29,90 zł
Jest człowiekiem, który nie boi się podejmować rzeczy niemożliwych. To, że zostanie doktorem medycyny, miał przepowiedzieć mu pewien cysters podczas chrztu. Słowa się spełniły, bo Paweł Grabowski o byciu lekarzem marzył od najmłodszych lat.
W przejmującej rozmowie opowiada Agacie Puścikowskiej o swoim lekarskim powołaniu, walce o pacjentów oraz o momentach, które sprawiły, że zmienił swoje życie i przeniósł się z Warszawy na Podlasie. Założył tam pierwsze w Polsce wiejskie hospicjum domowe, a następnie hospicjum stacjonarne w maleńkiej Makówce. W książce dzieli się podlaską codziennością, opisuje blaski i cienie systemu opieki zdrowotnej w kraju. Z humorem, ale przede wszystkim poruszająco, opowiada o cudach i znakach Pana Boga oraz daje nam lekcje, jak być prawdziwym świadkiem miłości i nadziei we współczesnym świecie. Warto poznać tego lekarza, poetę, ikonopisa i pszczelarza w jednym.
Paweł Grabowski – urodzony w 1964 roku w Krakowie. Absolwent Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum UJ w Krakowie. Chirurg szczękowo-twarzowy, specjalista medycyny paliatywnej, bioetyk. Założyciel i Prezes Fundacji Hospicjum Proroka Eliasza w Makówce. Laureat I nagrody „Okulary ks. Kaczkowskiego. Nie widzę przeszkód”. Prywatnie właściciel trzech dobermanów, hodowca pszczół, poeta, a także twórca ikon.
Agata Puścikowska – urodzona w 1979 roku w Warszawie. Reportażystka, felietonistka, autorka książek oraz audycji radiowych, scenarzystka filmów dokumentalnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 331
Copyright © Agata Puścikowska & Paweł Grabowski 2023
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2023
All rights reserved
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym.
ZDJĘCIA: © Jakub Szymczuk
© Paweł Grabowski [archiwum prywatne]
PROJEKT OKŁADKI: © Jakub Szymczuk
REDAKCJA: Lidia Kozłowska
KOREKTA: Justyna Jagódka
ISBN 978-83-67925-00-6
Wydanie I, Kraków 2023
WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O.O.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
To było z dziewięć lat temu, jeśli nie więcej. Dostałam redakcyjny „przydział” tematów, czyli zadanie do wykonania: pojechać na wschód, pod granicę, zrobić wywiad z „takim jednym lekarzem z Krakowa, który wyjechał na podlaskie wsie, tworzy hospicjum domowe i pomaga staruszkom”. Dlaczego padło na mnie? Z dwóch powodów. Po pierwsze, bo od lat zajmowałam się tematyką społeczną, w tym wykluczeniem społecznym, wsią, opieką nad osobami zależnymi. Po drugie, bo Podlasie znam od dziecka, a Wschód mam we krwi: po mieczu – Podlasianka, po kądzieli – Kresowianka. Czyli człowiek „stąd”, mimo że urodzony w Warszawie. Na Podlasiu spędziłam wiele lat życia, mam tam rodzinę, przyjaciół, znajomych. Znam i teren, i ludzi, i specyfikę, i tak zwaną mentalność, a nawet potrafię – bez większego problemu – „śledzikować” czy w miarę sprawnie przejść na gwarę. Pojadę.
Ale najpierw telefon do „tego doktora”. Co brzmiało mniej więcej tak:
– Halo, dzień dobry. Czy rozmawiam z doktorem Pawłem Grabowskim? Z tej strony Agata Puścikowska, chciałabym umówić się z panem na wywiad. O hospicjum domowym na Podlasiu i o tym, dlaczego zdecydował się pan pracować na wsi.
– Dobrze. Ale jeśli chce pani naprawdę zrozumieć, „poczuć” Podlasie, proszę przyjechać pociągiem, a potem w Białymstoku przesiąść się w pekaes i tak dojechać do wsi. Dopiero gdy się pani trochę „wytłucze” tutejszymi drogami i komunikacją i zobaczy wioski po drodze, będziemy mogli rozmawiać.
„Ot i krakus, będzie mnie uczył Podlasia” – pomyślałam trochę zeźlona, trochę rozbawiona. „Nie takimi pekaesami jeździło się do babci, nad Bug, w latach osiemdziesiątych. Z siedem godzin – bo z przesiadką, potem przeprawa rozklekotaną łódką przez rzekę i piechotą dwa kilometry po piaszczystej drodze. Krakus nie zrozumie” – miałam na końcu gotową (i prawdziwą odpowiedź), ale ugryzłam się w język. Ostatecznie krakus ma prawo być Podlasiem zaskoczony. Zobaczymy, kim jest naprawdę.
Pierwsza rozmowa – wywiad, potem kolejne. Pierwszy reportaż, potem kolejne. Obserwowałam doktora, jego relacje z pacjentami, pracownikami. Poznawałam drogi podlaskie, które chociaż nie były mi obce, zobaczyłam w nieco innym świetle. Świetle życia i śmierci. Świetle ostatecznym.
Zebrało się tych dziennikarskich zapisków o podlaskim hospicjum i podlaskim życiu całkiem sporo. Z biegiem lat poznawałam hospicjum domowe, a potem plany budowy hospicjum stacjonarnego. I przyznam, że znając realia podlaskie, miejsce i ludzi, byłam sceptyczna co do powodzenia pomysłu. Na maleńkiej wsi, na wschodzie kraju, powstanie wielkie hospicjum? Jakim cudem? Za co? Pomyślałam, i to nawet głośno: „Jeśli się to uda, będzie to autentyczny dowód na istnienie Pana Boga”.
W lipcu 2022 roku stacjonarne Hospicjum Proroka Eliasza przyjęło pierwszą pacjentkę. Więc albo „cud”, albo ziściła się stara zasada: „Jeśli nie wiesz, że coś jest niemożliwe, dasz radę”.
Jak tego wszystkiego nie „ubrać” w książkę?
Pomysł, by porozmawiać szerzej, dłużej, pełniej, bo w formie książkowej, przyszedł nieco później. I przyszedł w zasadzie sam. Wiele czynników i osobistych dyskusji się na to złożyło, chociażby „namawianie” do podjęcia takiego gatunku przez wielu wspólnych znajomych oraz… Twitter. Bo to również internauci prosili o tę książkę. Więc w końcu zapadła decyzja: piszemy. Rozmawiamy zarówno o hospicjum, jak i o życiu, o wyborach doktora, radościach i troskach, a nawet pupilach: psach i pszczołach, pisaniu ikon, czy… życiowych sekretach. O dzieciństwie w Krakowie, (nie zawsze) idyllicznej pracy w Warszawie, przedziwnych wydarzeniach w życiu, tak zwanym systemie, a nawet… cudach. Poważnie i z przymrużeniem oka. Wzruszająco albo z odrobiną pieprzu. Prawdziwie, jak prawdziwe jest życie. I o pewnym aniele, który nie przyszedł do Pawła wielokrotnie i chyba nadal się nie wybiera, też trzeba było podyskutować…
Zarówno doktorowi, jak i mnie samej najbardziej zależało jednak, by ciekawą i nietuzinkową historię opowiedzieć od początku do końca, ale mówiąc jednocześnie o idei hospicyjnej. Więcej! Żeby mówić po prostu o człowieczeństwie: o życiu, o wierności powołaniu, ludzkich wyborach. I o tym wszystkim, co spowodowało, że blisko białoruskiej granicy, w maleńkiej Makówce powstało miejsce szczególne na mapie Polski, a może nawet Europy i świata. Bo gdy tak zwany wielki świat przez godne umieranie rozumie coraz częściej „pomoc w umieraniu”, czyli eutanazję, z małej wsi na Podlasiu wychodzi iskra realnego działania, wspierania osób u kresu życia. Czy ma ona szansę przerodzić się w płomień, który ogrzeje cały świat?
Hospicjum Proroka Eliasza, stacjonarne i domowe, na co dzień troszczy się o dziesiątki pacjentów. Towarzyszy im w czasie wyjątkowym, bo ostatecznym. I pomaga umrzeć, czy może raczej – pomaga narodzić się dla nieba. W czasie pracy nad książką, a także przez ostatnie lata, sama poznawałam związanych z hospicjum ludzi i – co chyba istotniejsze – poznawałam jego podopiecznych. To były momenty, rozmowy, spotkania dotykające i przeszywające na wskroś, zmieniające spojrzenie na świat, otoczenie, na życie po prostu. Doświadczenia chorych, ich historie, spojrzenie, ciepło, piękno – zamknięte często w starym, niedołężnym ciele – nikogo nie pozostawią obojętnym. W książce mieszkańcy Podlasia, pacjenci hospicjum, pojawiają się często wraz ze swoimi opowieściami, życiowym bagażem, uśmiechem i łzami. Jedne ludzkie historie cytowane są niemal słowo w słowo, inne jedynie są zaznaczone, by podkreślić opisywany problem. Niektóre imiona i dane opisywanych osób zostały zmienione. Bywa też, że konkretne imię pojawia się wiele razy, lecz dotyczy różnych bohaterów. Jak to w podlaskiej przestrzeni słowa i działań: nic nie jest zero-jedynkowe, encyklopedyczne. Lecz wszystko ze wschodniego serca, więc oparte na impresji, rytmie i duchu…
Książka – jako zbiór rozmów – stanowi spójną całość. I można czytać ją od deski do deski – towarzysząc doktorowi od dzieciństwa, poprzez młodość, karierę naukową, aż po wyjazd na Podlasie i pracę hospicyjną. Jednak jako autorzy chcieliśmy też, by poszczególne rozdziały były w jakiś sposób „autonomiczne”, by mogły być podejmowane jako osobne tematy, które mogą być poruszane, odczytywane niezależnie od całości książki. Stąd też powtórzenia niektórych wątków – w różnych miejscach i ukazane w różnych kontekstach. Dzięki takiemu zabiegowi niektóre rozdziały stają się swoistym vademecum, przewodnikami po tematach bioetycznych czy związanych z zarządzaniem, wolontariatem et cetera.
Gdy poznałam Pawła, hospicjum, pacjentów, nie sądziłam, że również sama doświadczę trudnego czasu choroby i odchodzenia bliskich mi osób. Nikt takich rzeczy nie przewiduje. Nikt nie chce o „takich sprawach” myśleć. A przecież – prędzej czy później – na każdego trafi. Ten czas, choroby i śmierci w rodzinie, okazał się o tyle trudny, że w obu przypadkach, prócz niewielkich wyjątków (!), ze strony tak zwanego personelu medycznego brakowało ciepła, dobrego wsparcia, relacji. Była opieka stricte medyczna. Nie było jednak, ze strony szpitali, lekarzy i pielęgniarek, właściwego podejścia nie tylko do chorych, ale i do całej rodziny. Zabrakło też, co jest najbardziej przykre, jeśli nie traumatyczne, możliwości towarzyszenia, bycia z bliskim do końca. Brakowało możliwości trzymania za rękę, modlitwy, fizycznej obecności w momencie, gdy bliscy rodzili się dla nieba. Oni byli wówczas sami…
To doświadczenie zmienia. Wyciska piętno trudne do zatarcia. To doświadczenie, które niezależnie od tego, czy żyjemy na wsi, czy w mieście, nigdy nie powinno mieć miejsca. Chory, umierający, a także jego rodzina, nie tylko muszą mieć zapewnioną pomoc medyczną, ale powinni też czuć się bezpiecznie, móc przebywać wśród osób przyjaznych i kochających. Człowiek umierający potrzebuje zarazem wiele i niewiele: być razem, wśród swoich.
Pacjenci Hospicjum Proroka Eliasza na Podlasiu są wśród swoich. A najbardziej „swój”, mimo że z Krakowa, Paweł Grabowski, jeśli trzeba – trzyma ich za rękę. Gdy jest to wskazane – rozmawia. Czasem dowcipkuje – po polsku albo „po naszemu”. Może też pogrozić palcem. Nawet i dobermana do łóżka chorego przyprowadza, żeby wywołać uśmiech na starej, pooranej zmarszczkami twarzy. I przez cały czas, mimo zmęczenia czy nawet frustracji, wydaje się nucić pod nosem: „Miejmy nadzieję! Nie tę lichą, marną”…
Paweł swoich pacjentów kocha, tak jak i kocha życie. Poznajcie go na tyle, na ile dał się poznać.
O tym, dlaczego ważna jest rodzina, relacje i przyjaźnie, a nawet dobry bunt. I o tym, dlaczego imię ma znaczenie nawet wówczas, gdy nam się niezbyt podoba.
Skąd pochodzisz?
Z Krakowa, czy raczej z Nowej Huty.
To różnica?
Zasadnicza. Przynajmniej w czasach mojej młodości. Kiedyś obciachem było mieszkać w Nowej Hucie. Mieszkańców krakowskiej aglomeracji dzieliło się nawet na krakusów, czyli tych, którzy mieszkają w „inteligenckim i elitarnym” Krakowie, i na hutasów, czyli tych, którzy mieszkają w robotniczej Hucie. Oczywiście teraz to się wszystko mocno zmieniło i jest wręcz „trendy” zamieszkać w socrealistycznych przestrzeniach Starej Huty. No więc byłem awangardą. Mieszkałem tam, zanim stało się to modne.
Wychodzisz na pole czy na dwór?
W Krakowie – na pole. Na Podlasiu czy w Warszawie – wychodzę na… przeróżne sposoby, konsekwentnie unikam wyrażenia „na dwór”. Idę na zewnątrz. Po warszawsku nie mówię, mimo że Warszawa dała mi wiele szans i to ważne miejsce w moim życiu. Ale genetyczna, krakowska niechęć do „dworu” we mnie została.
A twoi rodzice? Skąd pochodzili?
Ojciec ze wsi, z Rzeszowszczyzny. Jak rodzinna opowieść głosi, tata wyjechał z rodzinnego domu w atmosferze lekkiego skandalu: nie chciał ożenić się z bogatą panną, z którą go swatano. Pojechał do miasta. Jako jedyny z rodzeństwa zbuntował się. Chciał się uczyć, nie zamierzał przejmować gospodarki: skończył studia inżynierskie i magisterskie – mechanikę na AGH. Wiele lat pracował w biurze konstrukcyjnym Huty Lenina, czyli potem Huty im. Tadeusza Sendzimira. Zmarł dwanaście lat temu. Mama Elżbieta pochodzi z Wielkiej Wsi koło Wojnicza, a moja babcia Katarzyna z Tropia – podkrakowskiej, niewielkiej miejscowości. To jest zresztą ważny dla mnie trop, bo w Tropiu była pustelnia jednego z moich ulubionych świętych, Świętego Świerada. Mama przyjechała do Nowej Huty jako dziecko – i tam już została, aż do dziś. Najpierw skończyła technikum ekonomiczne, potem studia prawnicze. Po kilku latach ukończyła podyplomowe studia zarządzania zakładami opieki zdrowotnej na krakowskim UJ-ocie.
Na krakowskim? Są jakieś inne UJ-oty?
To żart, ale mam takie wspomnienie z wojska, już po studiach; kiedy jeden z naszych pułkowników nie mógł nad nami zapanować, wrzeszczał: „Co wy sobie, podchorążowie, wyobrażacie? Że jak studiowaliście na «ujocie», to wszystko wam wolno? Ja na niejednym «ujocie» wykładałem: i w Poznaniu, i w Gdańsku…”.
A jak rodzice się poznali?
Wiem tylko, że stało się to w (wówczas) pięknej restauracji – Stylowej, przy alei Róż. Lokal działa zresztą do dziś. Starszy brat mamy zabierał siostry na potańcówki właśnie tam. Któregoś wieczoru do restauracji przyszedł też młody człowiek – student. Na kolację. O ile mamy pamięć nie myli, jadł zupę pomidorową. Zaczęli rozmawiać i tańczyć. Zaiskrzyło – jak się to modnie mówi. Poznali się więc przy talerzu pomidorowej, w nowohuckiej knajpie. Może dlatego do tej pory pozostał mi sentyment do pomidorówki. Wyjątkowo lubię.
A potem był ślub i urodziłeś się ty. Opowiadali ci rodzice o okolicznościach?
Mama mi opowiadała. „Był dziewiąty grudnia – wspominała – zima nie była jakaś sroga, ja się dobrze czułam. Z tatą pod rękę, spacerkiem, poszliśmy na izbę porodową w szkole rodzenia”. Poród przyjmowała niezwykła lekarka położnik, Jadwiga Beaupré, prekursorka godnego rodzenia w Polsce, założycielka chyba pierwszej w Polsce szkoły rodzenia.
Niesamowita postać! Społecznica, pracowała na rzecz wykluczonych i biednych kobiet i dzieci. W czasie wojny działała w konspiracji, była kierowniczką sekretariatu szefa sztabu Armii Krajowej, generała Tadeusza Pełczyńskiego. Awansowała do stopnia kapitana. W powstaniu warszawskim kierowała punktem łączności. Później organizowała pomoc chorym w obozach niemieckich.
A tego nie wiedziałem. Tym bardziej cieszy, że bohaterka jako pierwsza trzymała mnie na rękach.
A twoje imię? Od Świętego Pawła?
Gdzieś tam głęboko zapewne tak. Historia wyboru była jednak nieco bardziej przyziemna. Kiedy zapytałem mamę, dlaczego tak mi dała na imię, nieco zakłopotana opowiedziała taką historię: „Zasadniczo miałeś być… Wieśkiem, bo tata przyjaźnił się z kolegą Wiesławem i urodziłeś się zresztą w dniu jego imienin. Jednak na sali leżałam z jedną sympatyczną panią, którą odwiedzał mąż – Paweł. I ta moja sąsiadka wciąż o nim mówiła, i to w samych superlatywach. Pawełek to, Pawełek tamto. Pawełek zrobił, przyniósł, pozamiatał. I tak mi się to imię spodobało, że zrezygnowałam z Wiesława. I zostałeś Pawełkiem”.
Ciekawa jestem, czy osiągnąłbyś to wszystko, co osiągnąłeś, mając na imię Wiesław.
Mnie też takie myśli czasem chodzą po głowie. Na ile imię ma znaczenie, w jakim stopniu oddziałuje na życie człowieka, jego przyszłość i działania. I nie chodzi tu o jakieś zabobony, lecz na przykład o wpływ patrona na życie. Czy patron przekazuje w jakiś sposób swoje cechy imiennikowi. Można też na to patrzeć w kluczu psychologicznym: czy ludzie inaczej patrzyliby na mnie, gdybym nie był Pawłem, lecz Wiesławem? W sumie… profesor Wiesław Grabowski z (krakowskiego) UJ-otu brzmi dumnie. I mogłoby się tak wydarzyć, lecz z jakiegoś powodu jestem doktorem Pawłem.
A wcześniej Pawełkiem z nowohuckiej podstawówki. Dużo z tego czasu pamiętasz?
Chyba całkiem sporo. W podstawówce siedziałem w jednej ławce z Markiem – byliśmy kolegami długie lata. Mocno się kumplowaliśmy. On miał siostrę Anię, bardzo ładną dziewczynę. Jego mama pracowała w domu, opiekowała się też ojcem cierpiącym na chorobę Parkinsona. Obserwowałem jego rodzinę i to było dla mnie wtedy dość trudne przeżycie. Mój rodzinny dom był zupełnie inny. Jednocześnie to było ważne doświadczenie – pierwsze zetknięcie z chorobą, z chorym wymagającym pełnej opieki w warunkach domowych. Poza tym w podstawówce byłem zuchem, trenowałem judo. Miałem dużo zajęć. Dzieciaków wokół mnie też było sporo, a że dom był otwarty, całe to towarzystwo często u nas przesiadywało. I pamiętam też pierwszą życiową niesprawiedliwość…
Czyli?
To była chyba druga klasa. Nosiłem fartuszek, a na nim odznakę wzorowego ucznia. No nie da się ukryć: byłem wzorowym uczniem. Któregoś dnia wychowawczyni weszła do klasy i poprosiła, bym wyszedł na środek. I przy wszystkich dzieciach wygłosiła przemowę, że oto zachowałem się niegodnie, źle, nie w porządku i zabiera mi odznakę. I zabrała. Tyle że nie wiedziałem kompletnie, o co chodzi, byłem przestraszony i zdezorientowany. Okazało się niedługo potem, że jakiś chłopak z równoległej klasy coś nabroił, a zapytany przez woźną o nazwisko, odpowiedział: „Jestem Paweł Grabowski”. Sprawa się wyjaśniła, pani mnie przeprosiła przy klasie, oddała mi odznakę. Ale już nigdy nie pozwoliłem sobie jej przyszyć do mundurka. Poczucie krzywdy i zranionej dziecięcej dumy wygrało z wątpliwym od tej pory prestiżem noszenia odznaki.
Dziś pewnie wychowawczyni miałaby za taką akcję spore nieprzyjemności. I ze strony szkoły, i rodziców.
A wówczas czasy były inne, musiałem poradzić sobie z sytuacją. Ani moi rodzice, ani rodzice innych dzieci zbytnio nie ingerowali w sprawy szkolne. Szkoła była osobnym bytem, a rodzice „wtrącali się” wyłącznie wtedy, gdy chodziło o sprawy najpoważniejsze. Natomiast dom to była ważna, osobista przestrzeń. Rodzina zajmowała się własnymi sprawami. U nas zresztą relacje rodzinne były ogromnie ważne. Również z dalszymi krewnymi. Moja mama miała siostrę i trzech braci. Spotykaliśmy się wszyscy bardzo regularnie, co niedzielę. Albo był obiadek u nas, albo u któregoś z rodzeństwa. Z moim młodszym bratem i z kuzynostwem mieliśmy fajne dzieciństwo. A najpyszniejsza kartoflanka i pyszne pączki z różą były u babci Kasi.
Brzmi wręcz idyllicznie.
Idylla to przesada, bo jak w każdej rodzinie – bywało różnie. Byliśmy mocno związani ze sobą, co nie oznacza, że nie pojawiały się spory czy zwykłe problemy. Nad tym wszystkim jednak, czego zapewne długo nie doceniałem, czuwali rodzice. Z perspektywy czasu wiem, że to ludzie bardzo wyjątkowi. Podziwiałem ich, a wraz z dojrzewaniem odkrywałem, że wychodzili mocno poza ówczesny schemat, sposoby myślenia i życia. Przekroczyli pewne granice wyznaczone przez rodzinę, środowisko, ówczesną mentalność i zmiany społeczne. Chcieli więcej zarówno dla siebie, jak i dla nas, dzieci. Jak wspominałem – ojciec był wierny sobie i przeciwstawił się własnemu, mocno konserwatywnemu środowisku. Twardziel, skończył studia inżynierskie, wyobrażam sobie, że kosmicznie trudne. Magister inżynier mechaniki po AGH – to brzmiało dumnie. Zapytałem go kiedyś, jak to zrobił, że dobrze ukończył trudne studia. Stwierdził, że miał metodę uczenia się „poligonową”. Czyli: „Wyobrażałem sobie, co będzie, jak nie zaliczę roku i wyrzucony ze studiów wyląduję na poligonie”. Skutkowało efektywnym zaliczaniem roku po roku. Potem, wraz z mamą, ciężko pracowali. U nas w domu zawsze stała deska kreślarska. Tata dużo roboty brał do domu. Obserwowałem te koła zębate, starannie rysowane przez niego najpierw ołówkiem, potem tuszem. Nie było przecież programów komputerowych, a ojciec to rozrysowywał z zegarmistrzowską precyzją. Jego szef, gdy sam odchodził na emeryturę, widział w ojcu swojego następcę. Było jednak ważne „ale”: warunkiem tego awansu, w Hucie im. Lenina, była legitymacja partyjna. Tymczasem ani moja mama, ani ojciec nigdy do partii nie należeli. I nie zamierzali należeć.
Ojciec awansu nie dostał?
Otóż szef biura konstrukcyjnego na tyle ojca cenił, że napisał mu doskonałą opinię przed swoim odejściem na emeryturę. I prócz realnych osiągnięć, umiejętności, dokonań wpisał: „wzorowy członek partii”. I nikt tego nie sprawdził! Mój ojciec został więc szefem biura konstrukcyjnego, mimo że partyjniakiem nigdy nie był. Pracował zresztą nadal solidnie, rzetelnie, niewiele za to, biorąc pod uwagę nakład pracy i zaangażowanie, otrzymując. No cóż, takie czasy były, że tak zwane pobory nawet świetnym inżynierom wystarczały od pierwszego do pierwszego. W innych okolicznościach, w innych czasach, realiach ojciec może wymyślałby maszyny zmieniające świat i żył jak król. W PRL-u konstruował maszyny do obróbki koksu i stali. Ale coraz lepsze, coraz nowocześniejsze. Myślę, że dawało mu to satysfakcję.
Jakim małżeństwem byli?
Któryś z kolegów zadał mi podobne pytanie i odparowałem: „Moja mama z tatą nigdy, aż do jego śmierci, nie przeszli na «ty»”.
Ale jak to?
Kolega tak samo zareagował. Tata, opowiadając o mamie osobom trzecim, zawsze mawiał: „Moja pani Ela to, moja pani Ela tamto”. Oczywiście mówił to w żartach, ale ta forma chyba pokazywała sporo: z jednej strony szacunek, podziw, z drugiej, że byli blisko siebie. Ale też, że nie byli „skazani” na siebie, nie byli uzależnieni od siebie, realizowali wiele spraw niezależnie.
Dwie silne osobowości?
O tak! Nie byli typem małżeństwa, które wyłącznie patrzy sobie w oczy i się we wszystkim ze sobą zgadza. Chyba wręcz odwrotnie. Lecz nigdy z bratem nie byliśmy świadkami ich sporów. Dopiero jako dorosły człowiek od mamy się dowiadywałem, że kryzysów, sprzeczek było między nimi sporo. Chwała im za to, że i spory, i zgody załatwiali między sobą. Druga rzecz, która dobrze charakteryzuje moją rodzinę i dzieciństwo, to niemal całkowity brak alkoholu. W domu, owszem, stał jakiś koniaczek czy inny trunek, ale nie był za bardzo w użyciu. A przynajmniej rzadko. Co ciekawe, ojciec robił swojskie wino, ale bardziej na prezenty dla znajomych. Nigdy nie widziałem mojego ojca pijanego, nie mówiąc o matce. Jak na tamte czasy – było to wyjątkowe. W rezultacie ja sam po raz pierwszy po alkohol sięgnąłem w okolicach dwudziestego szóstego roku życia.
Kto był surowszy, tata czy mama?
Obydwoje byli wymagający i konkretni. Jednocześnie mama miała do nas z bratem anielską cierpliwość. Do dzisiaj uwielbiamy gotować, możemy stać przy garach i robić rzeczy podobne do tych, które robiliśmy jako dzieci w domu i przy mamie. Bo cokolwiek byśmy zrobili, to mama nas chwaliła. Była uważna, wiele spraw tłumaczyła, pewne rzeczy przekazywała w formie zabawy. Ojciec natomiast był perfekcjonistą, i z nim była relacja męsko-męska, nieco surowsza. No i ojciec, inżynier, potrafił spojrzeć z niesmakiem, gdy coś tam w domu naprawiałem czy próbowałem przybić gwóźdź. Bez pardonu potrafił stwierdzić: „Nie mogę patrzeć, jak ty to robisz”. Bo oczywiście sam by to zrobił lepiej.
Perfekcjonista, który wszystko robi najlepiej? Podobno gena nie wydłubiesz…
Może coś w tym jest. (śmiech) Po mamusi mam pewną delikatność i urok osobisty, oraz skromność. A poza tym rzeczywiście mówiło się o mnie „cały ojciec”. Moja mama opowiadała, że gdy kiedyś jechałem z nią pociągiem, na wieś, do dziadków ze strony taty, do przedziału wsiadł nieznajomy mężczyzna. Siedział, siedział i milczał. Przyglądał mi się z uwagą i w końcu stwierdził: „Pani to nie znam, ale chłopiec to mały Grabowski”. Jestem do ojca podobny, chociaż nie mam zmysłu technicznego i nie za bardzo radzę sobie z młotkiem i śrubokrętem. Nie chciałem też kształcić się w kierunkach technicznych. Dlatego po podstawówce wybrałem liceum, nie technikum.
W kontrze do ojca?
Absolutnie nie. Po prostu chciałem iść do klasy biologiczno-chemicznej. I zrobiłem to. Tu zresztą nie ojciec, lecz bardziej moja mama oponowała. Widziała mnie z konkretnym zawodem, więc technikum wydawało jej się sensowniejsze. I gdy dostałem się do klasy biologiczno-chemicznej, bez mojej wiedzy przepisała mnie do klasy… językowej. Poszedłem na pierwszą lekcję, pierwszego września, i odkryłem, że nie ma mnie na liście w klasie, którą sobie wybrałem! Pobiegłem do dyrektora, wyprosiłem (chyba dość kategorycznie) zmianę. Wracam do domu, pytam, o co chodzi. Na co moja mama: „Wiesz, pomyślałam, że lepiej, jak będziesz znał świetnie jeden język. Będzie ci łatwiej”. To pokazywało silny charakter mojej matki.
Oraz matczyną troskę i zapobiegliwość.
Które to zmusiły mnie do zawalczenia o swoje pragnienia i ich realizację. Moja (nieco) nadopiekuńcza mateczka wiedziała lepiej, co jest dla mnie dobre, a co jest dla mnie złe, więc musiałem nauczyć się asertywności i przeciąć pępowinę. Samodzielnie podejmować decyzje. Potem, po latach, przydało mi się to jak ulał, gdy postanowiłem wyjechać na Podlasie. Wówczas mama niezbyt sobie to wyobrażała, nie za bardzo popierała. Dopiero po jakimś czasie na wsi otrzymałem od niej wiadomość: „Nie rozumiem cię, synku, ale kocham i wspieram”.
Dla mnie to ogromnie pocieszające: matki też dojrzewają. W momencie porodu nie jesteśmy idealne.
Dla nas, dzieci, jesteście. Co nie oznacza, że jesteście nieomylne i że musimy się z wami zawsze zgadzać. Od dziecka chciałem zostać lekarzem, tak to sobie wymarzyłem, więc poszedłem do klasy biologiczno-chemicznej. Proste.
A właściwie skąd takie marzenie? Chciałeś być szanowanym, bogatym doktorem z długą brodą?
Prościej. Kiedy byłem dzieckiem, opiekowała się mną świetna lekarka, pediatra, pani Krysia Targosz. Była oddana pracy, dzieciom. I niezwykle życzliwa. Bardzo mi się podobało jej podejście do pracy, lubiłem ją ogromnie. I jeszcze jako dzieciak pacjent pomyślałem, że chciałbym mieć taki sam zawód jak ona. Dojrzewałem, dorastałem, wiele różnych spraw się zmieniało, pojawiały się różne pasje, ale marzenie o medycynie przetrwało.
Jesteś takim typem faceta, który na pewnym etapie życia myśli o seminarium. Tak było?
I tu cię zaskoczę – nigdy nie myślałem o seminarium. Takiego scenariusza zupełnie nie brałem pod uwagę. W dorosłości, wiele lat później, myślałem o jakichś alternatywnych formach rozwoju duchowego i je nawet realizowałem, o czym zapewne jeszcze porozmawiamy. Ale nie było to seminarium, i nie chciałem zostać kapłanem. Natomiast gdybym nie wybrał medycyny, pewnie poszedłbym na dziennikarstwo albo polonistykę.
Serio? Chciałeś być „facetem od polaka” i uczyć cudze dzieci? Fascynujące.
Bardziej od uczenia dzieci fascynowało mnie po prostu słowo. I pewnie też jeszcze o tym porozmawiamy.
A jakim byłeś nastolatkiem?
W liceum codzienność wydawała mi się dość nijaka, bezbarwna. Czułem, że jestem raczej przeciętny, może wręcz nudnawy, mimo wielu aktywności typu judo czy chodzenie po górach i mimo grupy fajnych znajomych i przyjaciół. Spotykaliśmy się po szkole, regularnie. W weekendy wyjeżdżaliśmy w góry – całą paczką. Gorce, Pieniny, nocowanie w schroniskach. Na wakacje też jeździliśmy razem, chłopaki i dziewczyny. I nikt się w nikim nie zakochiwał, traktowaliśmy się jak przyjaciele, rodzeństwo. (Chyba że o czymś nie wiem, oczywiście). Całe to towarzystwo zresztą regularnie przesiadywało u nas w domu. Lubili moją mamę, a ona lubiła ich. Dużo wspólnie rozmawialiśmy. Mama – co jest pewnym fenomenem – do dzisiejszego dnia utrzymuje kontakt z moimi przyjaciółmi z liceum. Ma z nimi relacje, mimo że niektórzy mieszkają w Ameryce czy w Niemczech. Dzwonią do niej, opowiadają o sobie, o swoich dzieciach, zwierzają się. Tyle lat minęło, a kontakt przetrwał. Co tylko pokazuje, że to były fajne czasy.
Czy tak jak wielu młodych należałeś wówczas do harcerstwa?
Tak, i byłem do pewnego momentu bardzo zaangażowany. Poważnie do tego podchodziłem. Jednak w liceum okazało się, że szary mundur muszę zamienić na dziwny kremowy, a krzyż harcerski na czerwoną krajkę. Tłumaczono nam, że tamto harcerstwo było dziecinne, dla maluchów, a „w liceum to się już naprawdę służy socjalistycznej ojczyźnie”. Nazywało się to Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej. Wpadłem w takie klimaty z rozpędu, rozejrzałem się i… szybko wypadłem. Wyrzuciłem i mundur, i krajkę. Bo tak harcerstwo nie wygląda.
Pierwszy bunt polityczny?
Nie sądzę, bym wtedy tak o tym myślał. Wówczas czasy były takie, że gnali wszystkich na pochody pierwszomajowe i ludzie szli – czy ktoś w ideologię wierzył, czy wręcz przeciwnie. Pamiętam, jak na placu Centralnym w Nowej Hucie stanął pomnik Lenina. Raz ktoś rzucił stary rower i buty pod ten pomnik i nabazgrał napis: „Masz Leninie rower, buty, wyp… z Nowej Huty”. Przy czym użył dosadnego określenia. Taki to nowohucki zamach na Lenina widziałem. Zabawne. Pamiętam też smród gazu łzawiącego i zomowców na ulicach. I własną ucieczkę przed ZOMO krakowskimi ulicami, choć nigdy nie mieszałem się otwarcie w takie akcje.
Mówisz o stanie wojennym?
Tak. Nie mieszałem się, nie chodziłem na demonstracje z prostego powodu: byłem jeszcze dzieciakiem, a rodzice by mocno dali mi w kość, gdybym się ładował w przepychanki z tak zwaną władzą. Mnie to zresztą w ogóle nie ciągnęło. Nie miałem inklinacji, żeby być politycznym wojownikiem o wolność. Oczywiście słuchałem Kaczmarskiego, jak wszyscy w mojej klasie. Ale na tym „walka” się kończyła. Miałem się uczyć, obserwować i poznawać świat. I to robiłem.
Sporo się w twoim życiu działo jak na „bezbarwną postać”. A twoje życie religijne? Chodziłeś grzecznie do kościoła?
W liceum z grupą znajomych chodziłem do dominikanów i franciszkanów. Wówczas zaczynałem dojrzewać w wierze, szukać. Otarłem się o oazę i Odnowę w Duchu Świętym, ale to nie było dla mnie. Pociągała mnie już wtedy taka „szara” religijność. Prosta, bez udziwnień. Próbowałem zrozumieć, co dzieje się na Mszy Świętej, czym są sakramenty. Natomiast trochę wcześniej, w podstawówce, moje „chodzenie do kościoła” wynikało bardziej z kultury, przyzwyczajenia niż z realnej wiary i chęci jej poszukiwania.
Bierzmował cię Karol Wojtyła?
A właśnie nie. Byłem pierwszym rocznikiem u nas, którego nie bierzmował kardynał Wojtyła – bo właśnie został papieżem Janem Pawłem II. Nie pamiętam, który z biskupów udzielał mi sakramentu. Z czasów bierzmowania pamiętam natomiast, że nie potrafiłem wybrać sobie imienia – czyli nowego patrona. W czasie przygotowań, w salce parafialnej, siedziałem z półotwartą buzią i drapałem się po głowie, by coś wymyślić. Dziś bym wybrał od razu: Świerad, od Świętego Świerada, który działał między innymi w Tropiu niedaleko Krakowa.
W Tropiu, z którego pochodziła twoja babcia Kasia.
Tak. Kapitalny patron: pustelnik, asceta, nauczyciel Świętego Benedykta (tego ze Skałki, rzecz jasna), chrystianizował tereny wokół Krakowa, ciężko też pracował przy karczowaniu lasów. Wówczas, jako nastolatek, pewnie Świerada w ogóle nie znałem lub nie miałem świadomości, kim był. Nadal więc nie miałem pomysłu na imię, aż w końcu ksiądz katecheta stwierdził, że skoro niedaleko jest Wawel i pochowano tam Świętego Stanisława, to może wybrać właśnie jego? I po takiej podpowiedzi, trochę z braku pomysłu, wybrałem Stanisława. Podchodzę do niego bez wielkiego przekonania aż do dzisiaj.
Ale dlaczego? Cudowne, męskie imię. I świetny święty.
Średnio mi się podoba imię… Stasinek. Świerad brzmi dumniej.
Stanisław to staropolskie męskie imię pochodzenia słowiańskiego, złożone z członów Stani- (stać, stać się, stanąć) oraz -sław (sława). Wywodzi się więc od słów oznaczających: „stać się sławnym”. Patron wskazał ci przyszłość!
Akurat na sławie to mi ani nie zależało, ani nie zależy.
Niemniej znów wychodzi na to, że przybrane (świadomie lub nie) imię ma znaczenie. I patron ma znaczenie.
Więc do tej pory nie odkryłem bogactwa tego imienia. Może rozmowa z tobą otworzy mi oczy.