Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta książka to w głównej mierze kontynuacja wątków poprzedniej powieści autora, a mianowicie Krusząc mury Jerycha. W szczególności zaś tych, które stanowią bądź krytykę, bądź tworzywo świeżej propozycji odmiennego odczytania zarówno treści samych tekstów Nowego Testamentu, jak i jego przesłania. Odbiegających od tego, co powielane w powszechnym nauczaniu. Po części zaś, współczesna hagiografia. Do tego egzystencjalne okruchy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 180
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ostatni klient opuścił właśnie kancelarię, więc znowu zaczęła go dręczyć myśl, dlaczego on nie daje znaku życia? Miał przecież zadzwonić na początku tygodnia. Środa, a tu ciągle nic. Zadzwonić samemu?
Ale czy wypada go niepokoić? Może przeżywa kolejne fiasko albo kiepsko się czuje?
Niby niepotrzebne panieńskie skrupuły z uwagi na łączącą ich wieloletnią, prawdziwie braterską więź, ale podświadomie czuł, że gdy w grę wchodzą poważne problemy zdrowotne, każda sytuacja staje się dziewiczo delikatna.
– No to jeszcze nie teraz.
Pozostając w rozterce, zaczął porządkowanie akt. Wtedy odezwał się telefon.
Rzut oka. – Jednak, on! Splątanie kwantowe?
– Hallo, hallo, słucham, słucham…
– Witam kolegę. Jak przyrzekłem, dzwonię. I mam nadzieję że zastałem kolegę jeszcze w kancelarii, bo nie chciałbym wszczynać zawieruchy domowej?
– Tak, jestem jeszcze w kancelarii. I wyczuwam, że ten troszkę żartobliwy ton, zwiastuje pomyślne wieści.
– Kolego, nie zaprzeczę. Ale na horoskopy za wcześnie. W każdym razie początkowe poczucie kolejnej klęski minęło. A poza tym… Poza tym, kiedy przemyślałem co się zdarzyło, niezależnie od tego, jaki będzie końcowy rezultat medyczny, powiem drogi kolego… no nie uwierzy pan. Mam poczucie nowego otwarcia. Nie przesłyszał się kolega. Poczucie nowego otwarcia. Ale o tym, jak się spotkamy.
– Kiedy? Wszystkie terminy dla kolegi w pełnej rezerwie. Jak tylko otrzyma pan kolega dyspensę rodzinną, zapraszam. Oczywiście, przedtem telefon.
– Jeszcze dziś dam sygnał, bo już gna mnie ciekawość .
Nowe otwarcie, coś takiego? Facet dobrze po siedemdziesiątce i nowe otwarcie. Jakiś romans szpitalny?
Wszystko jednak możliwe. Od ładnych paru lat wdowiec, jeszcze sprawny, zawodowo czynny adwokat. Atrakcyjny partner.
Hm… ale to chyba nie to, nie byłoby takiego entuzjazmu, jaki wyczułem.
A zdążyli się dobrze poznać, choć to nie koleżeństwo z dzieciństwa, lat szkolnych czy studenckich. Nietypowy przypadek przyjaźni niewrażliwej na znaczącą różnicę wieku. Trzydzieści lat z okładem, a mimo to bez patriarchalnej nuty. Można powiedzieć, zadziwiająco dynamiczne braterstwo, jednako młodych dusz.
Wspomniał pierwsze lata znajomości.
Takie samo poszukiwanie zawodowego wyższego piętra, taki sam nie amerykański stosunek do materialnych pożytków i nade wszystko to nieostentacyjne tropienie wśród zgiełku codzienności tajemnego sensu egzystencji. Sensu dnia powszedniego, pośród tylu ziemskich rupieci. Rosnących kont bankowych, wskaźników koniunktury i konsumpcji, coraz sprawniejszych narzędzi wojskowego ataku i odwetu. Coraz okazalszych bicepsów,niebywałych rekordów i niekończących się igrzysk.
W znajdywaniu prawdziwego sensu nie tylko w radości, ale i bólu, w ofierze wyrzeczeń. Znajdywaniu uroku godności w pokorze, zarówno w obliczu sukcesu, jak i porażki lub nawet upadku, oraz nie gasnącej nadziei przy przedzieraniu się przez ten coraz bardziej rosnący śmietnik postępu cywilizacyjnego.
W ciągu lat odbywali zawsze żywe, wspólne teologiczne dysputy z dobrotliwym farorzem Kowalonkiem lub pozornie kostycznym Norbertem.
A potem, choć już zupełnie niedawno, niedorzeczna śmierć Zygmuntowego syna, później jego samego uciążliwe kłopoty zdrowotne.
Zatem dzisiejszy telefon, to chyba, jak miał nadzieję, zatrzymanie kiepskiego trendu. Nowe otwarcie. Nie jakiś tam nawet nadzwyczajny incydent, ale zapowiedź zgoła epickiego rozmachu.
Paliła go ciekawość, więc zaraz po domowym, radośnie burzliwym powitaniu, zwłaszcza w wydaniu Zosi zgłaszającej już nieśmiałe aspiracje do dorosłości, od razu zapytał czy jutrzejsze czwartkowe wieczorne godziny będzie mógł spędzić poza domem? Wieczorne… poza domem?
– Ale z mecenasem Zygmuntem.
A więc już zdrów? No to, no to…
– Troszkę popłaczemy, prawda mamo, ale nie licz na czuwanie przy drzwiach.
Treść następnego dnia, w obliczu zapowiedzi nowego otwarcia, nie warta wspomnienia.
Na ulicę Brzozową Bażela zajechał dobrze przed zmierzchem. Na wywołany sygnał przybycia nie usłyszał żadnego „hallo?” ale znajomy głos:
– Jeżeli to kolega Bażela, to niech wchodzi, niech wchodzi. Dziś nie ma powitania przed progiem.
Bażela w tym domu nie potrzebował przewodnika, więc już za moment to on witał gospodarza stojącego w otwartych drzwiach znajomego salonu.
– Tak, to ja, we własnej osobie i radośnie pozdrawiam.
– No drogi kolego, ja też pozdrawiam i nie tylko dostrzegam ale nawet poznaję. I cieszę się że tak szybko.
A ściskając go dodał:
– Dobrze będzie wreszcie pogadać o czymś więcej niż tylko o lekach i rehabilitacji.
– Siadajmy. – Wskazując gościowi skórzane siedzisko, dodał. – Ale dziś zburzę symetrię i wybiorę krzesło a nie fotel jak dawniej. Za dużo ceregieli przy wstawaniu.
– To ja też wybiorę krzesło. Zwłaszcza że krzesło bardziej dyscyplinuje zarówno ciało, jak duszę. Dobrze mówię?
– Kolego, więcej niż dobrze, bo to zabrzmiało nie jak pospolity towarzyski frazes, ale jak ważne odkrycie z zakresu fizjologii. Ducha oczywiście.
– A ja potraktuję to jako uroczy żart i ewidentny dowód powrotu do pełnej formy.
Po wymianie obustronnych uśmiechów, gospodarz obwieścił podsumowanie.
– No to jak sądzę, radosny prolog mamy za sobą i czas na rzeczy poważne. Tylko zapytam jeszcze przedtem: kawa, herbata? Trunek nie, bo kolega jak zwykle autem?
Za sprawą dyskretnej akcji synowej na stoliku pojawiła się więc niebawem taca z herbatą i rogalikami.
– Otóż kolego… No właśnie… przeżyłem już prawie swoje życie, jestem, jak to się mówi, blisko drugiego brzegu, a tu nagle i niespodziewanie doznaję olśnienia, które sprawia, że to, co teraz i zwłaszcza to, co za mną, widzę w innym zupełnie świetle. Moja utrwalona hierarchia wartości doznaje radykalnej zmiany. Do dziś żyję w ekscytacji tym faktem.
A wszystko za sprawą jednego, zwyczajnego człowieka. Oczywiście zwyczajnego w tym powszechnym, obywatelskim znaczeniu. Bo to żaden mędrzec czy celebryta, a szeregowy zjadacz chleba, do tego niepełnosprawny. Gość dobiegający czterdziestki, z wrodzonym upośledzeniem widzenia, a od kilkunastu lat całkiem ślepy.
Nie mówię niewidomy, całkiem świadomie mówię, ślepy. Mówię tak, żeby uniknąć tej medycznej poprawności, zacierającej prawie cały ogrom i ciężar nieszczęścia. Oczywiście nieszczęścia w rozumieniu nas ludzi widzących, lepiej lub gorzej, ale widzących.
Przerwał na chwilę i obniżył ton.
– Ich świat jest z pewnością inny. Ale świadomi swoich ograniczeń są przecież wśród nas, żyją, spotykamy ich na ulicy czy w innych miejscach publicznych. Jestem przekonany, że bywają tak jak i my widzący, także szczęśliwi. Więc to żaden wyróżnik. bo to i wśród pełnosprawnych, przecież żadna norma. Ale chyba niepotrzebnie nawijam, bo to ostatnie doświadczenie jest przecież zupełnie innego gatunku.
Bo na pozór to samo mogłoby wyniknąć z kontaktu z innym niepełnosprawnym czy nawet pełnosprawnym. Ale fakt, że to, co się stało, stało się za sprawą tego niepełnosprawnego, tak istotnie niepełnosprawnego, być może właśnie przez to stało się dla mnie w ogóle dostrzegalne. W innych okolicznościach, być może bym to przeoczył. Owszem, zobaczyłbym coś godnego uznania i podziwu, ale to wszystko.
Pełna refleksja zrodziła się wtedy, gdy dostrzegłem to, co stawia tego tak niepełnosprawnego w historii mojego przeżycia o ileż pięter wyżej ponad chwalebną zwyczajność.
Przerwał, spojrzawszy na Bażelę.
– Niecierpliwisz się ? Że ciągle nie wiadomo o co chodzi? Nie dziw się, ale duże rzeczy wymagają większej ilości słów. I wytrzymaj jeszcze trochę, bo to, co powiedziałem to był wstęp, a dopiero teraz zacznie się opowieść.
– No więc… To nieelegancki początek, ale „za górami, za lasami”, jak to dawniej zaczynały się frapujące opowieści, byłoby tu zupełnie nie na miejscu. Ale…
Pamiętasz chyba mój ostatni SMS? „Dziś idę na Ceglaną. Nie dzwoń, czekaj na mój telefon”.
Na początek małe wprowadzenie, co do tej Ceglanej właśnie. Na Izbę Przyjęć stawiłem się trochę po południu, ale na sali pacjentów wylądowałem już o zmierzchu. Moje oczy zdołały odnotować, że dwa skrajne łóżka w czteroosobowej sali są już zajęte, więc po krótkim wahaniu wybrałem to trzecie, bliżej okna. Ponieważ współtowarzysze zajęci byli sobą, więc i ja pogrążyłem się w jałowej samotności. Choć oczywiście to samotność w tłumie i szpitalnym zgiełku. Tym bardziej że sąsiad z pierwszego łóżka przez cały czas albo wydzwaniał, albo odbierał telefony.
Rozmowy były głośne, więc siłą rzeczy orientowałem się w ich treści. Była mowa o wyjeździe za porę miesięcy do teatru w Warszawie, o tym, że już wykupił cztery bilety, było umawianie się za parę dni na spotkanie w kawiarni, z zapewnieniem wsparcia dzwoniącej jakiejś bliskiej znajomej w rozwiązaniu trudnej kwestii życiowej. No i oczywiście także o zabiegach i prognozach.
Minęła dwudziesta druga, a rozmowy trwały. Było blisko dwudziestej trzeciej, sąsiad spod okna od pewnego czasu pochrapywał, więc wreszcie się odezwałem.
– Nie chciałbym pana urazić, ale już dawno minęła dwudziesta druga.
Bez protestu zakończył.
– A następnego dnia, kiedy zostałem na jakiś czas sam na sam z tym drugim sąsiadem spod okna, dowiedziałem się, jak się sprawy mają. Że tamten to od kilkunastu już lat całkowicie niewidomy, że znalazł się w klinice po tym, jak przy wczorajszym śniadaniu niespodziewanie wylała mu się źrenica z niewidzącego wprawdzie oka i że czeka go poważny zabieg, nawet z perspektywą usunięcia gałki ocznej. Poczułem się głupio. Gdybym to wiedział, byłbym przecież bardziej wyrozumiały i pozwolił gadać choćby do rana.
Chociaż i tak zachowałem się przecież w miarę delikatnie, nie uważasz? No to koniec diariusza. Chciałem tylko pokazać, jak banalny był początek.
Przerwał na chwilę, potrząsnął głową, jak gdyby w geście niedowierzania, że mógł być świadkiem czegoś tak niecodziennego.
Znowu chwila milczenia, a potem tonem rozmarzenia kontynuował.
– Romin Sosna. Tak się nazywał.
Mówię o nim w czasie przeszłym, bo nie mam z nim kontaktu, ale wierzę, że żyje i krzepi nadal wszystkich bliższych i dalszych, znajomych, nieznajomych, przypadkowo napotykanych.
Dla mnie święty. Cywilny święty codzienności. Nie zostanie wyniesiony na żadne ołtarze, to pewne, ale w moim panteonie, równy największym.
Adam, to trudne do pojęcia. W dwudziestym pierwszym wieku, w wieku politycznego i społecznego rozgardiaszu, coraz bardziej zaciekłych sporów, ksenofobii, obyczajowych wykluczeń i co tu dużo mówić coraz większych obszarów nienawiści, spotykasz kogoś, przecież tak ciężko doświadczanego przez los, bezustannie trapionego różnorakimi, ciężkimi dolegliwościami zdrowotnymi i widzisz go w koronie pełni człowieczeństwa. Kogoś, kto nie tylko się nie poddał i potrafi zadbać nie tylko o siebie, nie. Spotykasz kogoś gotowego w każdej chwili spieszyć z pomocą innym.
A to jeszcze nie najważniejsze, bo ludzi życzliwych, ofiarnych, nawet heroicznych, udaje się napotkać. Ale ja nigdy, przenigdy nie napotkałem człowieka… uwaga, człowieka tak całkowicie wyzbytego ZŁOŚĆI. Teraz to wiem. Największej ludzkiej wady, źródła wszystkich nieszczęść. Dlatego tu trzeba użyć dużej litery, największej z możliwych.
Romin, Romek nie złości się na nic i na nikogo. Ani na mniej życzliwych ludzi, ani na Boga, że tak okrutnie go doświadcza, a nawet na rzeczy mu nieposłuszne, co my, niby to żartobliwie, kwitujemy zwykle jakimś przekleństwem. Nie jest mu wszystko jedno, nie używa eufemizmów, nazywa rzeczy po imieniu, ale po prostu się nie złości.
A ja zawsze dotąd pozostawałem w przekonaniu, że to po ludzku niemożliwe. Sądziłem że to przymiot wyłącznie Boski. Tak jak to rysuje się w wymiarze trudnym do uwierzenia, w dramacie pasyjnym.
Sądziłem, że człowiek nie jest w stanie udźwignąć takiego ciężaru wyrozumiałości żeby móc powiedzieć, „wybacz im bo nie wiedzą co czynią”.
Oczywiście Romin tego nie mówi. Bo chyba w ogóle nie czuje, że wypełnia jakieś posłannictwo. Najzwyczajniej, nie okazuje złości. Jest w tym po prostu wielki. Wypełnia to, co mnie wydawało się nie do zrealizowania w wymiarze ludzkim. Spełnia biblijny mit.
Ze wstydem muszę przyznać, że w swej małostkowości dostrzegłem to nie od razu. Ta refleksja dotarła do mnie dopiero jakimś czasie. Kiedy już byłem w domu. Wtedy jeszcze raz przebiegłem rejestr tych kilu dni szpitalnych. Może coś przeoczyłem, na czymś go przyłapię, może zbyt pochopnie stałem się tak łaskawy? A tu nic. Ani że za zimno lub za gorąco, ani że za późno czy za wcześnie, że jak tak można, że jak ten sukinkot taki owaki mógł i że po jaką cholerę…? Itd., itd. Nic.
Nic to że z upośledzeniem widzenia od momentu narodzin, że po edukacji w szkole dla niedowidzących w wieku dwudziestu paru lat traci zupełnie wzrok. I nic to, że krótko po tym, jak wiąże się z osobą także mającą kłopoty ze wzrokiem, ta również traci zdolność widzenia.
Jakby tego było mało, dopadają go inne bolesne schorzenia. Ostatnie, Covid– 19 i siedem koszmarnych dni pod respiratorem. A w dwa miesiące później, przecież w mojej obecności, jakby powracał z udanego urlopu i nie groził mu poważny okulistyczny zbieg, umawia się na spektakl teatralny w Warszawie. A z kimś innym, kto potrzebuje wsparcia i pocieszenia, za parę dni na spotkanie w kawiarni. Adam, podziw to nie wszystko. Bo jednocześnie dopada cię poczucie zawstydzenia. W takim momencie dostrzegasz całą, własną mizerię i małość, tym większą, gdy ty, człowiek wcale nie anonimowy, pozostawałeś dotąd w przeświadczeniu jaki to jesteś wspaniały, empatyczny, pomocny, et cetera, et cetera… A teraz już wiesz, że nie dorastasz Rominowi do pięt. Tak.
Naraz uświadomiłem sobie to wszystko i pomyślałem, że trzeba się zmienić, absolutnie. Że można odwracać bieguny. Że można zupełnie inaczej, bo istnieje na to żywy dowód. Nie kłócić się ze światem, nie potępiać, ale próbować kształtować jego bieg.
Wydawało się że zakończył. Ale Bażela milczał, więc pociągnął wątek.
– Myślisz że to tylko słowa? To fakt, że świat już nie zliczy dotychczasowych uroczystych deklaracji, najsolenniejszych przyrzeczeń, składanych nawet w dobrej wierze. A rezultat? Cytując księdza Chmielowskiego, jak jest, każdy widzi.
Ja myślę, że mimo to trzeba choćby starać się robić swoje. To nasz obowiązek na drodze ziemskiej próby Moja, twoja egzaminacyjna powinność. Oczywiście o ile wierzysz i masz nadzieję, że jakiś egzaminator, gdzieś tam cię oczekuje.
Teraz zamilkł na dobre. Ale wydawał się nie oczekiwać na odpowiedź gościa. Widać było że wszystko, o czym mówił, przeżywa intensywnie po raz kolejny, na nowo.
A w milczeniu jakie zapadło, nie było niczego kłopotliwego. Było ono było wspólnym, solennym uznaniem prawdziwości tej wcześniejszej zapowiedzi. Nowego otwarcia.
– Mecenasie, nie spodziewałem się. Nie spodziewałem, że usłyszę coś… coś tak poruszającego. To banalne, ale na razie nie znajduję właściwych słów.
I dlatego się zająknąłem.
A mówiąc nieco żartobliwie, okazuje się że szpital leczy nie tylko ciało, ale i duszę. Chociaż w tym przypadku właściwsze byłoby, odmienia duszę. Bo przecież ta… ta pańska dusza, nie była chora, co najwyżej można powiedzieć, nie doznała aż dotąd takiego muśnięcia skrzydłem biblijnej gołębicy.
– Dziękuje Adamie, jesteś bardzo łaskawy.
A twoje ostatnie zająknięcie chyba dobrze odczytałem. Proponuję odrzucić tytularne zawiłości, bo przecież dla mnie od dawna jesteś Adamem. Serdecznym przyjacielem, nie kolegą. Ale bez bruderszaftu, bo to zanadto konwencjonalne. Zgoda?
– Nie tylko zgoda, pełna piątka.
Bażela poprawił się na krześle i jakby przełamując wewnętrzny opór, z wyraźnym wahaniem podjął.
– Jak powiedziałem, jestem pod wrażeniem. Ale pozwól, że jako samozwańczy advocatus diaboli, zgłoszę małą wątpliwość. Nie zamierzam kwestionować twoich konstatacji, przytaczanych faktów, okoliczności, ale to, co powiedziałeś, zbytnio przypomina mi hagiograficzne laurki.
– Adam, masz prawo. Zwłaszcza że nie sposób przekazać wszystkiego. Moja relacja trwała kilka minut, a ja przeżyłem tam w jego obecności parę dni. Masz prawo, bo Romin to przecież nie bohater mediów, tylko człowiek z M-4 w bloku, uliczny przechodzień z białą laską.
Powtórzę, dla mnie święty dnia powszedniego. A ty tym bardziej masz prawo być zaskoczony. Bo też na pozór wygląda to niedorzecznie. Ale właśnie ten człowiek, zresztą całkiem bezwiednie, otworzył mi oczy, a mój umysł doznał olśnienia. Właśnie przez niego odkryłem to, czego ja, przykładny obywatel, cywilizowany konsument i klerk, nie dostrzegałem przez tyle lat.
Zresztą podziw z jakim wtedy opuszczałem szpital na Ceglanej, odczuwałem nie tylko ja. Jeśli powiem, że podzielał go cały oddział, a przynajmniej ci, którzy się z nim zetknęli i poznali jego historię, to nie będzie to żadna przesada. Pomyśl, człowiek całkowicie ślepy, a prawie całkiem samodzielny, bo rzadko prosi o przysługę. Po szpitalu porusza się sprawnie i zawsze trafia tam, gdzie chce. W miejscu zamieszkania sam robi zakupy. Idzie do znanego mu już marketu i zwyczajnie prosi o pomoc kogoś z personelu. Już bez pomocy, wraca do mieszkania na którymś tam piętrze. Jeśli prosi o pomoc, to robi to w taki sposób, że od razu wiesz, że to wcale nie ty wyświadczasz przysługę, lecz czujesz, że zostałeś wyróżniony, że masz zaszczyt przysłużyć się jemu.
– Wierzę twojemu przekonaniu, ufam twojemu rozumowi i już nie będę nawet udawał przemądrzałego sceptyka. To, co mi się wymknęło, to chyba taki zawodowy nawyk szukania dziury w całym.
Ale już w całkiem lekkim tonie dodam, że twój bohater nie jest taki całkiem zwyczajny. Romin, co to za imię? Nie spotkałem takiego w żadnym kalendarzu, a mój smartfon też nie znajduje.
– Przyznaję, sam też byłem trochę zdziwiony. Toteż zapytałem go o to. To trochę zabawna historia.
Sprawcą jest jego ojciec. Otóż Romin urodził się w jakiś czas po tym, jak na festiwalu piosenkarskim w Rimini, duet Albano i Romina Powers zaśpiewał znaną i popularną jeszcze dziś piosenkę „Felicita.” Ojca tak zachwyciła nie tylko melodia, ale i uroda piosenkarki, że kiedy urodził mu się syn, przypisał mu właśnie jej imię.
A powiem ci jeszcze, że ta historia przypomniała mi moje podobne doświadczenie z okresu gimnazjalnego.
Kiedy byłem bodaj w dziewiątej klasie, miało miejsce w szkole spotkanie z pisarzem. Zjawił się wtedy u nas Jalu Kurek, autor wydanych w latach trzydziestych powieści „Janosik” i drugiej, o ile dobrze pamiętam, „Grypa szaleje w Naprawie”.
W trakcie tego spotkania, pisarz wyjawił nam tajemnicę swojego niecodziennego imienia. Otóż przyszedł na świat krótko przed tym, jak Rosja carska w 1905 roku poniosła w wojnie z Japonią sromotną, lądową klęskę, właśnie nad rzeką Jalu.
Zdarzenie to stało się wtedy dla wielu przebłyskiem nadziei na odzyskanie przez Polskę niepodległości. Jego ojciec właśnie w ten sposób postanowił uczcić to historyczne zdarzenie.
Nie od rzeczy będzie dodać, że urzędowy zapis takiego imienia był w ogóle możliwy tylko dlatego, że rodzina zamieszkiwała na terenie należącym do zaboru austriackiego.
Widząc, że Bażela chyba nie tego oczekuje, pospieszył z usprawiedliwieniem.
– Dygresja przydługa drogi Adasiu, ale w moim wieku mile wraca się do lat młodości. Kiedy miało się więcej sił, zapału i energii.
Nie, nie, nie próbuj tego kwestionować. Mówię to bez kokieterii, a martwię się czy w jakikolwiek sposób zdołam zdyskontować to moje nowe otwarcie. Bo przecież Romin, nie waham się tego powiedzieć, odmienił moje życie. A ta prawda, płynąca z ludzkiego a nie religijnego przekazu, może odmienić życie jeszcze niejednemu. Tylko czy starczy mi czasu i sił.
Adam, przecież nie po to się dostaje, żeby mieć. Dostałeś, to się podziel. I to dotyczy wszystkiego. A widzę to jaśniej niż kiedykolwiek.
– Bardzo chciałem coś takiego usłyszeć. A skoro martwisz się czy nie zabraknie ci napędu, to jak przypuszczam, masz już jakieś konkretne plany.
– No niezupełnie. Ale myślę że trzeba by przelać na papier to co szumi mi w głowie. Oczywiście, dziś kiedy tak mało ludzi sięga po książkę inną niż łatwe czytadło, wydaje się to niezbyt racjonalne, ale mimo wszystko to obecnie najsensowniejsza droga trwałego przekazu. Myślę że zbiorę się za to za tydzień, dwa, bo przecież pozostaję jeszcze w rekonwalescencji.
Teraz tylko jeszcze jedno, może dwa spotkania z przyjaciółmi i do pracy. Nad książką i w kancelarii. Z tym że w kancelarii tak raczej na pół gwizdka, bo być może czas już na emeryturę, nie sądzisz?
Chociaż wciąż się waham. Bo czym wtedy, w dłuższej perspektywie, wypełnić czas ? Działanie w pełnym wymiarze, to też już nie dla mnie .To co można załatwić przy biurku w kancelarii, pół biedy. Ale bieganie po sądach, wyjazdy? A interes klienta nie może ponosić szwanku.
Teraz widzę jak byłem mało przewidujący. Nie wykluczam także zbytniego zadufania we własną kompetencję, we własne siły. Może to nawet… pycha. Że przecież… Że ja… A mogłem w swojej kancelarii przytulić jakiegoś początkującego kolegę. Znalazłby się przecież niejeden i teraz nie byłoby problemu.
Przerwał a po chwili milczenia odjął na nowo.
– Wielka szkoda, że twoja firma znajduje się w innym mieście i w dodatku więzi cię tam zamieszkanie. Bo nasze kancelarie mogłyby się poślubić. Szkoda. Chyba że… Ale nie… to kiepski pomysł. Przecież nie mogę ci komplikować życia.
– No, no, dokończ, dokończ. Zresztą nie musisz. Nie całkowite zawodowe przenosiny, ale filia mojej kancelarii w twojej siedzibie? Tak?
– Nie zaprzeczę. Ale to egoistyczny i szalony pomysł. Nie, nie, zapomnij że w ogóle o tym pomyślałem.
– Ejże, ejże. Szalone pomysły potrafią robić karierę. Ja go nie odrzucam, rozważę i zapewniam cię, że moja decyzja wolna będzie od motywu uciążliwej przysługi. Powiem „tak”, kiedy okaże się że mogę to zrobić z korzyścią dla nas obu, a przynajmniej bez istotnego dla mnie uszczerbku.
– Zgoda, ale mimo to obawiam się, że będziesz zbyt wspaniałomyślny, a ja narażę się twoim paniom.
– Bez obaw. Moje panie zawsze aprobują moje decyzje.
– No, no. Czyżby kolejny Kim Dzong? Ale mówiąc poważnie, Adasiu nie waż składać siebie w ofierze. I na tym kończmy wałkować tę prywatę. Są rzeczy ważniejsze.
Chyba już mówiłem, że zanim się zabiorę za książkę, jeszcze jedno, dwa spotkania towarzyskie.
Pierwsze ze znanym ci już farorzem Kowalonkiem, teraz już emerytem i parafialnym penitencjarzem. Jeśli będziesz miał ochotę i czas, wpadnij. W najbliższy piątek. Może będzie jeszcze ktoś, ale na razie to nic pewnego.
– Nie obiecuję, ale miałbym ochotę. W każdym razie na pewno wcześniej dam znać. A teraz chyba już czas pożegnać rekonwalescenta.
Gospodarz zamierzał wstać, żeby się pożegnać, ale Bażela powstrzymał go gestem ręki.
– Nie fatyguj się. W pozycji siedzącej lepiej się prezentujesz.
– No to do zobaczenia. Mam nadzieję rychłego i wpadaj, kiedy chcesz, ale w żadnym razie nie nalegam. Dla jasności, kancelarię przywracam do życia dopiero za dwa tygodnie.
Kiedy Bażela wrócił do domu, powitał go chór.
– No i co, no i jak?
– Nie całowaliśmy się, ale niewiele brakowało. Gospodarz postanowił skrócić dystans i już jestem nie drogim kolegą, tylko Adamem, a czasem nawet Adasiem, Tylko nie było wina.
– A kolacja?
– Czy to propozycja? Zjem. – Tonem wyjaśnienia dodał – Wymówiłem się, bo przecież on o tej porze już mało co je.
A potem już nie było rozmowy o zakończonej wizycie i rodzinny komplet pogrążył się w przyjaznych werbalnych harcach. Bażela uznał, że roztrząsanie przeżyć Zygmunta w obecności Zosi byłoby nie na miejscu. Wyczuwał, że w tej ciepłej rodzinnej dziupli mogłoby zapachnieć zbyt natrętną, kaznodziejską indoktrynacją. Dopiero kiedy zostali z Mirką sami wyznał.
– Mój kolega nie przestaje mnie zaskakiwać i zadziwiać. W tym wieku człowiek na ogół skłonny jest zasklepiać się w swoich problemach. Zdrowotnych, rodzinnych, na nieustannym uzupełnianiu listy niedogodności świata utrudniających im życie, czy w końcu na wspominaniu minionych, lepszych lub gorszych lat.
Płytszy oddech, płytsze problemy. A nasz przyjaciel, nie. Nie tylko nic nie traci na ostrości widzenia, oczywiście w tym metaforycznym znaczeniu, ale sięga głębiej i dostrzega teraz to, czego dotąd nie dostrzegł, nie zauważał, tak zresztą jak wielu innych. Nawet ci, co to paradują w glorii mędrców. Pewnie mówię jak na wiecu? Jeśli nawet tak, to dlatego że nie chciałbym spospolitować tej historii.
– Ale mnie to nie razi. Lubię taki ozdobny styl.
– No to posłuchaj jeszcze finału kazania, czyli tego, co w tym najważniejsze. Nie łatwo mi to przekazać. Kiedy usłyszałem od niego to, co usłyszałem, to owszem, zrobiło to na mnie pewne wrażenie, ale dopiero w czasie powrotu do domu przeżyłem prawdziwy wymiar takiego wyznania. Cytuję: „Kolego, muszę od razu powiedzieć, że niezależnie od tego, jaki będzie rezultat tego szpitalnego pobytu, to i tak spotkało mnie tam coś znacznie ważniejszego. Spotkałem człowieka, który odmienił moje życie”.
– No nie. Odmienił jego życie?
– Kiedy takie słowa padają z ust człowieka w wieku bardziej niż dojrzałym, więc uformowanego, dojrzałego duchowo, emocjonalnie i intelektualnie, człowieka mądrego, dobrego i empatycznego i on oznajmia ci że pewien niepełnosprawny, z ubogim wykształceniem, z którym los zetknął go zaledwie na niepełne trzy dni w jednej sali szpitalnej, odmienił jego życie, to w pierwszej chwili uznajesz, że to pewnie tylko werbalna wolta. Tym bardziej, że przecież masz świadomość że twoje ugruntowane przekonanie jaki on jest naprawdę, to nie pomyłka.
Ale kiedy wysłuchałem całej opowieści, a potem jeszcze powtórnie to przetrawiłem w drodze powrotnej, dotarło do mnie. Zrozumiałem, i już się nie dziwię.
Zrozumiałem, że tak naprawdę prawie wszyscy w tej kwestii od zawsze błądziliśmy i w rzeczywistości dalej błądzimy. Mylnie sądzimy, że nakazy sumienia w sposób dostateczny realizujemy w należytym przestrzeganiu społecznych reguł sprawiedliwości.
Złość najczęściej traktujemy jak zwyczajny przejaw braku kultury, złego humoru, podobnie jak zazdrość, zarozumialstwo czy inną pospolitą ludzką przypadłość. A przecież złość to fundament negatywnego wyboru pomiędzy dobrem a złem, w najgłębszym tych słów znaczeniu. To motor napędzający wszystkie wojny, te małe i największe. Te domowe i te światowe.
Teraz zrozumiałem że odrzucić złość, to wyzbyć się najbardziej śmiercionośnej broni. Śmiercionośnej także wtedy, gdy nie leje się krew. A uprzedzając zarzut, że w końcowym społecznie pojmowanym rachunku takie stwierdzenie to infantylizm lub zjełczały pacyfizm, że dzisiejszy czas wymaga asertywności, a niekiedy nawet odpowiedniego ładunku surowości, odpowiem tak. Wcale nie mówię, że trzeba być bezwolnym i biernym. Nie musisz być nadmiernie pobłażliwym i uległym, ale musisz pamiętać, zawsze pamiętać, że po drugiej stronie jest twój bliźni. Nawet gdy to bezspornie twój jawny lub ukryty wróg. A podobno wiesz, co jesteś bliźniemu winien.
Na chwilę zamilkł, apotem zakończył.
– Problem w tym że wiedzieć to za mało, trzeba to jeszcze przyswoić. Adresuję to też do siebie.
– No bez przesady, bo ja jak dotąd wcale nie czuję się ofiarą.
– Widocznie biedny Adaś w domu się nie odważył. Ale poza domem, ho, ho…
I takim oto żartem zakończyła się wieczorna, rodzinna debata.
Bażela zameldował się u Zygmunta w piątkowy wieczór, jak się okazało, jako ostatni.
Zauważył, że awizowany mu przy ostatnim spotkaniu tercet, był już trochę rozgrzany. Uznał więc za stosowne usprawiedliwić nie tylko spóźnienie, ale także i to że wbrew dotychczasowym zwyczajom i mimo przyrzeczenia, wcześniej nie potwierdził pewnego przybycia.
– Zygmusiu, dubeltowe przeprosiny. Za to że przychodzę spóźniony, no i że nie zaklepałem miejsca przy stole, jak wcześniej zapowiadałem. Wyrażam skruchę i przyrzekam poprawę. A w ramach zadośćuczynienia przyniosłem coś na stół.
Przekazał gospodarzowi kolorową podarunkową sakwę, a potem zwrócił się do podnoszącego się z fotela pierwszego z gości:
– I dlatego mam nadzieję, że obecny tu szanowny, parafialny penitencjarz, formalnie a skutecznie mnie z tych przewin rozgrzeszy.
– No ja. Tyle że jezdem tu bez akcesoriów .Dlotego myśla mecynasiku, że dzisio panu styknie absolutorium cywilne – ozwał się pleban, wyciągając rękę. – A teroz witom, witom i ciesza się bardzo że się zaś spotykumy. – I zaraz potem dodał – Choć wim że tak jak zawsze, znów mi się pewnikiem dostanie.
– Ej tam. Ja za to powiem jak to bardzo miło jednoznacznie usłyszeć żeśmy na Śląsku. Lubię taką językową muzykę – skwitował Bażela, ściskając długo dłoń plebana. Potem odwrócił się stronę rekomendującego właśnie gospodarza.
– Pozwól Adamie, że przedstawię ci drugiego gościa, mojego starego, serdecznego kolegę z lat studenckich. Też adwokat, Kaziu Tyler.
– Tyler. Jak się rzekło, stary. Stary i owszem, ale postaram się żeby w tym towarzystwie nie pozostawać rupieciem z kąta.
Przywiędła cera szczupłej twarzy nowego gościa zdradzała wprawdzie zaawansowany wiek, ale szare bystre oczy były jednoznacznym przejawem niezakłóconej żywotności.
– Bażela, Adam. No, ja jestem pewny, że przyjaciel Zygmunta może zdystansować niejednego młodzika. A ten błysk w oku raczej nie pozostawia wątpliwości.
Natomiast gospodarz zwracając się do Tylera uzupełnił tę prezentację.
– Kaziu, a to jest właśnie ten mój intelektualny wspólnik, o którym ci wspominałem. – A potem zaraz dodał: – Panowie, skład się zwiększył, zapraszam zatem do stołu, bo w tym kącie za ciasno dla tylu tęgich głów. No i proponuję, żeby najmłodszy z nas zatroszczył się o wystrój.
Adam wiesz przecież gdzie kuchnia i barek, więc nie protestuj, a moja kochana synowa da ci wsparcie.
I w taki oto sposób rozwiązane zostały sprawnie problemy logistyki gastronomicznej, uwieńczone pojawieniem się na stole herbaty, pachnących pasztecików, kolorowych kanapek i białego półwytrawnego wina.
A kiedy trochę wyciszył się brzęk szkła, spóźniony neofita rzucił pytanie:
– Panowie, a zanim tu dotarłem, to w jakiej kwestii zdążyliście się ewentualnie poróżnić ?
– Ej co to, to nie. Zaczęło się pokojowo i nawet powiedziałbym podniośle – odezwał się Kaziu Tyler.
– Zygmunt rozgrzał nas swoją opowieścią szpitalną, którą pan już, jak słyszałem, zna. Przyznaję, robi wrażenie. – A potem dodał. – Chociaż jeśli spojrzeć na tę relacją z pozycji, jaką zwykle spełnia w znaczących sytuacjach przysłowiowy advokatus diaboli, to nie ma pewności czy mój kolega przypadkiem nie uległ nastrojowi wynikłemu z niecodziennych okoliczności.
Szpital, każdy szpital, nawet okulistyczny, w oczywisty sposób buduje szczególne ciśnienie. Często wciska pacjenta, zwłaszcza tego w słusznym wieku, w krąg spraw ostatecznych. Wtedy łatwiej, nawet trzeźwo i racjonalnie myślącemu, pomylić wymiary. Przepraszam Zygmuncie, że to mówię.
Ale w tym, co mówię nie ma niczego deprecjonującego. Bo to, co powiedziałem, to echo moich własnych przeżyć, właśnie z niedawnego pobytu w szpitalu. Tak. Ale oczywiście w tym przypadku mogę się mylić, a moja wątpliwość pozostać bez pokrycia.
– Co by nie było, piekno historia. Moga coś o tym powiedzieć, bo przeca dziesiątki lot chodza po kolyndzie. Roztomaite choróbska i kalectwa widza po domach. I nie pamintom, żebych jak Zygmot, wychodziuł pokrzepiuny. Zawsze ciungnie sie za mną poczucie nieszczynścia. Więc nie dziwia się reakcji Zygmusia.
Zygmunt jakby zwlekał z zabraniem głosu, więc po chwili ogólnego milczenia odezwał się Bażela.
– Muszę przyznać, że moja pierwsza reakcja była podobna. Doceniałem niecodzienność tej historii, owszem, ale to wszystko. Z tym jednak, że ona jakoś utkwiła mi w głowie i ciągle w uszach pobrzmiewały mi słowa Zygmunta: odmienił moje życie.
Myślałem o tym przez całą powrotną drogę do domu. W końcu zrozumiałem, jak byłem ślepy czy głuchy. Wreszcie zrozumiałem. I mogę powiedzieć, że te słowa Zygmunta, które przytoczyłem, teraz uznaję… za swoje.
Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć: choć bezpośrednio tego wszystkiego nie oglądałem ani nie słuchałem, to jednak uwierzyłem. Tak, uwierzyłem i teraz znajduję ten cały nasz świat zupełnie inaczej.
I mam nadzieję, że to na trwale odmienia także moje życie. Bo nie chodzi o to, że ktoś, w tym przypadku Zygmunt, napotkał niepełnosprawnego, który go zadziwił i prawdziwie mu zaimponował. Nie chodzi o to, że napotkał zwykłego pacjenta szpitalnego, trapionego zdrowotnymi nieszczęściami, takimi które najczęściej powodują wyłączenie się z normalnego funkcjonowania, a który się nie poddał i zachował godną podziwu samodzielność.
Jak ja to zrozumiałem, Zygmunt niespodziewanie napotkał kogoś, kto wstrząsnął jego dotychczasowym postrzeganiem człowieczeństwa. Bo ciężko niepełnosprawny okazał się człowiekiem samodzielnym i aktywnym, tak jak inni władający wszystkimi pięcioma zmysłami. Człowiekiem, który w gruncie rzeczy daje o wiele więcej niż bierze. Nie ofiarą, lecz natchnieniem. Żywą pobudką do działania, aktywności i wytrwałej wiary w życie. A wszystko to wsparte na fundamencie odpornym na wszystkie możliwe zagrożenia. Na fundamencie, który mnie osobiście jawi się jako kamień filozoficzny godziwego życia.
Mianowicie, na odrzuceniu złości jako jakiegokolwiek motywu zarówno działania, jak i napędu wszelkiej myśli i emocji. I to jest właśnie istota znaku, jaki odczytał nasz przyjaciel.
Na moment przerwał, a objąwszy wzrokiem trójcę milczących współbiesiadników, oczekujących na ciąg dalszy, dorzucił:
– Pozwólcie że poprzestanę na tym małym bukieciku myśli, zebranych na łączce ogródka przemyśleń. Świeckiego ogródka. A jeśli to ostatnie zdanie zabrzmiało zbyt frywolnie i nieadekwatnie względem tego, o czym mówimy, to zwyczajnie skutek mojej niepewności, czy faktycznie trafiam w sedno. Choć świecki charakter przywołuję świadomie i celowo.
Bo najprawdziwszą lekcję takiej postawy w możliwie najwyższym a zarazem najpiękniejszym wymiarze, według mnie otrzymaliśmy już dwa tysiące lat temu. Mam na myśli dramat pasyjny.
I niby pamiętamy tę zupełnie niezwykłą lekcję, celebrujemy, nieustannie przywołujemy, ale uczyniliśmy z niej martwy sztandar, pusty slogan, sprawiając wrażenie jak gdybyśmy nigdy naprawdę nie pojęli jej głębi.
A może rzeczywiście?
Choć trudno mi w to uwierzyć, w poczuciu pokory pytam. Czy faktycznie nie pojęliśmy? I to pytanie adresuję, z oczywistych powodów, do mojego sąsiada w koloratce.
Pleban rozejrzał się bezradnie po obecnych, ale nikt nie spieszył się go wyręczyć.
– Tak naprowda to nie za bardzo wim o co panu, mecynasiku, chodzi? Bo jak to nie poujmujemy? Przeca Kośćioł od downa, choć nie wim czy od zawsze, historię pasyjną i zmartwychwstanie uwożo za nojważniejsze wydarzenie naszy wiary, a Wielkanoc za nojważniejsze święto. Myśla że to mocny dowód na to, że pojął, że pojmuje.
Dlotego szczyże mówie, nie bardzo wim o co…
– No właśnie, o to że Kościół woli nie zgłębiać, że utonął w rutynie religijnych haseł. Utonął tak skutecznie, że większości pasterzy w ogóle nie przychodzi do głowy, że tylko ślizgają się po powierzchni… A sądzę, że w znacznej części czyni tak rozmyślnie i z premedytacją.
Kościół woli bezpieczne kwieciste frazesy, niż drążenie w głąb. Bo a nuż jakiś poszukiwacz głębi, ukręci jakąś herezję albo, co równie straszne, ukręci jakąś prawdę, co to może zagrozić wielkości i ważności Kościoła. A troska o to, jest ponad wszystko, prawda?
– I owszym, jest istotno. Ale według mnie to nie grzych. Bo uwożom, że to nie oszukaństwo czy, dajmy na to, pycha.
Bo powidz mi mecynasiku, jak w takim jak teroz świecie mamony, powszechnygo szukanio komfortu i używanio życia, pozostawać zauważonym nawet z najważniejszom misjom, ale misjom nie z tego świata.
No, trza być ważnym, naprawdę ważnym.
– Potrafię to zrozumieć i docenić. Kościół jako świadek. Widoczny, nie dający się przeoczyć świadek. To wartość sama w sobie, że tak powiem zewnętrzna, obiektywna. Ale to za mało, bo świadek jest ważny dla tych, którzy szukają. To jednak nie wystarczy. U wielu pozostałych trzeba wzbudzić instynkt szukania, ukazując im wartość i piękno tego, czego dotąd nie dostrzegali, a najlepiej olśnić ich.
Bo jest to możliwe. Bo nie wstydzę się tego powiedzieć, właśnie ja i Zygmunt, katolicy z wychowania i powiedziałbym z nawyku, ale nadal poszukujący, doznaliśmy za sprawą zwyczajnego niepełnosprawnego takiego olśnienia. Iluminacji, wedle słownika teorii poznania.
Czyli nie za sprawą wieloletniego nauczania Kościoła, a krótkotrwałego zetknięcia z pozornie zwyczajnym niepełnosprawnym. Świeckim i nie strojnym w togę nauczycielską.
Nie wiem czy Zygmunt to potwierdzi, ale ja właśnie tak to pojmuję.
– Nie jestem specem od teorii poznania, ale to rzeczywiście było, jak to nazwałeś, olśnienie. I w ogóle cały twój wywód z nawiązaniem do wiadomego zdarzenia sprzed dwóch tysięcy lat, absolutnie trafny.
Ksiądz Kowalonek nie dawał jednak za wygraną i kierując wyraźnie wzrok na gospodarza, pytał:
– Zrozumiołech, że oba mecynasy nie kwestionujom faktu, że Kościół uznaje Wielkanoc i to, co jom bezpośrednio poprzedzo za wydarzynie religijne, bez którygo nima naszy wiary. Totyż wciunż nie wim, co by miałoby znaczyć, że my nie pojęli, że Kościół nie pojął.
Ale mecenas Zygmunt od razu odżegnał się od odpowiedzi.
– To nie ja, ale mój kolega, jak to wyczuwam, pragnie być teraz głównym recenzentem, więc drogi księżulu, to pytanie do niego.
– Bardzo proszę, rozwinę zarzut.
Prawdą jest, że obrzędy może odpowiadają randze zdarzenia. Tak zwane triduum paschalne, Droga Krzyżowa, msza rezurekcyjna, poprzedzające zgromadzenia rekolekcyjne. Tak, to wydarzenie ma najbardziej rozbudowany obrzęd religijny.
Ale nadal twierdzę, że nasz nauczyciel, czyli Kościół, tak naprawdę tej lekcji nie zrozumiał, nie pojął. Mimo że rzuca na szalę naprawdę wielkie hasła.
A to, jak to ON wiele wycierpiał, a umierając do końca nas umiłował. Że nas odkupił przez krew przelaną i śmierć na krzyżu. Że zmartwychwstając, otworzył nam drzwi zbawienia. I na koniec, najbardziej stanowcze, że gdyby nie zmartwychwstał, próżna byłaby nasza wiara.
To wszystko pozornie prawda, ale przecież wcale nie w tym istota tej ofiary. Wszystko nie tak.
ON cierpiał, przelał krew i umarł po to, by przebłagać Ojca? Co to za niedorzeczność.
OJCIEC nie jest bogiem Majów, Inków czy Azteków, łaknącym krwi. Bóg w którego wierzymy jest miłosierny, nie– skoń– cze– nie!!! Cierpiał i umarł za nas, by odkupić nasze grzechy? Czyli co? Wszechmocny i Wszechmiłosierny pohandlował z Synem, a nasz żal, skrucha i zadośćuczynienie niepotrzebne, bo zostaliśmy w drodze handlu wymiennego, wykupieni?
I wreszcie, zmartwychwstając otworzył nam zamknięte dotąd na wieczność drzwi zbawienia? Wyłamał zamki i przez to niebiańskie wrota wreszcie puściły?
Czyli nikt przedtem nie mógł zbawienia dostąpić i nie dostąpił? A święci i prorocy Starego Testamentu, a także inni sprawiedliwi? A te rzesze ludu, które nas poprzedzały w marszu przez życie, w ogóle nie dostały szansy?
Nie dostały jej od nieskończenie Miłosiernego? Niegodziwością byłoby nawet tak pomyśleć.
Ale na razie przestaję wyliczać. I żeby nie było, że tylko się wymądrzam, że stawiam tylko retoryczne pytania, spróbuję odpowiedzieć.
Po chwili kontynuował
– Zacznę od tego, że nie bardzo pojmuję przywiązanie Kościoła do Starego Testamentu. Bo to, co w gruncie rzeczy pozostaje jedynie ważne z niego dla nas, wyznawców Nowego Testamentu, to nauka o jedynym Bogu, jego przykazaniach i ostatecznym celu.
Reszta to literatura religijna, często bardzo piękna, pełna żaru, ale tylko literatura. Przynajmniej w moim rozumieniu.
A jak jest w nauczaniu Kościoła? Mówię o nauczaniu, bo nie jestem znawcą kościelnej doktryny. Więc pozostaje przy tym, co słyszę z ust kaznodziejów i medialnych komentatorów z dyplomami teologicznymi, oraz tego, co słyszymy i oglądamy wszyscy na co dzień.
I otóż uderzające pozostaje umiłowanie rytuałów i obrzędów, jak sądzę właśnie przejęte z ducha tamtej epoki religijnej, bo przecież w tekstach nowotestamentowych nie znajdujemy takich nakazów ani nawet podniety. I proszę mi nie mówić, że to przecież tylko gorliwe wypełnianie pierwszej części najważniejszego przykazania.
Ja odpowiadam: Bóg jako istota doskonała, nie jest próżny, nie domaga się nieustających hołdów.
Natomiast co jest prawdziwym sednem tego nakazu, wyjaśnia święty Jan. Wypełnianie przykazań… Wypełnianie przykazań, a nie mnożenie obrzędów. A jeśli tak, to dlaczego jest jak jest?
Ano to w pierwszym rzędzie konsekwencja tego niedorzecznego, starotestamentowego przekonania i wiary, że Bóg nieustannie nas niańczy, czuwa nad każdym krokiem, już tu na Ziemi nagradza i karze zarówno nas za niecne czyny, jak i naszych nieprzyjaciół, gdy sami nie dajemy im rady i gorąco o wsparcie błagamy.
Tak pouczają chociażby pobrzmiewające w kościołach Dawidowe psalmy. Wobec tego błagalne i dziękczynne na przemian chóry wiernych, nie milkną. I co ważniejsze, nie maleje chwała przewodników tych chórów. Nie gaśnie zresztą także powszechna wiara ludu w nieustanny Boży parasol, rozpięty nad naszym ziemskim bytowaniem.
A ja pytam jak można podzielać tak niedorzeczne poglądy? Czyż tu na tej ziemi jesteśmy na wieczność, czy tylko na próbę? A jeśli na próbę, to czy nie mamy obowiązku dawać sobie radę sami? W dodatku gdyby serio wierzyć, że ciągle przebywamy pod parasolem w Bożym przedszkolu, to jak to pogodzić z zasadą wolnej woli, odpowiedzialności za grzech?
Jak można twierdzić, że Bóg nieskończenie sprawiedliwy, na tym torze ziemskich przeszkód i trudów jednym podstawia nogę, zaś innym podaje pomocną rękę. Co to za nonsens.
Przecież sprawiedliwość i ostateczny rozrachunek dokonuje się w jedynym, pełnym wymiarze, dopiero tam, wyżej. No cóż, handlarze łask ziemskich i barteru z niebem potrzebują działać i znaczyć.
Przykro mi to mówić w obecności mojego tu sąsiada w koloratce, którego szlachetność i bezinteresowność znam i szanuję. Ale gorzkiej prawdy przemilczeć nie sposób. Nie da się obronić ewentualność, że nikt w Kościele nie dostrzegał i nie dostrzega tej sprzeczności. Ona jest nazbyt oczywista, a dotyczy kwestii dla bytu Kościoła i jego doczesnej kondycji zbyt poważnej. Czy być tylko nauczycielem czy władcą dusz? Pokusa jest zbyt wielka, a co by nie było, można przecież bronić tezy o potrzebie nie tylko głoszenia prawdy o Bogu, ale i o konieczności jej szerzenia wszelkimi dostępnymi środkami. Oczywiście w imię szczęścia każdej istoty ludzkiej. Oczywiście…
Ta, nazwijmy to, tradycja, ma za sobą więcej niż tysiąc lat. Kontynuowana przez całe wieki, poprzez zbrojne krucjaty, przez armie papieży, cesarzy, królów, zakony rycerskie i konkwistadorów różnej maści.
No ale ta epoka już przeminęła. A kiedy prawdy świeżej daty są zawsze gwałtownie kontestowane, to o wiele bezpieczniej powoływać się na odwieczną mądrość wieków, kiedyś zapisaną i zakotwiczoną w tym, co i teraz nasza współczesność uznaje nadal za drogowskaz.
To Bóg, jedyny, nieskończony, wszechmocny dawca tego zupełnie niezwykłego, najważniejszego przykazania. Definicji życia, życia, które warto przeżyć.
Tak więc Stary Testament stojący u początku tego przekonania, to niewątpliwie obiecujący a zarazem bezpieczny, nie tylko dla Kościoła, zaczyn wiedzy o jedynym, prawdziwym Bogu.
Żaden podręcznik, ale owszem, bezspornie wzruszający akt łaknienia Boga.
Ale w dzisiejszym świecie chrześcijańskim traktuje się Stary Testament jako pierwszy tom wiedzy i nauki o Bogu. Równie ważny jak Nowy Testament. A to, co wyraża się w powszechnych nawykach wierzących, a jest nie tylko akceptowane, ale i upowszechniane przez pasterzy wszystkich szczebli, stawia ten pierwszy tom nawet znacznie wyżej.
Fundamentalne prawdy drugiego tomu, to na ogół tylko płaskie obrazki, którymi się zdobi duchowe i realne otoczenie, bo ładnie się prezentują i świetnie dekorują świąteczne obrzędy. Czy to nieprawda? No to na przykład ta bezspornie fundamentalna miłość bliźniego. Ależ oczywiście. Przecież jej przejawy codziennie oglądamy. Więc grosz dla co drugiego, który wyciąga rękę, wcale nierzadkie akcje charytatywne, paciorki za biednych i chorych.
A na przykład zrozumienie i szacunek dla każdego? Dla każdego? O nie! To już tylko dla tych, których lubimy, którzy się z nami zgadzają, którzy myślą podobnie jak my, lub z którymi trzeba się liczyć. A odmieńcy, a ci którzy się z nami nie zgadzają, ci, co nie podzielają naszych zasad? To nie bliźni! To podli wrogowie, których najpierw z buta, a potem najlepiej byłoby dobić, tylko że nie zawsze wypada.
Tak w większości myśli ten najbardziej podobno oddany Bogu lud, tak myślą jego przywódcy i w większości podobnie praktykują pasterze.
Bo przecież oglądamy to okrągło na najbardziej otwartej arenie. W życiu publicznym. Oglądamy jak ludu najpobożniejszego liderzy, nie tolerujący nikogo inaczej myślącego, nikogo, który nie staje z nimi w szeregu, wykrzykując oszczercze ody przeciwko innym, podejmowani są w świątyniach na pierwszych miejscach, wspierani odezwami, prawotwórczymi apelami, a co najmniej milczącym przyzwoleniem. W tym kontekście szyderstwem byłoby już przywoływanie uzupełniającego wezwania z tego drugiego tomu, miłujcie nieprzyjacioły wasze. Nie tylko ulubieńców.
No więc co? Czy to, co widzimy, to nie Stary Testament w najlepszym wydaniu?
– Rozumia, że to zaś pytanie do mnie. Owszym,mecynasik, jak zwyczajnie niezmiernie przekonujący. Ale z drugi strony, jak to zwyczajnie, prowda jes bardzi złożono.
Rozum rozumym, logika logikom, ale wiara tyż mo swoje prawidła, co im nawet logika nie poradzi. A jo, póki paraduja w koloratce, nie mogą przyjunć, mycynasiku, twoi logiki. Ni mom prawa, mnie napompowano innom logikkom i tyż mom swoje argumynty.
Mówisz że Wszechmogący nie może ingeruwać w nasze ziemskie losy i nie ingeruje. A przeca w tym drugim tomie, o któremu była mowa, jest powiedzane: „O cokolwiek będziecie prosić Ojca, da wam”. Nie zawsze i nie każdymu. Zgoda, ale daje.
Jo ni mom prawa nie wierzyć w cuda. A od kogóż pochodzom?
I ksiądz Kowalonek w pełni satysfakcji, omiótł wszystkich z uśmiechem zadowolenia. Ale Bażela nie dał wytchnąć i natychmiast pospieszył z odpowiedzią.
– Tak, ale ja tego nie zamierzam kwestionować. Bo to, o czym szanowny księżulo mówi, to nie szczodre rozdawnictwo łask na życzenie, a tylko znaki. Tak, znaki. Które niebo wspaniałomyślnie nam zsyła na potwierdzenie tego, co zostało przekazane. Czyli zapisane w tym drugim tomie, a wcześniej na żywo ogłoszone poprzez żywe słowo i czyny, a nade wszystko przez ofiarę Tego, który to słowo głosił.
No i właśnie to najodpowiedniejszy moment, żeby powiedzieć, że inaczej niż uczy nas nasz ziemski a bardzo, delikatnie mówiąc, niedoskonały nauczyciel, ta ofiara to nie żaden okup. Nie okup.
Ona została złożona nie na przebłaganie, tylko na pouczenie nas. Pouczenie jak sprawiedliwie żyć, żyć bez złości, nawet wobec wroga, a także na potwierdzenie, że wierność takiemu postępowaniu warta jest każdej ceny.
Czyli, jednocześnie to najgorętsza, najżarliwsza pieczęć prawdziwości tego, co niosło to słowo.
Bo czy można sobie chociażby tylko wyobrazić, że gdyby nie ta ofiara i gdyby nie Zmartwychwstanie, to czy w ogóle samo słowo wtedy głoszone mogłoby tak zaowocować? Czy mogłoby kogokolwiek przekonać? Czy to przekonanie mogłoby trwać do dziś. Wykluczone.
Przecież nie wywołało przekonania i odpowiedniej siły sprawczej, nawet u Jego uczniów.
Wspomnijcie na to, co powiedział Jan, opisując scenę przy grobie: „Ujrzałem i uwierzyłem”. To, co powiedział Tomasz: „Póki nie ujrzę…” No i wreszcie ci w drodze do Emaus: „A myśmy się spodziewali…”
Czyli oni, wszyscy najwierniejsi. Uczniowie.
Gdyby nie Krzyż i gdyby nie Zmartwychwstanie, słowo pozostałoby nawet dla nich puste. Nie przetrwałoby z pewnością poza czas tamtego pokolenia.
A zatem, to nie tak jak się teraz w kazaniach głosi „Gdyby nie Zmartwychwstanie, próżna byłaby nasza wiara” tylko „Gdyby nie Krzyż i Zmartwychwstanie, nie byłoby tej wiary”. A to chyba różnica zasadnicza.
Ale ksiądz Kowalonek nie wydawał się przekonany. Przez kilka chwil milczał, ale kręcił gwałtownie opuszczoną głową, powiadamiając, że się nie zgadza.
– Ni ma zgody mecenasiku. Ni ma. Cuda to cuda. Mówisz, znaki. A czy powidzmy choćby znaki to nie przejaw nadprzyrodzuny? Czy to nie dowód Boży interwencji?
– Księżuniu. Ale znak to nie przejaw łaski. Łaska to podarunek, a znak to ostrzeżenie. Tylko ostrzeżenie, względnie pouczenie. On niczego doraźnie nie zmienia. Ani niczego nie przydaje, ani od niczego nie uwalnia. Tylko każe się zastanowić.
Jeżeli to, co mówię zabrzmiało zbyt zawile, to rzućmy na szalę coś większego, bardziej wyrazistego. Otóż jeżeli założyć, że niebo kieruje naszymi krokami, nieustannie czuwa nad nami, chociażby tylko nad krokami tych sprawiedliwych, to jak wytłumaczyć historie wielkich nieszczęść ludzkości. Średniowieczne i późniejsze epidemie, nie pomijając wcześniejszych.
Epidemie, które uśmiercały miliony niesprawiedliwych i sprawiedliwych, umierających w przerażeniu, bólach, w aurze zbiorowego nieszczęścia.
No i wojny lokalne i światowe, holokaust, łagry i obozy koncentracyjne. Dziesiątki, dziesiątki milionów ofiar, nie tylko żołnierzy, ale i rzesz cywilów. Kobiet, dzieci.
A wszystko mimo rozpaczliwych błagań i modłów, zanoszonych nie tylko przez grzeszników, ale także sprawiedliwych i wierzących. Przez biskupów kardynałów, papieży.
Czyż więc, jak to mówią niektórzy, zwłaszcza duchowni, że przecież nie wiemy czy te modły zostały niewysłuchane, bo nieodgadnione są zamysły Boże?
Zamysły Boże takim kosztem? Tyle cierpienia niewinnych, mimo tylu modłów i ton kadzidła?
Tak miałaby wyglądać zapowiedź zamysłu Boga Miłosiernego? To kpina i obraza Jego majestatu.
Dlatego powtarzam, że dany nam został nie doczesny raj i do tego jeszcze dorzucona czuła i nieustanna opieka, ale dany nam został świat niezwykły. Pełny rzeczy zarówno pięknych, jak groźnych i niebezpiecznych. Bo to miejsce próby. Próby, czy jesteśmy godni czegoś większego i trwalszego. Kraina nie rozkoszy, ale także pełna obietnic i możliwości, choć przede wszystkim miejsce zmagań i trudu.
Na pewno jednak już tu możemy zaznać przedsmaku tego, co zapowiedziane, jeśli zachowamy serce otwarte i życzliwe, względem tych, co obok nas. Przecież nie raz słyszymy od takich właśnie, że większa jest radość z dawania niż brania.
Oczywiście nie usłyszymy tego od zachłannych, dla których tylko tu i teraz, i tylko dla nich.
I od razu chcę przeprosić za ten przydługi monolog, z pretensjami do ciasnej dydaktyki. Wcale nie poczuwam się do wypełniania misji nauczycielskiej, zwłaszcza w tym tu gronie. Przecież tu wszyscy mamy własne, wcale nie błahe i raczej ugruntowane, wyraziste przekonania i, jak przypuszczam, bliskie moim. A jeśli nie, to oświadczam, że nie pouczałem, a jedynie zgłosiłem moje skromne votum separatum.
A tak w ogóle, to wszystko co powiedziałem to nie żaden wykład, lecz głos mojego pragnienia, żeby świat stał się właśnie taki. Przyjazny, tolerancyjny i zanurzony w świetle tego najpiękniejszego pouczenia, jakie zostało nam dane, a zawarte we wspominanym, pierwszym, najważniejszym przykazaniu, i ucieleśnione w najdoskonalszym wymiarze w dramacie pasyjnym.