Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna cudów i fantastycznych przygód opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno na nowy początek życia
Spokojną egzystencję emerytowanej nauczycielki matematyki Grace Winters zakłóca niespodziewany list: koleżanka z czasów młodości zostawia jej w spadku dom na śródziemnomorskiej wyspie. Ciekawość przezwycięża strach i Grace kupuje bilet w jedną stronę na Ibizę. Wśród skał i złotych plaż szuka wskazówek na temat tajemniczego losu kobiety, którą kiedyś znała. To, co odkryje, przejdzie jej najśmielsze oczekiwania. By dotrzeć do prawdy, musi jednak najpierw uporać się z demonami własnej przeszłości.
Matt Haig w swojej najnowszej powieści po raz kolejny udowadnia, że ma niezwykły dar opowiadania fantastycznej historii, za którą kryje się głęboka refleksja nad kondycją ludzkości.
Czasami to, co wydaje się magią, jest po prostu tą częścią życia, której jeszcze nie rozumiemy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Dedykuję Ibizie i jej mieszkańcom
Rzeczywistość nie pokrywa się na ogół z przewidywaniami*.
Jorge Luis Borges
When the angels from above,Fall down and spread their wings like doves;As we walk, hand in hand,Sisters, brothers, we’ll make it to the promised land.
Joe Smooth, Promised Land
* Jorge Louis Borges, Tajemny cud, [w:] Fikcje, przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019, s. 154.
Szanowna Pani Winters,
mam nadzieję, że nie będzie Pani miała nic przeciwko temu mailowi.
Może mnie Pani pamięta. Nauczała mnie Pani matematyki w Hollybrook. Mam teraz 22 lata i jestem na ostatnim roku studiów. Pewnie ucieszy Panią wiadomość, że studiuję matematykę!
Podczas przerwy wielkanocnej spotkałem przypadkiem w mieście pana Guptę i zapytałem o Panią, a on opowiedział mi, co u Pani słychać. Bardzo mi przykro z powodu śmierci Pani męża. Pan Gupta wspominał też, że przeprowadziła się Pani do Hiszpanii. Moja babcia wróciła na Grenadę, której nie odwiedziła od siódmego roku życia, i znalazła tam szczęście. Mam nadzieję, że Pani również będzie szczęśliwa z powodu przeprowadzki za granicę.
Ja także niedawno doświadczyłem żałoby. Dwa lata temu zmarła moja mama i od tego czasu popadłem w rozpacz. Nie dogaduję się z ojcem i ciężko mi się skupić na studiach. Moja siostra (może Pani pamięta Esther) potrzebuje teraz jeszcze więcej wsparcia. Zawiodłem swoją dziewczynę i zerwała ze mną. Działy się też inne rzeczy. Bywały momenty, kiedy trudno było mi z tym wszystkim sobie poradzić. Czasami mam wrażenie, że mimo młodego wieku moje życie jest już z góry przesądzone. Chwilami aż brakuje mi tchu z powodu całej tej presji.
Tkwię we wzorcu, podobnym do sekwencji liczbowej, coś jak ciąg Fibonacciego — 0, 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13, 21 itd. — i podobnie jak w tym ciągu, im dalej idę, tym mniej rzeczy mnie zaskakuje. Ale zamiast zrozumieć, że kolejna liczba jest wynikiem dodania dwóch poprzednich, zdajesz sobie sprawę, że wszystko przed tobą zostało już z góry ustalone. Im jestem starszy, tym więcej liczb przeskakuję, a wzorzec staje się bardziej przewidywalny. I nic nie jest w stanie złamać tego ciągu. Kiedyś wierzyłem w Boga, ale teraz nie wierzę w nic. Byłem zakochany, ale to schrzaniłem. Czasami nienawidzę samego siebie. Wszystko psuję. Cały czas czuję się winny. Za dużo piję, co negatywnie wpływa na moją naukę, i z tego powodu też mam poczucie winy, bo mama chciała, żebym dawał z siebie więcej.
Patrzę na to, co dzieje się na świecie, i widzę, że cały nasz gatunek zmierza ku zagładzie. Jakby było to zaprogramowane, jakby to był kolejny wzorzec. I po prostu mam dość bycia człowiekiem, bycia tą małą, bezsilną istotą, która nie może nic zrobić ze światem. Wszystko wydaje się niemożliwe.
Nie wiem, dlaczego Pani o tym opowiadam. Po prostu chciałem się komuś zwierzyć. Zawsze była Pani wobec mnie życzliwa. Jestem w ciemności i potrzebuję światła. Przepraszam. Brzmi to melodramatycznie. Po prostu muszę być dobrym wzorem do naśladowania dla mojej siostry.
Proszę, niech Pani nie czuje się zobowiązana do odpowiedzi na ten list. Ale jakiekolwiek słowo od Pani będzie niezwykle cenne. Przepraszam za długi mail.
Dziękuję
Maurice (Augustine)
Drogi Maurisie,
bardzo dziękuję.
Nie mam w zwyczaju odpowiadać na maile, chociaż wcale nie dostaję ich tak wiele. W ogóle nie zaglądam do internetu. Nie ma mnie w mediach społecznościowych. Mam tylko WhatsAppa i rzadko z niego korzystam. Jednak po otrzymaniu Twojej wiadomości poczułam, że muszę odpowiedzieć, i to jak należy.
Bardzo mi przykro z powodu wszystkiego, przez co przeszedłeś. Pamiętam Twoją mamę z zebrań rodzicielskich. Lubiłam ją. Pamiętam ją jako poważną osobę, ale zawsze, kiedy mówiła o Tobie, lekki uśmiech wyginał kąciki jej ust. Wyraźnie poprawiałeś jej nastrój. Po prostu będąc sobą. I to było prawdziwe osiągnięcie, szczególnie dla nastolatka.
Zaczęłam pisać tę odpowiedź, lecz ona po prostu rozrastała się i rozrastała, znacznie przekraczając rozmiary zwykłego maila.
Szczerze mówiąc, już od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem spisania tego wszystkiego i Twoja wiadomość była doskonałym bodźcem.
To, o czym Ci teraz opowiem, to historia, w którą nawet mi samej trudno jest uwierzyć. Proszę, nie czuj się zobowiązany do przyjmowania moich słów za prawdę. Ale wiedz, że w tym, co opowiem, nie ma nic zmyślonego. Nigdy nie wierzyłam w magię i nadal nie wierzę. Ale czasami to, co wydaje się magią, jest po prostu częścią życia, której jeszcze nie rozumiemy.
Nie mogę obiecać, że moja historia pomoże Ci uwierzyć w niemożliwe. Ale jest to opowieść równie prawdziwa jak każda inna; o osobie, która poczuła, że jej życie nie ma już sensu, a potem znalazła najwspanialszy cel, jaki kiedykolwiek znała, i myślę, że mam obowiązek się tym podzielić. Zdecydowanie nie jestem wzorem do naśladowania, co zapewne niebawem stanie się jasne. W swoim życiu doświadczyłam mnóstwa poczucia winy. I w pewnym sensie ta opowieść jest o tym. Mam nadzieję, że jej lektura będzie wartościowym doświadczeniem.
Znajdziesz ją w załączniku.
Serdeczności Grace Winters
Dawno, dawno temu żyła sobie stara kobieta, która prowadziła najnudniejsze życie we wszechświecie.
Kobieta ta rzadko opuszczała swój dom, z wyjątkiem wizyty u lekarza, pomocy w sklepie charytatywnym lub odwiedzenia cmentarza. Nie zajmowała się już ogródkiem; zarósł trawą, a rabaty były pełne chwastów. Co tydzień zamawiała zakupy. Mieszkała w Midlands. Lincoln. Lincolnshire. W tym samym miasteczku z czerwonej cegły, w którym spędziła — poza okresem studiów na Uniwersytecie w Hull wiele lat temu — całe swoje dorosłe życie.
Znasz takie miejsca.
I nie było tak źle, jednak ulice były mniej przyjazne niż kiedyś. Trudno było patrzeć, jak połowę jej ukochanych wspomnień przykrywają płyty pilśniowe i podarte plakaty.
W ciągu dnia siedziała i oglądała telewizję, od czasu do czasu czytała książkę, a żeby utrzymać umysł w dobrej formie, rozwiązywała krzyżówki i Wordle. Obserwowała ptaki w ogrodzie lub wpatrywała się w małą, pustą szklarnię, podczas gdy zegar na kominku wciąż tykał. Kiedyś była zapaloną ogrodniczką, ale to już przeszłość. Miała dopiero siedemdziesiąt dwa lata, ale odkąd cztery lata wcześniej zmarł jej mąż, a niedługo potem jej pomeranian — Bernard — czuła się kompletnie samotna.
Tak naprawdę czuła się samotna od ponad trzydziestu lat. A dokładniej od 2 kwietnia 1992 roku. To był dzień, w którym straciła cały swój sens i cel i nigdy już ich nie odnalazła. W ciągu ostatnich kilku lat jej samotność stała się głęboką i dosłowną rzeczywistością i czuła się, jakby miała ze sto trzydzieści dwa lata. Prawie nikogo nie znała. Jej przyjaciele albo umarli, albo się wyprowadzili, albo wycofali się z życia towarzyskiego. Na WhatsAppie miała tylko dwa kontakty — Angelę z British Heart Foundation1 i Sophie, swoją szwagierkę, która trzydzieści trzy lata temu przeprowadziła się do Perth w Australii.
Jednak spośród wszystkich smutnych chwil z przeszłości to właśnie ten kwietniowy dzień sprzed lat najmocniej zapadł jej w pamięć. Śmierć jej syna, Daniela, była najtrudniejsza i najbardziej wyniszczająca, a tak wielka tragedia rodzi kolejne smutki i niepowodzenia, tak jak pień drzewa rozrasta się do gałęzi. Ale życie toczyło się dalej. Ona i jej mąż Karl ostatecznie przeprowadzili się do domu i starali się zrobić wszystko, co w ich mocy, by poradzić sobie z sytuacją. To się nie udało, więc siedzieli we wzajemnym milczeniu, oglądając telewizję lub słuchając radia. Jej mąż zawsze był inny niż ona. Lubił hard rocka i piwo typu ale, lecz tak naprawdę był z gruntu spokojnym człowiekiem. Problem z tragedią polega na tym, że rzuca cień na wszystko, co nadchodzi później. Czasami pocieszało ich dzielenie się wspomnieniami, ale gdy Karl zmarł, wspomnienia nie znajdowały już ujścia. Po prostu tkwiły w jej głowie, tracąc swoją świeżość. Dlatego za każdym razem, gdy patrzyła na siebie w lustrze, widziała tylko połowiczny rozpad. Jak drzewo powoli upadające w nieodwiedzanym lesie.
Miała także nieco kłopotów z pieniędzmi.
Oszczędności jej życia przestały istnieć. Odkąd oszust ze wzbudzającym zaufanie szkockim akcentem udawał doradcę do spraw bezpieczeństwa National Westminster Bank i — przy jej naiwnej pomocy — ukradł 23 390,27 funtów, które ona i Karl wspólnie odłożyli. To długa historia, w której występuje wiele cwanych postaci i jedna śmieszna, stara i głupia kobieta (tak, to o mnie mowa), ale na twoje szczęście nie jest to historia, którą tu opowiadam.
Tak czy inaczej — ta konkretna pani — po prostu siedziała w domu, z obolałymi nogami, starając się nie odpowiadać na żadne maile od nieznajomych, i pozwalała, by jej zmięte życie płynęło rzeką jak puste opakowanie po chipsach. Jej jedyną iskierką zainteresowania był widok zięby lub szpaka przy karmniku dla ptaków w małym ogrodzie z tyłu domu, gdy wdychała stare wspomnienia i wyblakłe marzenia.
Przepraszam. To było trochę górnolotne i melancholijne. Mówienie o sobie w trzeciej osobie. Po prostu wprowadzam w temat. Czeka nas niezła zabawa pomimo tego wstępu. I, jak wiele innych zabawnych rzeczy w życiu, zacznie się od mało inwazyjnego zabiegu ablacji żył za pomocą fal radiowych.
Kiedy zdecydowałam się pojechać na Ibizę, moje życie było dosłownie i w przenośni postawione na głowie.
Łóżko chirurgiczne, na którym leżałam, było tak mocno odchylone do tyłu, że myślałam, że zaraz z niego spadnę. Na ścianie wisiało lustro. Spojrzałam na swoje rozczochrane siwe włosy i zmęczoną twarz i ledwo siebie rozpoznałam. Wyglądałam, jakby wyssało ze mnie wszystkie kolory. Gdy tylko to było możliwe, unikałam luster.
Widzisz, próbowali odwrócić przepływ krwi w moich nogach. Moja skóra była pokryta większą ilością niebieskich żyłek niż kawałek gorgonzoli i musiałam się nimi zająć. Nie ze względu na ich wygląd, ale dlatego, że powodowały swędzenie łydek i robiły mi się na nich rany. Moja ciotka zmarła z powodu skrzepu krwi, który uwolnił się i awansował na zaszczytną pozycję śmiertelnej zatorowości płucnej, więc chciałam załatwić problem żylaków, zanim pojawi się mój własny skrzep z podobnymi ambicjami. Przepraszam, jeśli to za dużo informacji. Chcę po prostu być z tobą tak szczera, jak to tylko możliwe, więc zamierzam być konsekwentna od samego początku.
I mówić prawdę.
Tak więc, kiedy słuchałam radia, chirurg naczyniowa wielokrotnie wstrzykiwała mi miejscowe znieczulenie na całej długości lewej nogi — ostatni zastrzyk czule, ale trafnie nazwała „użądleniem pszczoły”. Potem przeszłyśmy do głównej części, w której — jak mi powiedziała — do mojej łydki zostanie wprowadzony cewnik, który od wewnątrz zamknie moją wielką żyłę odpiszczelową za pomocą „temperatury podsmażania cebuli”, czyli 120°C.
„Powinna pani coś poczuć…”
I faktycznie coś poczułam. Nie było to przyjemne, ale zawsze coś. Prawda była taka, że przez całe lata nie czułam zbyt wiele. Tylko nieokreślony, utrzymujący się smutek. Anhedonia. Znasz to słowo? Niemożność odczuwania przyjemności. Znieczulenie emocjonalne. Cóż, tak wyglądało moje życie od jakiegoś czasu. Doświadczyłam depresji i to nie było to. Nie miało takiej intensywności. To był po prostu brak. Zwyczajnie egzystowałam. Jedzenie było tylko po to, żeby mnie napełnić. Muzyka stała się niczym więcej niż uporządkowanym hałasem. Wiesz, po prostu istniałam.
„Powinna pani coś poczuć”.
Mam na myśli, że to przecież najbardziej podstawowa i niezbędna forma istnienia, prawda? Odczuwać. A czym by było życie pozbawione odczuć? Czym? Jakbyś był tylko biernym bytem, niczym stolik w zamkniętej restauracji, który w nieskończoność czeka, aż ktoś przy nim zasiądzie.
— Proszę pomyśleć o czymś miłym…
I chociaż raz nie było trudno pomyśleć o czymś miłym. Bo główną rzeczą, na której się skupiłam, był list, który otrzymałam z kancelarii adwokackiej niecałe dwie godziny wcześniej.
List był nietypowy.
Informował mnie, że odziedziczyłam nieruchomość na Ibizie, w Hiszpanii, należącą do kogoś o imieniu Christina van der Berg. Ta Christina van der Berg zmarła i pozostawiła mi swoje doczesne dobra. A przynajmniej część z nich. Pomyślałam, że to kolejne oszustwo. Widzisz, kiedy ludzie cię okradają, trudno nie postrzegać świata jako siedliska złodziei. Ale nawet gdyby mnie nie oszukano, absurdem byłoby wyobrażać sobie, że ktoś, kogo nigdy nie znałam, zapisze mi dom nad Morzem Śródziemnym.
Zajęło mi trochę czasu, zanim zrozumiałam, że nie do końca tak się stało. Albo, ujmując to inaczej, zajęło mi trochę czasu uświadomienie sobie, że Christina van der Berg nie była mi obcą osobą. Nie do końca. Problem polegał na tym, że jej nazwisko nie wywoływało u mnie żadnych skojarzeń. Element holenderski — van der Berg — nadawał pewnego rodzaju wspaniałości, która wydawała się nierealna i obca, i to mnie zmyliło. Na szczęście jednak list od kancelarii Nelson and Kemp zawierał dalsze informacje, w tym krótką wzmiankę o panieńskim nazwisku Christiny: Papadakis.
I teraz zaczęłam kojarzyć.
Christina Papadakis przez bardzo krótki czas była nauczycielką muzyki. Pracowałyśmy razem w tej samej szkole tuż przed moim powrotem do Karla. (Byliśmy parą na uniwersytecie, ale on za bardzo spieszył się ze związkiem, więc zdecydowałam się na przerwę).
Muszę przyznać, że w ogóle nie znałam jej zbyt dobrze. Pamiętam ją jako bardzo piękną i nieśmiałą młodą kobietę, emanującą wyjątkową aurą elegancji, co w 1979 roku było rzadsze niż obecnie. Miała gęstą grzywkę, długie ciemne włosy i nosiła koraliki. Przypominała mi piosenkarkę Nanę Mouskouri, tyle że bez okularów. Jej ojciec wyemigrował z Grecji jako młody człowiek, tuż po wojnie. Podobno sama nigdy nie była w Grecji, ale dla mojego prowincjonalnego, ograniczonego mózgu stanowiła uosobienie śródziemnomorskiego wyrafinowania. Tęskniła za jedzeniem, które znała z dzieciństwa, kiedy dorastała wśród greckiej społeczności w Londynie — po raz pierwszy w życiu usłyszałam słowo „halloumi” właśnie z jej ust. Zawsze jadła dużo owoców. Na przykład wyciągała ze swojego pudełka na drugie śniadanie elegancko pokrojone plastry ananasa — nie kawałki — i zawsze robiło to na mnie wrażenie. Kiedyś przechodziłam obok jej drzwi, gdy śpiewała Rainy Days and Mondays2, a cała klasa patrzyła na nią z ustami otwartymi w zachwycie. Jej głos dorównywał głosowi Karen Carpenter (kolejnej piosenkarce z ery triasu). To taki głos, który zdaje się wyciszać wszystko wokół i zatrzymywać sam czas.
W każdym razie pewnego wieczoru, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, zostałam do późna w szkole, ozdabiałam łańcuchami wystawę na temat trygonometrii i — szukając większej liczby zszywek — zastałam ją przy jej biurku. Siedziała tam i skubała paznokcie.
— No nie rób tego — powiedziałam, strofując ją, jakby była uczennicą, a nie koleżanką — zniszczysz lakier.
Podobały mi się jej paznokcie. Miały ciepły odcień terakoty. Ale od razu zrobiło mi się głupio, że to powiedziałam, zwłaszcza gdy dostrzegłam jej nieobecne spojrzenie. W interakcjach społecznych zachowywałam się niezbyt taktownie. Zawsze tak było.
— Och, przepraszam — odezwałam się.
— Proszę, nie przejmuj się — powiedziała, nagle patrząc na mnie i posyłając mi wymuszony do granic możliwości uśmiech.
— Wszystko w porządku?
Wtedy właśnie wylała swoje żale. Nie było jej w szkole przez tydzień, czego prawie nie zauważyłam. Przechodziła kryzys. Nienawidziła świąt Bożego Narodzenia. Narzeczony, który ją porzucił, oświadczył się jej w poprzednim roku w Boże Narodzenie. Jako relatywnie nowa osoba w okolicy nie miała żadnej rodziny. Zaproponowałam jej więc, że może spędzić to święto u mnie.
I tak się stało. Przyszła i razem oglądałyśmy przemówienie królowej, Goldfingera i Blondie w programie Top of the Pops śpiewającą Sunday Girl. Wtedy Christina powiedziała, że chce śpiewać przed publicznością. Wypiłyśmy kilka butelek wina Blue Nun, które nigdy nie sprzyjało emocjonalnej równowadze, a ja przeprosiłam ją za brak ananasów. Rozmawiałyśmy do późnej nocy.
Czuła się zupełnie niezdolna do poradzenia sobie z pewnymi rzeczami. Teraz znam to uczucie lepiej niż wtedy. Zmagała się z nauczaniem, zastanawiała się, czy nie wybrała złej ścieżki zawodowej. Powiedziałam jej, że wszyscy w Hollybrook tak właśnie się czują. W pewnym momencie wspomniała o Ibizie. Staliśmy na progu nowej dekady, boom na zorganizowane wakacje w Hiszpanii rósł w siłę i Christina słyszała o nowym hotelu poszukującym tam piosenkarzy i muzyków.
Byłam zaintrygowana. Stanowiła dla mnie zagadkę i zapewne zadałam jej zbyt wiele pytań. To cecha nauczycieli matematyki. Zawsze należy znaleźć wartość nieznanej zmiennej.
— Czuję, że mam w sobie życie, które trzeba przeżyć, ale nim nie żyję.
Nie do końca tak brzmiały jej słowa, ale te oddają ich istotę. Potem dodała:
— Wiem, że to nie ma sensu. Jestem Greczynką, nie Hiszpanką. W Grecji mamy mnóstwo wysp. Powinnam pojechać na jedną z nich. Ponieważ znam język. Mniej więcej. A hiszpańskiego nie znam i naprawdę uważam, że warto znać język miejsca, w którym się mieszka.
— Mogłabyś nauczyć się hiszpańskiego. Jeśli chcesz, powinnaś to zrobić. Powinnaś.
— To nie ma sensu.
A potem powiedziałam coś bardzo nie w moim stylu, a mianowicie:
— Nie wszystko musi mieć sens.
Na myśl o zdobyciu tam pracy miała ogień w oczach, więc powiedziałam jej, żeby poszła na całość, jeśli tylko tego chce, i żeby nie martwiła się tym, co pomyślą ludzie. Jestem prawie pewna, że to właśnie powiedziałam, bo pamiętam, że podarowałam jej naszyjnik, który nosiłam od dziecka — z medalikiem świętego Krzysztofa, patrona podróżników. Byłam niepraktykującą katoliczką, ale zbyt mocno kojarzyłam go z moim wychowaniem i nigdy nie zdobyłam się na to, by go wyrzucić. Podarowanie go Christinie wydawało się słuszne.
— On cię ochroni — oznajmiłam.
— Dziękuję, Grace. Dziękuję za pomoc. W podjęciu tej decyzji. — W pewnym momencie zaśpiewała Blackbird. Najpierw zaśpiewała ją solo. Nie była to świąteczna piosenka, ale bardzo piękna. Jej śpiew miał w sobie słodko-gorzki wydźwięk, który doprowadził mnie do łez. Próbowała mnie uczyć. — Musisz po prostu stać się tą piosenką. Być w niej. Zapomnieć, że istniejesz. To najłatwiejsza do zaśpiewania piosenka Beatlesów — zapewniała mnie. — No cóż, po Yesterday. I Yellow Submarine.
Okazało się, że wcale nie była to łatwa piosenka do zaśpiewania. Ale miałyśmy dość wina, żeby się tym nie przejmować.
Opowiedziała mi o swojej miłości do muzyki.
— Sprawia, że świat staje się większy — powiedziała, jej oczy błyszczały od wzmocnionych alkoholem emocji. — Czasami czuję się tak, jakbym była uwięziona w pudełku, a kiedy gram na pianinie lub śpiewam, na chwilę wyrywam się z tego pudełka. Muzyka jest dla mnie jak przyjaciel, który pojawia się dokładnie wtedy, kiedy go potrzebujesz. Trochę jak ty, Grace.
W każdym razie wybrałyśmy się na spacer. Był to jeden z tych zimowych, świątecznych spacerów, podczas których uśmiechasz się do każdego mijanego nieznajomego. Cóż, kiedyś tak się robiło. I tyle. Naprawdę nie było w tym nic więcej. Christina na kilka miesięcy wróciła do szkoły, a potem zniknęła. Nigdy więcej do mnie nie przyszła. Co prawda rozmawiałyśmy w pokoju nauczycielskim, ale w mojej obecności wydawała się trochę zawstydzona. Nie rozumiałam tego. Jak ta cudowna, utalentowana osoba, która marzyła o śpiewaniu przed publicznością, mogła się wstydzić tego, że potrzebowała towarzystwa na Boże Narodzenie? Pewnego dnia — być może był to ostatni raz, kiedy ją widziałam — podeszła do mnie na parkingu i powiedziała cicho, ze łzami w oczach:
— Dziękuję. No wiesz, za Boże Narodzenie…
Tyle. Nie potrafię wystarczająco mocno wyrazić, jak bardzo uważałam to za mało istotne. Nic więcej przecież nie zrobiłam. Dziesiątki lat temu zaproponowałam komuś, by spędził ze mną jeden świąteczny dzień.
I wtedy, dziesiątki lat później, niespodziewanie, otrzymuję ten list. I dowiaduję się też z niego, że Christina zmarła i że zostawiła mi swój dom w Hiszpanii za „okazaną niegdyś życzliwość”. W liście było również jasno zaznaczone, że mogę go sprzedać lub wynająć, jeśli przeprowadzka okaże się zbyt „nierealna”.
To była, oględnie mówiąc, niespodzianka. I do tego taka, która sprawiła, że czułam, iż straciłam więcej, niż zyskałam. Straciłam przyjaciółkę, której tak naprawdę nigdy nie miałam, z czasów, które wydawały się odległym snem. Nie miałam zamiaru się tam przeprowadzać. Im bardziej się starzejemy, tym trudniej jest nam przełamać pewne wzorce. I nie chcesz, żeby się przełamywały. W przeszłości mój wzorzec był wielokrotnie łamany. Kiedy przeszłam na emeryturę. Kiedy mój mąż nagle umarł w swojej szklarni. Nawet strata naszego psa Bernarda wytrąciła mnie z równowagi. I oczywiście, kiedy jadący na rowerze Daniel został potrącony przez ciężarówkę Royal Mail.
A teraz, kiedy tęskniłam za tym starym, małżeńskim wzorcem, który kiedyś uważałam za zbyt przytłaczający, ukształtował się nowy. Karmienie ptaków każdego ranka. Dostawa jedzenia w każdy poniedziałek. W piątek rano wolontariat w sklepie charytatywnym British Heart Foundation. Cmentarz w niedzielę. I wieczne poczucie winy, żalu i pustki. Występowały jedynie minimalne wahania. Przystosowałam się do wzorca zwanego „Starość nie radość” i tak naprawdę o tym nie myślałam.
Ale to wszystko miało się zmienić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 British Heart Foundation (BHF) — organizacja charytatywna w Wielkiej Brytanii, która koncentruje się na badaniach, zapobieganiu oraz leczeniu chorób serca i układu krążenia (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2 Piosenka zespołu The Carpenters.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki