwonić po siostrę.

WlEM, ŻE TO ABSURDALNE i graniczące z przesądem, ale i tak mam uczucie mdłości. Za nic nie mogę pozbyć się myśli o Portrecie Doriana Graya... Jestem pewien, że to tylko zbieg okoliczności, ale w moim życiu wszystko zaczęło się układać wprost rewelacyjnie dokładnie wtedy, gdy życie Josepha Hellera stało się koszmarem. Kiedy jemu się pogarszało, mnie wiodło się coraz lepiej. Kiedy on zaczął wyglądać na swój wiek, ja odmłod-niałem. On był coraz bardziej chory, ja — w coraz lepszej formie. On stawał się coraz biedniejszy, ja zaczynałem żyć jak bogacz.

Zanim Joe zaczął cierpieć na zespół Guillain-Barre, mieszkałem bez ciepłej wody i bez windy. Kiedy zachorował, przeniosłem się ze swego ciasnego, zagraconego mieszkania do jego świeżo urządzonego apartamentu w przyzwoitej dzielnicy. A stamtąd do Cannes, na dziewięćdziesięcioczterostopowy jacht jednego z przyjaciół; do Wenecji, na krótki pobyt w Gritti Palace; do okazałego apartamentu na Lewym Brzegu w Paryżu; z powrotem do Stanów, do pięknie usytuowanego domu z basenem w East Hampton; potem na południe — zająć na większą część zimy willę na Saint Croix w archipelagu Wysp Dziewiczych; potem na północ — znowu do East Hampton — przywitać wiosnę i lato. A wszystko to praktycznie za darmo.

Heller i ja znamy się od dwudziestu pięciu lat. Kiedy się spotkaliśmy, siedziałem na plaży czytając Paragraf 22 i powiedziałem mu, że to genialne. Nie chcę przez to powiedzieć, że każdy, komu podoba się to, co Heller robi, stanie się mu bliski, ale można uczciwie stwierdzić, że właściwie nie jest on obrażony, kiedy chwali się to, co napisał. Przez te dwadzieścia pięć lat przeżyłem wzloty i upadki, zarówno finansowe, jak i uczuciowe. Zrobiłem też kilka interesujących karier. Udało nam się pozostać przyjaciółmi, mimo . że Heller ciągle był li tylko pisarzem.

Kiedy Joe znalazł się w szpitalu, zrozumiałem, że potrzebuje wsparcia. Jako że miałem czas, pomagałem mu trochę. Równocześnie moja sytuacja zaczęła się poprawiać i nadal wygląda coraz lepiej. Nie oczekiwałem tego, ale też nie będę się na to skarżył. Ponieważ zanim zachorował, nigdy nie żywiłem żadnej urazy do Joego ani też nie liczyłem na poprawę poziomu swojego życia — nie miałem najmniejszego poczucia winy z powodu tej dziwnej zamiany naszych sytuacji i dobrodziejstw, które spadały na mnie, podczas gdy jego sprawy szły coraz paskudniej. Natomiast naprawdę poczułem się nieswojo, kiedy inni ludzie zaczęli wychwalać mnie za moją bezinteresowność i dobroć. Wprawiali mnie w straszliwe zakłopotanie, ale moje protesty dały tylko tyle, że zyskałem opinię skromnego. Nie było jak z tego wybrnąć.

Joe i ja jesteśmy naprawdę bardzo różnymi typami. Nigdy nie spotkałem kogoś tak totalnie niezaradnego w sprawach kuchni i pralni jak on. Joe ożenił się, mając dwadzieścia dwa lata, ale od niemal roku jest z żoną w separacji. Przed ślubem był w wojsku. Natomiast przed wojskiem mieszkał w domu z matką i starszym rodzeństwem. Był więc pięćdziesięcioośmioletnim człowiekiem, który nigdy nie musiał prowadzić domu. Nigdy nie zrobił sobie jajecznicy, nie upiekł ziemniaka, nie użył pralki, a nawet nie był nigdy w pralni (myślę, że rozumiał, co to jest pralnia chemiczna, ale o tym, co powinno się tam zanieść, nie miał bladego pojęcia). Sprawiał wrażenie człowieka z innej planety. Jestem przekonany, że zawsze obawiał się sytuacji, w których zmuszony byłby sam zająć się sobą.

Teraz, w separacji, pierwszy raz w życiu postawiony został przed koniecznością opanowania umiejętności praktycznych. I był przerażony. W przeszłości potrafił bez trudu wysługiwać się innymi, po co więc miał sam uczyć się, jak to wszystko robić? On nie jest głupi. Wprost przeciwnie: jest bardzo sprytny i bardzo zepsuty. Sam jestem może bardziej rozpieszczony, ale w kuchni czuję się jak w domu, a pranie i całą resztę domowych zajęć to, na dobrą sprawę, uwielbiam. Nigdy nie oddaję koszul do prasowania, wolę robić to sam. Wręcz wyczekuję momentu, kiedy wreszcie będą wymagały napraw. Joe po prostu je wyrzuca.

Heller wyrastał na Coney Island. Ja na Manhattanie. Byłem bogatym dzieciakiem i do szkoły odwoził mnie szofer naszą limuzyną. Joe był biedny i chodził piechotą. Kiedy wsiadał na rower, robił to tylko po to, by rozwieźć telegramy. Ja jeździłem dla sportu. Joe jest wysoki, ja niski (ale rosnę). Jako student obijałem się nieprzyzwoicie. Joe należał do korporacji Phi Beta Kappa i był stypendystą Fulbrighta (czego mi nie powiedział; sam to odkryłem). On był żołnierzem. Ja byłem człowiekiem tak beztroskim i wylu-zowanym, że dorobiłem się wrzodów żołądka w wieku dwudziestu dwóch lat i zostałem zwolniony od zaszczytnego obowiązku pełnienia służby. Moja odpowiedź na jakiekolwiek zaproszenie to natychmiastowe „tak”. Jego — automatyczne „nie”. On cierpiał na bezsenność. Ja mogę spać wszędzie i o każdej porze.

W czasach przed jego chorobą bliscy i serdeczni przyjaciele Hellera litowali się wzajemnie nad sobą, znosząc jego wybitną niecierpliwość, gburowatość, egoizm, nieczułość, arogancję, obłudę, niechęć, upór, nieszczerość i ogólnie nieprzyjemną osobowość. Lubiliśmy go, ale napotykaliśmy spore trudności, gdy przychodziło nam wyjaśniać, dlaczego. My wszyscy, każdy na swój sposób, próbowaliśmy łagodzić i przepraszać osoby, których nieszczęściem było poznać Hellera i zostać narażonym na jego czarujące wybryki. Wyjaśnialiśmy, że to tylko otoczka, że pod tym wszystkim kryje się wspaniały człowiek. Byliśmy mniej niż przekonujący. Ludzie brali nas za wariatów.

Kiedy zachorował na Guillain-Barrć, jego zachowanie stało się o niebo milsze pod każdym względem, aż tak, że my, jego przyjaciele, zaczęliśmy rozważać, jakby tu zaaplikować mu następną oryginalną chorobę po tym, gdy zupełnie wyzdrowieje z tej i wróci do normy. Nadal nad tym pracuję, dla dobra własnego i ludzkości.

Wszystko zaczęło się w sobotę 12 grudnia 1981 roku. Heller zlecił mi urządzenie swojego mieszkania. Jego siostrzeniec, Paul, dał nam znać, że możemy obejrzeć meble, których jakiś jego znajomy chciał się pozbyć praktycznie za bezcen. To, co zobaczyliśmy, nie zachwyciło nas, więc poszliśmy sobie. Wróciliśmy spacerem do jego domu, gdzie Joe zdawał się mieć problemy z otwarciem drzwi. Ja uczyniłem to z łatwością. Potem stwierdził, że nie może zdjąć swetra. Uwinąłem się, ściągając mu go zgrabnie przez głowę. Powiedział, że jest głodny, więc upiekłem kilka słodkich ziemniaków dla nas obu. Nie zwracałem większej uwagi na jego skargi na osłabienie, ponieważ Joe nie jest zbyt silny i ma skłonności do narzekania. I kiedy tego wieczoru podczas kolacji w małej knajpce U Simona, na West Side w środkowym Manhattanie, oświadczył, że jedzenie ma metaliczny posmak, mnie tym bardziej wydało się wyśmienite. Ale kiedy potem stwierdził, że trudno mu je przełknąć, zaniepokoiłem się. W tym momencie zrozumiałem, że dzieje się coś poważnego. Osoba mojego przyjaciela Joego oznacza przeróżne rzeczy dla przeróżnych ludzi, ale dla tych z nas, którzy znają go najlepiej, pozostaje przede wszystkim najbardziej uzdolnionym „zjadaczem” świata. Kłopoty z przełykaniem są ostatnią rzeczą, której byś się po nim spodziewał. Jednakże, choć nie bez trudności, zdołał utrzymać tempo w wyścigu na podnoszenie do ust widelca i łyżki, co pozwoliło zapomnieć o moich wcześniejszych troskach o jego zdrowie.

Zadzwoniłem do niego następnego dnia rano i znowu powiedział, że czuje dziwną wiotkość w kończynach. Tym razem przejąłem się naprawdę i zgodziłem się z nim, że powinien przedzwonić do swojego internisty, mimo że była to niedziela. Poprosiłem, by dał mi znać, jak tylko będzie coś wiedział, bo miałem zamiar jechać zaraz do siostry do New Jersey. Czekałem około godziny i sam spróbowałem się dodzwonić, ale odpowiedziała mi jego automatyczna sekretarka. Pomyślałem, że może wyszedł kupić coś do jedzenia. Zatelefonowałem jeszcze raz po paru minutach, z tym samym rezultatem. Byłem lekko niespokojny, ale jeszcze nie przestraszony. Kiedy dotarłem do siostry, telefonowałem ponownie i znowu odpowiedziała mi automatyczna sekretarka. Teraz już się martwiłem. Około wpół do drugiej zdecydowałem się zadzwonić do naszego wspólnego przyjaciela, Juliego Greena, by wyjaśnić mu, co się dzieje, i prosić, żeby to on postarał się odszukać Joego. Kiedy wróciłem do miasta około ósmej wieczorem, spróbowałem znowu i ciągle nikogo nie było. Wtedy zadzwoniłem do Juliego i dowiedziałem się, że Joe telefonował do niego z izby przyjęć Szpitala Mount Sinai. Julie dodał, że w trakcie rozmowy Joego skierowano na oddział intensywnej opieki medycznej i że wtedy załamał się on kompletnie.

To NIE JEST DOKŁADNIE tak, jak ja to pamiętam, aczkolwiek przypominam sobie tamtego słodkiego ziemniaka.

Słodkie ziemniaki, jakie zajadałem w dzieciństwie, są już nie do zdobycia w Nowym Jorku. Były mniejsze, miały bladożółtego koloru środki i smakowały trochę jak krochmal, mniej słodko niż te dzisiejsze. Martha Hume, nowojorska dziennikarka z Kentucky, która pisze głównie o muzyce country i rocku, zareagowała ze współczuciem na moją tęsknotę za prawdziwym słodkim ziemniakiem przeszłości i — co było urocze z jej strony — przyniosła mi kilka sztuk lokalnej odmiany, gdy wróciła z wizyty w domu rodzinnym. Jej ziemniaki nie były jak tamte, ale smakowały wystarczająco dobrze. Te miały białe środki.

Upiekliśmy wielką sztukę, Speed i ja, przed wyjściem na kolację tamtej nocy. Przez „my upiekliśmy” mam na myśli to, że Speed to zrobił. Przyrządzając go, robił dla mnie pokazową lekcję, jak to piecze się ziemniaki, i demonstrował sposób użycia małego opiekacza, który kupił, urządzając moje mieszkanie. Ziemniak był wyśmienity. Jednakże po paru kęsach nie byłem w stanie przełknąć ani kawałka więcej bez problemów. Ten ostrzegawczy, lekki atak dysfagii, właściwie już drugi tego dnia, dał mi powód do podejrzeń, że coś jest nie tak.

„Dysfagia” jest słowem, którego nigdy nie słyszałem, póki mój syn, Ted, nie przyszedł mnie odwiedzić drugiego dnia pobytu w szpitalu. Próbując zminimalizować zgrozę, jaka mogła ogarnąć go po moim telefonie, poleciłem mu upewnić się, czy poradnik medycyny, po który sięgnie — byłem pewien, że to zrobi — był niedawno wydany. Dziękował mi później za tę jasność umysłu. Sprawdziwszy różne encyklopedie medyczne, publikowane w odstępach wielu lat, stwierdził postępującą z biegiem czasu pomyślną tendencję — zmniejszenia ilości wypadków śmiertelnych.

W przypadku zespołu Guillain-Barrć liczba umierających spadła drastycznie, gdy poprawiły się możliwości jego rozpoznania, a respiratory stały się standardowym wyposażeniem prawie wszystkich szpitali. Choroba ta może zakończyć się śmiercią w związku z porażeniem mięśni odpowiadających za ruchy oddechowe klatki piersiowej. Jeden z moich lekarzy regularnie przytaczał statystyki, które były już nieaktualne: piętnaście procent umiera, u trzydziestu pięciu pozostaje znaczący paraliż szczątkowy. Początkowo przypuszczałem, że ja sam — przez znalezienie się natychmiast w rękach lekarzy — uniknąłem niebezpieczeństw, na które narażeni byli inni. Trwałem w tym przeświadczeniu do piątego czy szóstego dnia, kiedy to nie dało się już zaprzeczyć, że ich nie uniknąłem.

Te smutne statystyki kontrastowały ze słonecznymi przepowiedniami mojego neurologa, doktora Waltera Sencera, niezachwianie zapewniającego, że mój przypadek prawdopodobnie nie będzie groźny (tu miał rację, jeśli chodzi o to, co przeszedłem) i że mam szansę uprawiać jogging nawet jeszcze tego lata (tutaj się pomylił: dopiero trzeciego z kolei lata byłem w stanie pierwszy raz przebiec parę kroków). Sprzeczne opinie, których wysłuchiwałem, ustały, gdy z rozmyślną złośliwością z domieszką irytacji zacząłem poddawać poglądy jednych specjalistów ocenie drugich. Od tego momentu jednomyślnie wybieraliśmy optymizm.

Speed i ja mieliśmy tego sobotniego wieczoru kolację z Cheryl McCall, dziennikarką z tygodnika „People”. Mój drink smakował dziwnie, metalicznie. Pozostali nie mieli zastrzeżeń. Ryba, którą zamówiłem jako główne danie, była dobra. Ale w połowie posiłku zacząłem mieć kłopoty z przełknięciem zwykłych jarzyn. Było to tak, jakbym nie mógł ich wystarczająco dokładnie przeżuć. Zdawało mi się, że spoczywają nieruchomo w głębi, po prawej stronie języka. Myślę, że powiedziałem coś na ten temat.

Po kolacji czułem się na tyle dobrze, by pójść pieszo z restauracji do domu, prawie milę drogi. Speed szedł ze mną, żeby zabrać swój rower. Speed Vogel chodził po tej ziemi jakieś sześć dekad i trzy lata i zaparkował rower w moim mieszkaniu. Kiedy poszedł, stwierdziłem, że mam problemy z czytaniem niedzielnego „Timesa”. Wydawał się cięższy niż zwykle, gdy tak leżałem w łóżku, próbując czytać. Poddałem się w połowie lektury i zapa-dłem w głęboki sen. Strony gazety rozsypane były wszędzie wokół, gdy zbudził mnie brutalny dźwięk dzwonka. Telefonowała Tedda Fenichel.

Tedda jest pracowitą, żwawą, bardzo inteligentną kobietą w wieku około trzydziestu lat. Potrafi pisać na maszynie ze sprawnością, która nawet ją wprawiała w zakłopotanie. Pomagała mi w przeszłości przy moich rękopisach. Dzwoniła teraz, by poinformować mnie, że skończyła część powieści o Królu Dawidzie, którą jej dałem, i by ustalić, kiedy ma mi ją dostarczyć. Wspomina, że byłem z początku zdezorientowany i że domyśliła się od razu (od razu żałując), że wyrwała mnie ze snu. Przez pełną minutę byłem przeświadczony, że jest jeszcze noc. Kiedy powiedziała mi, że to niedziela, zapytałem, czy to niedziela wieczór, zastanawiając się w oszołomieniu, czy to możliwe, żebym spał przez okrągły dzień po przespaniu całej nocy. Odpowiedziałem Teddzie, że zadzwonię później, jak tylko ustalę mój rozkład zajęć.

Narzuciłem na siebie to, co zwykle ubieram rano: szerokie spodnie na kalesony i luźną bluzę — nigdy nie przekonałem się do piżamy czy szlafroka. Przygotowałem swoje normalne śniadanie. Grejpfrut smakował podle, zdecydowanie dało się znowu wyczuć tę metaliczną skazę. Zimne mleko z płatkami z dodatkiem plasterków banana i rodzynek było świetne, choć zauważyłem, że przeżuwam wolniej niż zwykle. Kawa wręcz doskonała. Ale byłem pełen ponurych myśli, przenosząc się z drugą filiżanką do pokoju. W moim wnętrzu działo się coś neurologicznie nieprzyjemnego, coś poza moją kontrolą, czego nie mogłem zgłębić. W rękach i nogach czułem zmęczenie. Z ociąganiem podniosłem się z kanapy, by zadzwonić do gabinetu moich lekarzy. Zostawiłem swoje nazwisko i numer telefonu na taśmie automatycznej sekretarki i czekałem na odpowiedź. Zadzwonił Speed, żeby zapytać, jak się czuję. Odpowiedziałem, że zamierzam porozmawiać z jednym z braci Baderów, moich lekarzy. Powiedział, że wyjeżdża na cały dzień do siostry do New Jersey i obiecał zatelefonować po powrocie. Zaraz potem otrzymałem jeszcze jeden telefon, w sprawie zaproszenia, o którym zapomniałem. Przyjaciele z Kalifornii, Norman i Gloria Barasch, przyjechali na tydzień do Nowego Jorku i chcieli zabrać mnie tego dnia na przekąskę do Russian Tea Room. Powiedziałem, że czuję się nienadzwyczajnie i odwołałem swój udział. Norman pamięta, że mówiłem coś o dzwonieniu do lekarza. Ja pamiętam, że zachwalałem mu jajecznicę z importowaną szynką w Russian Tea Room, wyśmienitą na niedzielny poranek, zwłaszcza gdy towarzyszy jej butelka angielskiego piwa.

Nadal czekając na telefon, z poczuciem winy próbowałem sporządzić katalog symptomów, by wyrecytować go temu z doktorów, który odpowie na nagraną wiadomość. Nagle zrozumiałem, że ciąg dziwnych objawów jest dłuższy, niż przypuszczałem i zaczął się wcześniej. W piątek wieczorem byłem z Normanem i Glorią w restauracji na Wschodniej Czterdziestej Czwartej. Widzieliśmy się pierwszy raz od dłuższego czasu i ucieszyło ich, że tryskam zdrowiem i dobrym humorem. Byłem szczupły, opalony, błyszczały mi oczy. Spędziłem lato w wynajętym mieszkaniu w Aspen, w Colorado, gimnastykując się codziennie i pisząc na dworze przy bezchmurnym niebie. Jesienią dwa razy byłem na krótko w Santa Fe, gdzie też pisałem i opalałem się. Wracaliśmy pieszo w górę miasta, do Pięćdziesiątych ulic, gdzie był ich hotel i moje, jeszcze nie wykończone, mieszkanie. Padał lekki śnieg. Chociaż była zima, miałem na sobie tylko cienki trencz z wełnianą podszewką. Pod koniec drogi skarżyłem się na chłód.

Następnego dnia, w sobotę, byłem umówiony ze Speedem na oglądanie mebli należących do kogoś, kto wyprowadzał się z miasta i zostawiał mieszkanie. To spotkanie zorganizował mój bratanek, który jest utalentowanym agentem International Creative Management oraz moim chrześniakiem, co razem tworzy kombinację czyniącą go nieomal nieodparcie atrakcyjnym dla ładnych, młodych dziewcząt, które znajdują jego sławnego wuja ciut nazbyt dojrzałym. Mając tego ranka dużo wolnego czasu, zjadłem solidne drugie śniadanie w kawiarni Red Flame blisko domu. W trakcie posiłku, który wcinałem z zapałem, ni z tego, ni z owego stwierdziłem nagle, że nie jestem w stanie połknąć porcji smażonych ziemniaków, którą miałem w ustach. Uznałem to doprawdy za niezwykłe. Reszta posiłku: jajka, bekon, grzanka z masłem i kawa — przeszły gładko. Przed kawiarnią spotkałem Normana i Glorię, na których znowu zrobiłem wrażenie moim wyglądem. Bo rzeczywiście wyglądałem dobrze! Wróciłem ledwie dziesięć dni temu z Santa Fe, gdzie wynająłem małe mieszkanie, robiąc to za namową pewnej kobiety, która znalazła się przypadkowo w moim życiu akurat w momencie, gdy chciałem się gdzieś przenieść i nie miałem pojęcia dokąd. Nazywała się Maia Wojciechowska i była kiedyś żoną Seldena Rodmana, krytyka sztuki. Mieszkała w Santa Fe i chciała, bym polecił rzecz, którą napisała, redaktorom wybranego przez nią wydawnictwa. Zrobiłem, co mogłem, a ona z kolei znalazła mi jednopokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką w samym mieście, które to lokum wynająłem na rok za dwieście dolarów miesięcznie.

Choć nie domyśliłbyś się tego, sądząc po równinnych raczej okolicach, Santa Fe jest położone prawie tak wysoko jak Aspen. Powietrze w listopadzie jest chłodne i suche. Mimo wszystko prawie codziennie mogłem przebiegać czteromilową trasę, którą sobie wyznaczyłem. W dzień słońce świeciło niemal bez przerwy. Przed i po joggingu siadywałem na dworze, ubrany w ciepłą bieliznę i skarpety, grubą koszulę, puchową kurtkę i wełnianą kominiarkę, i pisałem trzeci rozdział mojej powieści o Królu Dawidzie, która ostatecznie została opublikowana jako God Knows. Nigdy w życiu nie czułem się lepiej niż po powrocie do Nowego Jorku. Mając dwadzieścia parę lat, nie potrafiłem przebiec jednej mili, nawet z górki. Teraz byłem u szczytu formy. No i dokładnie w tym momencie, z powodów wciąż nikomu nie znanych, w moim organizmie pojawiły się przeciwciała niszczące osłonki obwodowych włókien nerwowych i zacząłem mieć problemy z połykaniem smażonych ziemniaków, a potem nie mogłem zdjąć swetra.

Wypadek ze swetrem miał miejsce jakieś dwie godziny później, kiedy po obejrzeniu mebli, nie znalazłszy nic ciekawego, wróciliśmy ze Speedem do mnie. Dzień był zimny, więc ubrałem gruby sweter na zamszową koszulę, którego nie mogłem zdjąć po przyjściu do domu. Absurdalnie wytłumaczyłem sobie, że to pot albo naelektryzowanie tkaniny sprawiły w jakiś sposób, że ubrania przylgnęły do siebie. Wyjaśniłem to w ten sposób Speedowi, prosząc, by mi pomógł. Nie wiedziałem wtedy, że ta niemożność wykonania tak banalnej czynności była rezultatem zaburzenia funkcjonowania mięśni ramion ani że jest ono spowodowane przez coś osłabiającego przekaz impulsów nerwowych z rdzenia kręgowego do mięśni. Ani że to samo zachodziło w nerwach stymulujących ruchy mojego języka i gardła. Nigdy, przez cały czas, nie poczułem drętwienia ani bólu.

Tego popołudnia czułem się na tyle dobrze, by pójść pobiegać ze Speedem. Chodziliśmy do Klubu Biznesmenów w YMCA West Side na Sześćdziesiątej Trzeciej, tuż przy Central Parku. Ćwiczyliśmy tam razem z kilkoma starymi znajomymi i wieloma nowymi, poznanymi na miejscu, wśród których byli: Israel Horowitz, Paddy Chayevsky — kiedy jeszcze żył — i Paul Simon — kiedy jeszcze miał czas.

YMCA na West Side ma bieżnię wewnątrz budynku. Kilka lat wcześniej ortopeda zalecił mi parę ćwiczeń rozciągających, by złagodzić moje problemy z kręgosłupem, które włączyłem w rutynową rozgrzewkę. Pierwsze ćwiczenie — podnoszenie nóg na przemian tak wysoko, jak się da, leżąc na wznak na macie — poszło dobrze. Drugie było wstrząsem. Zginając kolejno nogi, należało objąć ramionami goleń i podnosząc głowę, dotknąć brodą kolana. Nie stanowiło to dla mnie problemu od dnia, kiedy pierwszy raz spróbowałem. Teraz nie mogłem przybliżyć głowy. Zorientowałem się wtedy, że coś jest nie w porządku. I w przebłysku przypomnienia uświadomiłem sobie, że poprzedniego dnia w tej samej sali gimnastycznej zdarzyło mi się coś równie dziwnego. Robię — to znaczy robiłem niegdyś — piętnaście szybkich pompek w ramach rozgrzewki. Doszedłszy do siedmiu, musiałem nagle, ku swemu własnemu zdumieniu, zatrzymać się. Nie czułem śladu zmęczenia czy osłabienia. To było tak, jak gdyby przerwała się łączność pomiędzy moją wolą a zdolnością do jej wypełnienia. Nie mogłem nawet zacząć kolejnej pompki. Z ostrożności ograniczyłem się do trzech mil na bieżni zamiast zwyczajowych czterech. Optymistycznie wywnioskowałem wtedy, że złapałem jakiegoś wirusa. Ale teraz, dzień później, nie byłem w stanie unieść głowy dostatecznie wysoko, by dotknąć podbródkiem kolana. Nie jestem pierwszym sportowcem w średnim wieku, który odkrył, że joggingiem można przezwyciężyć — przynajmniej na jakiś czas — właściwie każdy fizyczny symptom właściwie każdej wylęgającej się dolegliwości. Przyjmując postawę równocześnie męczeńską i stoicką, wszedłem piętro wyżej, na bieżnię, gdzie niemrawo acz nieugięcie zrobiłem półtorej mili. Czułem się całkowicie oczyszczony wracając na dół. Ale już w szatni miałem kłopoty z rozebraniem się. Byłem oczywiście spocony i znowu uznałem, że trudności mają coś wspólnego z wilgocią podkoszulka. Wyciągając i obracając go wokół szyi i ramion, udało mi się w końcu wyswobodzić.

I tak oto następny ranek zastał mnie dumającego nad nagromadzeniem niepokojących oznak i oczekującego telefonu od lekarza. Moje wyrzuty sumienia osłabły trochę, gdy uznałem, że zgromadziłem dostatecznie imponujący zbiór symptomów, by usprawiedliwić swoją potrzebę opinii specjalisty. Prawdę mówiąc, zacząłem się już tak przejmować, że zdecydowany byłem dzwonić do jednego z nich do domu. W tym celu jednak musiałem najpierw pomówić z przyjaciółmi — Josephem i Elisą Stein, by zapytać o domowe numery moich lekarzy i by wyjaśnić, dlaczego pytam.

Richard i Mortimer Baderowie to interniści mniej więcej w moim wieku. Są bliźniakami i od samego początku prowadzą swoją praktykę razem. Są tak podobni, że — jak kiedyś zauważył Speed Vogel — wystarczyłoby, żeby tylko jeden przeszedł przez studia medyczne, by obaj mieli prawo do wykonywania zawodu. Od ponad dwunastu lat zajmują się rodzicami mojej żony i ani razu ich rachunki nie przekroczyły sumy, którą zwraca państwowa opieka medyczna. Richie miał rodzinę, Morty w tym czasie mieszkał sam i na niego padł mój wybór. Wydawało mi się, że był w złym humorze, kiedy odebrał telefon. Pominął milczeniem moje przeprosiny. Opowiedziałem swoją historię i udzieliłem odpowiedzi na jego pytania — nie miałem gorączki, zaburzenia były bilateralne (dotknęły obu stron ciała), były nawet symetryczne (osłabienie, które opisywałem, występowało w tych samych kończynach po obu bokach). Rozmawiając z nim, zauważyłem z pewnym zdenerwowaniem, ale i z ustępującym poczuciem winy, jeszcze jeden objaw. Nie potrafiłem założyć prawej nogi na lewą. Lewą mogłem unieść, jednak z pewnym wysiłkiem. Miałem wrażenie, że wszyst-

Nic ma, się z czego śmiać kie zdolności fizyczne, do których posiadania się przyzwyczaiłem, wyciekały ze mnie w tajemniczy sposób. Osobliwe uczucie.

Kiedy skończyłem swoją krótką recytację, Morty wymamrotał coś, czego nie udało mi się zrozumieć.

— Zespół Guillain-Barrć — poinformował mnie wyraźniej, gdy poprosiłem, by powtórzył. Były to słowa, których nigdy wcześniej nie słyszałem.

— Okay. A teraz: co to znaczy?

— Czy mógłbyś przyjść tutaj, do mnie? — mówił łagodnie, spokojnie.

— Jasne.

Od tamtego razu usłyszałem wiele o Guillain-Barrć i wiem, że postawienie trafnej diagnozy przez telefon graniczy z cudem w zestawieniu z doświadczeniami wielu innych ludzi powalonych przez tę chorobę. Typowe dla tej rzadkiej i specyficznej formy polineuropatii jest to, że niewiele przypadków jest typowych. Mój nie był.

Intuicyjnie wiedziałem, że pójdę do szpitala — doświadczenie dla mnie całkiem nowe — więc próbowałem spakować się stosownie do sytuacji. Najpierw pomyślałem o słownikach i encyklopedii, paru blokach, piórach, ołówkach i notesie z telefonami. Naiwny obrazek, jaki sobie wyczarowałem, przedstawiał mnie wygodnie ukrytego w górze poduszek, czytającego, piszącego, drzemiącego, rozmawiającego przez telefon — krótko mówiąc, żyjącego w stylu niewiele różniącym się od tego, w którym spędzam swoje najlepsze dni. Złapałem się na przemyśliwaniu zestawu przyborów toaletowych i apteczki, odpowiednich na długą wyprawę, i uświadomiłem sobie, że zaczynam pogrążać się w żenujących tworach fantazji. W przypływie próżności poczułem zakłopotanie, że nie posiadam piżamy ani szlafroka. Jak ja będę wyglądał? W końcu wziąłem tylko szczoteczkę do zębów, elektryczną maszynkę do golenia, notes z adresami i telefonami, kilka niewypisanych czeków i dorzuconą w ostatnim momencie parę grubych skarpet. Ubierając się napotkałem takie trudności przy wkładaniu elastycznych skarpetek, że zwątpiłem, czy zdołam założyć je z powrotem, jeśli trzeba będzie je zdjąć.

Nawet tak proste ruchy, jak rozszerzanie skarpetki i naciąganie jej na stopę, wymagają więcej siły mięśni palców, przedramion, ramion i barków, niż mogłem w tym momencie od nich wyegzekwować. Nie wspominając o koordynacji mięśni nogi, bioder i tułowia, koniecznej, by postawić stopę w zasięgu ręki.

Gdy wychodziłem, zadzwonił telefon. Usłyszałem nagrywającą się na taśmę automatycznej sekretarki wiadomość, że zostałem zarejestrowany na wizytę w gabinecie Baderów. Nie zawróciłem. W korytarzu spotkałem Bruce’a Addisona, znajomego, który gdy potrzebowałem pilnie mieszkania, znalazł mi właśnie to. Chcia-łem zabrać go na drinka albo na kawę i obiecałem zadzwonić, kiedy będę z powrotem. Napomknąłem, że idę właśnie na badania kontrolne do mojego lekarza. Zadzwoniłem do Bruce’a, ale trzy i pół miesiąca później, podczas mojego pierwszego całonocnego wypadu ze szpitala rehabilitacyjnego.

Na ulicy zatrzymałem taksówkę. W pierwszej chwili zdawało mi się, że kierowca zapomniał zwolnić zamek w drzwiach. Musia-łem użyć obu rąk, by je otworzyć. Potrzebowałem obu, by pchnąć je, kiedy wysiadałem.

Bader oczekiwał mnie w swoim mieszkaniu na piętrze. Przywitaliśmy się i poprosił, bym się rozebrał. Kiedy wyraziłem obawę, czy uda mi się nałożyć z powrotem skarpetki, powiedział, że mi pomoże. Polecił mi przejść parę kroków, schylić się, dotknąć jakichś przedmiotów, nie pamiętam, co jeszcze. Badanie nie trwało długo. Włożył mi skarpetki, kiedy się już ubrałem. Wyjawił, że rozmawiał już o mnie ze swoim bratem oraz z Wallym Sencerem, neurologiem, i że wszyscy trzej są zgodni: Guillain-Barrć. Umówił mnie z doktorem Sencerem na trzecią w jego gabinecie. Dwóch czołowych lekarzy specjalistów osiągalnych w grudniową niedzielę w Nowym Jorku to rzadkość na miarę śniegu w czerwcu.

Mieliśmy jeszcze czas i Morty zamówił dla nas obu lunch w delikatesach na Madison Avenue, który dostarczono nam na górę. Wziąłem sałatkę z tuńczyka, żytni chleb i kawę. Skonsumowałem tylko tę kawę. Z kanapek zrezygnowałem po minucie. Nie mogłem rozewrzeć szczęk na tyle, by ugryźć kęs normalnej wielkości. Ledwie mogłem przeżuć to, co już miałem w ustach, i nie byłem w stanie poruszyć językiem ani połknąć tego, co przeżułem. Morty nie skomentował ani słowem moich trudów. Nie powiedział już nic więcej o Guillain-Barrć. A ja nie pytałem. Rozmawialiśmy za to o wszystkim innym, o jego dzieciach, o moich. Nie mówił nic o innych pacjentach cierpiących na podobne schorzenie. Wiedząc teraz, jak rzadkie są to przypadki, zdaję sobie sprawę, że mógł nie mieć dotychczas żadnego. Choć jest równie prawdopodobne, że uchylał się od powiedzenia mi czegokolwiek, co mogłoby rozbudzić mój uśpiony strach, który nieświadomie z takim sukcesem stłumiłem. Dr Sencer powiedział mi dużo później, że w ciągu jego dwudziestopięcioletniej praktyki byłem pierwszą ofiarą zespołu Guillain-Barrć, która nie wymagała tracheotomii. Ten fakt również stał się mniej znaczący z punktu widzenia statystyki, kiedy zastanowiwszy się stwierdziłem, że mógł mówić o nie więcej niż czterech, pięciu przypadkach.

Mogę wymienić tylko kilku spośród moich znajomych, którzy kiedykolwiek wcześniej słyszeli o zespole Guillain-Barrć. Dla nikogo, kto go zna, nie będzie niespodzianką, że komediant, zdolny aktor i producent filmowy Mel Brooks jest jednym z nich. Klasyczne pozycje, jak Poradnik Mercka, Podstawy medycyny Harri-sona czy Słownik medyczny Dorlanda, to dla niego elementarz. Prenumeruje „Lancet”, angielskie czasopismo medyczne. Kiedy był skautem, swoją jedyną odznakę dostał za udzielenie pierwszej pomocy.

Drugim jest krytyk literacki, obecnie związany z New York University, autor biografii Josepha Conrada — Frederick Karl, mój przyjaciel od ponad trzydziestu lat. Fred chodzi po święcie z większą ilością danych w swojej głowie, niż jakakolwiek inna ludzka istota, o której słyszałem. Tb właśnie on pamiętał, że Guillain-Barrć pojawił się jako uboczny skutek programu narodowej immunizacji przeciwko śwince jeszcze w 1976 roku. Miłosiernie część swojej wiedzy zatrzymał dla siebie aż do czerwca, kiedy to wyszedłem ze szpitala i zacząłem samodzielnie chodzić. Fred wiedział bowiem doskonale, że ludzie naprawdę na to umierają lub zostają kalekami.

W literaturze medycznej dolegliwość ta pojawia się najwcześniej jako „postępujący paraliż Landry’ego”. Choroba obejmuje obwodowy układ nerwowy, czyli nerwy znajdujące się poza rdzeniem kręgowym i mózgiem.

W 1916 roku trzech paryskich lekarzy: Georges Guillain, Jean Alexander Barrć i Andrć Strohl dodali do tego opisu odkrytą przez siebie charakterystyczną anomalię: podniesienie poziomu białka w płynie mózgowo-rdzeniowym przy nie zwiększonej ilości komórek, które wskazywałyby na infekcję.

Poradnik Mercka ostrzega, że stan ten zawsze wymaga natychmiastowego nadzoru medycznego, aby nie dopuścić do zaburzeń oddechu lub do powikłań sercowo-naczyniowych, które są najczęstszymi przyczynami śmierci. Nie wiadomo skąd się ta choroba bierze, a nawet — w początkowym stadium — czy w ogóle naprawdę występuje. Nie wydaje się, by istniała jakaś prawidłowość dotycząca wieku, płci, poiy roku czy szerokości geograficznej. Jak wszystko w życiu, to co dobre i to co złe przychodzi zarówno do podłych, jak i do prawych, do tych, którzy składają ofiary, i do tych, którzy nie.

Technicznie używa się raczej pojęcia „zespół”, nie „choroba”, gdyż nie ma innej drogi, by stwierdzić jego wystąpienie, niż obserwacja kierunku narastania symptomów.

W wielu przypadkach paraliż początkowo obejmuje stopy, a potem posuwa się w górę. Ale w jeszcze większej liczbie przypadków tak nie jest. Mój zaczął się od środka i rozszerzał się równocześnie w górę i w dół.

Nie jest przenoszony przez wirusy, ale często następuje po infekcji dróg oddechowych, po operacji chirurgicznej lub szczepionkach — sugeruje to autoagresyjny charakter choroby, czyli wytwarzanie przez organizm przeciwciał, które niszczą jego komórki.

Samorzutność poprawy i wyzdrowienia wyróżniają tę chorobę spośród wszystkich innych, z którymi może być początkowo mylona. Powrót do zdrowia może nastąpić szybko — w sześć tygodni (słyszałem o takim przypadku), a może wymagać nawet dwóch lat. I nie istnieje żaden znany rodzajowi ludzkiemu środek, który mógłby ograniczyć zasięg choroby lub wpłynąć na tempo czy stopień jej ustąpienia.

Ponieważ mój przypadek był nietypowy, w obu szpitalach, w których byłem zmuszony przebywać, przyjęto, że to Guillain--Barrć tylko dlatego, że lekarze nie znali niczego, co bardziej pasowałoby do moich symptomów.

Wally Sencer podchodzi do problemu bardziej praktycznie: „Jeśli wygląda to jak Guillain-Barrć i działa jak Guillain-Barrć, to jest to Guillain-Barrć”.

Szpital Mount Sinai przyłączył się do tej opinii dopiero wtedy, gdy ostatnie trzy punkcje lędźwiowe wykazały wzrost poziomu białka. Do tego czasu figurowałem w papierach jako osoba z „ostrą nieokreśloną polineuropatią”.

Częstość występowania schorzenia jest niewielka, ale nie tak nieznaczna, żebyś wkrótce po przeczytaniu tego nie trafił na co najmniej jednego człowieka, który zna przynajmniej jednego człowieka, który to przeszedł. Gdzieś pomiędzy 1,6 a 1,9 na sto tysięcy Amerykanów zostaje nim porażona każdego roku, innymi słowy szesnastu albo dziewiętnastu na milion, co daje w sumie ponad cztery tysiące przypadków rocznie.

Wśród ludzi objętych szczepieniami przeciwko śwince w 1976 szanse zachorowania były osiem razy większe, ale i tak było to wciąż nieznaczne ryzyko. Nie dla tych dziewięciuset osób, czy coś koło tego, które zostały wtedy dotknięte paraliżem. Epidemiolodzy zażądali wstrzymania całego programu narodowej immuniza-cji, kiedy z Minnesoty, Alabamy i New Jersey zaczęły napływać doniesienia o wzroście zachorowalności na Guillain-Barrć wśród ludzi, którzy otrzymali zastrzyk. Następnie nadeszło potwierdzenie siedmiu przypadków w samym Pittsburghu i program został zawieszony.

Tajemnica zespołu Guillain-Barrć pogłębiła się o fakt, że w żadnym innym kraju, w którym ordynowano tę samą szczepionkę, nie zaobserwowano wzrostu liczby zachorowań.

Śmiem wątpić, czy tamtej niedzieli mój lekarz, dr Mortimer Bader, znał tyle historii związanych z tym schorzeniem, ile ja znam teraz. Ale wiedział dość, by docenić grozę sytuacji, i miał dobrą intuicję, by mi o niej nie mówić. Ludzie podziwiający mnie za hart ducha i dzielność w obliczu niebezpieczeństw przeoczali fakt, że nie zdawałem sobie sprawy z ich istnienia, dopóki nie miałem najgorszego za sobą.

Morty pomógł mi włożyć kurtkę, gdy nadszedł czas, by wyjść. W tym momencie nie miałem już siły, by unieść lewą rękę i wsuwając ją w rękaw, pokonać opór materiału. Ten z pary moich doktorów Baderów sam jest trochę ułomny. Z ponurą świadomością widoku, jaki tworzymy, pokuśtykaliśmy razem na róg ulicy i podtrzymując się wzajemnie, wsiedliśmy do taksówki. Budynek, pod któiym się zatrzymaliśmy, miał okrągły dziedziniec z podjazdem dla samochodów i chodnikiem. Gdy wchodziłem na krawężnik, moim prawym kolanem dziwnie targnęło, zupełnie niespodziewanie, jakby miało się ono ugiąć. Zareagowałem na to śmiechem. Morty Bader nie wypowiedział ani słowa komentarza, w milczeniu prowadząc mnie do drzwi gabinetu, gdzie już oczekiwał na nas neurolog.

Dr Walter Sencer jest wysoki i zwalisty, rubaszny, o błyszczących oczach patrzących na pacjenta twardym, rzeczowym spojrzeniem, które wcale nie przesłania jego uprzejmej i niemal przerażająco sentymentalnej natury. Jest zarówno neurologiem, jak i psychiatrą; zrobił drugą specjalność, gdy pierwsza okazała się niewystarczająca dla jego niezaspokojonego, brawurowo twórczego umysłu. Myślę, że to psychiatria była druga, gdyż możliwości neurologii wydają się być ograniczone do diagnozy i ponurych przewidywań, pozostawiając niewielkie szanse na uzdrawianie. Powiedział mi, że podobały mu się moje powieści, a ze szczególną przyjemnością czytał Good as Gold z racji wypowiedzianego w niej bez ogródek potępienia Henry Kissingera.

On także nie potrzebował wiele czasu. Poobserwował, jak robię różne rzeczy wymagające koordynacji, jak poruszam różnymi częściami ciała, nawet ustami, gałkami ocznymi i językiem. Sprawdził siłę ramion i nóg, każąc mi równoważyć ucisk jego ręki. Położył mi dłonie na ramionach i polecił je strząsnąć. Uzyskał, co mu było potrzebne, zaledwie w kilka minut.

— Radzę ci zadzwonić do szpitala i dopilnować, żeby znalazło się dla niego łóżko — powiedział prawie niedbale do doktora Badera, nie odwracając ode mnie uwagi. Czy przeszedłem w ciągu ostatnich tygodni jakąś chorobę wirusową? Nie przeszedłem. Byłem ostatnio szczepiony? Nie byłem.

— Pana przypadek będzie prawdopodobnie łagodny — zakomunikował. — Odzyska pan wszystko z powrotem.

Zapomniałem go zapytać, co właściwie mam utracić.

Zawiózł nas do szpitala swoim niebieskim samochodem, sarkastycznie zauważając, że z takimi pasażerami jak Morty i ja czuje się jak kierowca karetki. Zaparkował przed izbą przyjęć. Tym razem moje prawe kolano naprawdę się ugięło, gdy wchodziłem na krawężnik, i niemal upadłem. Poprowadzili mnie przez resztę drogi między sobą. Na izbie przyjęć podeszliśmy do wysokiego taktownego lekarza, z którym załatwiłem formalności.

Wydaje mi się, że tu też badanie było krótkie i nieskomplikowane, ale moja zdolność rekonstrukcji wydarzeń jest daleka od doskonałości. Zadawano pytania. Podałem numer mojej polisy ubezpieczeniowej Red Cross. Podałem nazwisko żony, gdy spytano, kogo należy zawiadomić w nagłym wypadku. Zrobiłem to złośliwie, gdyż w owym czasie byliśmy w separacji już prawie od roku. Po co obciążać któreś z dzieci? Siostra przełożona dopytywała się, czy jest ktoś, kogo chciałbym wezwać. Nalegała, bym się jeszcze zastanowił, gdy zaprzeczyłem. Choćby tylko po to, by zabrał moje ubrania i wartościowe przedmioty, podsunęła. To znaczy, że w mojej sali nie będzie żadnych szafek? Siedziałem na łóżku na kółkach, majtając nogami ze zwykłą nonszalancją. Pamiętam, jak mówiłem, że będę potrzebował na górze aparatu telefonicznego. Zapewniła mnie, że jest tam jeden, z którego będę mógł korzystać. Pierwszymi osobami, z którymi zleciłem jej porozmawiać w moim imieniu, byli moi przyjaciele, Edie i Julie Green, którzy mieszkali po drugiej stronie miasta. Na szczęście byli w domu. Cóż z tego — kiedy powiedziała kim jest i skąd dzwoni oraz że proszę, by przyjechali do szpitala tak szybko, jak tylko będą mogli, nie robiąc sobie kłopotu — Julie i tak nie uwierzył.

— No dobra, co to za kawał? — chciał wiedzieć.

Wziąłem słuchawkę.

— Naprawdę tu jestem — powiedziałem śmiejąc się. Gdyby to był kawał, nie myślałbym, że to zabawne.

Następnie poprosiłem, by pielęgniarka zadzwoniła do mojego bratanka, który — traf chciał — właśnie sam połączył się z Mount Sinai przez drugi aparat. Rozmawiał ze swoim przyjacielem a moim prawnikiem, Alanem Altmanem, przybyłym właśnie do szpitala na operację pęcherzyka żółciowego. Paul także nie wierzył własnym uszom — byłem okazem zdrowia, gdy widzieliśmy się poprzedniego popołudnia. Któryś z kolei telefon był do Teddy Fe-nichel, z prośbą, by dostarczyła mi rękopis do szpitala. Przyniosła mi go tego samego wieczoru. Tedda wiedziała więcej o oddziałach intensywnej opieki medycznej niż ja i wspomina teraz, jak zdumiała ją moja lekkomyślna rubaszność i beztroska.

Nie przypominam sobie zupełnie nic z testów, badań i całej tej procedury, której poddano mnie zaraz po przewiezieniu (w pozycji leżącej, na wózku) na górę, na oddział intensywnej opieki medycznej, ale musiało być tego mnóstwo — mierzenie temperatury, ciśnienia, częstości oddechów, pobieranie krwi, badanie moczu, ważenie. A jeszcze musiałem słuchać wskazówek mojego internisty i neurologa. W pewnym momencie podeszła do nas pielęgniarka, nie więcej niż dwudziestopięcioletnia, i powiedziała, że nazywa się Kim Kudzin i że to ona będzie zajmować się mną na początku. Myślę, że oboje płonęliśmy do siebie namiętnością, zanim upłynął tydzień.

Mogłem do woli korzystać z aparatu w dyżurce pielęgniarek i jeszcze przez dwa dni byłem w stanie przejść te parę kroków, by wykonać lub odebrać telefon. Patrzono na mnie ze zdumieniem, gdy pytałem, gdzie jest toaleta. Tylko ja nie wiedziałem jeszcze, że będę przykuty do łóżka. Pielęgniarki nie zdawały sobie sprawy, że mi nie powiedziano. Unikałem bliższego przyglądania się pozostałym trzem łóżkom stojącym na oddziale.

Gdy w końcu wpuszczono ich na salę, Julie i Edie Green nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć na mój widok. Oto ja, siedzący swobodnie na łóżku, nadal ubrany w swoje zwykłe rzeczy, tryskający humorem, życzliwością i pełen otuchy — a tuż obok trzech innych pacjentów, z których dwóch wkrótce umarło. Trzeci, Kanadyjczyk z myasthenia gravis, opuścił wkrótce szpital, by wrócić do kraju, a na jego miejsce przywieziono starszą kobietę, która także zmarła.

Julie Green pamięta, że pomagał mi się rozebrać, gdyż miałem z tym trochę problemów. Powiedziałem Greenom, w którym miejscu w mieszkaniu, z którego wyprowadziłem się na początku roku, zostały różne moje dokumenty. Była wśród nich moja jedyna polisa na życie, do korzyści z której uprawniona była nadal moja żona. Chciałem, by Julie odszukał polisy dwóch głównych ubezpieczeń medycznych i dowiedział się, jakie kroki podjąć, by móc zażądać odszkodowania. Spełnienie tej prośby wymagało, by poinformował moją żonę, gdzie się znajduję i z jakiego powodu, choć nie prosiłem wyraźnie, by to zrobił. Od stycznia widziałem się z nią tylko raz, a było to w Sądzie Rodzinnym Stanu Nowy Jork, dokąd zostałem wezwany pod karą grzywny z powodów, które do dziś pozostają tajemnicą zarówno dla mnie, jak i dla mojego adwokata. Ale musiało to mieć coś wspólnego z pieniędzmi, gdyż o nich to mówiło się na sali sądowej przede wszystkim. Po czym sprawa została przełożona na późniejszy termin. Jej prawnik, pan Norman Sheresky, wydał mi się zabawnym typem. Fragmenty protokołu przesłuchania pojawią się jeszcze, w miejscu bardziej odpowiednim, razem z zapisem argumentacji jego nieudanego sprzeciwu wobec moich planów przeniesienia się po wyjściu ze szpitala do mojego letniego domu w East Hampton.

Kiedy Greenowie już poszli, zatelefonowałem do syna, by powiedzieć mu, gdzie jestem i jak nazywa się moja choroba, oraz że nie jest to coś, czym należy się martwić. Córkę złapałem dopiero rano w jej biurze.

— Zgadnij, gdzie jestem? — zacząłem rozmowę.

Podałem jej same nagie fakty, minimalizując ewentualną powagę sytuacji, której sam jeszcze nie byłem świadom, i powtarzając przewidywania doktora Sencera, iż prawdopodobnie odzyskam wszystkie zdolności.

— No, ja myślę! — stwierdziła z mocą. Był to wykrzyknik, którego autorem mogłem być równie dobrze ja sam. Przez następne trzy miesiące nie przyszło mi do głowy, że może być inaczej.

Później pojawili się Joseph i Elisa Stein. Niepokojąc się o mnie, zadzwonili do Morty’ego Badera i dowiedzieli się, że jestem w szpitalu. Byli z nim bardzo blisko związani, więc powiedział im w zaufaniu coś, czego ani ja, ani nikt z przyjaciół wtedy nie wiedział: że schorzenie to może mieć bardzo ciężki przebieg i nie sposób przewidzieć, jak dalece rozwiną się uszkodzenia ani w jakim stopniu odzyskam zdrowie, oraz że on sam nie jest w stanie zrobić nic, może tylko utrzymywać mnie przy życiu i czekać, aż wytwarzanie przeciwciał, które niszczą osłonę włókien nerwowych, ustanie samoistnie.

Tego pierwszego wieczoru odwiedził mnie także mój bratanek, który, pokonawszy swoje niedowierzanie, stawił czoła sytuacji z wesołością równą mojej własnej. „A ty co tutaj robisz?” — zapytał z udanym oburzeniem, kiedy wszedł. „Wyglądasz równie dobrze jak milion dolarów”.

Poinformowałem go, że będę potrzebował dwa tuziny ołówków numer dwa, idealnie zatemperowanych i umieszczonych z powrotem w swoich pudełkach, by w czasie, który spędzę w szpitalu, robić poprawki w brudnopisie powieści. A możliwe, że zlecę mu również zrobienie dla mnie fotokopii, jeśli skończę pracę, a wciąż będę zmuszony tu być.

Dyżurna lekarka wiedziała na temat moich perspektyw nie więcej niż ktokolwiek inny. Kiedy Paul wypytywał ją o termin mojego wyjścia, odpowiedziała, że będę tracił siły przez jakieś dwa tygodnie, dopóki moje osłabienie nie osiągnie stałego poziomu, tak zwanego plateau. Niewiele mu to powiedziało, gdyż dzień czy dwa później przyniósł ołówki. To właśnie mój bratanek był tym, który później, kiedy moja wymowa była już rażąco zniekształcona, przypomniał wszystkim, że ja zawsze miałem kłopoty z erami, esami i elami, i podczas jednej z wizyt publicznie wyraził podejrzenie, że cała ta choroba była niczym innym, jak tylko fortelem, który uknułem, by zakamuflować ten defekt.

Również na nocnej zmianie mój zdrowy wygląd wywierał na pielęgniarkach wrażenie. Jedna z nich, zaraz po stawieniu się w pracy, podeszła do mojego łóżka i zaczęła zasuwać wokół niego zasłony, zamykając mnie ze wszystkich stron. Skruszona, jakby przepraszając za obrazę, która była nie do uniknięcia, powiedziała, że człowiek na łóżku obok umiera. „Przykro mi” — wyszeptała. „To się tutaj zdarza”. Wydało mi się to trochę okrutne, gdy dowiedziałem się od niej następnego wieczoru, że miał ponad siedemdziesiąt lat. Była przy nim jego żona, szlochająca i pomstująca przez całą noc. Słyszałem ją, jak po drugiej stronie zasłony rzuca klątwy na lekarza, za — z tego co mogłem wychwycić — nie większą winę niż poradzenie pacjentowi, by spokojnie wrócił do domu, napił się piwka, rozerwał się i zapomniał o zmartwieniach, a wszystko będzie w porządku.

— Jego to powinno spotkać, kanalię, łajdaka jednego! — zawodziła w kółko.

Nie pamiętam, czy spałem tamtej nocy. Ale wiem na pewno, że już wkrótce wprost panicznie bałem się zasnąć. Dopiero siedem tygodni później, 3 lutego, kiedy nie byłem już w Mount Sinai, ale w Instytucie Rehabilitacji Ruska*, w karcie pojawiła się notatka: „Pacjent spał dobrze aż do rana”. Uwaga ta została zrobiona przez Hermana Bryana, jednego z prywatnych pielęgniarzy, których potrzebowałem tam jeszcze przez dwa tygodnie. Jego zmiana zaczynała się o północy, a ja nie spałem, kiedy przyszedł.

KlEDY ZAŻĄDAŁEM od tego kawalarza, Juliego Gre-ena, rzetelnej, uczciwej relacji o stanie Hellera, wyznał, że tak naprawdę to Joe jeszcze nie umiera — to była przesada. Ale rzeczywiście był na oddziale intensywnej opieki medycznej w Mount Sinai. Według diagnozy Juliego była to hipochondria patologicz-

We wrześniu 1984 nazwa „Instytut Medycyny Rehabilitacyjnej Centrum Medycznego New York University”, założonego przez doktora Howarda A. Ruska w 1947, została oficjalnie zmieniona na „Instytut Medycyny Rehabilitacyjnej im. Howarda A. Ruska”.

nych rozmiarów. Stwierdził, że Joe wyglądał znakomicie, rozporządzał wszystkimi wokół (jak zwykle) i chciał, bym przybył tam jak najszybciej, by mógł powierzyć mi kilka specjalnych zadań. Joe powiedział Juliemu, że nie przewiduje długiego tam pobytu, ale chciałby, żebym przez ten czas zajął się paroma rzeczami.

Pierwszy raz poszedłem odwiedzić Joego w poniedziałek 14 grudnia. Przy wejściu na oddział intensywnej terapii zatrzymała mnie pielęgniarka. Powiedziałem, że przyszedłem do Hellera i że nazywam się Speed Vogel, na co — zgodnie z moimi przewidywaniami — uśmiechnęła się rozbawiona. Imię Speed* nadano mi na obozie, kiedy miałem cztery lata — dużo wcześniej, zanim amfetamina stała się tak popularnym narkotykiem. Instruktor wybrał je na tej samej zasadzie, na jakiej łysego przezywają „Kędzierzawym”. Przylgnęło. Nigdy nie przyśpieszyłem swego tempa. W sześćdziesiątym dziewiątym pojechaliśmy z Joem do Waszyngtonu na wielką demonstrację przeciwko wojnie w Wietnamie. Tłum był ogromny i rozdzielono nas podczas marszu. Heller stanął więc w miejscu, wywrzaskując: „Speed! Speed!” Jakichś trzech dzieciaków podbiegło do niego: „A po ile?”

Zastałem Joego siedzącego na łóżku i robiącego notatki w liniowanym bloku. Wyglądał świetnie. W każdym razie równie dobrze jak dwa dni wcześniej, kiedy jedliśmy razem kolację. Zapytał, czy nie było do niego listów lub telegramów. (Julie przekazał mi, bym to sprawdził, ale Joe i tak zadzwonił rano, upewnić się, czy nie zapomniałem, że mam wstąpić po drodze do jego mieszkania. Nie zapomniałem). Następnie zaczął wyliczać, co jeszcze chciałby, żebym dla niego zrobił, po czym kazał mi wszystko głośno powtórzyć. Uznałem, że mnie to obraża, nawet jeśli rzeczywiście jestem roztargniony. Jestem człowiekiem, któremu zdarzyło się raz usłyszeć z własnych ust, że „mam umysł lotny jak... ten... uhm... jak mu tam... ”, zdanie, które pojawiło się potem w jednej z eee... jak jej... no, książek Joego.

Wracając do sprawy: Joe chciał, bym odpowiedział na różne telefony, podkreślając, że jeśli wszystkie te rozmowy to dla mnie

Speed (ang.) - pośpiech, prędkość. Również slangowe określenie amfetaminy [przyp. red.]

za dużo, to żebym przynajmniej odwołał kolację, na którą umówił się w tym tygodniu z Sydneyem Grusonem i jego żoną Marit, a zresztą mogę dać sobie spokój. Ta uwaga, tak typowa dla niego, pozwoliła mi dalej wierzyć, że nie jest z nim tak źle.

Kiedy zapytałem, co mu jest, odrzekł, że ma coś zwanego Guillain-Barrć. Żaden z nas nigdy o czymś takim nie słyszał. Brzmiało efektownie, ale niegroźnie. Kazałem mu wymówić to jeszcze kilka razy, żebym mógł powtórzyć, gdyby ktoś mnie zapytał, na co też cierpi nasz Joe. Powiedział, że spodziewa się wyjść stąd niedługo. Ja powiedziałem, żeby się nie martwił. Będę nadal odbierał pocztę i telefony, dopóki nie wróci do domu.

Mieszkałem wtedy w niewielkiej pracowni na Dwudziestej Ósmej Ulicy, między Broadwayem a Szóstą Aleją, w samym środku dzielnicy hurtowej sprzedaży kwiatów, będącej równocześnie jednym z mniej znanych skupisk nowojorskich artystów. Zanim przejęli ją kwiaciarze, mieszkali tam wydawcy kiczowatej muzyki, ludzie piszący piosenki i ludzie wciskający te piosenki innym, a okolica znana była wtedy jako Tin Pan Alley. Kwiaciarze używali tylko frontonów na parterze, a górne piętra stały na ogół puste. W latach czterdziestych zaczęli , osiedlać się tam malarze, rzeźbiarze i literaci, przyciągnięci wysokimi sufitami i niskimi czynszami. Zacząłem pojawiać się w tej dzielnicy, odwiedzając Herberta Kallema, rzeźbiarza, któremu zostałem przedstawiony przez mojego starego przyjaciela, aktora Stanleya Pragera, który poznał Herby’ego przez swojego przyjaciela — Zero Mostela. Chociaż jest on najbardziej znany jako komik i aktor, Zero zaczynał jako malarz i w owych czasach dzielił z Herbertem pracownię. Herby dawał u siebie lekcje rzeźby, a piętro wyżej mieszkał i uczył malarstwa jego brat, Henry. Zacząłem chodzić do obu. Przewijało się tam wiele fascynujących postaci i bardzo szybko doszedłem do wniosku, że dużo przyjemniej jest spędzać czas w dzielnicy kwiatów, niż w moim domu na Upper West Side.

Jedną z osób, z którymi poznał mnie tam Zero, był Ngoot Lee, wspaniały malarz, który wkrótce stał się moim przyjacielem. Kiedy miał dziesięć lat, Ngoot opuścił Kanton, by przyjechać w odwiedziny do wuja, bogatego kupca z Chinatown. Nowy Jork spodobał mu się, więc postanowił zostać. Chodził do szkoły, potem pracował dorywczo tu i tam, głównie w restauracjach, aż jakieś dziesięć lat później wprowadził się na Dwudziestą Ósmą Ulicę. Któregoś dnia, chyba w sześćdziesiątym roku, Ngoot powiedział mi, że jego sąsiad znalazł tańsze lokum w Hoboken i wyprowadza się. Zostałem przedstawiony właścicielowi mieszkania, który był skłonny wynająć mi je, o ile zgodziłbym się na podwyżkę czynszu. „Czy suma czterdziestu pięciu dolarów miesięcznie byłaby do przyjęcia?” — zapytał z przebiegłym uśmiechem. Ngoot był zdania, że cena jest skandaliczna, ale ja tak bardzo chciałem mieć swoją własną pracownię, że rzuciłem się na to.

To prawda, była nieogrzewana, a toaleta znajdowała się w korytarzu, ale poprzedni lokator zostawił piecyk i odkryliśmy zapchany, ale dobry kominek, który robił nastrój, a także ratował nas od odmrożeń. Mieszkanie stało się idealnym miejscem na marnowanie czasu z przyjaciółmi. Po kolacji w Chinatown Joe, Julie, George Mandel, Ngoot, Mel Brooks i ja wstępowaliśmy do otwartego całą noc straganu owocowego Harry’ego (ku naszemu oburzeniu zrównanego później z ziemią i zastąpionego przez World Trade Center), a potem, dochodząc do Dwudziestej Ósmej Ulicy, buszowaliśmy w poszukiwaniu skrzynek, które można by rzucić na pożarcie płomieniom. Do Mela Brooksa należało dorzucanie do ognia, podczas gdy Julie, George i ja w szaleńczym tempie łamaliśmy skrzynki, by nadążyć z zaopatrzeniem go w drewno. Mel kochał wielki płomień. A Heller, rozłożony na sofie, nie robił nic prócz popijania moich trunków i kawy oraz oczekiwania na plasterek dojrzałego ananasa lub melona, artystycznie wycinanego i podawanego mu przez pana Lee. Kiedy wychodzili, mieszkanie nie wyglądało najporządniej, ale zupełnie mnie to nie martwiło.

Mieszkanko było wspaniałe, dopóki używałem je jako pracownię, a swoją pokaźną garderobę i wszystkie rzeczy trzymałem w przestronnym, dziesięciopokojowym apartamencie na Riverside Drive. Miało swój urok, choć było trochę zapchane porzuconymi gratami, które zawsze przyjmowałem, gdy znajomi zmieniali wystrój swoich mieszkań. Heller uważał je za śmietnik. Ja uważałem, że jest cudowne.

Krótko mówiąc, służyło wyśmienicie jako miejsce do malowania, rzeźbienia albo po prostu spotykania się z przyjaciółmi w weekendy czy wolne wieczory, czy o każdej innej porze, kiedy tylko udało mi się wyrwać z biura (co zdarzało się znacznie częściej, niż moi partnerzy skłonni byli mi wybaczać bez gderania). Przedsiębiorstwo, z którym byłem na pozór związany, zajmowało się tekstyliami. Nasze wspaniałe biura, mieszczące się w dogodnej odległości kilku przecznic od mojej pracowni, zostały zaprojektowane przez mojego przyjaciela, Charlesa Gwatemeya, słynnego architekta. Moi partnerzy nie ocenili jednak wysoko pracy Gwatemeya. Mojej — jak się okazało — ani trochę wyżej. Tak więc, przy pewnej pomocy z ich strony, w 1972 roku wyszło na to, że nie jestem już w branży tekstylnej, a zaraz potem — że nie mieszkam już w domu rodzinnym. Kiedy okoliczności życiowe zostawiły mnie z ciasną pracownią jako jedynym miejscem zamieszkania, muszę wyznać, że uznałem ją za nie sięgającą szczytów doskonałość. Znalazło się tam stanowczo za dużo rzeczy, choć teraz, gdy byłem na nią skazany, miałem większe szanse, by dostrzec ten szczególny urok, jaki miała na wiosnę.

Któż mógł przypuścić, że kolejne nieubłagane zrządzenie losu, które przyniosło Guillain-Barrć memu przyjacielowi Joemu, zapewni lepsze warunki mieszkaniowe jego biednemu koledze, Spe-edowi?

Kiedy przyjęto go na intensywną terapię, Joe polecił Juliemu Greenowi, by po zawiadomieniu mnie zadzwonił też do innego starego przyjaciela, Georga Mandla. Julie zapewnił Georga, że Guillain-Barrć to nic poważnego, ale on, zawsze sceptyczny jeśli chodzi o choroby, chciał przekonać się na własne oczy.

Mandel przyszedł kiedyś, gdy właśnie wychodziłem. Joego zabrano akurat na dół na elektromiografię — test badający przewodnictwo nerwowo-mięśniowe. George zdecydował, że skoro już przyszedł, to poczeka na Joego przed gabinetem. Gdy jakiś sanitariusz zapytał go, co tu robi, George wyjaśnił, kim jest, i sam zaczął zadawać pytania. Sanitariusz powiedział mu, że powinien być nastawiony na nieprzyjemności ze strony pacjenta, gdyż emg jest szczególnie bolesnym badaniem. Kiedy Heller został w końcu wywieziony na korytarz, Mendel zapytał przejęty: „To było bardzo okropne?” Ale Joe odrzekł, że nie, że to nic takiego. W pierwszej chwili George pomyślał, że on po prostu zachowuje się bardzo dzielnie. Ale zaraz potem przeraził się, że Joe nic nie poczuł, bo jego nerwy są już zupełnie martwe.

Pytałem potem George’a, czy Joe prosił go, by coś dla niego zrobił. „A, zlecił mi jakąś brudną robotę, a potem już nic, tylko mnie obrażał” — brzmiała odpowiedź.

Byłem lekko zaskoczony, że George, stary kumpel, może jeszcze strzępić sobie język na wspominanie o kolejnym przykładzie osławionej gruboskórności Hellera. Gdzież jest przyjaciel, który nie usłyszał jego warknięć i nie poczuł jego gryzących kłów? Obelgi to jego styl mówienia: „Cześć”. Bratanek Joego, który go wprost uwielbia, mówi, że kiedykolwiek telefonował, by po prostu zapytać wuja, co u niego słychać, Heller już po minucie burczał: „A po co ty właściwie do mnie dzwonisz?” Ale Paul to dzieciak. A George to dorosły człowiek i zna Joego dość dobrze, by móc powiedzieć mi, że „zawsze, kiedy dzwonisz do faceta, ten domaga się, żebyś natychmiast przechodził do sedna. Ale kiedy on dzwoni do ciebie, może ględzić godzinami o sprawach absolutnie bez żadnego znaczenia”.

Rozmawiałem ostatnio z Israelem Horowitzem, dramaturgiem, który poznał Joego, gdy obaj wykładali w City College of New York. Zapytał, jak czuje się Heller — po dwóch latach od ataku Guillain-Barrć. Zaczął mi się żalić, zanim zdążyłem sformułować odpowiedź.

— Co mu dolega? Widziałem się z nim na ślubie Paula Simona i po prostu zapytałem go o dzieci. A on mi na to: „A co cię to u diabła obchodzi? Myślisz, że zamierzam zapytać o twoje?”

Zdusiłem chichot i wyjaśniłem mu, że tą opryskliwą odpowiedzią Joe obwieszcza, że wrócił już do normy.

Za każdym razem, gdy George odwiedzał go w szpitalu, Heller pytał zaczepnie: „I czego ty tu znowu szukasz?” (Na kim, jak nie na bliskim przyjacielu, Joe trenowałby swoją starą osobowość w ramach przygotowań do wyzdrowienia? Gdyby jednak spróbował tego z którymś z nas, nie tak słodkim i wyrozumiałym jak Mandel, moglibyśmy chlusnąć na niego zawartością jego kaczki).

Na początku otrzymałem mnóstwo telefonów od ludzi, którzy chcieli dowiedzieć się, co się stało z Hellerem. Po nieustannych powtórzeniach opracowałem krótką i zwięzłą historię, która satysfakcjonowała większość pytających i trzymała ich z dala od sedna, ale pozwalała mi robić dobre wrażenie: ,Joe ma coś, o czym niewiele wiadomo. Może to trochę potrwać, ale większość ludzi wraca w pełni do zdrowia. To coś w rodzaju zwarcia w nerwach. Nazywa się Guillain-Barrć”. Wymawiałem już Guillain-Barrć tak gładko jak Charles Boyer.

Dzwonili Barbara Howar, Wyndom Robertson, ówczesny redaktor „Fortune”, Bruce Addison, wydawca a także miłośnik szybkich koni i jeszcze szybszych łodzi, oraz Helen Bransford, urocza przyjaciółka Hellera, która podarowała mi cudowny rower z dziesięcioma przerzutkami. Oczywiście, znałem większość jego przyjaciół i informowałem tych, którzy dzwonili, gdzie Joe przebywa. Wszyscy bez wyjątku byli wstrząśnięci, dowiadując się, że jest chory, i natychmiast zgłaszali chęć pomocy i odwiedzenia go. Odwodziłem większość z nich od wizyt w szpitalu. Powiadamiałem Joego, co robię, by nieumyślnie nie zniechęcić kogoś, kogo chciałby zobaczyć, ale on chciał, żeby nikt nie przychodził na intensywną terapię.

Jedno z nagrań na automacie telefonicznym Hellera było krótkie a trafne — jakaś kobieta pytała: „Dlaczego się nie odzywasz? Umarłeś czy co?” Zdaję sobie sprawę, że kobieca intuicja jest bardzo przenikliwa, ale ta miała skłonności do przesady. Heller nie był tak całkiem nieżywy.

Była to znajoma, która oczekiwała go w Santa Fe przed Bożym Narodzeniem. Zadzwoniłem do niej i powiedziałem, kim jestem. Bardzo przyjemnie mi się z nią gaworzyło i skóra mi cierpła na myśl, że muszę zepsuć jej dobry nastrój i powiedzieć, dlaczego Heller nie może jechać do Santa Fe, tak jak planował. Ale okazała się jedną z tych nieprzejednanych optymistek. Przyjęła nowinę tak dobrze, że było to wręcz obraźliwe.

Kiedy w odpowiedzi na jej: „Umarłeś czy co?” wyjaśniłem, że nie umarł, ale choruje na Guillain-Barrć i to dlatego się z nią nie kontaktował, nie sprawiała wrażenia bardzo zatrwożonej. Nie zapytała nawet — w przeciwieństwie do innych — „A co to takiego?” Dowiedziałem się później, że pracowała kiedyś w Centrum Medycznym Duke University na Wydziale Epidemiologii, więc nawet jeśli nie słyszała o takiej chorobie, to znała wystarczająco wielu lekarzy, którzy mogli udzielić jej wszelkich stosownych informacji. Powiedziałem jej, że Joe jest pod doskonałą opieką lekarską, a jego przyjaciele służą mu wszelką pomocą. Zdecydowanie nie jest konieczne, by przyjeżdżała na Wschód. „W gruncie rzeczy — dodałem — byłoby to raczej niewskazane i myślę, że mógłby się denerwować”. Wykonałem dobrą robotę — zgodziła się nie przyjeżdżać pod warunkiem, że będę dzwonił i informował ją na bieżąco. Dodała, że tak czy owak przemiło się ze mną rozmawiało. (Tej części konwersacji nie zrelacjonowałem Hellerowi z obawy, że mogłoby mu przyjść do głowy, iż odbijam mu kobietę). Powiedziałem jej, że rozmowa z nią była naprawdę wielką przyjemnością, a jeszcze większą byłoby spotkać ją osobiście, kiedyś, w przyszłości. Obiecałem dzwonić często. Nalegałem, by nie wahała się telefonować do mnie, do mieszkania Hellera na koszt abonenta — kiedy tylko zechce. Dzwoniła mniej więcej codziennie.

Na dobrą sprawę zainstalowałem się już na stałe u Joego. Było to najpraktyczniejsze rozwiązanie. I tak musiałem odbierać tam jego listy, paczki i telefony, więc mieszkając na miejscu - oszczędzałem czas. Ponadto wnętrze było dokładnie w moim guście. (No cóż, to ja byłem osobą, której zlecono jego urządzenie. Instrukcje i zastrzeżenia mojego klienta były precyzyjne: „Zrób to, jak ci się podoba, i wydaj, ile tylko trzeba. Bylebyś nie zadawał mi pytań i nie rozmawiał ze mną na ten temat”. Trzymałem się tego ściśle; oprócz jednego razu, kiedy oglądał meble znajomego swego bratanka, w ogóle nie angażował się w tę sprawę. I muszę wyznać, efekt końcowy był idealny... dla mnie).

Właściwie było to już moje drugie zlecenie od Hellera. Pierwsze dotyczyło obrazu, w czasach, gdy jeszcze mieszkał w przestronnym apartamencie na West End Avenue. Dzieło miało być określonego rozmiaru, na wybraną ścianę. Powiedziałem, że nie ma problemu. Namaluję mu obraz nawet w kolorach pasujących do mebli. Wiedziałem, że moi przyjaciele artyści zdrętwieliby z przerażenia, ale chciałem wykonać to zamówienie, choć byłem świadom, że głównym motywem powodującym Joem przy wyborze autora jest chęć dokuczenia innym malarzom, mającym nazwiska i pozycje. Efekt mojej pracy spełnił oczekiwania. Dzieło było wykonane dokładnie według planu: profesjonaliści byli rozdrażnieni, a Joe i ja, każdy z innych powodów, zachwyceni. Później powiesiłem ten obraz w nowym apartamencie Hellera tak, by znajdował się naprzeciw mnie, gdy zasiadałem do jego stołu.

Było jeszcze parę innych korzyści z zamieszkania u niego. Na przykład administracja budynku zapewniała bieżącą wodę, tak gorącą jak i zimną, a każdy bez wyjątku pokój miał grzejnik parowy. Były tam cztery windy, trzy osobowe i jedna dla obsługi, ta ostatnia bardzo wygodna do transportowania mojego roweru. Winda zjeżdżała do piwnicy, gdzie ustawione były rzędy automatycznych pralek i suszarek na ćwierćdolarówki. Wprawdzie kiedy skończył mi się zapas monet, pozostawiony przez Joego, musiałem sam postarać się o nowe, ale jakoś sobie poradziłem. Miałem nawet najętą przez Joego pierwszorzędną sprzątaczkę, która przychodziła raz w tygodniu. Odźwierni, którzy myśleli, że to ja jestem panem Hellerem, witali mnie odpowiednio, otwierając przede mną drzwi frontowe, gdy pojawiałem się na swoim rowerze. Strażnik nie dopuszczał żebraków, dziadów czy innych ewentualnych naciągaczy. Było to całkiem uzasadnione, że personel uznał mnie za lokatora, ponieważ pojawiłem się na scenie w momencie, gdy Joe podpisał umowę wynajmu. Właściciele widzieli dużo wcześniej mnie niż jego, nawet zanim poszedł do szpitala. Jednym z zadań wyznaczonych mi przez Joego było rozdanie im wypchanych gotówką kopert bożonarodzeniowych, które przygotował wcześniej. W najmniejszym stopniu nie zaszkodziło to mojej reputacji wśród nich. Dozorczyni odbierała listy, paczki i inne przesyłki. Często, gdy wracałem do jego domu, wręczano mi pudełko, kopertę czy jakiś pakunek, zawsze z przymilnym uśmiechem. Uwielbiałem otwierać jego paczki i przeprowadzać kontrolę ich zawartości. Przeważnie były to książki lub ubrania od L. L. Beana czy Eddie Bauera.

Mieszkanie było urocze i słoneczne. Myślę, że salon wyszedł dobrze, ale sypialnia — z wbudowanymi dębowymi meblami i lustrzanymi szafami — była po prostu rewelacyjna. Co cieszyło mnie w niej najbardziej, to królewskie łoże z pierzyną z gęsiego puchu i poduszkami z kaczego. Joe miał już wcześniej imponujący zestaw hi-fi, ja dodałem jeszcze jedną małą piękność: magnetofon szpulowy. Zaprojektowałem też wiszącą półkę, w której umieściłem cały system elegancko na poziomie oczu. Raczej intuicyjnie niż w wyniku przemyśleń i planów odgadłem, że już nigdy nie będziemy skłonni się schylać. Było to całkiem przyjemne tak siedzieć i pociągać trunki z barku Joego, słuchając muzyki z jego aparatury. To doprawdy skandal, że on nie toleruje mojej muzyki, podczas gdy ja nie mam trudności z jego Bachem, Beethovenem, Brahmsem i Mahlerem, a nawet Villa-Lobos to dla mnie fraszka. Natomiast on nie rozpoznaje nawet Doobie Brothers, myśli, że Fleetwood Mac to marka ciężarówki, a Alice Cooper to dziewczyna.

Już czwartego dnia pobytu na intensywnej terapii ręce Joego zaczęły drżeć tak bardzo, że nie mógł rozerwać kopert. W związku z tym ktoś inny musiał teraz otwierać jego listy — o ile w ogóle były otwierane. Wołał także, by ktoś mu je czytał. Przeglądanie całej tej poczty było wielką przyjemnością — dla mnie. Nigdy nie spotkałem drugiego człowieka, którego by tak mało obchodziła jego osobista korespondencja. Większość z nas cieszy się, gdy do-staje listy. Nie nasz drogi Joe. Czasami, kiedy odczytywałem mu jakiś głośno, nie zdążyłem jeszcze skończyć pierwszego zdania, gdy Heller sarkał: „Dobra, wywal to!” Ledwie pozwalał mi powiedzieć, od kogo przyszły kartki z życzeniami powrotu do zdrowia, nim lądowały w koszu. To jeszcze jedna różnica między nami. Ja zachowuję wszystko. On nic. Pozwolił mi jedynie nie wyrzucać swoich czeków i księgować je. Skończyło się na tym, że prowadziłem jego rachunki lepiej, niż kiedykolwiek robiłem to dla siebie. Od czasu do czasu posyłałem tylko informacje jego prawnikom i doradcom finansowym.

Spełnianie poleceń Joego naprawdę nie stanowiło problemu. Na oiomie potrzebował niewiele poza grzebieniem, szczoteczką, ostrzami do maszynki. Raz na jakiś czas zdarzał się specjalny dokument, który trzeba było gdzieś zostawić, albo coś, co należało odebrać i przywieźć do szpitala.

Wypełniałem te zadania, jeżdżąc na moim ukochanym, wiernym peugeocie. To sama radość — pędzić rowerem przez miasto. Jest to ewidentnie najszybszy i najtańszy środek lokomocji, a poza tym zapewnia mi porcję gimnastyki i świeżego powietrza, nie mówiąc o uciesze dla duszy.