Nieczysta gra - Sandra Brown - ebook

Nieczysta gra ebook

Sandra Brown

4,6

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Połączenie thrillera i romansu. Słynny piłkarz Griff Burkett wychodzi z więzienia, gdzie siedział za sprzedanie meczu. Wobec braku perspektyw przyjmuje niezwykłą propozycję sparaliżowanego milionera Speakmana. Bogacz chce, by za wielomilionowe honorarium Griff stał się ojcem jego dziecka. Spotkania Griffa z Laurą Speakman są krótkie i konkretne. Do czasu, gdy Laura zachodzi w ciążę, a jej mąż ginie podczas sprzeczki z Burkettem… Wielkie namiętności, szybka akcja, nieoczekiwana puenta. 
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Szprotawie (2) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (4) 
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (6) 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (3) 
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 585

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
4
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Bardzo lubię książki Sandry Brown i zaczytuję się w nich ostatnio. Przeczytałam już prawie wszystkie jej thrillery i jak dotąd tylko Mistyfikacja mi się nie podobała. Nieczysta gra może nie będzie moją ulubioną pozycją autorki, ale podobała mi się.
00

Popularność




SANDRA

Nieczysta gra

BROWN

Z angielskiego przełożyłRobert Ginalski

Świat Książki

 

Tytuł oryginałuPLAY DIRTY

Redaktor prowadzącyEwa Niepokólczycka

Redakcja

Hanna Smolińska

Redakcja technicznaLidia Lamparska

Korekta

Dorota WojciechowskaElżbieta Jaroszuk

Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy zmarłych - jest całkowicie przypadkowe.

By arrangement with MARIA CARVAINIS AGENCY, INC.and PRAVAIPREVODI. Translated from the English PLAY DIRTY

Copyright © 2007 by Sandra Brown Management Ltd.

First published in the United States by Simon & Schuster, New YorkAll rights reserved

Copyright © for the Polish translationby Świat Książki, Warszawa 2010

Świat Książki

Warszawa 2010

Świat Książki Sp. z o.o.

ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie„Kolonel"

Druk i oprawaGGP Media GmbH, Possneck

ISBN 978-83-247- I651-7

Nr 6928

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- To wszystko?

- Wszystko. - Griff Burkett wrzucił nieduży worek marynarski na tylne siedzenie samochodu, a sam usiadł z przodu, obok kierowcy. - Niewiele ze sobą wziąłem. A już na pewno nie brałem pamiątek. - Nie chciał, żeby cokolwiek przypominało mu odsiadkę w BIG, jak brzmiał oficjalny kryptonim Federalnego Zakładu Karnego w Big Spring w Teksasie.

Rozsiadł się w luksusowym skórzanym fotelu, skierował nawiew klimatyzacji prosto na siebie i uświadomiwszy sobie, że nie ruszają z miejsca, spojrzał na kierowcę.

- Pasy.

- A, jasne. - Naciągnął pas i zapiął go tak, jakby przepasywał się szarfą. - Gdzieżbym śmiał łamać prawo - dorzucił ironicznie.

Jak na prawnika Wyatt Turner był całkiem w porządku. Ale jeśli miał choćby szczątkowe poczucie humoru, to trzymał je pod kluczem. Cierpką uwagę Burketta przyjął bez cienia uśmiechu.

- No już, Turner, rozchmurz się - rzekł Griff. - To wyjątkowy dzień.
- Szkoda tylko, że nie my jedni go świętujemy.

Prawnik pokazał Griffowi brzydki, oliwkowozielony samochód zaparkowany na miejscu dla inwalidy. Wóz stał tam raczej bezprawnie, bo za lusterkiem wstecznym nie wisiała plakietka niepełnosprawnego. Griff nie rozpoznał ani marki, ani modelu, bo samochód miał mniej niż pięć lat. Pojazd był bez żadnych bajerów i jedyne, co go wyróżniało, to człowiek siedzący za kierownicą.

Griff zaklął pod nosem.

- A ten co tu robi?

- Wszystkie media trąbiły, że dzisiaj wychodzisz na wolność, ale nie sądzę, żeby przyjechał tu z szampanem.

- To po kiego się fatygował taki szmat drogi? Na spotkanie ze starym kumplem?

- Zakładam, że z powrotem chce zacząć od miejsca, w którym się rozeszliście.

- Niedoczekanie!

Mężczyzna, którego dotyczyła ich rozmowa, Stanley Rodarte, zaparkował tak, że nić sposób było go nie zauważyć. Chciał, żeby Griff go zobaczył. A ten poznałby go zawsze i wszędzie, bo Stanley Rodarte to był kawał wrednego sukinsyna. Jego twarz wyglądała jak wyciosana z dębu piłą łańcuchową, ale widocznie rzeźbiarz był na tyle niecierpliwy, że nie zadał sobie trudu, by wygładzić kanty. Ostre kości policzkowe rzucały cień na rumianą, dziobatą cerę. Jego włosy miały barwę i fakturę brudnej słomy. A oczy - żółtawe, jak sobie przypomniał Griff - bez wątpienia obserwowały go zza nieprzejrzystych szkieł okularów przeciwsłonecznych z wrogością, której nawet upływ pięciu lat nie osłabił.

Griff z pozorną obojętnością wzruszył ramionami.

- To on tylko traci czas, nie my.

- On najwyraźniej tak nie uważa. - Słowa Turnera zabrzmiały złowieszczo niczym głos przeznaczenia.

Gdy podjechali bliżej tamtego samochodu, Griff błysnął zębami do Rodarte'a w szerokim uśmiechu i pokazał mu środkowy palec.

- Jezu, chłopie! - Turner przyśpieszył, jadąc do bramy więzienia. - Co się z tobą dzieje?

- Ja się go nie boję.

- A powinieneś. Gdybyś miał za grosz rozsądku, robiłbyś pod siebie ze strachu. Wygląda na to, że nie zapomniał o Bandym. Trzymaj się od niego z daleka. To nie są żarty. Słuchasz ty mnie? Nie wkurzaj go.

- Wystawisz mi rachunek za tę nieproszoną poradę?

- Nie, to na koszt firmy. Chronię nie tylko twój tyłek, ale i swój.

Mimo że klimatyzacja działała na pełny regulator, Griff opuścił szybę po swojej stronie, gdy Turner wywoził go za bramę federalnego zakładu karnego, w którym przyszło mu spędzić ostatnie pięć lat. Wprawdzie trzymano go w części mamra o najłagodniejszym rygorze, ale więzienie to zawsze więzienie.

- Z całym szacunkiem dla obywateli Big Spring, nie mam ochoty więcej przekraczać granicy tego miasta - zauważył, kiedy opuścili mieścinę w zachodnim Teksasie i ruszyli na wschód międzystanową numer 20.

W upalnym i suchym powietrzu na uczęszczanej autostradzie unosił się piasek oraz woń oparów benzyny i oleju napędowego, ale Griff po raz pierwszy od tysiąca ośmiuset dwudziestu pięciu dni miał okazję posmakować powietrza na wolności. Wdychał je głębokimi haustami.

- Miło wyjść z pudła, co?

- Nawet nie masz pojęcia jak.

Po chwili milczenia Turner dodał:

- Ja wcale nie żartowałem, mówiąc ci o Rodarte'em.

Zapiaszczony wiatr szorował twarz pasażera i przygniatał mu włosy do czaszki.

- Wyluzuj, Turner - rzucił Griff, przekrzykując hurgot cuchnącej ciężarówki do przewozu bydła, która mijała ich z hukiem. - Nie będę drażnił Rodarte'a czerwoną płachtą. Ani nikogo innego. Było, minęło. To prehistoria. Odbyłem karę i spłaciłem dług wobec społeczeństwa. Masz przed sobą zresocjalizowanego człowieka, który się zmienił na lepsze.

- Miło mi to słyszeć - burknął prawnik, nie kryjąc sceptycyzmu.

Griff obserwował w bocznym lusterku Rodarte'a, który wyjechał ich śladem z Big Spring i podążał z tą samą prędkością, trzymając się co najmniej trzy samochody za nimi. Jeżeli Wyatt Turner zorientował się, że Rodarte przyczepił im ogon, to nie poruszał tego tematu. Griff już miał coś powiedzieć na ten temat, gdy naraz zdał sobie sprawę, że jego adwokat niekoniecznie musi wiedzieć o pewnych rzeczach. O rzeczach, które tylko przysporzyłyby mu zmartwień.

Niecałe pięćset kilometrów dalej Griff stał na środku salonu w mieszkaniu, choć w tym wypadku określenie „salon" było grubym nieporozumieniem. Zapewne dałoby się tam egzystować, ale trudno by nazwać to życiem. Ciemność w pokoju właściwie graniczyła z mrokiem, ale kiepskie oświetlenie tylko działało na jego korzyść. Jedną ze ścian od podłogi po sufit przecinała zygzakowata szczelina szerokości palca wskazującego, przypominająca błyskawicę. Dywan cały się lepił. Klimatyzacja rzęziła, a tłoczone przez nią powietrze było wilgotne i trąciło chińskim żarciem na wynos z poprzedniego dnia.

- Żaden luksus - ocenił Turner.

- Co ty powiesz?

- Za to nie wiąże cię umowa najmu. Czynsz płacisz z miesiąca na miesiąc. Potraktuj to jako przystanek tymczasowy, dopóki nie znajdziesz sobie czegoś lepszego.

- W Big Spring przynajmniej było czysto.

- Chcesz tam wrócić?

Może Turner mimo wszystko miał jednak poczucie humoru.

Griff rzucił worek marynarski na kanapę. Nie dość, że wyglądała na niewygodną, to jeszcze tapicerka poplamiona była Bóg wie czym. Z nostalgią przypomniał sobie swój dawny apartament w wieżowcu w eleganckiej dzielnicy Turtle Creek w Dallas. Za dnia skąpany w naturalnym świetle, w nocy z bajecznym widokiem na panoramę miasta. Wyposażony w niezliczone udogodnienia. Nie wiedział nawet, do czego służy połowa bajeranckich urządzeń, a tym bardziej, jak się nimi posługiwać. Liczyło się jednak to, że je ma.

- Nie mogłeś zatrzymać choćby części moich rzeczy po sprzedaży mieszkania?

- Ubrania. Rzeczy osobiste. Obrazy. Takie tam różne. Wszystko oddałem na przechowanie do magazynu. Ale reszta... - Turner pokręcił głową i nerwowo potrząsnął kluczykami, jak gdyby czym prędzej chciał wrócić do samochodu, mimo że podróż zajęła mu blisko pięć godzin, z jednym tylko postojem. - Na początek spieniężyłem wszystko z „pudła na zabawki".

W ten sposób Griff pieszczotliwie nazywał swój dodatkowy garaż, wynajęty po to, żeby miał gdzie przechowywać dorosłe zabawki - narty, sprzęt do nurkowania z akwalungiem, indiański motocykl, łódź do połowu okoni morskich, którą spuścił na wodę dokładnie raz. Rzeczy, które kupował przeważnie tylko dlatego, że było go na nie stać.

- Potem poszedł Cadillac escalade i porsche. Wstrzymywałem się ze sprzedażą lexusa, dopóki mogłem, aż w końcu nie miałem wyboru. Później zacząłem opróżniać mieszkanie. Musiałem sprzedać wszystko, Griff. Żeby mieć za co wpłacić kaucję. I uregulować honoraria za porady prawne.
- Twoje honoraria.

Turner przestał brzdąkać kluczykami. W innych okolicznościach bojowa postawa, jaką przyjął, byłaby nawet zabawna. Griff był od niego ze dwadzieścia centymetrów wyższy, a dzięki treningom podczas odsiadki nie sflaczał. Przeciwnie, teraz był nawet twardszy, niż kiedy go posadzili.

Wyatta Turnera cechowała bladość typowa dla ludzi, którzy przez dwanaście godzin dziennie pracują w pomieszczeniu. Jego treningi ograniczały się do zaliczenia osiemnastu dołków na polu golfowym, między którymi poruszał się wózkiem elektrycznym, a następnie do wypicia dwóch koktajli w klubie. Choć miał dopiero czterdzieści kilka lat, zdążył już wyhodować z przodu miękki bandzioch, a z tyłu obwisły zadek.

- Owszem, Griff, moje honoraria - przyznał obronnym tonem. - Bo ja nie pracuję dla przyjemności, tylko biorę za to pieniądze. Tak samo jak ty.

Griff przyglądał mu się przez chwilę, po czym sprostował cicho:

- Brałem. Tak samo jak brałem pieniądze.

Turner dał za wygraną i nieco zażenowany swoją kąśliwą uwagą odwrócił się i położył inny zestaw kluczyków na przyśrubowanym do podłogi podręcznym stoliku.

- Nasz zapasowy samochód. Stoi na dworze. Nie sposób go nie zauważyć. To jasnoczerwona dwudrzwiowa honda. Przy sprzedaży nie wzięłoby się za nią złamanego centa, więc kiedy Susan dostała rangę rovera, zatrzymaliśmy ją na wszelki wypadek. Jest na chodzie. Kazałem wymienić olej i sprawdzić opony. Możesz z niej korzystać, dopóki chcesz.

- Dopiszesz mi do rachunku stawkę za każdy dzień wynajmu?

Prawnik znów poczuł się urażony.

- Dlaczego w każdej sprawie zachowujesz się jak ostatni fiut? Ja tylko próbuję ci pomóc.

- Twoja pomoc była mi potrzebna pięć lat temu, żebyś mnie wyciągnął z tego pieprzonego mamra.

- Zrobiłem dla ciebie wszystko, co w mojej mocy - odparował adwokat. - Mieli cię w garści. Masz zbrodnię na sumieniu, to kończysz w więzieniu.

- O rany, muszę to sobie zapisać. - Poklepał się po kieszeniach, jak gdyby szukał ołówka.

- Wynoszę się stąd.

Turner ruszył do drzwi, lecz Griff zastąpił mu drogę.

- No dobra, już dobra, jesteś księciem wśród prawników, a ja tylko fiutem, który cię nie docenia. Co dalej? - Odczekał, aż adwokat przestanie się gotować ze świętego oburzenia, i zapytał pojednawczym tonem: - Masz dla mnie coś jeszcze?

- Część twoich ubrań schowałem do szafy w sypialni. - Prawnik wskazał otwarte drzwi po drugiej stronie pokoju. - Dżinsy i polo nie wyszły z mody. W Target kupiłem pościel i trochę ręczników. Masz przybory toaletowe?

- W worku.

- W lodówce jest butelkowana woda, mleko i jajka. Chleb też tam włożyłem. Pomyślałem, że w spiżarni mogą być karaluchy.

- I słusznie.

- Słuchaj, Griff, wiem, że to nie pałac, ale...

- Pałac? - przerwał mu ze śmiechem. - Wątpię, żeby ktoś mógł pomylić tę norę z pałacem. - A nie chcąc wyjść na niewdzięcznika, po chwili dorzucił: - Ale jak mówiłeś, to tylko przystanek tymczasowy. Czy mam tu telefon?

- W sypialni. Wpłaciłem kaucję w twoim imieniu, ale na moje nazwisko. Jak już załatwisz sobie własną linię, tę będziemy mogli odłączyć.

- Dzięki. Jaki jest numer?

Turner podał mu numer.

- Nie zapiszesz?

- Kiedyś miałem w głowie szczegóły każdego z kilkuset meczów. Potrafię zapamiętać dziesięć cyfr.

- Hmm. Racja. Tylko nie zapomnij zameldować się u kuratora. On musi wiedzieć, gdzie cię szukać.

- To pierwszy punkt programu na mojej liście. Telefon do Jerry'ego Arnolda. - Griff odhaczył ptaszek w powietrzu.

Prawnik podał mu kopertę z nadrukiem banku.

- Tu masz trochę pieniędzy na życie, dopóki nie załatwisz sobie karty kredytowej. Jest tam też prawo jazdy. Rzecz jasna, adres się nie zgadza, ale termin ważności upływa dopiero w twoje kolejne urodziny, a do tej pory znajdziesz sobie nowe mieszkanie.

- Dzięki. - Griff rzucił kopertę z banku na stolik obok kluczyków do pożyczonego samochodu. Przyjmowanie jałmużny od adwokata było niemal tak poniżające jak pierwszy dzień w więzieniu, kiedy wbijano mu do głowy panujące tam zasady oraz kary za ich nieprzestrzeganie.

- No cóż, to chyba masz wszystko, czego ci potrzeba. - Prawnik poklepał go po ramieniu; w jego wydaniu gest ten był nienaturalny i niezgrabny. Odwrócił się szybko, lecz przy drzwiach zatrzymał się i obejrzał. - Griff... eee... niektórzy wciąż są na ciebie wkurzeni. Wielu ludzi uważa, że popełniłeś ciężki grzech. Nie przejmuj się, jeżeli ktoś cię obsztorcuje. Nadstaw drugi policzek, zgoda?

Griff milczał. Nie zamierzał składać obietnic, których nie dotrzyma.

Turner zawahał się, wyraźnie zmartwiony.

- Wyjście na wolność... To trudny okres przejściowy.

- Gorszy niż siedzenie w pierdlu.

- A te zajęcia dla więźniów, którzy wkrótce mają być zwolnieni...

- Program Powrotu na Wolność.

- Właśnie. Czy te sesje coś ci dały?

- No jasne. Dowiedziałem się, jak wypełnić formularz podania o pracę. Zalecano nam też, żeby podczas rozmów kwalifikacyjnych nie drapać się po dupie i nie dłubać w nosie.

Turner był wyraźnie rozgoryczony.

- Masz jakieś pomysły, co zamierzasz robić?

- Zdobyć pracę.

- To jasne. Chodziło mi o to, czy masz już coś na oku.

- Nie wiesz przypadkiem, czy któryś zespół NFL nie szuka aby porządnego napastnika? - A widząc, że prawnikowi zrzedła mina, dorzucił z uśmiechem: - Tylko żartowałem.

Posiadłość otaczał blisko czterometrowej wysokości ceglany mur, porośnięty bluszczem.

- Ja cię kręcę! - Griff podjechał czerwoną hondą pod bramofon przy wjeździe. Po adresie zorientował się, że to zamożna okolica Dallas, nie sądził jednak, że aż do tego stopnia.

Na bramofonie widniała wydrukowana instrukcja, w jaki sposób połączyć się z domem. Wcisnął kolejno na klawiaturze podane numery, które zapewne uruchamiały telefon w środku. Po chwili z głośnika doleciał czyjś głos.

- Tak?

- Griff Burkett do pana Speakmana.

Więcej słów nie padło, ale żelazna brama otworzyła się i wjechał na teren posiadłości. Ceglaną alejkę otaczały wypielęgnowane klomby niskich krzewów i kwiatów. Za nimi ocieniony przez drzewa trawnik wyglądał jak dywan z zielonego aksamitu.

Rezydencja robiła nie mniejsze wrażenie niż architektura terenu. Starsza od Griffa o kilka dziesięcioleci, zbudowana była z szarego kamienia. Niektóre ściany, podobnie jak otaczający posiadłość mur, porastał bluszcz. Griff przejechał krętym podjazdem i zaparkował dokładnie na wprost wejścia, po czym wysiadł z pożyczonej hondy i ruszył do drzwi frontowych. Po bokach stały donice z wiecznie zielonymi drzewkami. Z braku lepszego zajęcia zastanawiał się, jakim cudem, u licha, zmusili drzewka, by rosły na kształt korkociągu.

Żadnych pajęczyn pod okapem, ani śladu opadłych liści. Szyby w oknach bez najmniejszej plamki. Dom, otoczenie, cała ta posiadłość były wkurzająco nieskazitelne.

Mówiąc Wyattowi Turnerowi, że nie ma na widoku żadnej pracy, skłamał. Inna sprawa, że oferenci z propozycjami pracy nie walili do niego drzwiami i oknami. Obecnie Griff Burkett był zapewne najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Dallas, jeśli nie w całym Teksasie. Nie, to wciąż za mało: był znienawidzony przez wszystkich kibiców futbolu amerykańskiego jak kraj długi i szeroki. Ludzie z szyderstwem wypowiadali jego nazwisko albo na sam jego dźwięk spluwali, jak gdyby odczyniali urok. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby go mieć na swojej liście płac.

Istniała jednak pewna szansa, aczkolwiek nikła.

Kilka dni przed zwolnieniem otrzymał zaproszenie, by stawił się w tym właśnie miejscu, konkretnie tego dnia i dokładnie o tej porze. Sztywna tłoczona wizytówka informowała lakonicznie: Foster Speakman. Na dźwięk tego nazwiska Griffowi coś zaświtało w głowie, chociaż nie mógł skojarzyć dlaczego.

Odrywając palec od dzwonka u drzwi, nie potrafił wyobrazić sobie, czego mógłby od niego chcieć facet mieszkający w takim pałacu. Zakładał, że to spotkanie wiąże się z propozycją pracy. Teraz jednak, widząc ten przepych, nie był już taki pewny. Może ten Speakman to zagorzały kibic Kowbojów, który osobiście pragnął porachować się z Griffem Burkettem?

Drzwi otworzyły się niemal natychmiast i przywitał go powiew klimatyzowanego powietrza, delikatny zapach pomarańczy oraz facet, który wyglądał jak ktoś, kto powinien paradować w przepasce na biodra i z dzidą.

Griff spodziewał się pokojówki albo kamerdynera - kogoś w białym fartuchu, o łagodnym głosie i uprzejmego, acz zachowującego się z dystansem. Ten gość był zaprzeczeniem tego wszystkiego. Miał na sobie obcisły czarny T-shirt i czarne spodnie. Rysy szerokiej, płaskiej twarzy przywodziły na myśl potomka rodziny królewskiej Majów. Jego skóra była gładka, bez śladu zarostu, a proste włosy czarne jak smoła.

- Eee... pan Speakman?

Facet pokręcił głową i uśmiechnął się. A raczej obnażył zęby. Trudno byłoby to nazwać prawdziwym uśmiechem, bo żadna inna część twarzy nie drgnęła ani na jotę. Odsunął się na bok i ruchem ręki zaprosił gościa do środka.

Sklepiony sufit wisiał na wysokości drugiego piętra. Wschodnie dywany tworzyły na marmurowej posadzce wyspy subtelnych kolorów. Postać Griffa odbiła się w kolosalnym lustrze wiszącym nad długim, przytwierdzonym do ściany opuszczanym stołem. Kręte schody były istnym cudem architektonicznym, zwłaszcza biorąc pod uwagę, kiedy zbudowano ten dom. W tej olbrzymiej przestrzeni panowała cisza jak makiem zasiał.

Małomówny facet ruchem głowy wskazał Griffowi, żeby poszedł za nim. Futboliście znów przyszło na myśl, że może Foster Speakman jednak gdzieś się na niego zaczaił. Czy w lochach trzyma narzędzia do miażdżenia palców i pejcze?

Kiedy dotarli do dwuskrzydłowych drzwi, kamerdyner - z braku lepszego słowa - otworzył obie części i usunął się na bok. Griff wszedł do pomieszczenia najwyraźniej pełniącego funkcję biblioteki, skoro trzy ściany od sufitu do podłogi wyłożone były regałami pełnymi książek. Czwartą ścianę niemal w całości zajmowały okna, z których roztaczał się widok na rozległy trawnik i kwietne ogrody.

- Byłem bardzo ciekaw.

Zaskoczony niespodziewanym głosem, Griff odwrócił się i po raz drugi przeżył zaskoczenie. Mężczyzna, który się do niego uśmiechał, poruszał się na wózku inwalidzkim.

- Czego?
- Jak imponujący fizycznie jest pan na żywo. - Otaksował Griffa wzrokiem. - Jest pan tak wysoki, jak się spodziewałem, ale nie tak... zwalisty. Rzecz jasna, widywałem pana tylko z daleka, z loży na stadionie albo w telewizji.

- Telewizja dodaje pięć kilogramów.

Mężczyzna roześmiał się.

- Nie mówiąc o ochraniaczach na barki. - Wyciągnął prawą rękę. - Foster Speakman. Dziękuję, że pan przyjechał. - Podali sobie ręce. Nic dziwnego, że dłoń miał o wiele mniejszą niż jego gość, ale suchą, a uścisk mocny. Nacisnął przycisk wyszukanego wózka na kółkach i odjechał do tyłu. - Proszę, niech pan wejdzie i rozgości się.

Wskazał gościowi grupkę wygodnie rozstawionych kanap i foteli, z pasującymi do nich stolikami i lampami. Griff zdecydował się na fotel. Zapadając się w nim, poczuł ukłucie nostalgicznej tęsknoty za równie wytwornymi meblami, jakie niegdyś miał. A teraz musiał trzymać chleb w irytująco buczącej lodówce.

Raz jeszcze rzucił okiem na pokój i wielki teren za oknem i znów zadał sobie pytanie, co właściwie tu robi, w tej porośniętej bluszczem rezydencji i w towarzystwie kaleki.

Foster Speakman był pewnie z pięć lat starszy od niego, czyli miał około czterdziestki. Sprawiał miłe wrażenie. Trudno powiedzieć, jak wysoki byłby, stojąc, ale Griff ocenił go na metr osiemdziesiąt. Jego ubranie było eleganckie - granatowa koszula do golfa, spodnie khaki, a do tego pasujący odcieniem do mokasynów pasek z brązowej skóry i jasnobrązowe skarpetki.

Nogawki spodni wyglądały jak przekłute balony - miał zbyt mało ciała, żeby je wypełnić.

- Napije się pan czegoś? - zapytał uprzejmie Speakman.

Jego gość, przyłapany na tym, że gapi się i nad czymś duma, spojrzał w twarz gospodarza.

- Coca-coli?

Speakman obejrzał się na człowieka, który otworzył drzwi.

- Manuelo, dwie cole, por favor.

Manuelo był napakowany i masywny jak worek cementu, ale poruszał się bezszelestnie. Speakman zauważył, że Griff przygląda się, jak służący podchodzi do baru i nalewa im napój.

- Jest z Salwadoru.

- Aha.

- I doszedł aż do Stanów Zjednoczonych, dosłownie. Pieszo.

- Aha.

- Opiekuje się mną.

Griff nie bardzo wiedział, co na to powiedzieć, chociaż korciło go, by spytać, czy Manuelo, pomimo uśmiechu na twarzy, nie trzyma aby pod łóżkiem kolekcji spreparowanych i pomniejszonych ludzkich głów.

- Przyjechał pan z Big Spring dzisiaj? - zapytał Speakman.

- Mój adwokat odebrał mnie z samego rana.

- To kawał drogi.

- Chętnie się przejechałem.

Speakman uśmiechnął się szeroko.

- Ja myślę! Po tylu latach spędzonych w pudle. - Zaczekał, aż gość weźmie szklankę z małej tacy, którą podsunął mu Manuelo, po czym wziął swoją, z rżniętego kryształu, i uniósł wysoko. - Za pańskie zwolnienie!

- Za to wypiję.

Manuelo wyszedł z biblioteki i zamknął za sobą oba skrzydła drzwi. Griff znów upił łyk coli, coraz bardziej skrępowany pod jawnie ciekawskim spojrzeniem gospodarza.

Co to ma być? Zaproszenie na szklaneczkę ze skazańcem?

Cała ta sytuacja powodowała, że czuł się nieswojo. Postanowił przejść do rzeczy.

- Czy zaprosił mnie pan tu po to, żeby na własne oczy obejrzeć sobie z bliska byłego futbolistę? Albo przestępcę po odsiadce?

Jego opryskliwość nie zrobiła wrażenia na Speakmanie.

- Pomyślałem, że może poszukuje pan pracy.

Griff wymijająco wzruszył ramionami - nie chciał wyjść na kogoś w rozpaczliwej sytuacji czy w potrzebie.

- Ma pan już jakieś propozycje? - indagował gospodarz.

- Na razie żadna mnie nie zainteresowała.

- To Kowboje nie...

- Nie. Ani żadna inna drużyna. Zostałem wykluczony z ligi. Wątpię, czy udałoby mi się kupić bilet na mecz NFL.

Speakman pokiwał głową, jak gdyby z góry wiedział, że właśnie tak się mają sprawy Griffa Burketta.

- Skoro nie może się pan zajmować niczym, co ma związek z futbolem, to jakie miał pan plany?

- Zamierzałem odsiedzieć swoje i wyjść na wolność.

- A poza tym?

Griff oparł się wygodnie, znów wzruszył ramionami, jak gdyby miał to gdzieś, sięgnął po szklankę i pociągnął łyk coli.

- Chodziły mi po głowie różne pomysły, ale na razie na nic się nie zdecydowałem.

- Mam własne linie lotnicze. SunSouth.

Griff zachował kamienną twarz, próbując nie okazać po sobie zdziwienia i podziwu, chociaż był i zaskoczony, i pod wrażeniem.

- Latam nimi. A raczej latałem SunSouth, i to często. Speakman uśmiechnął się bez fałszywej skromności.
- Nie pan jeden, co stwierdzam z przyjemnością.

Jego gość rozejrzał się po pięknym pokoju, zatrzymując wzrok na niektórych precjozach, i wrócił spojrzeniem do gospodarza.

- W to akurat nie wątpię.

Kaleka nadal się uśmiechał, nie zważając na jego bufonadę.

- Zaprosiłem pana, bo chcę panu zaproponować pracę.

Serce Griffa podskoczyło z radości. Ktoś taki jak Forest Speakman mógł mu się bardzo przysłużyć. Teraz przypomniał sobie, skąd jego nazwisko wydało mu się znajome. Speakman był w Dallas wielce wpływową osobistością, właścicielem i mózgiem najbardziej zyskownych przedsiębiorstw w regionie. Jego poparcie, czy choćby szepnięcie słówka, że Griffowi należy się przebaczenie, dałoby mu potężnego kopniaka w górę i pozwoliło odzyskać przynajmniej część względów, jakie stracił przed pięcioma laty.

Futbolista zdusił jednak tryskający optymizm. Równie dobrze facet może mu zaproponować czyszczenie kanalizacji jego samolotów z gówna.

- Słucham.
- Praca, jaką panu proponuję, natychmiast uwolniłaby pana od kłopotów finansowych. Domyślam się, że pański majątek został upłynniony w celu zapłaty grzywny nałożonej na pana przez sąd.
- No... tak, w większości - przyznał Griff, nie całkiem zgodnie z prawdą.
- A reszta poszła również na pokrycie znacznych długów. Mam rację?
- Drogi panie, skoro i tak pan już wszystko wie, niech pan mnie przestanie sondować. Straciłem wszystko, a nawet więcej. To właśnie chciał pan usłyszeć? Nie zostawili mi nawet nocnika, żebym miał się w co odlać.

- Wobec tego sto tysięcy dolarów pewnie by się przydało?

Zaskoczony wysokością kwoty, Griff przestał się irytować, za to nabrał podejrzeń. Na własnym tyłku przekonał się, że należy zachować ostrożność wobec wszystkiego, co na pozór przychodzi zbyt łatwo. Jeśli odnosisz wrażenie, że coś jest zbyt piękne, żeby było prawdziwe, to przeważnie masz rację.

- Sto tysięcy rocznie?

- Nie, proszę pana - sprostował kaleka z uśmiechem; wyraźnie dobrze się bawił. - Sto tysięcy za przypieczętowanie naszego układu. Byłoby to coś w rodzaju premii motywacyjnej, że posłużę się dobrze panu znanym terminem.

Griff wybałuszył na niego oczy i policzył w duchu do dziesięciu.

- Sto kawałków. Zielonych.

- To legalny środek płatniczy. Będą pańskie, jeśli przystanie pan na moją propozycję.

Futbolista ostrożnie zdjął kostkę z kolana drugiej nogi i oparł obie stopy na podłodze, próbując zyskać na czasie, podczas gdy jego myśli krążyły wokół oferowanej sumy i tego, jak bardzo jej potrzebuje.

- Czy chce mnie pan wykorzystać do reklamowania pańskich linii lotniczych? Billboardy, spoty telewizyjne, ogłoszenia w prasie? Coś w tym guście? Chyba nie pasowałoby mi występować na golasa, ale możemy popertraktować.

Speakman uśmiechnął się i pokręcił głową.

- Zdaję sobie sprawę, że wpływy z reklamy stanowiły znaczną część pańskich dochodów w czasach, kiedy grał pan w Dallas jako podpora drużyny Kowbojów. Pańska koszulka z numerem dziesiątym sprzedawała na pniu wszystko, co tylko reklamowała. Obawiam się jednak, że gdyby obecnie lansował pan jakiś produkt, klientów raczej by ubyło, niż przybyło.

Słysząc to, Griff wkurzył się, choć wiedział, że to święta prawda.

- Wobec tego o co panu chodzi? Kogo mam zabić?

Speakman wybuchnął głośnym śmiechem.

- Nie chodzi o nic równie drastycznego.

- Za diabła nie znam się na samolotach.

- To nie ma nic wspólnego z moimi liniami lotniczymi.

- Szuka pan nowego ogrodnika?

- Nie.

- Poddaję się, nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Co mam zrobić, żeby zapracować na te sto tysięcy dolarów?

- Zapłodnić moją żonę.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Że co proszę?
- Dobrze pan słyszał, panie Burkett. Napije się pan jeszcze coli?

Griff nadal wytrzeszczał oczy na kalekę, dopóki nie zdał sobie sprawy, że ten o coś go pytał. Facet był szurnięty, ale przynajmniej jako gospodarz spisywał się bez zarzutu.

- Nie, dzięki.

Speakman podturlał wózek do niskiego stolika, wziął pustą szklankę futbolisty i swoją, podjechał do wyposażonego w wodę bieżącą baru i odstawił naczynia na półkę pod zlewem. Przetarł ścierką granitowy blat, chociaż Griff ze swojego miejsca widział, że kamień jest idealnie wypolerowany, na gładkiej powierzchni nie było ani kropelki płynu czy śladu wilgoci. Następnie złożył ścierkę równiutko na pół i zawiesił ją na kółku przy ladzie.

Potoczył wózek z powrotem do stolika, wymienił Griffowi zużytą podstawkę pod szklankę w mosiężnym uchwycie na nową, stuknął w nią trzy razy, po czym wrzucił bieg wsteczny i odjechał wózkiem na wcześniej zajmowane miejsce, naprzeciwko swojego gościa.

Nie dość, że szarmancki, to w dodatku pedant, pomyślał Griff, obserwując jego poczynania.

- Gdyby zmienił pan zdanie w sprawie coli, proszę powiedzieć - rzekł Speakman.

Griff wstał, obszedł fotel, obejrzał się na kalekę, sprawdzając, czy jego obłęd da się wyczuć na odległość, a następnie podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Musiał odzyskać grunt pod nogami, upewnić się, że nie dał się wpuścić w maliny.

Czuł się tak samo jak podczas pierwszych tygodni w Big Spring, kiedy budził się nagle, zdezorientowany, i dopiero po kilku sekundach przypominał sobie, gdzie się znajduje i dlaczego. Teraz było tak samo. Czuł się oderwany od rzeczywistości. Musiał wziąć się w garść.

Za oknami nie zauważył, dajmy na to, Szalonego Kapelusznika. Wszystko było na swoim miejscu i wyglądało całkiem normalnie - szmaragdowa trawa, kamienne ścieżki wijące się między klombami kwiatów, drzewa, których rozłożyste gałęzie zapewniały cień. W oddali staw. Błękitne niebo. A w górze odrzutowiec podchodził do lądowania na lotnisku w Dallas.

- Jeden z naszej floty.

Griff nie słyszał podjeżdżającego wózka kaleki i z zaskoczeniem stwierdził, że jest tuż obok niego. To także rezultat pobytu w więzieniu. Ta nerwowość. Obrońcy szarżowali na niego, pragnąc za wszelką cenę zadać mu jak najwięcej obrażeń i bólu; szczerzyli zęby zza ochronnych masek na twarzach, a ich zwężone oczy zdradzały złe zamiary. Był na nich przygotowany i w odpowiednio dobrej formie, żeby znosić te ataki.

A jednak nawet w strefie więzienia o najłagodniejszym rygorze, gdzie siedzieli przestępcy skazani za malwersacje, a nie nadużycie siły, człowiek był podenerwowany dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Trzeba było się mieć na baczności i trzymać innych na dystans.

Oczywiście, przed więzieniem nie był taki.

Speakman obserwował odrzutowiec.

- Leci z Nashville. Planowane lądowanie o siódmej zero siedem. - Spojrzał na zegarek. - Jest punktualnie.

Griff przyglądał mu się przez kilka sekund.

- Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wydaje się pan całkiem normalny.

- Wątpi pan, czy jestem przy zdrowych zmysłach?

- Oględnie mówiąc.

- Dlaczego?

- Hm, zacznijmy od tego, że nie paraduję z plakatem „oto bank spermy".

Speakman uśmiechnął się.

- Nie takiej propozycji pracy się pan spodziewał, co?

- O nie, bynajmniej nie takiej. - Griff też zerknął na zegarek. - Niech pan posłucha. Mam plany na wieczór. Spotkanie z kilkoma przyjaciółmi. - Nie miał żadnego spotkania. Przyjaciół zresztą też nie. Ale brzmiało to wiarygodnie. - Muszę się zbierać, żeby zdążyć na czas.

Milioner najwyraźniej przejrzał jego kłamstwo.

- Zanim odrzuci pan moją propozycję, niech mnie pan chociaż wysłucha.

Wyciągnął rękę, jak gdyby chciał ją oprzeć na ramieniu piłkarza. Griff wzdrygnął się mimowolnie, czego kaleka nie mógł nie zauważyć. Ze zdziwieniem spojrzał na niego, ale cofnął rękę, zanim go dotknął.

- Przepraszam - bąknął Griff.

- To przez ten wózek - wyjaśnił kaleka beznamiętnie. - Odpycha niektórych ludzi. Tak jak choroba albo ktoś przynoszący pecha.

- Nie o to chodzi. Wcale nie. To, eee... Sądzę, że chyba już skończyliśmy. Muszę się zbierać.

- Niech pan jeszcze nie odchodzi, Griff. Czy mogę mówić panu po imieniu? Moim zdaniem to właściwa chwila, żebyśmy przeszli na ty, nie sądzisz?

W oczach Speakmana odbijało się padające z okien światło. Oczy miał jasne, inteligentne. Ani śladu szaleństwa czy dzikiego błysku zwiastującego obłęd. Griff zastanawiał się, czy pani Speakman wie o tym wszystkim. Mało tego, ciekaw był, czy milioner w ogóle ma żonę. Mógł przecież cierpieć nie tylko na kompulsywne zamiłowanie do porządku, lecz także na urojenia.

Gdy nie odpowiedział na pytanie dotyczące mówienia sobie na ty, na twarzy kaleki pojawił się wyraz rozczarowania.

- Niech pan przynajmniej zostanie, dopóki nie skończę tego, co mam do powiedzenia. Nie chciałbym, żeby wszystkie moje przygotowania spaliły na panewce. - Uśmiechnął się. - Proszę.

Walcząc z przemożnym pragnieniem, żeby wynieść się stamtąd w cholerę, ale zarazem czując się winnym z powodu odrzucenia oferty tego człowieka, Griff wrócił i znowu usiadł w fotelu. Gdy mościł się na poduszkach, uświadomił sobie, że ze zdenerwowania koszulę na plecach ma zlaną zimnym potem. Trzeba jak najszybciej taktownie się wynieść i adiós.

Speakman wrócił do tematu.

- Ja nie mogę spłodzić dziecka. Żadną metodą. - Przerwał, jakby chciał podkreślić ten fakt. - Gdybym miał nasienie, nie rozmawiałbym teraz z panem - dodał spokojnie.

Griff chętnie darowałby sobie tę rozmowę. Nie jest łatwo patrzeć w oczy mężczyźnie, który wyznaje, że stracił swoją męskość.

- W porządku. A zatem potrzebuje pan dawcy.

- Wspomniał pan o banku spermy.

Piłkarz przytaknął skinieniem głowy.

- Ani ja, ani Laura... to moja żona... nie chcieliśmy pójść tą drogą.

- Dlaczego nie? Te banki cieszą się przeważnie dobrą opinią, prawda? Są godne zaufania. Badają wszystkich dawców i tak dalej.

Griff niewiele wiedział o bankach spermy i w gruncie rzeczy nie obchodziło go, jak działają. Ciekawiło go raczej, co takiego się stało, że Speakman wylądował w wózku inwalidzkim. Czy zawsze był dotknięty paraplegią, czy to jakiś niedawny wypadek? A może zaraził się jakąś chorobą powodującą osłabienie i zwyrodnienie organizmu? Albo spadł z konia czy co?

- Kiedy mężczyzna nie może spłodzić dziecka, tak jak ja, wtedy pary korzystają z nasienia dawców - podjął kaleka. - Przeważnie z dobrym skutkiem.

No cóż, trzeba było mu oddać sprawiedliwość - najwyraźniej nie był skrępowany swoim stanem ani przewrażliwiony na tym punkcie. Gdyby to Griff znalazł się w takiej sytuacji, że potrzebowałby Manuela, który by się nim „opiekował", wątpił, by podchodził do tego z takim spokojem jak Speakman. Wiedział, że nie potrafiłby o tym mówić tak swobodnie, zwłaszcza z innym mężczyzną. A może kaleka po prostu pogodził się z losem?

Tymczasem gospodarz mówił dalej.

- Laura i ja za wszelką cenę pragniemy mieć dziecko, Griff.
- Uhm - mruknął futbolista, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
- I chcemy, żeby nasze dziecko było fizycznie podobne do mnie.
- Rozumiem.

Speakman pokręcił głową, jakby na znak, że jego gość nie do końca pojmuje problem. Griff zdał sobie sprawę, że istotnie tak jest, kiedy kaleka oświadczył:

- Chcemy, żeby wszyscy wierzyli, że dziecko zostało poczęte przeze mnie.
- Ach tak - przytaknął Griff, chociaż wyczuwało się, że na końcu jego wypowiedzi powinien być znak zapytania.
- Dla nas ta sprawa jest niezwykle istota. Najwyższej wagi. W gruncie rzeczy to warunek sine qua non. - Speakman uniósł palec wskazujący niczym polityk mający wygłosić kluczową kwestię w swojej kampanii. - Nikt nie może wątpić, że to ja jestem ojcem dziecka.

Griff obojętnie wzruszył ramionami.

- Ja o tym nikomu nie powiem.

Gospodarz odprężył się i uśmiechnął.

- Znakomicie. Płacimy panu także za dyskrecję, nie tylko za pańską... pomoc.

Griff roześmiał się swobodnie i podniósł ręce, jakby się poddawał.

- Chwileczkę. Mówiąc, że nikomu nie powiem, miałem na myśli to, że nikomu nie zdradzę, o czym rozmawialiśmy. Jeśli mam być całkiem szczery, wołałbym nie wiedzieć na ten temat nic więcej. Uznajmy tę, uhm... rozmowę kwalifikacyjną za zakończoną, zgoda? Pan zatrzyma swoje sto tysięcy kawałków, ja zachowam swoją spermę, a to spotkanie pozostanie naszą słodką tajemnicą.

Już wstawał z fotela, gdy naraz kaleka powiedział:

- Pół miliona. Pół miliona dolarów, kiedy Laura zajdzie w ciążę.

Powstrzymany w pół ruchu futbolista poczuł, że łatwiej mu usiąść z powrotem, niż wstać. Klapnął twardo na fotel i ze zdumieniem wlepił wzrok w gospodarza.

- Pan się ze mnie nabija?

- Zapewniam, że nic podobnego.

- Pół miliona?

- Ma pan niebieskie oczy, jasne włosy. Tak jak ja. Teraz tego nie widać, ale jestem wyższy niż przeciętne metr osiemdziesiąt. Nasze cechy genetyczne są podobne. W każdym razie dostatecznie podobne, żeby spłodzone przez pana dziecko mogło uchodzić za moje.

Griff miał taki mętlik w głowie, że trudno mu było skupić się na jednej myśli. On miał przed oczami symbol dolara, milioner rozprawiał o genach.

- W tych bankach spermy mają katalogi. - Wykonał gest, jak gdyby kartkował księgę. - Przejrzy je pan i znajdzie odpowiedniego kandydata na ojca swojego dziecka. Wybierze pan sobie kolor oczu, włosów, wzrost. Co tylko chcieć.

- Nigdy nie kupuję tego, czego nie widzę na własne oczy, Griff. Nie zamawiam towarów z katalogów. A już na pewno nie swoje dziecko i spadkobiercę. Nie mówiąc o ryzyku, że ktoś ujawni całą sprawę.

- Ich akta są poufne.

- Podobno.

Griff pomyślał o bramie z pozbawionym ciała głosem i wysokim murze otaczającym posiadłość. Widać, że ten facet wysoko cenił sobie prywatność. I porządek. Psycholog w Big Spring miałby używanie, widząc, jak obsesyjnie Speakman usuwał puste naczynia z widoku, jak składał ścierkę i wymieniał podstawki pod szklanki.

Mimo woli zaintrygowany, przyglądał się milionerowi przez dłuższą chwilę, po czym zapytał:

- Więc jak by to miało wyglądać? Pójdę do gabinetu lekarza, tam się wytrzepię do słoika i...

- Nie będzie żadnej wizyty w gabinecie. Gdyby do zapłodnienia Laury miało dojść u lekarza, nie obeszłoby się bez gadania.

- A kto by o tym gadał?

- Personel pracujący w gabinecie. Inni pacjenci, którzy mogliby ją tam zauważyć. Ludzie uwielbiają plotkować. Zwłaszcza na temat znanych osobistości.

- Ja jestem upadłą gwiazdą.

Speakman roześmiał się cicho.

- Miałem na myśli Laurę i siebie. Ale pański udział niewątpliwie dodałby tylko pikanterii smakowitym plotkom. Pokusa byłaby zbyt silna, nawet dla osób związanych tajemnicą zawodową.

- Zgoda, a więc nie wybieram się z wami do lekarza. Mógłby pan pobrać moje nasienie i twierdzić, że jest pańskie. Kto by się o tym dowiedział?

- Griff, pan nic nie rozumie. To wciąż pozostawiałoby pole dla domysłów. Mój stan fizyczny widać gołym okiem. Próbka, którą bym przekazał jako własną, mogłaby równie dobrze pochodzić od chłopaka do czyszczenia basenów. Od bagażowego na lotnisku. Od kogokolwiek. - Pokręcił głową. - W tej kwestii jesteśmy stanowczy. Nie ma mowy o pielęgniarkach, o rozplotkowanych recepcjonistkach, o publicznie dostępnym gabinecie. Nic z tych rzeczy.

- A więc gdzie? Tutaj? - Griff wyobraził sobie, jak zamyka się w jednej z łazienek rezydencji, ze świńskim pisemkiem i papierowym kubkiem, a milczący służący stoi za drzwiami i czeka, aż futbolista skończy i dostarczy mu próbkę.

Nic z tego, Jose. A raczej, nic z tego, Manuelo.

Z drugiej strony, pół miliona dolców?

Każdy ma swoją cenę. On już raz udowodnił, że można go kupić. W ciągu ostatnich pięciu lat cena wyraźnie spadła, ale skoro ten facet był gotów zapłacić mu pięćset tysiączków za coś, co przez ostatnie pięć lat robił za darmo, nie mógł dopuścić, żeby skromność stanęła mu na przeszkodzie.

Wliczając w to „premię motywacyjną", ten interes przyniósłby mu sześćset tysięcy. A Speakmanowie zyskaliby dziecko, na którym tak strasznie im zależało. Czyli obopólna korzyść, w dodatku niemająca nic wspólnego z łamaniem prawa.

- Zakładam, że najpierw musiałbym przejść badania lekarskie - powiedział. - Przecież w więzieniu mogłem mieć kochanka i zarazić się wirusem HIV.

- Szczerze w to wątpię - odparł Speakman sucho. - Ale owszem, wymagałbym, żeby przeszedł pan gruntowne badanie stanu fizycznego i pokazał mi nienaganne świadectwo zdrowia, podpisane przez lekarza. Powiedzmy, że to jakby ubezpieczenie zdrowotne.

A jednak nadal wydawało się to zbyt łatwe. Griff zastanawiał się, co takiego przeoczył. W czym tkwi haczyk?

- A co będzie, jeżeli ona nie zajdzie w ciążę? Czy będę musiał zwrócić te pierwsze sto kawałków?

Speakman się zawahał. Griff przekrzywił głowę na bok, jakby chciał przekazać, że ta kwestia może zadecydować o tym, czy dobiją targu.

- Nie - oświadczył milioner. - Zatrzyma je pan dla siebie.

- Bo ona może nie zajść w ciążę, ale nie z mojej winy. Pańska żona może być bezpłodna.

- Kto negocjował twój kontrakt z Kowbojami?

- A bo co? Mój były agent. Dlaczego pan pyta?

- Drobna rada, Griff. Jeżeli podczas negocjacji w interesach zdobyłeś punkt, odpuść sobie. Nie poruszaj więcej tego tematu. Ja już potwierdziłem, że będziesz mógł zatrzymać pierwsze sto tysięcy.

- Dobrze. - Nie omawiali tego na sesjach przygotowujących ich do wyjścia na wolność.

Rozważył możliwości, które sprowadzały się do tego: nie miał wyboru, no chyba że by odmówił i wyszedł bez ekstrakasy. Ale żeby odrzucić taką propozycję, musiałby mieć nie po kolei w głowie. Być równie stukniętym jak Speakman i jego stara.

Nonszalancko wzruszył jednym ramieniem.

- Wobec tego jesteśmy dogadani, skoro to wszystko. Ale jedna uwaga: chciałbym zrobić swoje w intymnych warunkach, we własnej łazience. Lekarz musiałby przyjechać do mnie po towar. Zdaje się, że to można zamrozić, więc mógłbym dać panu kilka próbek za jednym zamachem. - Niezamierzona dwuznaczność wywołała uśmiech na jego twarzy. - Że tak się wyrażę.

Kaleka także się roześmiał, ale sprostował śmiertelnie poważnie:

- Obejdziemy się bez lekarza, Griff.

W momencie, gdy futbolista sądził, że wszystko już rozgryzł, Speakman runął na niego niczym obrońca atakujący z martwego pola i obalający go na tyłek.

- Jak to, obejdziemy się bez lekarza? Więc kto... - wykonał ręką posuwisty gest - ...kto umieści to tam, gdzie należy?

- Pan - oświadczył milioner spokojnie. - Przepraszam, że nie postawiłem tego jasno na samym początku. Obstaję przy tym, żeby moje dziecko zostało poczęte w sposób naturalny. Jak Bóg przykazał.

Griff gapił się na niego przez kilka sekund, po czym wybuchnął śmiechem. Albo ktoś go wkręca i robi sobie z niego jaja, albo ten Speakman rzeczywiście upadł na głowę.

Nigdy w życiu nie spotkał nikogo, komu chciałoby się wycinać mu tak skomplikowany kawał. A w jego obecnej sytuacji każdemu szkoda byłoby fatygi. Nikt nie zawracałby sobie nim głowy, a tym bardziej nie traciłby czasu na wymyślenie tak cudacznego scenariusza i namówienie Speakmana, żeby wziął w tym udział.

Nie, był gotów iść o zakład, że Speakman to nie ekscentryczny milioner i lekki świr, tylko regularnie chory umysłowo facet.

Tak czy owak, była to tylko jedna wielka strata czasu i brakowało mu już cierpliwości.

- Czyli że miałbym zerżnąć pańską żonę? - rzucił nonszalancko.

Kaleka się skrzywił.

- Nie przepadam za żargonowym słownictwem, zwłaszcza w kwestiach...

- Przestańmy pieprzyć głupoty, dobra? Wynajmuje mnie pan jako ogiera rozpłodowego. W gruncie rzeczy do tego się to sprowadza, zgadza się?

- W gruncie rzeczy tak - odparł Speakman po chwili wahania.

- A za pół dużej bańki pewnie ma pan ochotę sobie popatrzeć?

- To było obraźliwe, Griff. Wobec mnie. A już na pewno wobec Laury.

- Tak, no... - Nie przeprosił. Perwersyjny seks był najmniej obraźliwym elementem całej tej rozmowy. - A skoro już o niej mowa, czy pańska żona wie o tym planie?

- Oczywiście.

- Uhm. I jakie jest jej zdanie na ten temat?

Speakman podjechał wózkiem do niskiego stolika po telefon bezprzewodowy, stojący na ładowarce.

- Sam niech ją pan zapyta.

ROZDZIAŁ TRZECI

W gabinecie na piętrze rezydencji Laura Speakman spojrzała na stojący na biurku zegar. Od przyjazdu Griffa Burketta minęło zaledwie pół godziny. Przybył punktualnie! Foster niewątpliwie zaliczy mu na plus fakt, że się zjawił dokładnie o wyznaczonym czasie. Ale jakie wrażenie zrobi na nim pod innymi względami, dobre czy złe?

Przez trzydzieści minut wczytywała się w nową umowę zbiorową ze stewardesami zaproponowaną przez ich związek zawodowy. Ale nic z tego nie zostało jej w pamięci. Przestała się oszukiwać, że pracuje, wstała zza biurka i zaczęła krążyć po gabinecie tam i z powrotem. Był to przestronny i widny pokój. W oknach zasłony, na podłodze dywan, dekoracyjne gzymsy pod sufitem. Jedynie biurko i komputer ukryty w wysokiej na dwa i pół metra antycznej francuskiej szafie świadczyły o tym, że mieści się tu gabinet.

O czym oni tak rozmawiają tam na dole, w bibliotece? Laura odchodziła od zmysłów z ciekawości, ale cóż, skoro Foster uparł się, że spotka się z Burkettem sam na sam.

- Pozwól, że najpierw wybadam grunt - powiedział jej. - A kiedy wyczuję, co to za facet, poproszę, żebyś do nas dołączyła.

- A co będzie, jeśli zawiedzie cię wyczucie, jeżeli uznasz, że on się nie nadaje?

- Wtedy odprawię go, a ty unikniesz krępującej i nie-prowadzącej do niczego rozmowy.

Przypuszczała, że jego plan ma sens. Tyle że powierzanie decyzji komuś innemu nie leżało w jej naturze. Zwłaszcza decyzji tak wielkiej wagi. Nawet gdyby miał ją podjąć jej mąż.

Rzecz jasna, gdyby nie byli z Fosterem stuprocentowo zgodni, że Griff Burkett nadaje się do tego zadania, z miejsca odrzuciliby jego kandydaturę. Mimo to nie mogła znieść myśli, że nie zobaczy, jak on zareaguje na propozycję i że sama nie będzie mogła tego ocenić. Jego reakcja wiele by o nim powiedziała.

Spojrzała na zamknięte drzwi po drugiej stronie pokoju i przez chwilę zastanawiała się, czy nie zejść na dół i nie przedstawić się. To jednak pokrzyżowałoby staranne plany Fostera. Nie byłby zadowolony z tego, że weszła mu w paradę.

Krążenie tam i z powrotem po gabinecie tylko ją jeszcze bardziej pobudziło. Wróciła do fotela przy biurku, wyciągnęła się na nim tak, że niemal leżała, zamknęła oczy i skorzystała z technik relaksacyjnych, których nauczyła się jeszcze jako studentka. Po całych dniach nauki bez wytchnienia, kiedy głowę miała tak napakowaną informacjami, że nic już nie przyswajała, zmuszała się, by się położyć, zamykała oczy, oddychała głęboko i odpoczywała, nawet jeśli nie mogła zasnąć. Te ćwiczenia naprawdę pomagały. Już choćby w tym sensie, że dzięki nim zmniejszała tempo i uznawała fakt, że ciało i umysł narzucają pewne ograniczenia.

I chociaż trudno było jej się z tym pogodzić, chwilowo nie pozostawało jej nic innego, jak czekać.

W miarę jak jej ożywienie stopniowo opadało, wróciła myślami do wydarzeń i okoliczności, które doprowadziły do tego, że znalazła się na takim etapie życiowym, tego dnia i o tej porze, by wynająć całkiem obcego mężczyznę, żeby zrobił jej dziecko.

A wszystko zaczęło się od koloru mundurów...

Kiedy Foster Speakman, ostatni dziedzic szacownej rodziny z Dallas, która zbiła majątek na ropie naftowej i gazie ziemnym, kupił stojące na krawędzi bankructwa linie lotnicze SunSouth, trąbiono o tym na czołówkach działów gospodarczych wszystkich gazet.

Od lat ten źle zarządzany przewoźnik balansował na skraju upadłości. Najpierw musiał się borykać z przedłużającym się strajkiem pilotów, potem z druzgocącą medialną wrzawą na temat niechlujnej konserwacji maszyn, aż w końcu na domiar złego katastrofa samolotu pochłonęła pięćdziesiąt siedem ofiar. Ostatnią szansę na uzdrowienie firmy stwarzało ogłoszenie bankructwa, niestety i to wyjście jej nie uratowało.

Wszyscy uznali, że spadkobierca Speakmanów postradał rozum, skoro na zakup linii lotniczych wydał znaczną część swojej fortuny. Ta historia na wiele dni zdominowała lokalne wiadomości ekonomiczne. KOSZTOWNY KAPRYS MILIONERA? RATUNEK SUNSOUTH ZA CENĘ RUINY SPEAKMANA? Z zakupu tego pokpiwały nawet ogólnokrajowe serwisy informacyjne. Sugerowano, że oto kolejny Teksańczyk popełnia jakieś szaleństwo.

Z kolei Foster Speakman zaskoczył wszystkich, natychmiast uziemiając całą flotę powietrzną i zwalniając tysiące pracowników z obietnicą, że zatrudni ich ponownie, gdy już upora się ze staranną analizą sytuacji firmy. Przedstawicielom wszystkich mediów zamknął drzwi przed nosem, tłumacząc zirytowanym dziennikarzom, że sam im da znać, gdy będzie miał coś istotnego do powiedzenia.

W kolejnych miesiącach otoczył się ekspertami i doradcami z zakresu finansów i zarządzania. Dyrektorom najwyższego szczebla ze starej gwardii obiecał możliwość przejścia na wcześniejszą emeryturę oraz godne odprawy. Ci, którzy na to nie poszli, wylecieli z miejsca na pysk.

Zwolnienia te nie wynikały z chęci zemsty, a jedynie ze zdrowej przedsiębiorczości. Foster miał własną wizję, ale zdawał sobie sprawę, że jeśli zamierza wcielić ją w czyn, musi mieć wokół siebie ludzi o wiedzy nie mniejszej, a nawet większej niż jego. Swoim entuzjazmem, charyzmą i pozornie niewyczerpanymi zasobami finansowymi zwabił najlepszych ludzi w branży, dotychczas pracujących na ciepłych posadkach w innych liniach lotniczych.

Niemal trzy miesiące po przejęciu firmy zwołał wszystkich nowych szefów działów na pierwszą z licznych narad przy okrągłym stole. Wzięła w niej udział Laura, jako przedstawicielka stewardes. To właśnie na tym spotkaniu po raz pierwszy zobaczyła samego szefa.

Dotychczas znała go tylko ze zdjęć regularnie pojawiających się w prasie, ale fotografie i migawki telewizyjne nie potrafiły oddać jego niebywałej witalności. Wręcz tryskał energią, która otaczała go niczym elektryczna aura.

Był szczupły, przystojny, pewny siebie i ujmujący. Wkroczył do sali konferencyjnej ubrany w idealnie skrojony prążkowany garnitur, miękką szarą koszulę i stonowany krawat. Ale gdy tylko zebranie się rozpoczęło, zdjął dwurzędową marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła, poluzował krawat i zakasał rękawy, dosłownie. W ten sposób pokazał, że ma zamiar załatwić to, co jest do załatwienia, że się nie wywyższa i jest gotów przyłożyć się do roboty, a poza tym, że oczekuje takiego samego podejścia do pracy od wszystkich obecnych na sali.

Ustalono datę rozpoczęcia przewozów przez firmę. Zakreślono ją na czerwono na wielkim, ustawionym na sztalugach kalendarzu, gdzie każdy miał ją przed oczami.

- Planowana data - oświadczył Foster radośnie. - Po ponownej analizie budżetu każdy z was będzie mógł powiedzieć mi, dlaczegóż to upadłem na głowę i że za diabła nie ma takiej możliwości, żebyśmy się wyrobili w terminie.

Zgodnie z oczekiwaniem, wszyscy się roześmiali. Posiedzenie się rozpoczęło.

Nowego dyrektora finansowego - zatrudniono go, ponieważ był znanym dusigroszem, który zasłynął tym, że wyprowadził na prostą tonącego producenta amerykańskich samochodów - poproszono, żeby przedstawił im proponowany budżet punkt po punkcie.

Monotonnie cedząc przez zęby, przemawiał nieprzerwanie przez bite dziesięć minut, a na koniec dodał:

- Jeśli chodzi o program dla stewardes, przydziały pozostają bez zmian. Dalej mamy jedzenie i napoje. Tutaj...

- Przepraszam pana.

Dyrektor finansowy uniósł głowę i przez okulary do czytania rozejrzał się po stole, szukając tego, kto mu przerwał. Laura uniosła rękę na znak, że chodzi o nią.

- Zanim przejdzie pan dalej, należałoby przedyskutować te dane.

Opuścił jedną krzaczastą brew, robiąc marsową minę.

- Co jest dla pani niejasne?

- Wszystko jest najzupełniej jasne - odparła. - Wypadałoby się jednak zastanowić nad tym, jak bardzo niedofinansowany jest ten dział.

- Każdy przy tym stole uważa, że jego dział cierpi na brak funduszy. - Spojrzał na nią zezem, przeniósł wzrok na program narady i znów popatrzył na nią krzywo. - A w ogóle to kim pani jest?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, odezwał się Foster Speakman, siedzący u szczytu stołu.

- Panie i panowie, tym z was, którzy jej nie znają, przedstawiam pannę Laurę Taylor.

Rozchyliła usta, bez słowa. Świadomość, że Foster Speakman w ogóle wiedział o jej istnieniu, oszołomiła ją.

Dyrektor finansowy zdjął okulary do czytania, z kon-stemagą zerknął na Laurę i zapytał Fostera:

- A gdzie jest Hazel Cooper?

- Panno Taylor, czy zechce pani czynić honory domu? - zapytał Speakman.

Sprostała wyzwaniu i odpowiedziała spokojnie:

- Pani Cooper przedwczoraj złożyła rezygnację.

- Zgadza się, tak właśnie zrobiła - przytaknął jej głos z drugiego końca stołu. To odezwał się szef kadr. - Rozesłałem okólnik e-mailem. Nie dostaliście go? - Rozejrzał się po stole, ale wszyscy jak jeden mąż pokręcili głowami. - No cóż, Hazel przeszła na wcześniejszą emeryturę. Powiedziała, że skoro przeprowadzamy restrukturyzację na tak wielką skalę, to równie dobrze może odejść już teraz, a nie w przyszłym roku, jak planowała. Poprosiłem pannę Taylor, żeby zastąpiła ją do czasu powołania nowego dyrektora działu.

Dyrektor finansowy zakaszlał, zakrywając usta ręką.

- No cóż. A zatem przedyskutuję budżet tego działu z nowym dyrektorem, kiedy już obejmie stanowisko.
- Albo z dyrektorką - wtrącił Fos ter.

Dyrektor finansowy poczerwieniał.

- Oczywiście, mówiłem w sensie ogólnym.
- No ale skoro już tu jesteśmy, zastanówmy się nad budżetem tego działu - zaproponował Foster.

Dyrektor finansowy znów spojrzał na Laurę z irytacją.

- Z całym szacunkiem dla panny Taylor, czy ona ma kwalifikacje do prowadzenia tej dyskusji?

Foster przerzucił plik skoroszytów przed sobą. Znalazł teczkę, której szukał, ułożył pozostałe w równiutki stos, tak że żaden brzeg nie wystawał, i otworzył tę właściwą.

- Laura Eleanor Taylor... hmm, przejdę do... O, już mam. Ukończyła z wyróżnieniem Uniwersytet Stanowy Stephena F. Austina. Dwa lata później obroniła pracę magisterską z zarządzania na uczelni ekonomicznej Southern Methodisfs. Także z wyróżnieniem. W roku dwutysięcznym drugim złożyła podanie do programu stewardes linii lotniczych SunSouth i została przyjęta. Awans, awans i jeszcze jeden awans - ciągnął, sprawdzając w aktach przebieg kariery zawodowej swojej pracownicy. - W roku dwa tysiące piątym powierzono jej szkolenie i ocenę wydajności pracy personelu pokładowego. Była solą w oku poprzedniego kierownictwa i utrapieniem dla pani Cooper, którą nieustannie zarzucała kolejnymi notatkami służbowymi... mam tutaj ich kopie - dorzucił, unosząc gruby plik kartek. - Krytykowała w nich obowiązujące normy i procedury i podsuwała metody znacznego usprawnienia funkcjonowania tego działu. - I zacytował urywek jednej z notatek: - „Ale - tu podkreślenie - wymaga to wyobraźni, inteligencji i zwykłego zdrowego rozsądku ze strony nowego właściciela". A tak się składa - przerwał na chwilę, która Laurze wydawała się wiecznością - że jestem nim ja.

Schował wszystkie kartki do teczki i położył ją na wierzchu pozostałych. Dopiero gdy wyrównał idealnie ich krawędzie, powstał.

- Czy można prosić panią na stronę, panno Taylor? Proszę wziąć ze sobą swoje rzeczy.

Siedziała oszołomiona, z płonącymi policzkami, czując spojrzenia wszystkich obecnych z wyjątkiem Fostera Speakmana. Bo on był już przy drzwiach sali konferencyjnej i właśnie wychodził, oczekując, że ona pójdzie za nim.

Z największą godnością, na jaką było ją stać, wzięła torebkę i teczkę i wstała.

- Panie, panowie - pożegnała się.

Niektórzy z zakłopotaniem odwrócili wzrok. Inni ze współczuciem skinęli jej głowami. Dyrektor finansowy, od którego wszystko się zaczęło, otworzył usta, jak gdyby chciał ją przeprosić, ale rozmyślił się i z żalem pokiwał głową.

Wyszła z sali, zamknęła za sobą drzwi, po czym wyprostowała się i odwróciła do Fostera Speakmana, który stał w pustym korytarzu.

- Zupełnie nie wygląda pani na osobę tak zażartą, jak się spodziewałem po lekturze pani notatek, panno Taylor.

Policzki wciąż paliły ją z upokorzenia, ale zachowywała spokój.

- Nie miałam pojęcia, że moje notatki międzywydziałowe trafiają do pana.

- Przypuszczam, że w obliczu nieuchronnie zbliżającej się emerytury pani Cooper uznała, że podnoszone przez panią kwestie nie są już jej problemem, lecz moim.

- Zapewne.

- Czy wiedząc, że będę czytał pani pisma, zmieniłaby pani swoje opinie?

- W żadnym razie. Ale prawdopodobnie złagodziłabym ich ton i język, jakim je formułowałam.

Splótł ramiona na piersi i przyglądał jej się przez dłuższą chwilę.

- Proszę zaspokoić moją ciekawość. Dlaczego mając magisterium z SMU, wysoko cenionej szkoły handlowej, została pani stewardesą? To zaszczytny zawód, ale znacznie poniżej pani kwalifikacji.

- Czterokrotnie składałam w SunSouth podanie o pracę na niższym stanowisku kierowniczym, ale za każdym razem je odrzucano.

- Czy wyjaśniano pani dlaczego?

- Nie, ale te stanowiska zawsze obsadzają mężczyźni.

- Dyskryminacja z powodu płci?

- Ja nikogo o nic nie oskarżam, mówię panu tylko, jak było.

- I dlatego zadowoliła się pani posadą stewardesy.

- Przyjęłam ją, ale się nią nie zadowoliłam. Pomyślałam, że jak już się zaczepię...

- To się pani wyróżni, zrobi karierę i zdobędzie stanowisko na takim szczeblu, o jaki ubiegała się pani pierwotnie.

- Mniej więcej.

Uśmiechnął się.

- Tak też sobie pomyślałem po przestudiowaniu pani akt. Z tego, co widzę, marzy się pani mój stołek. W pewnym sensie cieszy mnie to, ponieważ podziwiam pani ambicję. Dziś jednak proponuję pani posadę po pani Cooper, jako dyrektorki programu stewardes. Do tego niech pani sobie doda tytuł wiceprezesa do spraw... i tak dalej.

Odkąd go poznała, po raz trzeci kompletnie ją zaskoczył. Najpierw tym, że wiedział, kim ona jest. Następnie wywołaniem jej z posiedzenia, jak przypuszczała po to, żeby z miejsca ją zwolnić. A teraz jeszcze to.

- Tak po prostu?

Roześmiał się.

- Ja nigdy niczego nie robię „tak po prostu". Nie, ta propozycja wynika z dogłębnej analizy przebiegu pani kariery zawodowej. Poza tym sprawdziłem, jak wygląda pani sytuacja kredytowa i czy nie ma pani przeszłości kryminalnej, dokładnie tak samo jak wszystkie osoby zasiadające w tej sali. Zdała pani egzamin, chociaż ma pani do zapłacenia zaległy mandat za parkowanie.

- Dzisiaj wysłałam czek pocztą. Aczkolwiek niechętnie. Tam nie było zakazu parkowania, ale znacznie taniej wypadło mi zapłacenie mandatu niż upieranie się przy swoim.

- Praktyczne podejście, panno Taylor. Wierzę, że pani ambicja, zapał i talent były marnowane przez kierownictwo, któremu brakowało „wyobraźni, inteligencji i zwykłego zdrowego rozsądku". - Uśmiechnął się szerzej, cytując fragment jej notatki służbowej. - Zakładam, że przyjmuje pani tę posadę?

Wciąż roztrzęsiona, lecz z poczuciem ulgi, a nie upokorzenia, że zostanie zwolniona w trybie natychmiastowym, odparła, że tak.

- Świetnie - powiedział bez dalszych ceregieli. - To co, możemy wrócić na salę? - Sięgnął do klamki, lecz jeszcze się zatrzymał. - Słowo przestrogi: będzie pani musiała solidnie powalczyć o ten budżet. Jest pani na to gotowa?

- Jak najbardziej.

Kiedy wrócili na zebranie, przyciszone rozmowy ucichły. Foster zaskoczył pozostałych, przedstawiając Laurę jej nowym tytułem, co większość przyjęła z zadowoleniem.

- Panie George - rzekł Foster, zwracając się do szefa kadr. - Po niniejszym zebraniu ja, pan i panna Taylor przejrzymy umowę, którą przygotowałem zawczasu z nadzieją, że przyjmie moją propozycję. Myślę, że oboje uznacie ją za zadowalającą. - Uderzył lekko w blat stołu. - A zatem, panno Taylor, pierwszym oficjalnym obowiązkiem będzie zreferowanie nam, dlaczego budżet przeznaczony dla pani działu jest niewystarczający.

Wpadła z deszczu pod rynnę. Odetchnęła głęboko, zdając sobie sprawę, że jest to sprawdzian, i mając nadzieję, że go nie obleje.

- W okresie, gdy uziemiliśmy flotę powietrzną, straciliśmy wiele stewardes. Niektóre przeszły do konkurencyjnych linii lotniczych. Inne na dobre odeszły z branży. Obecnie stoję w obliczu konieczności zatrudnienia nowych na ich miejsce. Nie skuszę najlepszych kandydatek, oferując im na początek pensje i dodatki niższe niż proponowane przez konkurencję. Wołałabym zaoferować im lepsze warunki, ale zgodzę się na takie same jak w innych liniach. Po drugie, mundurki są brzydkie i ponure.

- Sądziłem, że personel pokładowy sam płaci za swoje mundury.

- I owszem - przyznała Laura. - Ale nie ma funduszy na nowe projekty. Co prowadzi mnie do kolejnego punktu.

- „Wizerunku firmy"? - Głowy wszystkich zwróciły się w stronę szczytu stołu. Foster postukał w teczkę na wierzchu stosu. - To cytat z pani ostatniej notatki służbowej, panno Taylor. Czy zechciałaby pani to rozwinąć?

Sprawy toczyły się zdecydowanie za szybko. Nie liczyła na to, że tak szybko zostanie awansowana na stanowisko kierownicze. A tym bardziej nie planowała, że natychmiast rzucą ją na głęboką wodę. Ale rozmyślała o tej kwestii tygodniami. W wolnym czasie zastanawiała się godzinami nad tym, co by zrobiła, gdyby to ona prowadziła ten interes. Teraz zaś nowy właściciel linii zaproponował, by omówiła szczegółowo kluczowe punkty swoich notatek. Była gotowa.

- Jakiś czas temu Hazel, to znaczy pani Cooper, dała mi kopię planowanego budżetu, żebym mogła się z nim zapoznać przed tym zebraniem. Wydajecie mnóstwo pieniędzy na drastyczne zmiany infrastruktury i całkowitą reorganizację działalności firmy - zagaiła, zwracając się bezpośrednio do Fostera. - Śpieszycie się, żeby wszystko zmienić od nowa. Tyle że nie pomyśleliście o przekazaniu tych nowości klientom.

- Zmiana koloru mundurków stewardes to nic trudnego - zauważył ktoś. - Tak samo jak sprzedawców i kontrolerów biletów przy bramkach.

Laura skinęła głową na znak, że się zgadza.

- Ich prezencja jest o tyle istotna, że to oni mają bezpośredni kontakt z naszymi klientami. Dlatego wrażenie, jakie sprawiają, ma kluczowe znaczenie. Ale naszym celem jest zmiana opinii publicznej na temat linii lotniczych SunSouth o sto osiemdziesiąt stopni. Mając to na uwadze, uważam, że zmiana koloru mundurków nie wystarczy. - Rozejrzała się po stole i zatrzymała wzrok na Speakmanie. - Ale jako świeżo powołana dyrektorka działu nie chciałabym wykraczać poza swoje kompetencje.

- Ależ słuchamy - rzekł Foster, dając znak, żeby mówiła dalej.

Nie spuszczając z niego wzroku, oświadczyła:

- Jeżeli wznawiając loty SunSouth, będziemy wyglądać tak jak poprzednio, to klienci uznają, że wszystko zostało po staremu.

- Sugerowano, żebyśmy zmienili nazwę naszych linii - wtrącił się inny z dyrektorów.

- Ale nowa rada nadzorcza odrzuciła w głosowaniu ten pomysł - dorzucił swoje trzy grosze ktoś inny.

- Zgadzam się, że powinniśmy zachować dawną nazwę - rzekła Laura. - Jest dobra. Wręcz znakomita.

- Ale? - rzucił Foster.

- Ale kojarzy się ze światłem. Ze słonecznymi dniami. Z jasnym niebem i otwartą przestrzenią. Nasze samoloty mają barwę chmur burzowych, tak samo jak umundurowanie. - Przerwała, wiedząc, że to, co za chwilę zaproponuje, wzbudzi chóralne protesty. - Nawet gdyby to miało oznaczać cięcia w innych dziedzinach, włącznie z programem personelu pokładowego, proponuję, żebyśmy wygospodarowali środki na najlepszych projektantów, którzy całkowicie zmienią wizerunek linii.

- Raga! - Słowa te padły z ust powszechnie lubianego szefa reklamy i marketingu, sympatycznego młodego człowieka Joego McDonalda. Zawsze nosił cudaczne muszki i szelki. Wszyscy w SunSouth go znali, bo z kolei on dokładał starań, żeby znać każdego. Stosował zasadę równouprawnienia, bez względu na to, czy chodziło o kadrę kierowniczą, czy o woźnych przychodzących sprzątać biura po godzinach pracy. - Dziękuję ci, Lauro, że nadstawiłaś własny tyłek, bo dzięki temu nie będę musiał wypinać swojego.

Wszyscy się roześmiali. Dalej już dyskusja potoczyła się w dużo bardziej beztroskim nastroju.

Ostatecznie przyjęto propozycję Laury, której sekundował Joe McDonald, aczkolwiek dopiero po wielu długich nasiadówkach i wielogodzinnych debatach. Podstawowym czynnikiem były koszty. Projektanci takiego kalibru, jakich proponowała, nie byli tani. Dalej - kompletna przeróbka floty powietrznej, tak z zewnątrz, jak wystroju wewnętrznego, wymagała niebotycznych nakładów. Każda dodatkowa warstwa farby na samolocie zwiększała jego wagę, to zaś wymagało większej ilości paliwa niezbędnego do utrzymania maszyny w powietrzu, a zatem zwiększało koszty operacyjne, co przekładało się na drążenie kieszeni pasażerów poprzez podniesienie cen biletów, a przecież Foster Speakman oficjalnie zapowiedział, że ich przeloty będą najtańsze w całej branży.

Mając to na uwadze, firma projektancka zaproponowała zdarcie farby z samolotów i położenie świeżo opracowanego logo na srebrny metal. W końcu odcień czerwieni zastosowany w nowym logo stał się też wyróżnikiem nowych mundurków personelu pokładowego. Były dopasowane i wyglądały profesjonalnie, ale były też pełne temperamentu i przyjazne, co media podchwyciły natychmiast, rozpływając się z zachwytu. Mundury pilotów zmieniono z granatowych na khaki, z czerwonymi krawatami.

Pierwszy samolot kompletnie odnowionych linii lotniczych wystartował dziesiątego marca o szóstej dwadzieścia pięć rano - czyli dokładnie w zaplanowanym czasie. Tego samego dnia wieczorem Foster Speakman i jego żona Elaine wydali w swoim domu wystawny bankiet. Każdy, kto liczył się w Dallas, otrzymał zaproszenie na tę wytworną imprezę.

Laurze towarzyszył na przyjęciu przyjaciel, z którym grywała w tenisa w parach mieszanych. Przyjaźń ta była pozbawiona komplikacji i wątków romansowych. On był rozwiedziony, prowadził własną firmę księgową, swobodnie obracał się w towarzystwie obcych i w rezultacie był kimś, kim Laura nie musiała się zajmować, opiekować ani martwić się o niego.

I rzeczywiście, krótko po przybyciu do rezydencji przeprosił ją, by rzucić okiem na salę bilardową. Zaprezentowana swego czasu w numerze „Architectural Digest", uchodziła za obiekt fantazji każdego mężczyzny.

- Nie śpiesz się - powiedziała mu Laura. - Muszę się poudzielać towarzysko.

Elaine Speakman, kobieta nieprzeciętnej urody, stawiła się w nienagannej, pełnej prostoty sukni od znanego projektanta, a biżuteria zapierała dech w piersiach. Jej uroda była subtelna i krucha, wyglądała niczym postać wyczarowana przez F. Scotta Fitzgeralda. Tak jak mąż, miała jasne włosy i niebieskie oczy, tyle że jej były wodniste. Stojąc u jego boku, w porównaniu z nim była blada, dosłownie.

- Jakże się cieszę, że wreszcie mogę panią poznać - powitała Laurę ciepło, gdy Foster ją przedstawił. - Pracuję na pokładzie maszyn SunSouth... jako jedna z nielicznych, które przetrzymały reorganizację po przejęciu firmy przez nowego właściciela. - Dała mężowi sójkę w bok.

Foster nachylił się i zniżył głos do szeptu.

- Podobno to straszny kawał drania.
- Nie daj się nabrać - powiedziała Elaine do Laury.
- Nie ma obawy. Wiem z doświadczenia, że jest twardy i wie, czego chce, ale praca z nim to prawdziwa przyjemność.
- Za to w domu jest uroczy - pochwaliła go żona.

Uśmiechnęli się do siebie, po czym Elaine znów zwróciła się do Laury: - My, którzy pracujemy na pokładzie, słyszeliśmy o pani znakomitych pomysłach i innowacjach. Dziękuję pani w imieniu personelu pokładowego, inwestorów i moim własnym.

- To ja dziękuję, ale stanowczo mnie pani przecenia, pani Speakman.
- Elaine.

Laura podziękowała lekkim skinieniem głowy.

- Foster nie ukrywał, że nowe oblicze SunSouth to efekt pracy całego zespołu. Liczy się zdanie każdego pracownika firmy.
- Ale niektórzy mają do zaproponowania znacznie więcej niż inni - odparła Elaine z uśmiechem.
- Jeszcze raz dziękuję. Mimo to nadal twierdzę, że nasz sukces będzie przypisany talentom pani męża do motywacji pracowników i zarządzania przedsiębiorstwem.
- Czy już się rumienię? - wtrącił się Foster.

Elaine spojrzała na niego czule i zapytała Laurę:

- Czy ten mężczyzna, z którym przyszłaś, to twój...
- Serdeczny przyjaciel - wpadła jej w słowo Laura, licząc, że nie będzie musiała się tłumaczyć, dlaczego wciąż jest wolna. Bo chociaż tysiące kobiet po trzydziestce pozostają niezamężne, to chyba przydałoby się jakieś wyjaśnienie.

A prawda była taka, że nikt, nawet przypadkowi kochankowie - których zresztą nie było zbyt wielu - nie liczył się dla Laury tak jak jej kariera zawodowa. Jakimś cudem jednak to proste wyjaśnienie nie zadowalało ludzkiej ciekawości.

- Jest olśniony waszą salą bilardową. Chyba będę musiała go stamtąd wyciągać na siłę.

Gawędzili tak jeszcze przez chwilę, ale Laura zdawała sobie sprawę, że inni także chcieliby zamienić słowo z gospodarzami. Przeprosiła ich więc i odeszła.

Później, kiedy wychodzili, wysłała przyjaciela, żeby załatwił sprawę z chłopcem parkingowym, a sama szukała okazji, by podziękować gospodarzom przyjęcia. Dostrzegła ich po drugiej stronie pokoju - stali przytuleni do siebie głowami i rozmawiali w cztery oczy. Foster nachylił się i powiedział coś, na co Elaine wybuchła śmiechem. Mocno ucałował ją w gładką skroń. Laurę po raz kolejny uderzyło, że to wyjątkowo atrakcyjna i najwidoczniej zakochana w sobie para.

- Jest jej bardzo oddany.

Laura obejrzała się i zobaczyła koleżankę z pracy, która stanęła obok niej. Ona również obserwowała Speakmanów.

- A ona jemu - zauważyła Laura.

- Jest śliczna.

- Z wyglądu i z charakteru. Prawdziwa dama.

- Tak. - Druga kobieta westchnęła. - Dlatego to taka tragedia.

Laura odwróciła się do niej.

- Tragedia?

Koleżanka z pracy uświadomiła sobie, że palnęła gafę, i dotknęła ramienia Laury.

- Wybacz, myślałam, że wiesz. Elaine Speakman jest chora. A właściwie umiera.

Nagły wybuch śmiechu na parterze był wprawdzie stłumiony przez odległość, ale i tak wyrwał Laurę z marzeń. Nie rozpoznała znajomego rechotu Fostera, a więc widocznie roześmiał się Griff Burkett. Co takiego Foster mu powiedział, że aż go rozśmieszył?

Po chwili zadzwonił telefon na jej biurku. Nareszcie, pomyślała. Podniosła słuchawkę już po pierwszym sygnale.

- Foster?

- Kochanie, nie przyszłabyś do nas?

Serce podeszło jej do gardła. Jego prośba oznaczała, że przynajmniej jak dotąd wszystko jest na dobrej drodze.

- Już schodzę.


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.