Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy Colton Burpo cudem wyzdrowiał po nagłej operacji wycięcia wyrostka robaczkowego, jego rodzina nie posiadała się z radości. Nie spodziewała się jednak, że w ciągu następnych kilku miesięcy usłyszy piękną i wyjątkową historię o podróży małego chłopca do nieba i z powrotem.
Niespełna czteroletni Colton oznajmił rodzicom, że opuścił swoje ciało podczas zabiegu, wiarygodnie opisując, co jego rodzice robili, gdy on leżał na stole operacyjnym. Opowiadał o wizycie w niebie i przekazywał historie ludzi, z którymi spotkał się w zaświatach, a których nigdy wcześniej nie widział. Wspominał nawet o zdarzeniach mających miejsce jeszcze przed jego narodzinami. Zaskoczył swoich rodziców opisami i mało znanymi szczegółami o niebie, dokładnie pasującymi do tego, co podaje Biblia, a przecież nie mógł ich stamtąd znać, bo jeszcze nie umiał czytać.
Z rozbrajającą niewinnością i typową dla dziecka prostolinijnością Colton opowiadał o spotkaniach z członkami rodziny, którzy już dawno odeszli z tego świata. Opisywał Jezusa i anioły, twierdził, że Bóg jest „bardzo, bardzo duży” i naprawdę nas kocha.
Historia ta – opowiedziana przez ojca przywołującego proste słowa własnego syna – ukazuje miejsce, które czeka na nas wszystkich, gdzie, jak mówi Colton, „nikt nie jest stary i nikt nie nosi okularów”.
"Niebo istnieje... naprawdę!" na zawsze zmieni sposób, w jaki myślisz o wieczności, pozwalając ci przyjąć perspektywę dziecka i uwierzyć jak ono.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 178
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Raz na jakiś czas na moje biurko trafia rękopis o intrygującym tytule – tak właśnie było z książką Niebo istnieje... Naprawdę! Początkowo myślałam, że szybko ją przekartkuję. Nie mogłam się jednak od niej oderwać i przeczytałam ją od deski do deski. Byłam pod wrażeniem opisywanej historii. Ta książka sprawi, że nie tylko bardziej pokochasz Boga, mniej będziesz bał się śmierci, ale i pomoże zrozumieć, czym jest niebo. Nie przesiaduje się tam, śpiewając Kumbaya przez tysiąc lat. Jest to miejsce, w którym człowiek rozpoczyna życie w pierwotnej jego formie, jak przed upadkiem ludzkości. Jeżeli niebo jest czymś, co cię intryguje lub niepokoi, bądź zastanawiasz się, jak wygląda życie po śmierci, to książka ta jest właśnie dla ciebie.
Sheila WalshAutorka: Kiedy kobieta ufa Bogu, dzieją się cuda
Poruszająca historia małego chłopca, który w szczery, prosty i dziecięcy sposób opisuje swój pobyt w niebie. Każdy powinien przeczytać tę ciekawą, przekonującą książkę – dla tych gotowych na podróż do nieba będzie inspiracją, niepewnym zaś mały chłopiec wskaże słuszną drogę. Jak powiedział Colton: „Niebo istnieje... Naprawdę!”.
Don Piper Autor: 90 minut w niebie
Niebo nie jest nagrodą pocieszenia. To miejsce, które staje się wiecznym domem wszystkich wierzących. Serdecznie zapraszam do podróży z Coltonem i Toddem, podczas której wspólnie odkrywają cuda, tajemnice i splendor królestwa niebieskiego. Historia ta daje nadzieję na przyszłość i sprawia, że życie ziemskie nabiera większego znaczenia.
Brady Boyd Starszy pastor, New Life Church, Colorado Springs
Napisano wiele książek o doświadczeniach ludzi, którzy stanęli u progu śmierci. Nie przeczytałem większości z nich, ponieważ nigdy nie byłem pewien, czy mogę ufać autorowi i wierzyć w jego szczerość. Jednak tę książkę pochłonąłem od deski do deski niemalże jednym tchem. Dlaczego? Ponieważ osobiście znam autora i mam do niego zaufanie. Pisząc historię swojej rodziny, Todd Burpo sprawia nam fantastyczny prezent: razem z synem odkrywa przed nami tajemnicę wieczności i pozwala spojrzeć na życie po drugiej stronie oczami małego chłopca.
dr Everett PiperDyrektor, Uniwersytet Wesleyan w OklahomieAutor: Why I’m a Liberal and Other Conservative Ideas
W tej pięknej, wspaniale napisanej książce czteroletni Colton podczas narkozy przeżywa tak zwane „doświadczenie śmierci”, czyli NDE1. Badania, które przeprowadziłem na grupie 1,600 osób, potwierdzają, że NDE często występuje u bardzo małych dzieci podczas narkozy. Pomimo wielu szczegółowych studiów nad doświadczeniem śmierci uważam historię Coltona za nadzwyczajną inspirację dla chrześcijan z całego świata.
dr med. Jeffrey LongZałożyciel Międzynarodowego Stowarzyszenia Doświadczenia Bliskiego Śmierci,Autor: Co cię czeka po śmierci. Naukowe dowody na istnienie życia po życiu
Pięknie opisana namiastka nieba – przekona tych, którzy wątpią, i poruszy tych, którzy wierzą.
Ron HallWspółautor: Same Kind of Different as Me
Niektóre historie muszą zostać opowiedziane, po prostu żyją własnym życiem. Książka, którą macie przed sobą, jest właśnie jedną z nich. Nie zatrzymacie jej na długo tylko dla siebie – przeżycia Coltona niespostrzeżenie wkradną się w wasze rozmowy w poszukiwaniu kogoś, kto jeszcze o nich nie słyszał. To właśnie przytrafiło się mnie i dlatego wiem, że spotka to i was.
Phil McCallumStarszy pastor, Evergreen Community Church Bothell, Washington
Biblia opisuje królestwo niebieskie jako dom Boga. Jest to prawdziwe miejsce, które staje się wiecznym domem każdego, kto odda swoje życie w ręce Pana. W tej książce Todd Burpo opisuje doświadczenia swojego małego syna z operacji usunięcia wyrostka robaczkowego. Jest to szczera, wzruszająca relacja, dodająca otuchy wszystkim wierzącym w życie wieczne.
Robert MorrisPastor, Gateway Church Southlake, Teksas
Niebo istnieje... Naprawdę! jest wspaniałą książką, która pokazuje, jak ważna w życiu jest wiara – zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych.
dr med. Timothy P. O’Holleran
Historia Coltona mogłaby znaleźć się w Nowym Testamencie. Jednak w XXI wieku Bóg postanowił przemówić do nas przez małego, niewinnego chłopca, wraz z którym odkrywamy tajemnice nieba. Opis jest bardzo atrakcyjny, a prawda zaskakuje i sprawia, że chcemy wiedzieć więcej.
Jo Anne LyonSuperintendent Generalny, Kościół Wesleyański
Bóg jest tak twórczy i wiarygodny! Odkrycia tej książki potęgują tę prawdę i ukazują ją pod innym kątem. Znam Coltona od urodzenia. Już jako małe dziecko wykazywał zainteresowanie Bogiem i wiarą. W wieku trzech lat, siedząc mi na kolanach, zapytał, czy chciałbym pójść do nieba po śmierci. „Musisz mieć Jezusa w sercu” – powiedział. Ta książka rzuca nowe światło na rzeczywistość Boga, który często wydaje się niedostępny, a jednak ujawnia się w najbardziej nieoczekiwanych dla nas momentach.
Phil HarrisSuperintendent Okręgowy,Kościół Wesleyański,Okręg Kolorado-Nebraska
Zawsze miło usłyszeć, że obrazy Akiane wpłynęły na życie innych ludzi, a ten przedstawiający postać Chrystusa „Księcia Pokoju” najbardziej. Jako rodzic dziecka, które doświadczyło czegoś niezwykłego i niewytłumaczalnego, cieszę się tą niesamowitą historią i raduję wraz z rodziną Coltona.
Forelli KramarikWspółautorka: Akiane: Her Life, Her Heart, Her Poetry
[1] NDE – Near Death Experience. (Wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumacza).
Podczas pisania historii Coltona mieliśmy okazję pracować nie tylko z pełnymi oddania profesjonalistami, ale także z prawdziwymi i ciepłymi ludźmi. Byliśmy oczywiście pod wrażeniem ich fachowości, ale największe wrażenie zrobiły na nas ich charaktery i serca.
Phil McCallum, Joel Kneedler, Lynn Vincent i Debbie Wickwire nie tylko poświęcili swój czas tej książce, ale też wiele wnieśli w życie naszej rodziny. Bez ich ogromnego wysiłku i wrażliwego ducha Niebo istnieje... Naprawdę! nie mogłoby zaistnieć w takiej postaci, jaką ma teraz.
Codziennie dziękujemy Bogu za zesłanie nam tych utalentowanych osób, by pomogły nam opowiedzieć historię Coltona. Byli dla nas prawdziwym błogosławieństwem.
To ogromny przywilej móc zaliczyć ich do grona swoich przyjaciół.
Święto Niepodległości przywołuje na myśl patriotyczne parady, aromatyczny zapach grilla i słodkiej kukurydzy oraz nocne niebo rozświetlone kaskadą kolorowych fajerwerków. Jednak dla mojej rodziny 4 lipca 2003 roku był ważnym wydarzeniem z zupełnie innego powodu.
Razem z moją żoną Sonją planowaliśmy pojechać z dziećmi w odwiedziny do brata Sonji – Steve’a i jego rodziny w Sioux Fall w Dakocie Południowej. Mieliśmy po raz pierwszy zobaczyć dwumiesięcznego bratanka – Bennetta. Poza tym nasze dzieci, Cassie i Colton, nigdy jeszcze nie były w tamtych stronach i nie widziały tamtejszych wodospadów. (Tak, tam naprawdę płyną wodospady Sioux Fall2). Jednak najważniejsze było to, że mieliśmy opuścić dom po raz pierwszy od marca i wycieczki do Greeley w Kolorado, która okazała się naszym najgorszym koszmarem.
Po prostu, kiedy ostatni raz wybraliśmy się na rodzinną wycieczkę, jedno z naszych dzieci prawie umarło. Może to się wydawać dziwne, ale tym razem byliśmy pełni obaw i przez to niemal nie zrezygnowaliśmy z wyjazdu. Jako pastor nie jestem przesądny, lecz jakaś cząstka mnie podpowiadała mi, że jeśli będziemy się trzymać bliżej domu, będziemy bezpieczni. Ostatecznie wygrał zdrowy rozsądek i pokusa obejrzenia małego Bennetta, o którym Steve mówił, że jest najsłodszym dzieckiem na świecie. Zapakowaliśmy więc wszystkie niezbędne rzeczy na cały weekend do naszego niebieskiego forda expeditiona i ruszyliśmy na północ.
Ustaliliśmy z Sonją, że najlepiej większość trasy przejechać nocą. W ten sposób Colton prześpi niemal całą podróż zapięty w foteliku samochodowym, co prawda wbrew swojej czteroletniej woli, ale przecież jest dużym chłopcem. Było więc trochę po ósmej wieczorem, gdy wyjechałem z podjazdu, przejechałem skrzyżowanie przy Kościele Wesleyańskim Crossroads3, minąłem swoją parafię i wjechałem na autostradę numer 61.
Noc rozciągała się nad równiną, a księżyc rozświetlał aksamitne niebo. Imperial to małe rolnicze miasteczko usytuowane dokładnie pośrodku zachodniej granicy stanu Nebraska. Zamieszkuje je tylko dwa tysiące ludzi, na ulicach nie ma sygnalizacji świetlnej. To typowa mieścina, gdzie jest więcej kościołów niż banków, a w porze lunchu farmerzy ubrani w trapery i bejsbolówki z obcęgami u paska zjeżdżają prosto z pola do lokalnej kawiarni. Z tego powodu Cassie, lat sześć, oraz Colton byli podekscytowani wyprawą do „wielkiego miasta” Sioux Fall, by poznać ich nowo narodzonego kuzyna.
Dzieciaki gadały bez przerwy przez sto pięćdziesiąt kilometrów, aż do miasta North Platte. Colton bawił się w superbohatera, który zdążył w trakcie jazdy kilka razy uratować świat. Dochodziła dziesiąta wieczorem, gdy zatrzymaliśmy się w góra dwudziestoczterotysięcznym mieście, które słynęło jedynie z tego, że było rodzinnym miastem słynnego showmana Dzikiego Zachodu – Buffalo Billa Cody’ego4. W North Platte, miejscu, gdzie docierała jeszcze cywilizacja, zrobiliśmy ostatni postój. Dalej mieliśmy podążać na północ, przemierzając bezkresne pola kukurydzy, na których można spotkać tylko jelenie, bażanty i od czasu do czasu samotnie stojący dom. Dlatego przystanek zaplanowaliśmy zawczasu, żeby do pełna zatankować bak i nasze brzuchy.
Gdy znowu ruszyliśmy ze stacji benzynowej, skręciliśmy w Jeffers Street i wtedy zauważyłem, że mijamy skrzyżowanie, za którym znajduje się Regionalne Centrum Medyczne Great Plains. To tutaj spędziliśmy w marcu piętnaście koszmarnych dni, modląc się do Boga, żeby darował życie Coltonowi. I darował, ale teraz żartujemy z Sonją, że to doświadczenie nam też dodało lat.
Niekiedy śmiech pomaga przetrwać trudne chwile, więc gdy dojeżdżaliśmy do skrzyżowania, postanowiłem podrażnić się trochę z Coltonem.
– Hej, Colton, jeśli skręcimy tutaj, to pojedziemy do szpitala – powiedziałem. – Chcesz tam wrócić?
Nasz przedszkolak zachichotał na tylnym siedzeniu.
– Nie, tatusiu, nie wysyłaj mnie tam. Wyślij Cassie... Cassie może iść do szpitala!
– O nie, też nie chcę tam być! – odpowiedziała ze śmiechem jego siostra.
Sonja odwróciła się w fotelu pasażera do tyłu, żeby zobaczyć naszego syna, którego fotelik był umocowany za mną. Wyobraziłem sobie jego obcięte na jeża blond włoski i niebieskie oczy błyszczące w ciemnościach.
– Colton, pamiętasz szpital? – zapytała Sonja.
– Tak, pamiętam – odpowiedział. – To tam śpiewały mi anioły.
Po tych słowach w naszym aucie czas jakby się zatrzymał. Spojrzeliśmy na siebie z Sonją, jakbyśmy się nawzajem pytali: „Czy dobrze usłyszeliśmy, co przed chwilką powiedział?”.
Sonja nachyliła się do mnie i wyszeptała:
– Czy tobie mówił coś wcześniej o aniołach?
Pokręciłem przecząco głową.
– A tobie?
Zaprzeczyła.
Zobaczyłem przy drodze fast food, więc skręciłem szybko na parking i wyłączyłem silnik. Jasne światło z ulicy wpadało do samochodu. Obróciłem się w fotelu, żeby zerknąć na Coltona. Pamiętam, że poraziło mnie wtedy, jaki był malutki. Był maleństwem, które ciągle jeszcze w uroczy i niewinny sposób mówiło o tym, co myślało i widziało. Jeśli jesteś rodzicem, wiesz, co mam na myśli: to jest ten wiek, kiedy dziecko może pokazać palcem kobietę w ciąży i zapytać (bardzo głośno): „Tatusiu, czemu ta pani jest taka gruba?”. Colton był właśnie w tym wieku, który nie zna ani taktu, ani przebiegłości.
Wszystkie te myśli przyszły mi do głowy, kiedy zastanawiałem się, jak zareagować na stwierdzenie mojego czteroletniego syna, że śpiewały mu anioły. W końcu wykrztusiłem z siebie:
– Colton, powiedziałeś, że śpiewały ci w szpitalu anioły?
Pokiwał energicznie główką, przytakując.
– A co śpiewały?
Colton podniósł wzrok w górę, co oznaczało, że starał się sobie coś przypomnieć.
– No, śpiewały „Jezus mnie kocha” i „Jozue walczył w bitwie o Jerycho” – odpowiedział z powagą. – Prosiłem, żeby zaśpiewały „We Will, We Will Rock You”, ale nie chciały.
Na te słowa Cassie zaśmiała się cicho. Zauważyłem, że odpowiedź Coltona była natychmiastowa i rzeczowa, udzielona bez najmniejszego zawahania.
Znów z Sonją spojrzeliśmy na siebie znacząco. „Co to ma znaczyć? Czy miał jakiś sen w szpitalu?”. Jeszcze jedno nasze niewypowiedziane pytanie brzmiało: „Co powinniśmy mu teraz odpowiedzieć?”.
Wpadło mi do głowy pytanie, które wydało mi się naturalne:
– Colton, a jak wyglądają anioły?
– Jeden z nich wyglądał jak dziadek Dennis, ale to nie był on, bo dziadek nosi okulary. – Uśmiechnął się do swoich wspomnień, a potem nagle spoważniał: – Tato, to Jezus kazał aniołom śpiewać dla mnie, bo tak bardzo się bałem. Dzięki nim było mi lepiej.
„Jezus?” – Zerknąłem znowu na Sonję i zobaczyłem, że jej też szczęka opadła ze zdziwienia. Odwróciłem się do Coltona i zapytałem:
– Chciałeś powiedzieć, że Jezus też tam był?
Mój mały synek pokiwał głową, jakby po prostu poinformował mnie, że zobaczył biedronkę w ogródku.
– Tak, Jezus też tam był – przytaknął.
– Gdzie był?
Colton spojrzał mi prosto w oczy i odparł:
– Siedziałem Jezusowi na kolanach.
Jeśli istnieją guziki, które zatrzymują rozmowę, to właśnie ktoś go nacisnął. Zatkało nas ze zdziwienia. Znów spojrzeliśmy na siebie z Sonją i posłaliśmy sobie wzrokiem kolejny telegram: „Musimy o tym poważnie porozmawiać”.
Wysiedliśmy z samochodu i pomaszerowaliśmy do fast fooda. Po chwili wyszliśmy z knajpki z siatką wypchaną wałówką. W międzyczasie szeptem wymieniliśmy z Sonją kilka zdań.
– Myślisz, że naprawdę widział anioły?
– I Jezusa?
– Nie wiem.
– Może to był sen?
– Nie wiem. Jest taki pewny tego, co opowiada.
Gdy wsiedliśmy z powrotem do auta, Sonja rozdała wszystkim zakupione kanapki z wołowiną, a ja zaryzykowałem kolejne pytanie.
– Colton, a gdzie wtedy byłeś, gdy widziałeś Jezusa?
Spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Przecież przed chwilą o tym rozmawialiśmy”.
– W szpitalu. Wtedy, gdy doktor O’Holleran mnie operował.
– No tak, ale doktor operował cię kilka razy, pamiętasz? – powiedziałem. Colton miał w szpitalu wycinany wyrostek robaczkowy i płukanie jamy brzusznej, a potem usuwano mu bliznę przerostową po zabiegu, ale to odbyło się w gabinecie doktora O’Hollerana. – Jesteś pewny, że to było w szpitalu?
– Tak. Kiedy byłem z Jezusem, ty się modliłeś, a mama rozmawiała przez telefon.
„Co takiego?”.
To oznaczało, że na pewno mówił o szpitalu. Skąd u licha wiedział, gdzie my wtedy byliśmy?!
– Ale ty, Colton, byłeś wtedy na sali operacyjnej – powiedziałem. – Skąd mogłeś wiedzieć, co robiliśmy?
– Bo was widziałem – odpowiedział, jak gdyby to była oczywistość. – Wyszedłem ze swojego ciała i spoglądałem w dół. Przyglądałem się, jak lekarz operuje mnie. I widziałem ciebie, i mamusię. Ty byłeś sam w małym pokoju i modliłeś się, a mama była w innym i też się modliła, i rozmawiała przez telefon.
Słowa Coltona wstrząsnęły mną do głębi. Oczy So-nji były wielkie jak spodki, ale nic nie powiedziała, tylko wpatrywała się na mnie i w zamyśleniu jadła swoją kanapkę.
Tylko tyle byłem w stanie w tamtym momencie przyjąć do wiadomości. Odpaliłem silnik, wyjechałem na drogę, obierając kierunek na Dakotę Południową. Gdy znaleźliśmy się na autostradzie, po obu stronach rozciągały się pastwiska, od czasu do czasu tylko zamigotała w świetle księżyca sadzawka. Było już bardzo późno i wkrótce wszyscy pasażerowie, tak jak było w planach, ucięli sobie drzemkę.
Silnik jednostajnie szumiał, a ja zastanawiałem się nad tym, co przed chwilką usłyszałem. Nasz mały synek oznajmił nam niesamowitą rzecz i do tego wsparł to wiarygodnymi faktami, o których z pewnością nie mógł od nikogo wiedzieć. Nie powiedzieliśmy mu, co robiliśmy w trakcie jego operacji, kiedy był pod narkozą.
Zadawałem sobie pytanie: „Skąd mógłby to wiedzieć?”. Gdy przekroczyliśmy granicę Dakoty Południowej, po głowie kołatało mi się kolejne: „Czy to może być prawda?”.
[2] fall – ang. wodospad.
[3] Kościół Wesleyański – w Polsce przyjął nazwę Ewangeliczny Kościół Metodystyczny; Crossroads to nazwa własna parafii.
[4] Buffalo Bill (1846-1917) – właśc. William Cody, organizator i aktor widowisk rozrywkowych, przedstawiających wydarzenia z historii amerykańskiego Dzikiego Zachodu.
Rodzinna wycieczka, podczas której rozpoczął się nasz koszmar, miała być okazją do świętowania. Na początku marca 2003 roku miałem jechać do Greeley w Kolorado na posiedzenie Okręgowej Rady Kościoła Wesleyańskiego. Od sierpnia 2002 roku przez siedem miesięcy nasza rodzina borykała się z ciągłymi nieszczęściami: roztrzaskana noga, dwie operacje oraz podejrzenie raka. To niekończące się pasmo chorób i urazów wpłynęło znacznie na stan naszych finansów – wyjmując ze skrzynki kolejne wyciągi z konta, niemalże słyszałem szelest ulatujących banknotów. Moja skromna pensja pastora pozostała nienaruszona, lecz nasza stabilność finansowa zależała głównie od rodzinnej firmy montującej bramy garażowe. Kilkumiesięczne przygody medyczne słono nas kosztowały.
W lutym wydawało się jednak, że najgorsze już minęło. Ponieważ, tak czy owak, miałem służbowo jechać do Greeley, postanowiliśmy skorzystać z okazji i zorganizować rodzinny wyjazd. Chcieliśmy spożytkować ten moment relaksu, zabawy, odnowienia ducha i umysłu, by oderwać się od szarej rzeczywistości i móc ponownie z nadzieją spojrzeć w przyszłość.
Sonja dowiedziała się o Pawilonie Motyli Tropikalnych, idealnym miejscu dla dzieci na obrzeżach Denver. Reklamowany jako „bezkręgowe zoo”. Pawilon otwarto w 1995 roku jako projekt edukacyjny, zaznajamiający społeczeństwo z niezwykłym światem zarówno insektów, jak i morskich stworzeń zamieszkujących baseny pływowe. Obecnie przed wejściem wita dzieci ogromna metalowa rzeźba kolorowej polującej modliszki. Jednak w 2003 roku gigantycznego insekta jeszcze nie było, a niski ceglany budynek oddalony piętnaście minut od centrum Denver na pierwszy rzut oka wcale nie zdawał się krzyczeć: „Witajcie dzieci!”. Na szczęście, w środku na małych zwiedzających, szczególnie tych w wieku Coltona i Cassie, czekał nieznany i fascynujący świat.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od sali nazwanej „Pajęcze safari”, pomieszczenia pełnego terrariów z pełzającymi stworzeniami, jak chrząszcze, karaluchy czy pająki. Jeden z eksponatów – Wieża Tarantul – szczególnie przyciągnął uwagę Cassie i Coltona. Oczarowani wpatrywali się w piramidę terrariów zamieszkałych przez futrzane pająki o grubych, niezgrabnych kończynach, które zarazem fascynują, jak i wywołują dreszcze.
Cassie i Colton na zmianę wspinali się na małą, trzystopniową składaną drabinkę, by dokładniej przyjrzeć się mieszkańcom wyższych pięter Wieży Tarantul. W rogu jednego z terrariów czaił się ptasznik o wdzięcznej nazwie Mexican Blonde Tarantula, którego zewnętrzny szkielet pokryty był, według tabliczki opisującej eksponaty, „uroczymi bladymi włosami”. W innym zwiedzający mogli podziwiać czerwono-czarną tarantulę pochodzącą z Indii. Najbardziej przerażającym pająkiem był Skeleton Tarantula nazwany ze względu na swój nietypowy wygląd: wyraźne białe pręgi na czarnych nogach sprawiają, że tarantula przypomina zdjęcie rentgenowskie z odwróconymi kolorami. Później dowiedzieliśmy się, że ten konkretny pająk był szczególnie zbuntowany i agresywny. Kiedyś, podobno w niewiadomy sposób, przedostał się do sąsiedniego terrarium, z zaskoczenia zaatakował jego mieszkańca i ostatecznie zjadł go na obiad.
Kiedy Colton wdrapał się na drabinkę, żeby obejrzeć tę agresywną tarantulę, odwrócił się, spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko. Poczułem, jak rozluźniają mi się mięśnie karku, a po moim ciele rozeszło się przyjemne, dawno zapomniane ciepło. W mgnieniu oka odpłynęło napięcie z ostatnich tygodni, a negatywne emocje ulotniły się, jakby w środku puścił jakiś wentyl. Zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od miesięcy z przyjemnością spędzam czas z rodziną.
– O, poparz na tego! – wykrzyknęła ze zdziwieniem Cassie, wskazując na jedno z terrariów. Dość wysoka i niezgrabna jak na sześciolatkę, moja córka miała po matce umysł ostry jak brzytwa. Uwagę Cassie przykuła tabliczka z informacją o kolejnym okazie: „Ptasznik Goliat... samice tego gatunku mogą mieć ponad dwadzieścia osiem centymetrów długości”.
Pająk w terrarium miał najwyżej piętnaście centymetrów, ale jego ciało było niemalże grubości nadgarstka Coltona. Stworzenie wybałuszało na nas oczy zza grubej szyby. Spojrzałem na Sonję i zauważyłem, jak z niesmakiem marszczy nos.
Prawdopodobnie jeden z oprowadzających nas wolontariuszy również zauważył jej reakcję, ponieważ natychmiast stanął w obronie ptasznika.
– Goliat pochodzi z Ameryki Południowej – wytłumaczył przyjaźnie tonem mówiącym: „Nie jest aż tak obrzydliwy, jak wam się wydaje”. – Ptaszniki z Ameryki Północnej i Południowej są bardzo łagodne. Możecie potrzymać jednego, a nawet podnieść – dodał i wskazał na innego wolontariusza trzymającego mniejszego pająka na otwartej dłoni, żeby dzieci mogły się dokładniej przyjrzeć.
Cassie popędziła na drugi koniec pomieszczenia, chcąc zobaczyć, co wywołało tak duże poruszenie, a Sonja, Colton i ja bez namysłu podążyliśmy za nią. W rogu udekorowanym jak prawdziwa bambusowa chatka siedział wolontariusz prezentujący południowoamerykańską Rosie, bezsprzeczną gwiazdę wszystkich pająków w pawilonie. Była cała pokryta grubym różowym futrem, a od ciała wielkości dorodnej śliwki odchodziły imponujące piętnastocentymetrowe odnóża grubości ołówka. Z punktu widzenia gromady dzieci nie liczył się jednak jej wygląd. Zasłużyła na miano najfajniejszego pająka, ponieważ najdzielniejsi mogli ją chwilę potrzymać, za co otrzymywali naklejkę.
Jeśli macie dzieci, doskonale wiecie, że są momenty, kiedy dobra naklejka jest znacznie więcej warta niż garść pieniędzy. A ta naklejka miała wartość wyjątkową: biała, z wizerunkiem pająka, pod którym widniał dumny podpis: „Trzymałem Rosie!”. To nie była byle jaka naklejka, a prawdziwy medal za odwagę.
Cassie pochyliła się nisko nad ręką wolontariusza.
– Tato, dostanę taką naklejkę? – zapytał Colton, patrząc na mnie błagalnie swoimi dużymi, niebieskimi oczami.
– Musisz sobie na nią zasłużyć i potrzymać Rosie!
Jak na dziecko Colton miał charakterystyczny sposób mówienia – bardzo poważny, na lekkim bezdechu, z delikatną nutką zaskoczenia. Był bardzo błyskotliwym, zabawnym, małym chłopcem, który postrzegał świat w uproszczony sposób. Wszystko było albo fajne (klocki LEGO), albo głupie (lalki Barbie). Albo mu coś wyjątkowo smakowało (stek), albo nie mógł tego przełknąć (zielona fasola). Ludzie dzielili się po prostu na dobrych i złych.
W dzieciństwie postacie superbohaterów zajmowały specjalne miejsce w życiu Coltona. Lubił się nimi bawić i wszędzie zabierał ze sobą figurki Spidermana, Batmana i Buzza Astrala. W ten sposób, niezależnie od tego, czy utknął na tylnym siedzeniu w samochodzie, na krześle w poczekalni czy na podłodze w kościele, zawsze mógł wymyślać nowe sytuacje, w których dzielni bohaterowie ratowali świat. W każdej zabawie pojawiały się miecze – zdaniem Coltona zdecydowanie najlepsze w walce ze złem. Zdarzało się, że w domu sam zamieniał się w jedną z postaci. Czasami w drzwiach witał mnie uzbrojony po zęby, z mieczami przewieszonymi po obu stronach paska i krzyczał z uśmiechem: „Tato, tato, bawię się w Zorro! Pobawisz się ze mną?”.
Colton z wahaniem spojrzał na wielkiego pająka w rękach wolontariusza. Wyglądał, jakby żałował, że nie ma ze sobą jednego z niezastąpionych mieczy, który przynajmniej dodałby mu otuchy w konfrontacji z Rosie. Starałem się wyobrazić sobie, jak ogromne rozmiary przybiera taka tarantula w oczach małego chłopca. Nasz syn był bardzo aktywnym i energicznym dzieckiem, spędzał dużo czasu w ogrodzie i nieraz prowadził boje z mrówkami, żukami i innymi pełzającymi insektami. Jednak żaden z napotkanych robaków nie był wielkości jego własnej twarzy i nie miał tak okazałego futra.
W pewnym momencie Cassie wyprostowała się i uśmiechnęła do Sonji.
– Chcę ją potrzymać. Mamo, mogę? Mogę wziąć Rosie na ręce?