59,90 zł
Od zakończenia II wojny światowej wkrótce minie osiemdziesiąt lat. A jednak przesunięcie granic państwa polskiego na zachód, skutkujące jedną z największych migracji w dziejach Europy, ciągle kładzie się cieniem na kontynent. Przede wszystkim, co zrozumiałe, na Polskę. Integracja nowych ziem ze starymi, teoretycznie dawno już zakończona, stale napotyka u nas przeszkody. W popkulturze Ziemie Odzyskane do dziś bywają egzotyczne albo anonimowe. W kulturze oficjalnej – przemilczane albo traktowane z góry. Psychospołeczny profil ich mieszkańców jak ulał pasuje do postkolonialnych diagnoz.
Sławomir Sochaj, potomek przesiedleńców, tropi różnice pomiędzy Polską poniemiecką a popolską. Podróżuje, wczytuje się w mapy i statystyki, ogląda filmy. Śledzi losy dzieł sztuki wywiezionych po wojnie z „odzyskanych” kościołów. Rozmawia z Joanną Kuciel-Frydryszak, Piotrem Siemionem i innymi ludźmi kultury, których los związał z „Niedopolską”.
Wpisując historię Ziem Odzyskanych w globalne procesy, autor zastanawia się także, w jakim stopniu ten wielki eksperyment, którym było powołanie ich do życia w 1945 roku, może stanowić dziś lekcję dla Europy stojącej w obliczu nowych masowych migracji.
Fascynujące połączenie eseju, reportażu i prozy wspomnieniowej. Książka wnikliwa, empatyczna i napisana z troską o przyszłość Polski oraz kontynentu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 288
Ja mu dałem fikcję, a on dał mi pieniądze.
Jacek Silber
W 2023 roku kwestia genezy Ziem Odzyskanych1 oraz ich „polskości” na moment znów przykuła uwagę świata. W lipcu Władimir Putin wygłosił opinię, że polskie ziemie zachodnie są „darem Stalina”, a kilka miesięcy później Joe Biden zauważył, że rosyjski przywódca grozi w ten sposób Polsce. Bodaj pierwszy raz od lat czterdziestych XX wieku przywódcy wielkich mocarstw wrócili w publicznej dyskusji do terenów, nad których kształtem tuż po wojnie debatowali ich poprzednicy. Kontekst był zupełnie inny, ale bardziej wrażliwi obserwatorzy mogli się poczuć tak, jakby dawno uśpiony duch Poczdamu nagle się przebudził.
Chwilę wcześniej powrót do 1945 roku zafundowali mieszkańcom Ziem Odzyskanych politycy domagający się od Niemiec reparacji za szkody wojenne. W mediach rozgorzała dyskusja na temat sensowności tych oczekiwań. Niektórzy zastanawiali się, czy żądając ogromnych sum, nie podajemy w wątpliwość powojennego kształtu granic, inni natomiast twierdzili, że obszary te nie są i nie mogą być łączone z kwestią reparacji.
Ciekawszy i bardziej aktualny kontekst dla rozważań o tych obszarach stanowią jednak inne okoliczności, przede wszystkim kryzys migracyjny u bram Europy. Już niedługo wymiana ludności z 1945 roku i doświadczenia kolejnych pokoleń nowych mieszkańców tego regionu mogą się stać ważną lekcją dla Starego Kontynentu. Jeśli świat miałby dziś powód, by bliżej przyjrzeć się „darowi Stalina”, byłoby nim nie tyle historyczne prawo do tych ziem, ile zrozumienie historii społeczeństwa powstałego w wyniku największej migracji w dziejach Europy. Los czterech pokoleń osadników, z których każde przyjęło inny modus vivendi w nowym miejscu zamieszkania, inną strategię dyskursywną i rozpoznało inne pola samoświadomości, daje nieoceniony wgląd w psychospołeczne i kulturowe konsekwencje masowych migracji – wiele z nich daje o sobie znać do dzisiaj.
Pomocne może się tu okazać przyjęcie perspektywy postkolonialnej, która do tej pory zarezerwowana była głównie dla badań Kresów Wschodnich. Temat postkolonialnego wymiaru Ziem Odzyskanych jest w Polsce stosunkowo świeży i przebadany głównie na polu literatury. Dopiero w ostatnich latach do nauki przedostaje się intuicja, że pojęcia takie jak geografia wyobrażona, czystka symboliczna czy przepisywanie krajobrazu, stosowane dotąd głównie w odniesieniu do dawnych kolonii zmagających się z reliktami kulturowej i ekonomicznej zależności, bywają przydatne także w spojrzeniu na niektóre części tego regionu.
Świadomość, że poniemieckie obszary wcielone do Polski w 1945 roku nie stały się, jak chciała propaganda, pełnoprawnymi częściami nowego państwa, a proces ich integracji z resztą kraju w niektórych aspektach przypominał kolonizację, jest wciąż stosunkowo niewielka. Choć przecież wiele faktów przemawia za tym stwierdzeniem. Związek Radziecki i PRL w 1944 roku wkroczyły na tereny niemieckie nie tylko z myślą o zmuszeniu III Rzeszy do poddania się, lecz także o zdobyciu, eksploatacji i wywiezieniu napotkanych na swojej drodze dóbr. W Prusach Wschodnich granicę wyznaczono w klasycznym duchu kolonizacji Afryki – od linijki. Przez czterdzieści pięć lat po wojnie obydwa kraje utrzymywały swoje garnizony na zdobytych ziemiach, a jeden z nich tam właśnie skoncentrował wojska w Europie Środkowej. Jednocześnie wielonarodową ludność przybyłą na te ziemie poddano intensywnej polonizacji i katolicyzacji. Polonizowano zarówno pozostałych Niemców i rdzenną ludność słowiańską, jak i Ukraińców i Łemków, z których większość zwieziono tu siłą. Tych, wobec których żywiono przekonanie, że trudno będzie ich sformatować, zmuszano do wyjazdu. Wśród osadniczej ludności dość szybko wytworzyły się typowe cechy grup żyjących w warunkach postkolonialnych, takie jak społeczna apatia i brak poczucia sprawczości.
Perspektywa postkolonialna pozwala również lepiej zrozumieć status dzieł sztuki wywiezionych po wojnie do Warszawy, niższą niż w innych regionach kraju frekwencję wyborczą, raczkującą formę regionalnych tożsamości, powojenne przemilczenia i wciąż istniejące różnice kulturowe oraz infrastrukturalne pomiędzy Ziemiami Odzyskanymi a resztą kraju. Umożliwia też wyjście poza obszar wyznaczony przez granice państwowe, horyzont czasowy wyznaczony przez rok 1945 i narracje skupiające się na ciągłości między poniemieckim dziedzictwem a teraźniejszością.
Pozwala ona przyjrzeć się bliżej nie tylko pierwszemu pokoleniu osadników, które od dawna fascynuje badaczy, lecz także kolejnym generacjom ludzi dorastających na Ziemiach Odzyskanych. Ich sposób życia, myślenia i odczuwania był czymś wyjątkowym w najnowszej historii Polski i trudno zrozumieć, dlaczego większość książek i opracowań na temat tego regionu brała dotąd ich los w nawias.
Peerelowska propaganda próbowała ukryć faktyczną kolonizację pod fasadą powrotu do macierzy, pozorując zwrot ku normalności. W rzeczywistości jednak po 1945 roku normalność była tutaj towarem najbardziej deficytowym i właśnie dlatego tak pożądanym przez kolejne pokolenia. Erupcja zainteresowania poniemieckim dziedzictwem na przełomie XX i XXI wieku sprawiła natomiast, że w ostatnich dekadach wrocławianie czy szczecinianie bardziej zainteresowali się losem mieszczan z lat trzydziestych niż wyborami swoich rodziców. To oczywiste, że dążenie do normalności, potrzeba awansu społecznego i materializm okazały się mniej pociągająceniż historyczne kontrasty, transgresje i lęki, ale marginalne traktowanie marzenia o normalności poprzednich pokoleń utrudnia zrozumienie wielu współczesnych zjawisk, na przykład szybkiego rozwoju gospodarczego zachodnich miast, zwłaszcza Wrocławia. Wychodzenie z postkolonialnych relacji wymaga nie tylko uregulowania rachunków z centrum, lecz także upomnienia się o tych, którzy jako pierwsi musieli się mierzyć z marginalizacją i na nią reagować.
Wiele już napisano o przesiedleńcach z Kresów Wschodnich, tworzyli oni bowiem najbardziej opiniotwórczą grupę na Ziemiach Odzyskanych – i choć ich wspomnienia były ściśle reglamentowane, to one kształtowały nową tożsamość Kresów Zachodnich. Upomniano się też o wygnanych Niemców. W świadomości zbiorowej wciąż stosunkowo niewiele miejsca zajmują jednak losy innych grup: Żydów, Ukraińców i przybyszów z centralnej Polski, a przecież ci ostatni stanowili zdecydowaną większość osadników. Ten deficyt świadomości jest częściowo pokłosiem ukrywania swoich tożsamości, to efekt strachu, przymusu i typowej dla społeczeństw postkolonialnych mimikry; czasem wynika także z bardzo ludzkiej potrzeby pogodzenia się z rzeczywistością.
Jeśli z jednej strony mamy kolonizowane peryferie, które dotąd zajmowały się raczej poszukiwaniem normalności niż rozdrapywaniem dawnych ran, z drugiej zaś centrum, które do teraz nie rozliczyło się z kolonizacyjnej spuścizny i do dziś potrafi przemówić językiem Gomułki, to na styku tych dwóch światów tworzy się podwójna warstwa milczenia, przykrywająca wciąż widoczne granice między dawnymi ziemiami polskimi i niemieckimi. Mało kto śledzi wciąż dostrzegalne pęknięcie przebiegające pomiędzy Polską popolską a Polską poniemiecką. Podczas gdy tropienie nadal widocznych granic zaborów stało się ulubioną rozrywką internetowych kartografów, niewiele osób zwraca uwagę na granicę wersalską. Tymczasem te pęknięcia, niedopasowania i różnice, które widać w tak różnych aspektach jak architektura, sport czy preferencje wyborcze, mogłyby być ciekawym punktem wyjścia rozważań o zachodnich i północnych regionalizmach i tożsamościach.
O tych ostatnich mówi się czasami jako o Świętym Graalu Ziem Odzyskanych. Wiele już napisano o deficycie tożsamości i o tym, że najlepszym panaceum na ten fantomowy ból jest przerzucenie mostów między tym, co poniemieckie, a tym, co polskie. Pozostaje jednak pytanie: czy to marzenie muzealników, przewodników, literatów i konserwatorów sztuki jest tu rzeczywiście najpilniejszym tematem rozważań? Być może jest nim jednak uwolnienie się od postkolonialnego dziedzictwa i przemówienie własnym głosem. Głosem, na który złożyły się dekady życia i myślenia mieszkańców tych ziem, który czasem rozbrzmiewał w kontrze do propagandy, a czasem zgodnie z jej linią, który czasem wchłaniał regionalizmy, a czasem je wykluczał, który bywał tłumiony z powodu strachu, popadał w marzycielski ton i niepoprawny optymizm, który częściej niż w gabinetach historyków słychać było na wsiach, szaberplacach i dworcach, i którym przemawiali zarówno hochsztaplerzy, jak i nobliści.
Taka stawka refleksji będzie znacznie bardziej interesująca dla Polaków mieszkających po obydwu stronach wersalskiej granicy. Wielu z nich dzieje Ziem Odzyskanych mogą zainteresować nie tyle w kontekście tożsamości, ile przede wszystkim w perspektywie zdolności potomków wygnanych, przesiedlonych i poszukujących lepszego życia osadników do przekraczania psychospołecznych, kulturowych i ekonomicznych granic. Na ile nam, osiemdziesiąt lat po wojnie, zrozumienie konsekwencji wielkiego eksperymentu, jakim było powołanie do życia Ziem Odzyskanych, pomoże lepiej zrozumieć samych siebie oraz wzmocnić podmiotowość i poczucie sprawczości? Oto pytanie, które było dla mnie punktem wyjścia.
Ta książka nie ma ambicji pokazania bilansu tego eksperymentu. Nie jest też w żadnym razie próbą całościowego spojrzenia na wielki obszar składający się z regionów o różnej specyfice, różnym nasyceniu śladami postkolonializmu i różnymi sposobami radzenia sobie z nimi. Jest raczej próbą otwarcia nowych perspektyw i rzucenia światła na zjawiska traktowane dotąd marginalnie, takie jak mimikra, materializm, anonimizacja, egzotyzacja czy niski kapitał społeczny.
By się im przyjrzeć, korzystałem z różnych źródeł: archiwalnych gazet i dokumentów, opisów zabytków, statystyk sportowych i historii rodzinnych, także tych długo przemilczanych. Rozmawiałem z naukowcami, pisarzami, blogerami oraz mieszkańcami wsi i miasteczek leżących przy wersalskiej granicy. Postkolonialnych reliktów szukałem w warszawskich i poznańskich kościołach, pod wałbrzyskim wiaduktem, w zielonogórskim lesie, w przewodnikach turystycznych, serialach i książkach, w wypowiedziach twórców i na mapach dla dzieci.
Taki rozstrzał koresponduje, jak mi się wydaje, z niedookreślonym, patchworkowym i labilnym charakterem Ziem Odzyskanych, które składają się zarówno z faktów historycznych, jak i wyobrażeń, mitów, semantycznych przesunięć i zawiłych jednostkowych historii, gdzie prawda miesza się z fikcją. By wyrazić tę polimorficzność, sięgnąłem po różne konwencje: reportaż, esej, wywiad, felieton, wspomnienia, szkice biograficzne czy słownik miejsc wyobrażonych. Rozdziały, w których główną rolę odgrywają liczby, sąsiadują z tymi, w których do głosu dochodzą intuicje, a nawet fantazje. Żadna z tych narracji nie wydaje mi się bardziej ani mniej uprawniona, mam za to wrażenie, że na ich styku można dostrzec napięcie między tym, co ogólne, i tym, co jednostkowe, tym, co wstydliwe, i tym, co oficjalne, oraz tym, co rzeczywiste, i tym, co wyobrażone.
Ziemie Odzyskane porównuje się czasem do palimpsestu, ale bliższa prawdy jest moim zdaniem metafora wybrakowanego kolażu. Takiego, na którym znajdziemy skrawki o różnym pochodzeniu, ale także wiele białych plam. Na tym obrazie widać chaotyczne pociągnięcia ołówkiem, fragmenty map, rozmazane zdjęcia i wymięte banknoty. Wszystko jest niepodpisane, niedokończone i wymyka się jednoznacznej ocenie, ale być może właśnie to stanowi o jego wyjątkowości.
Opublikowany w 2022 roku Raport o stratach poniesionych przez Polskę w wyniku agresji i okupacji niemieckiej w czasie II wojny światowej 1939–1945, który miał stanowić podstawę uzyskania od Niemiec reparacji wojennych, otwiera mapa. Widać na niej obecne i przedwojenne granice Polski. Na czerwono zaznaczone są „utracone ziemie wschodnie”, na bordowo – „ziemie dawne”, a więc te, które również przed wojną były polskie i pozostały w granicach kraju. Ziemie Odzyskane oznaczono na biało, ale nie odnosi się do nich żaden opis w legendzie. Są próżnią, której ramy wyznaczają dzisiejsza zachodnia i północna granica oraz linia wersalska. Ta książka to opowieść o próżni, którą na mapie z raportu Mularczyka można by równie dobrze nazwać Trzecią Polską. Albo Niedopolską.
O ołówku Stalina, być może jednym z najważniejszych przedmiotów XX wieku, wiemy niewiele. Sześciokątny w przekroju, niebiesko-czerwony – tak wspomina go Edward Osóbka-Morawski. Zygmunt Berling pisze, że był czerwony. W dokumentach katyńskich odręczne notatki Stalina mają kolor niebieski, podobnie jak w redagowanych przez niego manuskryptach. W przemówieniach niektórych radzieckich naukowców wódz miał zwyczaj samodzielnie zamieszczać notatki redakcyjne, do czego używał kolorów: niebieskiego, czerwonego i zielonego. Na konferencji w Teheranie, rysując wschodnią granicę Polski, użył zielonego ołówka. Gieorgij Żukow wspomina, że „Stalin zwykle robił notatki niebieskim ołówkiem i pisał bardzo szybko, pewną ręką i czytelnie”. Milovan Đilas pisze o niebieskim ołówku, którym generalissimus zakreślał słowa kluczowe dla dyskusji. Na reprodukcji męskiego aktu autorstwa Wasilija Surikowa widać dorysowaną przez Stalina czerwonym ołówkiem czuprynę i dopisek: „Ryży parszywiec Radek”. Chodziło o Karola Radka, trockistę, który zginął w łagrze.
Na portrecie namalowanym w 1948 roku przez Fiodora Reszetnikowa widzimy Józefa Wissarionowicza w mundurze. Na jego twarz pada światło lampy, za oknem majaczą sylwetki wież Kremla. Stalin stoi nad mapą, w prawej ręce trzyma czerwony ołówek. Lewa spoczywa na stole, a palec wskazujący jest delikatnie wysunięty, jakby w każdej chwili był gotów podążyć za kartograficzną fantazją wodza. Być może jest w ruchu i uderza o stół tak, jak to robimy, gdy intensywnie o czymś rozmyślamy. Stalin ewidentnie duma nad mapą, na której nakreślił już czerwoną granicę. Wydaje się jednak, że trzeba ją nieznacznie przesunąć. Jeśli ktokolwiek ma prawo do wprowadzania poprawek, to właśnie on. Zmiana nie oznacza słabości, jest dążeniem do perfekcji, twórczym aktem zarezerwowanym dla półbogów.
O tym, jak ten akt wyglądał w rzeczywistości, można przekonać się dzięki mapie z 1944 roku, na której Stalin zakreślił planowaną granicę Polski. Jej przebieg wyznaczają dwie linie – niebieska i czerwona. Początkowo idą na zachód od Odry, tak by Szczecin znalazł się po polskiej stronie, a następnie wzdłuż biegu Odry ciągną się aż po Śląsk, mijają Zieloną Górę, dzielą na pół Głogów, a następnie Wrocław. Uwagę zwracają odcięta od Polski Kotlina Kłodzka i Racibórz, które miały przypaść Czechosłowacji, ale najciekawsze są widoczne przesunięcia granicy południowo-zachodniej. Wyznaczona z początku na Nysie Kłodzkiej, została przekreślona i przeniesiona nieco na zachód, gdzie biegnie od okolic Otmuchowa na południu, wzdłuż rzeczki Krynki, a później rzeki Oławy. Ta druga linia jest grubsza, jakby Stalin chciał podkreślić, że to ona jest tą właściwą. Nie wiemy, ile czasu minęło między nakreśleniem jednej i drugiej, ale potrafię sobie wyobrazić, że było to pięć minut, w czasie których wódz konsultował się z kimś, kto znał te tereny. Jeśli bliżej przyjrzeć się mapie, zobaczymy cieniutką niebieską kreskę pociągniętą mniej więcej od Głogowa do czeskiego Liberca. Daleko jej do wyrazistości tamtych i ich oparcia o naturalne granice. Wygląda raczej, jakby Stalin maznął ją na koniec, pytając, czy nie powinien przesunąć jej gdzieś w zachodnią część Dolnego Śląska. Wiemy, że ostatecznie poszedł jeszcze dalej i wytyczył ją aż na Nysie Łużyckiej, więc takie podejrzenie nie jest bezzasadne.
Z dzisiejszej perspektywy wyznaczenie zachodniej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej wydaje się oczywiste. Myślimy, że w głowie kogoś takiego jak Stalin, kto lubił linie proste i proste rozwiązania, najkrótszy odcinek łączący Bałtyk z Czechosłowacją musiał się pojawić od razu. Ale do tego potrzeba było czasu. I odwagi. Historycy wiedzą, że w Rosji już w 1912 roku pojawił się pomysł wytyczenia granicy imperium na Odrze i Nysie, ale tak daleko idące okrojenie Niemiec było w ostatnich miesiącach wojny autorskim planem Stalina i dopiero kiełkowało w jego głowie. Polski rząd emigracyjny nie zgłaszał takich postulatów. „Nie chcemy rozszerzać naszej granicy na zachód, tak aby wchłonąć osiem do dziesięciu milionów Niemców. Nie chcemy Wrocławia i Szczecina” – tak jeszcze w grudniu 1944 roku mówił premier Tomasz Arciszewski. Inne zdanie mieli polscy komuniści i endecy skupieni w Instytucie Zachodnim, którzy marzyli nawet o Rugii, ale ich oczekiwania śmiało możemy uznać za drugorzędne w procesie decyzyjnym Stalina. Walkę o zachodnią granicę Polski Józef Wissarionowicz prowadził na własną rękę, a lekkość, z jaką jednym pociągnięciem ołówka skazywał miliony ludzi na przesiedlenia, ma w sobie coś z gestu szalonego demiurga.
Cokolwiek myślelibyśmy o istnieniu sprawiedliwości dziejowej, to nie ona nadała ostateczny kształt Ziemiom Odzyskanym. To nie cierpienie i śmierć milionów Polaków, nie straty, jakie państwo polskie poniosło na wschodzie, ani nawet chęć rzucenia marchewki nowemu narodowi w socjalistycznej rodzinie sprawiły, że Legnica, Wałbrzych i Jelenia Góra leżą dziś po polskiej stronie, ale bezczelny, skrajnie pragmatyczny pomysł autokraty. Przewrotność całej sytuacji polega na tym, że był to ten sam człowiek, który wspólnie z Hitlerem zadecydował o napaści na nasz kraj w 1939 roku, mordował i wysyłał na Sybir, a ostatecznie zabrał Lwów i Wilno, po czym na czterdzieści pięć lat skazał Polskę na zależność od ZSSR.
Zdarza mi się – i zapewne nie jestem w tym odosobniony – czytać o wydarzeniach z przeszłości, jakby rozgrywały się tu i teraz. Kiedy wertuję strony książek i artykułów poświęconych kształtowaniu się wschodniej granicy Polski i monopolizacji władzy komunistów po 1945 roku, kibicuję najpierw Sikorskiemu, a potem Mikołajczykowi, choć doskonale wiem, jak smutny będzie ich koniec. Zawieszam jednak tę wiedzę, dzięki czemu dobrze znane fakty nabierają rumieńców, ożywają i wydarzają się na nowo. Ten mechanizm nie działa jednak, kiedy czytam o kształtowaniu się granicy zachodniej. Nie potrafię kibicować Stalinowi, choć zawdzięczam mu nie tylko linię graniczną na Nysie Łużyckiej, lecz także swoje istnienie. Być może jest tak dlatego, że retrospektywne kibicowanie – jedna z najbardziej bezsensownych rozrywek świata – zarezerwowane jest dla spraw beznadziejnych, a nie dla happy endów.
Gest demiurga rysującego granicę nie jest niczym ograniczony. Jedna kreska może być szybko zastąpiona inną, a potem jeszcze kolejną. Jedna myśl rodzi następną. Wymyślanie – wie o tym każdy, kto kiedyś tego próbował – nie lubi się zatrzymywać. Jest też zaraźliwe. Trwa w najlepsze nawet wtedy, gdy ten, kto zapoczątkował serię zmyśleń, dorasta albo umiera na wylew. Ziemie Odzyskane powstały z iluminacji zrodzonej w świetle lampy i ciągle szukają pomysłu na siebie. Są niedokonane, niedokończone, niedookreślone. Można je potraktować jak olbrzymie eksperymentalne muzeum XX wieku, do którego wpuszczono ludzi, by poświadczali o odważnym pomyśle Wielkiego Konceptualisty. Powstałe nie w wyniku wielopokoleniowych procesów, ale jednego gestu, od początku rozpaczliwie poszukują tożsamości. Tęsknota za formą, tak typowa dla Europy Środkowej, właśnie tu osiąga punkt kulminacyjny, osuwając się niekiedy w zmyślenie, mit i baśniowość, tak jakby zmyślony początek stał się wieczną klątwą w procesie urzeczywistnienia.
W Niewidzialnych miastach Itala Calvina Marco Polo opowiada Kubłaj-chanowi, wnukowi Czyngis-chana, o pięćdziesięciu pięciu fikcyjnych miastach noszących kobiece imiona. Jednym z nich jest Maurilia, której opis dobrze pasuje do miejskich palimpsestów: Szczecina, Wrocławia, Olsztyna i Zielonej Góry, ale też Królewca, Lwowa, Koszyc, Salonik czy Izmiru:
W Maurilii podróżnego zaprasza się do zwiedzenia miasta i równocześnie do obejrzenia starych widokówek ukazujących je takim, jakie było w przeszłości: ten sam plac z kurą w miejscu, gdzie teraz jest postój autobusów, pawilon koncertowy w miejscu wiaduktu, dwie panienki z białym parasolem w miejscu dzisiejszej fabryki materiałów wybuchowych. Aby nie sprawić zawodu mieszkańcom, podróżny powinien chwalić miasto z widokówek i przedkładać je nad obecne, dbając jednak, aby swój żal z powodu przemian utrzymywać w granicach ściśle określonych reguł: przyznać, że przepych i rozkwit wielkomiejskiej Maurilii nie rekompensują pewnego utraconego czaru, który jednak przebija dopiero teraz ze starych pocztówek, podczas gdy kiedyś, patrząc na prowincjonalną Maurilię, nie sposób było w niej dostrzec jakiegokolwiek uroku, a już na pewno byłaby go pozbawiona dzisiaj, gdyby pozostała bez zmian, zaś metropolia ma niewątpliwie tę dodatkową atrakcję, że poprzez to, czym się stała, można wspominać z nostalgią to, czym była. Pilnujcie się, by im nie powiedzieć, że czasem różne miasta następują po sobie w tym samym miejscu i pod tą samą nazwą, rodzą się i umierają, nie znając się wzajemnie, pozbawione punktów stycznych1.
Fantastyka Calvina mówi o miejskich palimpsestach więcej niż niejedna analiza socjologiczna. Nie bez powodu przylgnęła do nich baśniowa poetyka, a o niektórych z nich mówi się „miasta-bajki” lub stawia na ich ulicach mosiężne krasnale. Gdybym miał pięć minut, by opowiedzieć Kubłaj-chanowi o Ziemiach Odzyskanych, zrobiłbym to tak:
Wyobraź sobie, że są to ziemie wymyślone. Nie takie, które nie istnieją, ale takie, którym wymyślono granice, nazwę i historię. Ich mieszkańcy po wielkiej wojnie zostali wywiezieni, a na ich miejsce przybyli nowi. Dotarli tam z różnych stron, by dowiedzieć się, w jaki sposób mają o sobie myśleć. Wyobraź sobie, że w zamian za osiedlenie się na tych ziemiach mają przestrzegać trzech kluczowych reguł. Po pierwsze, nie mówić o przeszłości – ani swojej, ani ludzi, którzy mieszkali tam wcześniej. Po drugie, (wbrew wszystkiemu) udawać, że niewiele różni je od kraju, do którego zostały dołączone. Po trzecie, bać się dawnych mieszkańców, którzy mogą wrócić i zabrać wszystkie dobra z wymyślonej krainy.
Połączenie strachu, wyobcowania i ubóstwa sprawiło, że milczenie nie wydało się wygórowaną ceną za nowe domy, pola, mieszkania w kamienicach i posrebrzane sztućce. Nikt się jednak nie spodziewał, że ta dziwna gra zmyśleń, pozorów i przemilczeń stanie się codziennością kolejnego pokolenia, które szukało na wymyślonych ziemiach normalności. Urodzili się tutaj, więc mieli prawo, by te miejsca postrzegać jako zupełnie realne i swoje. Nie bali się już dawnych właścicieli, jak rodzice, ale też nie chcieli rozdrapywać przeszłości – to nie pomaga w byciu inżynierem, lekarką albo alpinistką. Sporo zmieniło się pół wieku po wielkiej wymianie mieszkańców. Trzecie pokolenie odkryło historię wymyślonych ziem, zaczęło mówić o dawnych mieszkańcach i przestało się ich bać.
Zmiana wydawała się gruntowna, miała zakończyć grę przemilczeń i pozwolić ostatecznie zakotwiczyć te ziemie w rzeczywistości, nadać im tożsamość. Nie wzięto jednak pod uwagę, że poluzowanie jednych reguł niekoniecznie pociąga za sobą rozluźnienie pozostałych. Wyciągnięcie na powierzchnię śladów przeszłości dawnych mieszkańców i przeglądanie ich widokówek okazało się stosunkowo łatwe, problem pojawił się w momencie, gdy próbowano sięgnąć pamięcią do mniej odległych czasów. Dlatego przezwyciężenie milczenia okazało się jedynie cząstkowe.
Czas dawnych mieszkańców minął przed blisko stu laty, a ich historia okazała się znacznie łatwiejsza do oswojenia niż nowsze losy kolejnych generacji przybyszów, choć to właśnie ci ostatni są dziadkami i rodzicami obecnych gospodarzy tych ziem. Rezultat jest taki, że przemilczenie w różnych formach odżywa w każdym kolejnym pokoleniu. Pierwsze zacierało ślady dawnych mieszkańców ze strachu i z przymusu, drugie, zatroskane głównie o normalność i materialny status, niespecjalnie się nimi interesowało, nie przejmując się także historią powojennych pionierów. Kolejne zainteresowało się przedwojennymi generacjami, ale niekoniecznie pokoleniem swoich rodziców. Zdarzało się wręcz, że podobnie jak ich dziadkowie usuwali przedwojenne ślady, tak oni usunęli z krajobrazu ślady pokolenia swoich matek i ojców. Dzisiaj ta gra trwa w najlepsze. W tym samym czasie, kiedy restaurowane są napisy i budynki pozostawione przez przedwojennych mieszkańców, swój żywot kończą architektoniczne symbole nieodległej przeszłości.
Mój dziadek urodził się w 1928 roku w Szutowej w województwie lwowskim. Zmarł w 2022 roku, miesiąc po tym, jak w Jaworowie, kilka kilometrów od jego rodzinnego domu, spadły rosyjskie rakiety, zabijając co najmniej trzydzieści pięć osób. Nazywał się Józef Kozioł. Jego ojciec, a mój pradziadek Michał Kozioł pochodził z Gorzyc. Po I wojnie światowej jako policjant współtworzył w Szutowej nowy polski aparat państwowy. Gdy na Kresy wkroczyła Armia Czerwona, został uznany za element wrogi i zimą 1940 roku w ramach jednej z pierwszych w Polsce wywózek trafił na Syberię. Razem z nim na Daleki Wschód ruszył mój dziadek, wówczas dwunastoletni; właściwie cała młodość upłynęła mu pod znakiem walki z głodem i mrozem oraz ciężkiej pracy przy wyrębie drzew.
Wrócił do Polski już jako dorosły człowiek, w 1949 roku. Jego pierwszym przystankiem były Kujawy. Wakacje spędzał u ciotki w Piękocinie w dolinie Baryczy, dwa kilometry od przedwojennej polsko-niemieckiej granicy. Za miedzą były już „poznańskie strony”, inna mentalność, pyzy na parze i ludzie naśmiewający się z kresowego akcentu. W Piękocinie mieszkali głównie „repatrianci”. Tam poznał Annę Mączak, moją babcię, urodzoną w 1935 roku w Woli Gnojnickiej, wsi leżącej przed wojną w tym samym powiecie jaworowskim, niespełna dwadzieścia kilometrów od Szutowej. W 1943 roku, kiedy babcia miała osiem lat, ukraińscy nacjonaliści uprowadzili stamtąd i zamordowali sześćdziesiąt osób. Rodzina Mączaków była rozproszona w gminie Gnojnice, którą w 1945 roku przecięła nowa polsko-radziecka granica. Dom rodzinny babci znalazł się po sowieckiej stronie, natomiast dom jej ciotki w Korczowej, w którym teraz wszyscy zamieszkali, przypadł Polsce.
Dziadkowie pobrali się po zaledwie dwóch tygodniach znajomości i zamieszkali z rodzicami babci, Wasylem (tak nazywała go rodzina, naprawdę na imię miał Bazyli) i Ksenią. Żyli w typowym poniemieckim domu z cegły ze spadzistym dachem i z ażurowym kratkowanym gankiem, który dobrze znają fani filmu Sami swoi. W kuchni, czyli głównym pomieszczeniu, przez dekady wisiał pozostawiony przez Niemców obraz Madonny. Ktoś, nie do końca wiadomo kto, ściągnął go dopiero kilka lat temu. W ogrodzie porastały trawą stare maszyny rolnicze. Zardzewiałe blaszane siedziska przypominające katapultę były pierwszorzędną atrakcją dla dzieciaków jeszcze wiele dekad po wojnie.
Pod koniec lat pięćdziesiątych dziadek rozpoczął pracę na kolei i coraz więcej czasu spędzał we Wrocławiu. W końcu dostał tam niewielkie mieszkanie i wspólnie z babcią, moją dwunastoletnią wówczas mamą i jej siedmioletnią siostrą, moją ciotką, zamieszkał w otoczonym przez poniemieckie kamienice bloku przy ulicy Lwowskiej. W tym samym miejscu zmarł ponad pół wieku później.
Z dzieciństwa pamiętam dziadka grającego w szachy i nazywającego mnie prześmiewczo miglancem. Nigdy nie mówił dużo, a już bardzo rzadko mówił o sobie. Otwierał się tylko podczas dyskusji o polityce (był zdeklarowanym antykomunistą) i kiedy wspominał Syberię. Opowiadał o surowych ziemniakach, które jadł, by przetrwać, i o pięknych butach japońskich żołnierzy, których spotkał w czasie zesłania w Tułunie niedaleko radziecko-mongolskiej granicy. Niechętnie za to wspominał o drodze do Polski swojego ojca, który dołączył do armii Berlinga, a już zupełnie nic nie dało się z niego wydusić na temat pierwszych lat na Ziemiach Odzyskanych. Jeszcze mniej opowiadała moja babcia, pogodna i ciepła, ale bardzo zamknięta w sobie. Kiedy prosiłem ją na przykład, by powiedziała, co kresowego jadła na Wigilię w latach pięćdziesiątych, nie potrafiła sobie przypomnieć. Największą białą plamę w ich wspomnieniach stanowił nie czas wojny, ale lata powojenne.
Zaledwie kilka tygodni przed śmiercią dziadka odkryłem rzecz zupełnie dla mnie sensacyjną. Babcia zdradziła, że jako dziecko żegnała się od prawego ramienia i musiała walczyć z tym nawykiem po wojnie, po przesiedleniu na Dolny Śląsk. Czy to znaczy, że była prawosławną Ukrainką? A może polską grekokatoliczką? Prawdy nie znała nawet moja mama, nigdy nie drążyła tego tematu.
Sprawdziłem dane. Okazało się, że w 1939 roku w Woli Gnojnickiej mieszkało 700 Ukraińców greckokatolickich, 470 Ukraińców rzymskokatolickich, 155 Polaków i 25 Żydów. Brak jakiejkolwiek wzmianki o polskich grekokatolikach.
Zacząłem dopytywać dziadka, jakim językiem posługiwali się jego teściowie. Odpowiedział, że nie pamięta. Dopiero przyciśnięty do muru odparł, że zdarzało im się mówić w domu po ukraińsku. „To znaczy, że byli Ukraińcami?” – dopytywałem. „W żadnym razie!” – odpowiedział. Wiedziałem, że kluczy nie dlatego, że wschodnie pochodzenie wydawało mu się wstydliwe, ale dlatego, że nauczył się o tych czasach nie rozmawiać. Być może nie przywykł do traktowania narodowości w typowych dla naszej epoki zero-jedynkowych kategoriach, a może chciał mnie po prostu zbyć.
Przez lata byłem przekonany, że skorupa, której nie potrafię przebić, jest problemem mojej rodziny, ale z czasem zdałem sobie sprawę, że na Ziemiach Odzyskanych jest to doświadczenie zbiorowe. Dobrze ujęła to Beata Kozak, redaktorka naczelna miesięcznika „Zadra”, cytowana przez Karolinę Kuszyk w książce Poniemieckie:
Wszyscy byli zajęci pracą, dotrwaniem do pierwszego, do kolejnej wypłaty, wyjazdami na pracownicze wczasy nad morze, normalnością, niewychylaniem się. Obcość i atmosfera niedopowiedzenia, przemilczenia czegoś nieprzyjemnego, były wszechobecne, a więc prawie niezauważalne2.
Na pozór przypomina to zbiorową amnezję albo wyparcie. Ale w przypadku mojego dziadka chodziło o coś innego. Niemal do samego końca myślał trzeźwo, doskonale pamiętał wszystko, czego nie chciał powiedzieć. Wykorzystywał imponujący zestaw strategii kluczenia i celowego wprowadzania w błąd nie po to, by pozostawić traumatyczne wspomnienia w sferze nieświadomości, nie dla swojego komfortu psychicznego, ale dlatego, że od siedemdziesięciu lat skrupulatnie uczył się milczenia. Tuż po wojnie należało kluczyć i milczeć na temat swojego życiorysu, by jakoś się urządzić. Później też się tak robiło, bo nikt nie dopytywał o tę początkową ciszę. I na sam koniec, kiedy po siedemdziesięciu latach znalazł się ktoś, kto chciał to milczenie przerwać, dziadek zwyczajnie nie potrafił już tego zrobić. Ono się z nim zrosło, stało się jego częścią.
Kiedy odwiedziłem leżące niedaleko granicy wersalskiej dolnośląskie Przywsie, rozmawiałem z gospodarzem, który wprowadził się tam po wojnie. Zagadnąłem go o kamień wersalski, który miejscowy sołtys znalazł podczas ładowania gruzu do utwardzenia drogi i uroczyście odsłonił zaledwie dwa lata wcześniej. „Pamięta pan, kiedy go postawili?” – spytałem. „Ten kamień był tutaj, odkąd pamiętam” – odpowiedział bez chwili zawahania. Chyba chciał przez to powiedzieć coś w rodzaju: „Dajcie nam i naszej historii umrzeć w spokoju”.
Gdy dziadek zmarł, babcia jeszcze bardziej zamknęła się w sobie. Po kilku miesiącach zaczęła jednak niespodziewanie dzielić się wspomnieniami z przyjazdu na Dolny Śląsk. Śmierć męża sprawiła, że z jednej strony wydawała się zmęczona życiem, a z drugiej spragniona towarzystwa, sama szukała kontaktu. Ściana odgradzająca ją od przeszłości zaczęła pękać, ale nie dlatego, że staruszkę nagle wzięło na wspomnienia, lecz dlatego, że namolnie dopytywałem o jej historię. Chcąc kontynuować rozmowę, była zdana na szperanie w pamięci. To, co mogła dać, to zaledwie skrawki, pojedyncze imiona i fakty, ale i tak było tego więcej niż przez poprzednie czterdzieści lat naszych spotkań.
Dowiedziałem się na przykład, że przez dwa pierwsze lata po wojnie odwiedzał ją w domu w Korczowej „ruski” nauczyciel i że przyjechała z rodzicami ze Wschodu z jednym koniem i dwiema krowami. Że jej rodzice jeszcze długo po przeprowadzce rozmawiali ze sobą po ukraińsku. Zapytana, czy sama znała ten język, babcia nie udzieliła jednoznacznej odpowiedzi. Wspomniała tylko, że słowo „łyżka” w języku jej przodków brzmi tak samo jak po polsku. Wschodni akcent okazał się problemem w relacji z rówieśnikami z sąsiednich wsi, w których mieszkali przybysze z Wielkopolski. Odwiedzając je wspólnie z siostrami, spotykała się ze strony chłopców z uprzedzeniami wobec przesiedleńców zza Buga. Babcia użyła słowa „wzbraniali się”, a wzbraniali się głównie dlatego, że tak nakazywali im rodzice.
Dopytywałem, jakie relacje łączyły dziadka, którego rodzina doświadczyła wiele złego z rąk Ukraińców, z teściami. Odpowiedziała, że jak najlepsze. Przywołała też postać Wania, greckokatolickiego przyjaciela rodziny, który wytrwał przy wyznaniu wiele lat po wojnie. Mój pradziadek Bazyli Mączak co prawda żegnał się trzy razy nawet w rzymskokatolickim kościele (ku utrapieniu swojej córki, która szybko przeszła konwersję na pojedynczy znak krzyża), ale nie zadawał sobie trudu, by poszukać greckokatolickiej mszy. Wanio, przeciwnie, regularnie jeździł do wrocławskiej cerkwi.
Łyżka. Koń. Dwie krowy. Wanio. To żałośnie mało w porównaniu z tym, co wiedzą o historii swoich rodzin moi rówieśnicy. Ale dostawszy te informacje, poczułem, że moje małe śledztwo może dobiec końca. Później już tylko sporadycznie dopytywałem babcię o przeszłość. Zastanawiało mnie, dlaczego język rozwiązał się jej dopiero po śmierci dziadka. Czy jej milczenie wynikało z chłopskiego kodu kulturowego, który nakazywał kobietom małomówność? Czy miało coś wspólnego z tym, że została wrzucona w małżeństwo ledwie dwa tygodnie po poznaniu narzeczonego, a do ołtarza niekoniecznie przyciągnęła ją namiętna miłość? Czy nie czuła się przy polskim mężu zobowiązana to wyrugowania ze swojego życia wszelkich śladów ukraińskości?
Typowa dla społeczeństw postkolonialnych mimikra, czyli chęć upodobnienia się do grupy dominującej, była jednym z kluczowych powojennych doświadczeń na Ziemiach Odzyskanych. Mówi się o niej znacznie mniej niż o wyobcowaniu, co wynika z samej natury tego zjawiska. Mało kto napisze w swoich wspomnieniach, że udawał bardziej polskiego, niż był w rzeczywistości, bo wtopienie się w polską masę wymagało strategii kamuflażu, którą dla komfortu psychicznego łatwiej było zinternalizować, niż poddawać ciągłej refleksji. Dlatego nieocenione są wspomnienia tych, którzy pomimo zewnętrznych nacisków byli w stanie uchronić się przed mimikrą, a nawet stworzyć fundament własnej tożsamości dzięki temu, że się z nią siłowali.
Anda Rottenberg w swoich wspomnieniach opisuje takie zdarzenie z pierwszych lekcji w legnickiej szkole w latach pięćdziesiątych:
Wychodzę na środek klasy, co już samo w sobie jest wielkim przeżyciem, ale pani nie patrzy na mnie, tylko na rubryki w dzienniku, coś sprawdza i zadaje pytanie: – Język ojczysty? Milczę. Nie rozumiem. Nie opanowałam podzielności uwagi i nie wiem, co mówili wszyscy przede mną, od a do pe. Stoję speszona, wpatrując się w nasączoną olejem podłogę. Pani pomaga: – W jakim języku rozmawiasz z rodzicami? – Teraz rozumiem. Ojczysty, znaczy domowy. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że z tatą po polsku, a z mamą po rusku. Znaczy to tyle, że mam dwa języki ojczyste, nie umiem powiedzieć, który z nich ma priorytet, nigdy o tym nie myślałam, bo też nigdy nie miałam takiego problemu. Pani jest stropiona. Zastanawia się chwilę i podejmuje decyzję: – Twoim językiem ojczystym jest język polski, bo chodzisz do polskiej szkoły. – Przyjmuję to do wiadomości, chociaż czuję, że nie wszystko jest tak klarowne, jak powinno być. Pamiętam jednak instrukcję taty, żebym się nie wymądrzała, bo nauczyciele zawsze mają rację. Wracam na miejsce bogatsza o wiedzę na temat tego, co ma mnie w życiu definiować. […] Polski stał się bezpiecznym schronieniem dla mojej rozchwianej tożsamości. Jednoczył mnie z otoczeniem. Upraszczał relacje. Pozwalał na wzięcie w nawias wiedzy o przynależności ojca do niewłaściwej podgrupy narodowościowej, bo to przecież od niego przejęłam czystą, choć brzmiącą z galicyjska polską wymowę3.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Wstęp
1 Świadomie używam tego sformułowania bez cudzysłowu, znając jego propagandowy rodowód; jestem przekonany, że to jedyne określenie poniemieckich terenów, które weszło do żywego języka. Szerzej tłumaczę to na s. 37–40.
1 Italo Calvino, Niewidzialne miasta, przeł. Alina Kreisberg, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 2003, s. 39.
2 Karolina Kuszyk, Poniemieckie, Wołowiec: Czarne, 2019, s. 12.
3 Anda Rottenberg, Proszę bardzo, Warszawa: Marginesy, 2021, s. 183.
Copyright © 2024 by Sławomir Sochaj
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Filtry, 2024
Wydanie I, Warszawa 2024
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Konsultacja merytoryczna: prof. Wojciech Browarny
Redakcja: Justyna Chmielewska
Korekty: Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Edyta Chrzanowska / d2d.pl
Projekt okładki: Frycz i Wicha
Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
Ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-68180-25-1