Nierówności po polsku. Dlaczego trzeba się nimi zająć, jeśli chcemy dobrej przyszłości na Wisłą - Jakub Sawulski,Michał Brzeziński,Paweł Bukowski - ebook
NOWOŚĆ

Nierówności po polsku. Dlaczego trzeba się nimi zająć, jeśli chcemy dobrej przyszłości na Wisłą ebook

Jakub Sawulski, Michał Brzeziński, Paweł Bukowski

4,4

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Warto zastanowić się, skąd wziął się zwrot w myśleniu o nierównościach w głównym nurcie polityki ekonomii. Dlaczego w ostatnich dekadach coraz silniej zaczęto zwracać uwagę na ich szkodliwość? Media lubią używać w tym kontekście argumentów moralnych. Rzadziej słyszymy o argumentach ekonomicznych. Tymczasem to, że wzrost zainteresowania nierównościami w świecie ekonomii nastąpił akurat na początku XXI wieku, nie jest przypadkowe. W tym czasie naukowcy zaczęli dowodzić, że faktyczny poziom i dynamika wzrostu nierówności są znacznie wyższe, niż wskazują na to dotychczasowe metody ich mierzenia.

Celem książki jest dostarczenie Czytelnikowi przystępnie podanej wiedzy o nierównościach w Polsce. Chcemy ożywić i zmienić debatę publiczną na temat nierówności w Polsce – pokazać, że są one ważne, ile wynoszą, jakie są ich przyczyny oraz jak je zmniejszać i dlaczego warto. Będziemy rozprawiali się z różnymi mitami, które mocno ugruntowały się w naszej debacie publicznej: że nierówności są dobre dla wzrostu gospodarczego, nierówności w Polsce są umiarkowane, bogaci stają się bogaci wyłącznie dzięki własnej pracowitości, bieda to głównie efekt lenistwa, płaca minimalna zwiększa bezrobocie, a progresywne podatki są nieefektywne. I tak dalej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
5
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania

Serdecznie dziękujemy dr hab. Martynie Kobus za jej nieoceniony wkład w powstanie rozdziału czwartego książki.

Wyrażamy również głęboką wdzięczność prof. Elżbiecie Mączyńskiej oraz dr. Michałowi Myckowi za wnikliwe recenzje, które istotnie przyczyniły się do poprawienia treści książki.

Chcielibyśmy także podziękować współautorom prac naukowych, które wykorzystaliśmy w książce: Pawłowi Chrostkowi, Janowi Gromadzkiemu, Mateuszowi Najsztubowi, Filipowi Novokmetowi, Katarzynie Sałach-Dróżdż, Markowi Skawińskiemu i Marcinowi Wrońskiemu.

PAWEŁ BUKOWSKI

JAKUB SAWULSKI

MICHAŁ BRZEZIŃSKI

Wstęp

W okresie transformacji ustrojowej w Polsce temat nierówności społeczno-ekonomicznych nie pojawiał się często w naszej przestrzeni publicznej. Dominowało przeświadczenie, że podstawowym celem polityki gos­podarczej powinno być jak najszybsze doganianie państw wysoko rozwiniętych, przede wszystkim skupionych w Unii Europejskiej (UE) czy szerzej – tak zwanego Zachodu. Nie rozważano przy tym, w jaki sposób szybko rozrastający się tort będzie dzielony między obywateli z różnych grup społecznych. Nie zastanawiano się też, czy jest jakaś zwrotna zależność, a więc jak nierówności mogą wpływać na obecne i przyszłe tempo tego doganiania.

„Nierówności są naturalną konsekwencją wzrostu gos­podarczego”, „nierówności dobrze motywują do pracy i rozwoju”, „ostatecznie wszyscy korzystamy na rosnącym PKB, a podział tego wzrostu jest kwestią drugorzędną” – to klasyczne, silnie zakorzenione w ostatnim trzydziestopięcioleciu i często spotykane w naszym kraju narracje o nierównościach. Narracje, dodajmy, które z biegiem lat coraz bardziej odstawały od opinii zwykłych obywateli. Badania sondażowe wskazują bowiem wyraźnie, że o ile w początkowych latach transformacji istniało dość powszechne przyzwolenie na rosnące nierówności, o tyle z czasem awersja wobec nich w społeczeństwie szybko rosła. Charakterystyczne na tym tle były poglądy większej części elit, zwłaszcza medialnych, które wykazała głośna ankieta tygodnika „Wprost” przeprowadzona wiosną 2006 roku wśród dwustu polskich dziennikarek i dziennikarzy – zdecydowana większość z nich opowiadała się za ograniczeniem dystrybucyjnej oraz solidarnościowej roli państwa.

Do 2008 roku, naznaczonego amerykańskim, a później globalnym kryzysem finansowym, takie bagatelizujące podejście do problemu podziału bogactwa zbiegało się z głównym nurtem debaty publicznej na świecie. Jednym z przewodnich haseł dominującej od lat 80. XX wieku szkoły w ekonomii było to o „wzroście unoszącym wszystkie łodzie”. Uważano również, powołując się na teorię amerykańskiego (choć urodzonego jeszcze w Królestwie Kongresowym) ekonomisty Simona Kuznetsa, że nierówności same zaczną się zmniejszać wraz z osiągnięciem pewnego poziomu rozwoju gos­podarczego. Wybuch kryzysu finansowego przyniósł jednak mocny zwrot w myśleniu na ten temat, a już w drugiej dekadzie XXI wieku nierówności znalazły się w centrum zainteresowania dyskusji ekonomicznych i politycznych. Okazało się, że wcale nie muszą zmniejszać się wraz z kolejnymi etapami rozwoju. Po dekadach spadku lub stagnacji, począwszy od lat 80. XX wieku, zaczęły systematycznie wzrastać. Zorientowano się, że dla samego rozwoju stają się one zabójcze. Równolegle nastąpił duży przyrost liczby badań naukowych, dzięki czemu znacząco wzbogaciła się nasza wiedza o pomiarze nierówności, mechanizmach ich powstawania oraz skutkach dla gos­podarki i społeczeństwa. Nastąpił też wysyp akademickich i popularnonaukowych książek na ten temat, by wymienić choćby Kapitał w XXI wieku Thomasa Piketty’ego czy Ducha równości Kate Wilkinson i Richarda Picketta.

Zjawisko to jakby ominęło Polskę. Choć na rynku ukazywały się książki i publikacje na ten temat (głównie autorów zagranicznych), to przynajmniej do kampanii wyborczej 2015 roku tematu nierówności w polityce raczej nie poruszano i na tej kanwie działo się niewiele. Później za sprawą niektórych programów i regulacji wdrażanych przez Prawo i Sprawiedliwość (Rodzina 500+, wprowadzenie stawki godzinowej, konsekwentne podnoszenie płacy minimalnej, a po kilku latach także propozycje podatkowe tzw. Polskiego Ładu) dyskusja wokół nierówności nieco się ożywiła. „Stare” narracje bagatelizujące ten problem – których używanie po 2008 roku w innych krajach zaczęło podkopywać autorytet ich głosicieli – wciąż jednak były u nas mocno zakorzenione. Po 2008 roku sposoby rozmowy o nierównościach w Polsce i innych krajach po prostu się rozjechały. Oddaliliśmy się pod tym względem znacząco od tych państw, których standardy i model gos­podarczy były od 1989 roku horyzontem naszych aspiracji.

Nie przypadkiem, wprowadzając Czytelnika do lektury tej książki, zaczynamy od narracji wokół nierówności. Jak bowiem pisze laureat Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla i ekonomista z Uniwersytetu Yale Robert Shiller w Narrative economics (tłum. ekonomia narracji), światem rządzą opowieści. To, o czym rozmawiamy w debacie publicznej i w jaki sposób to robimy, kształtuje procesy oraz wydarzenia gos­podarcze, w tym także decyzje polityków, propozycje reform oraz dyskutowane i wdrażane regulacje prawne. Innymi słowy: jeśli jakiś temat nie istnieje w debacie publicznej, to politycy się nim nie zainteresują. A jeśli jego dominująca diagnoza jest błędna, to zapewne wprowadzą błędne rozwiązania.

Warto przemyśleć, skąd się wziął zwrot w myśleniu o nierównościach w głównym nurcie polityki i ekonomii. Dlaczego w ostatnich dekadach coraz silniej zaczęto zwracać uwagę na ich szkodliwość?

Media lubią używać w tym kontekście argumentów moralnych. Za etycznie złą i frustrującą uznają sytuację, w której obserwujemy, jak wąska garstka najbogatszych dysponuje gigantycznym i stale rosnącym majątkiem – mają prywatne odrzutowce, jachty, wille, drogie samochody i zegarki, podczas gdy szeroka grupa nisko wykwalifikowanych pracowników od kilku dekad doświadcza stagnacji realnego poziomu życia (dotyczy to zwłaszcza USA), wielu ludzi nie może utrzymać się nawet z pracy na pełny etat, a zakup czy choćby wynajem lokum do mieszkania są poza zasięgiem większości młodego pokolenia. Popularność zyskują także argumenty polityczne, według których rosnąca polaryzacja, w tym ekonomiczna, dzieląca kraj na nielicznych bogatych oraz wielu biednych przy kurczeniu się klasy średniej, jest zagrożeniem dla demokracji. Wywołuje poczucie niesprawiedliwości, w konsekwencji zwiększając poparcie dla skrajnych opcji politycznych.

Rzadziej jednak słyszymy argumenty ściśle ekonomiczne. Tymczasem to, że wzrost zainteresowania nierównościami w świecie ekonomii nastąpił akurat na początku XXI wieku, nie jest przypadkowe. W tym czasie bowiem naukowcy zaczęli dowodzić, że po pierwsze faktyczny poziom i dynamika wzrostu nierówności są znacznie wyższe, niż wskazują na to dotychczasowe metody ich mierzenia. Po drugie zaś coraz częściej zaczęto wskazywać, że wysokie i szybko rosnące nierówności to jeden z powodów coraz wolniejszego wzrostu gos­podarczego. A to dlatego, że od kilku dekad zmienia się rola czynników, które ten wzrost determinują – zmniejsza się znaczenie kapitału fizycznego, a zwiększa ludzkiego. Od czasów rewolucji przemysłowej aż do końca XX wieku kluczowym czynnikiem wzrostu były maszyny, drogi, fabryki itp. W XXI wieku najważniejsza dla rozwoju staje się jakość kapitału ludzkiego, czyli to, jaką wiedzą i umiejętnościami dysponują mieszkańcy w danym kraju.

Co ma jedno do drugiego? Otóż z perspektywy nierówności podstawowa różnica między kapitałem fizycznym a ludzkim polega na tym, że pierwszy może być bardzo nierówno rozłożony (np. garstka osób może być właścicielami wszystkich fabryk w kraju), ale nie wpływa to na łączną jego wartość w gos­podarce. Innymi słowy: kapitału fizycznego może być dużo przy wysokich nierównościach. Inaczej jest w przypadku kapitału ludzkiego. Gdyby dostęp do wiedzy i umiejętności ograniczyć tylko dla garstki osób, to społeczeństwo utraciłoby mnóstwo pomysłów i innowacji, które mogłyby powstać we wszystkich pozostałych głowach. Łączna wartość kapitału ludzkiego byłaby zatem znacznie mniejsza niż w sytuacji, w której dystrybucja wiedzy i umiejętności byłaby powszechna, a to oczywiście spowalniałoby rozwój. Dlatego właśnie w takim modelu, w którym kapitał ludzki odgrywa kluczową rolę, ważne jest, aby każdy z osobna miał możliwie maksymalne warunki do rozwoju.

Rzecz jasna, wzrost znaczenia kapitału ludzkiego nie nastąpił skokowo w 2008 roku – kiedy, przypomnijmy, wybuchł kryzys i zaczęto nierównościami zajmować się dużo poważniej – ani w żadnym innym roku. To proces, który zachodzi stopniowo od kilku dekad. Dopiero jednak globalny kryzys finansowy w pełni unaocznił problemy rozwiniętych społeczeństw XXI wieku. Dał on ponadto impuls do badań nad tym, jak nierówności oddziałują na wzrost, a także do weryfikacji, czy dobrze w ogóle te nierówności mierzymy, oraz zastanowienia się, co można z nimi zrobić. W toku tych badań dowiedziono, że nierówności nie są żadnym naturalnym pokłosiem wzrostu ani nie muszą w pewnym momencie samoistnie się zmniejszyć. Wykazano też, że ich poziom i zmiany są determinowane przez instytucje oraz politykę publiczną, a więc przez nas samych – obywateli i reprezentujących nas polityków. Uświadomienie sobie tego jest o tyle ważne, że znaczenie kapitału ludzkiego ciągle rośnie, a zatem bez odpowiedniej polityki problem nierówności będzie ciążyć nam wszystkim coraz mocniej.

Wraz z naszą książką w przystępny sposób dostarczamy Czytelnikom wiedzę o nierównościach w Polsce. Chcemy nie tylko pokazać, że są one ważne i jaka jest ich skala, lecz także jakie są ich przyczyny oraz jak je zmniejszać i dlaczego w ogóle warto to robić. Rozprawimy się z mitami, które mocno ugruntowały się w naszej debacie publicznej, jakoby nierówności były dobre dla wzrostu gos­podarczego, poza tym były w Polsce całkiem umiarkowane, a zamożni stawali się bogaci wyłącznie dzięki własnej pracowitości, natomiast bieda była głównie efektem lenistwa, płaca minimalna zwiększała bezrobocie, a progresywne podatki były nieefektywne i niesprawiedliwe – i tak dalej, i tym podobne. Koncentrujemy się przy tym na materialnym wymiarze nierówności, poświęcając mniej miejsca na dysproporcje w aspektach niematerialnych, takich jak subiektywne poczucie szczęścia, czas wolny, jakość powietrza. Zawężamy w ten sposób przedmiot książki, uczulając jednocześnie Czytelnika, że polityka publiczna powinna działać tak, by rozwój w sensie materialnym przekładał się na rozwój w sensie niematerialnym, a nierówności w tych dwóch wymiarach są ze sobą silnie powiązane.

Niejedyny, lecz podstawowy problem dyskusji o nierównościach w Polsce polega na tym, że przez wiele lat opierała się ona na fałszywych danych. Główny Urząd Statystyczny mierzy bowiem nierówności w dochodach, wykorzystując badania ankietowe. Wykazywały one, że nierówności w Polsce były i są umiarkowane. To jeden z powodów, dla których publiczne zainteresowanie nierównościami po wczesnym okresie transformacji było niskie – wydawało się, że na tym polu nie dzieje się nic ciekawego. Tymczasem jeden z głównych wniosków powstałej po 2008 roku literatury naukowej na świecie wskazuje, że poleganie wyłącznie na badaniach ankietowych nie pozwala właściwie ocenić poziomu nierówności dochodowych. Dlaczego tak się dzieje? Otóż badania te nad wyraz często pomijają obywateli o najwyższych dochodach i w konsekwencji istotnie zaniżają rzeczywisty poziom nierówności. Z tego względu we współczesnej literaturze badania ankietowe uzupełnia się danymi z rejestrów podatkowych. Jak się okazało, ma to kolosalne znaczenie w przypadku Polski i zupełnie zmienia obraz naszych nierówności – przeczytacie o tym przede wszystkim w drugim rozdziale książki.

Jednocześnie chcemy powiedzieć jasno: nie zamierzamy podważać sukcesu polskiej transformacji gos­podarczej en bloc, czym być może zawiedziemy część Czytelników. W istotnym zakresie podzielamy diagnozę przedstawioną przez Marcina Piątkowskiego w książce pt. Europejski lider wzrostu, w której pokazuje, że Polska po 1989 roku może się szczycić wyjątkowym osiągnięciem, ponieważ w ciągu życia zaledwie jednego pokolenia dołączyliśmy do wąskiej grupy państw o wysokim poziomie dochodów i wkroczyliśmy w swój nowy złoty wiek. Podobnie jak Piątkowski w tej beczce miodu znajdujemy jednak kilka łyżek dziegciu – w naszej publikacji rozwijamy właśnie wątek wysokich, narosłych w ciągu ostatnich ponad 30 lat nierówności. Pokazujemy między innymi, że o ile szybki wzrost gos­podarczy okresu transformacji przyniósł wzrost dochodów wszystkim grupom społecznym, o tyle w dolnych warstwach był on zdecydowanie wolniejszy niż w górnych. W konsekwencji doprowadziło to do jednych z najwyższych nierówności dochodowych wśród państw UE oraz skrajnie różnych ocen transformacji między różnymi grupami społecznymi.

Stawiamy tezę, że weszliśmy już w niebezpieczne błędne koło, w którym wysokie nierówności stają się mechanizmem samonapędzającym, powodującym dalszy ich wzrost. Na przykład: o ile w początkowych kilkunastu latach transformacji edukacja w Polsce była dosyć egalitarna (a nawet stawała się egalitarna coraz bardziej – przez upowszechnienie studiów wyższych), o tyle dziś już tak nie jest. Wysokie różnice w dochodach rodziców zaczęły przekładać się na rosnące dysproporcje szans wśród dzieci – wzrosło bowiem znaczenie szkół prywatnych, korepetycji, zajęć dodatkowych itp. Podobny mechanizm dotyczy kapitału finansowego, który dzieci otrzymują w momencie wchodzenia w dorosłość. Obecne wysokie nierówności w dochodach rodziców mają swoje odzwierciedlenie w bezpieczeństwie finansowym osób młodych, czego przejawem są choćby możliwości zakupu lub wynajmu mieszkania. Z kolei dzisiejsze nierówności w szansach będą skutkowały w przyszłości dalszym pogłębianiem się nierówności w dochodach, a z czasem także w majątku.

Podkreślamy, że jeśli polityka publiczna zostawi ten stan rzeczy bez reakcji, to już na obecnym poziomie nierówności znacząco obniżą potencjał rozwoju naszego kraju. W dyskusji o nierównościach nie chodzi zatem jedynie o sprawiedliwość – to pojęcie pojemne i wieloznaczne, do którego rozumienia nie chcemy się tu odnosić – lecz o to, że w długim okresie będą one szkodliwe dla nas wszystkich, także tych, którzy dzisiaj wydają się sobie i innym uprzywilejowani. Postulujemy więc przesunięcie myślenia: „nie stać nas na walkę z nierównościami, hojne dofinansowanie szkoły, wysoką płacę minimalną, silne związki zawodowe, progresywne podatki i rozbudowane transfery socjalne” w kierunku logiki: „nie stać nas na tolerowanie tak dużych nierówności, bo spowalniają one nasz wzrost już dzisiaj, a jeszcze bardziej zrobią to w przyszłości”. Nasze kluczowe przesłanie jest takie, że mamy problem, który przez wiele lat był ignorowany, niemniej mamy też narzędzia do tego, by sobie z tym problemem poradzić. I teraz jest ostatni dzwonek, aby to zrobić, bo za chwilę wyrwanie się z błędnego koła wysokich nierówności będzie niezwykle trudne.

***

Nasza książka składa się z pięciu rozdziałów.

W pierwszym tłumaczymy, czym w ogóle są nierówności i dlaczego są takie ważne. Skupiamy się na tym, w jaki sposób trzy formy nierówności ekonomicznych – dochodowe, majątkowe i szans – wpływają na wzrost gos­podarczy. W końcowej części rozdziału wskażemy ponadto, co mają wspólnego z jakością demokracji, konfliktami społecznymi, przestępczością czy zanieczyszczeniem środowiska. Będziemy przekonywać, bazując na literaturze naukowej z ostatnich lat, że wysokie nierówności są szkodliwe.

W drugim rozdziale przedstawiamy obraz nierówności dochodowychw Polsce. Wyjaśniamy najnowsze sposoby ich mierzenia oraz to, dlaczego do tej pory ich obraz w Polsce był fałszywy. Następnie prezentujemy wyniki badań dotyczących dysproporcji dochodowych w Polsce od końca XIX wieku, a więc czasu zaborów, aż do dzisiaj, skupiając się głównie na ostatnim trzydziestoleciu. Wykazujemy, że w ciągu jednego pokolenia (od 1989 r.) Polska z jednego z najbardziej egalitarnych krajów w Europie stała się jednym z najbardziej nierównych. Tłumaczymy, dlaczego tak się stało i kto na tym najbardziej zyskał.

W rozdziale trzecim koncentrujemy się na nierównościach majątkowych. Objaśniamy, jakie jest ich znaczenie, a także jakie problemy napotykamy przy ich mierzeniu. Wskazujemy, że – w odróżnieniu od nierówności dochodowych – akurat te majątkowe są w Polsce umiarkowane. Przy braku odpowiedniej polityki państwa mogą jednak poważnie wzrosnąć już w najbliższych dekadach.

W kolejnym – czwartym – rozdziale chcemy przekonać Czytelników, że skoncentrowanie wysiłków na zmniejszaniu nierówności szans, czyli jednej z głównych przyczyn, a zarazem skutków nierówności dochodowych oraz majątkowych, to świetny pomysł na nowy zdrowy rozsądek polskiej polityki publicznej. Promowanie równości szans odzwierciedla najbardziej chyba powszechne rozumienie sprawiedliwości społecznej, a zarazem sprzyja szybszemu i pełniejszemu rozwojowi gos­podarczemu. Opiszemy też, jak się w ogóle mierzy nierówności szans oraz co wiemy o ich poziomie w Polsce i w innych krajach rozwiniętych.

W rozdziale piątym pokazujemy, w jaki sposób różne narzędzia i mechanizmy zmniejszania nierówności wykorzystuje polskie państwo. Opisujemy zarówno te, które zapobiegają powstawaniu nadmiernych nierówności (edukacja, system negocjacji zbiorowych, płaca minimalna), jak i zmniejszające nadmierne nierówności już po tym, jak one powstaną (transfery i podatki). Trzeba podkreślić, że po 1989 roku projektodawcy tych narzędzi oraz decydenci polityczni często ignorowali ich oddziaływanie na nierówności. W efekcie bez odpowiedniej zmiany polityki w tym zakresie Polsce grozi dalsze pogłębianie nierówności, a w konsekwencji wolniejszy rozwój i coraz ostrzejszy konflikt społeczny.

Na koniec wyliczamy nasze dziesięć pomysłów na to, jak konkretnie można w Polsce zmniejszać nierówności. Wkładamy zatem kij w mrowisko – nie boimy się kontrowersji ani polemik. Najważniejsze, by te propozycje inspirowały publiczną dyskusję, a najlepiej programy partii, ruchów społecznych i liderów politycznych – aby nierówności i spór wokół nich mobilizowały nas do myślenia i działania, zanim jeszcze tort do podziału przestanie rosnąć. I zanim w coraz bardziej nierównym, spolaryzowanym i skłóconym społeczeństwie całkiem zniknie przestrzeń dla dobra wspólnego.

Niektóre fragmenty tekstu wyróżniamy graficznie z adnotacją „dla ciekawych”. Opisujemy w nich aspekty metodyczne badań nad nierównościami. Jesteśmy świadomi, że będą one interesujące głównie dla specjalistów. Czytelnicy chcący przede wszystkim poznać wyniki badań mogą te fragmenty pominąć (i ewentualnie później do nich wrócić).

Inspirującej lektury!

1. Nierówności się liczą

1.1. Co decyduje o sukcesie w życiu?

Zazwyczaj o urodzinach myślimy w wymiarze czasowym – jako o konkretnym dniu w roku. Popularność horoskopów sugeruje, że ludzie mają skłonność do łączenia tego, kim są i co ich czeka, z rokiem, miesiącem, a nawet dniem i godziną urodzin. Rzadziej brane są pod uwagę wymiary przestrzenne i społeczne, czyli miejsce – kraj, miasto czy dzielnica, w których przyszli na świat, a także otoczenie, w którym przyszło im się wychować. Dlaczego nikt nie drukuje w gazetach przepowiedni bazujących na tym, gdzie ktoś się urodził i w jakiej rodzinie?

A przecież wymiar geograficzno-społeczny początków naszego życia ma zdecydowanie większe znaczenie dla tego, kim jesteśmy, niż miesiąc urodzenia. Jak pokazują badania na danych z USA1, status ekonomiczny rodziców ma niebagatelny wpływ na to, ile zarobią ich dzieci jako dorośli ludzie. Jeżeli podwoilibyśmy dochód rodziców z momentu naszego urodzenia, to statystycznie bylibyśmy teraz o jedną trzecią bogatsi, niż jesteśmy. Równie istotne jest też miejsce urodzenia. Załóżmy, że na przykład rodzice zarówno Matthew, jak i Jonathana znajdują się w dolnych ćwiartkach najbiedniejszych mieszkańców w swoich hrabstwach. Tyle tylko, że Matthew mieszka w kalifornijskim San Jose, a Jonathan w Charlottesville w stanie Virginia. Pomimo tego że pochodzą z podobnych pod względem ekonomicznym rodzin, ten pierwszy ma aż trzykrotnie większe szanse wspiąć się po drabinie społecznej i wylądować wśród 25% najbogatszych mieszkańców niż ten drugi. Kluczowe znaczenie dla mobilności społecznej ma bezpośrednie sąsiedztwo – obszar nie dalszy niż 1 kilometr od miejsca zamieszkania – i to, kto w nim mieszka. Stosunkowo małe znaczenie ma, czy jest w nim praca, natomiast ważne jest, czy sąsiedzi to osoby pracujące, z wykształceniem oraz czy utrzymują oni regularne kontakty między sobą.

Warto sobie uświadomić, że podobne zależności znajdziemy również w naszym kraju. Niestety, nie mamy dla Polski takich danych jak we wspomnianym badaniu, dlatego musimy się posiłkować wyobraźnią. A zatem wyobraźmy sobie sytuację życiową dwóch bardzo podobnych nastolatków: Piotra i Pawła. Pierwszy urodził się na warszawskim przedmieściu w rodzinie z klasy średniej i chodzi do porządnej szkoły typu Montessori oddalonej o 10 minut jazdy autobusem. Oczywiście to nie jest jego rejonowa publiczna podstawówka, bo uczniowie z tamtej mają znacznie gorsze wyniki na egzaminach. W promieniu 500 metrów od jego domu mieszka wielu przyjaciół, z którymi Piotr dzieli swoje pasje. Niedługo czeka go wybór jednego z setek stołecznych liceów.

Paweł z kolei mieszka na mazowieckiej wsi oddalonej 50 kilometrów od Warszawy i również pochodzi z relatywnie dobrze wykształconej, średnio zamożnej rodziny. Jego rejonowa podstawówka jest kiepska, ale nie ma dla niej alternatywy, bo najbliższa sensowna szkoła położona jest w centrum gminy, czyli 8 kilometrów dalej, a tam, gdzie mieszka, akurat nie działa komunikacja publiczna. W okolicy Pawła mieszka kilku znajomych, z którymi czasem się spotyka, ale nie za często, bo nie mają zbyt wielu wspólnych zainteresowań. Od czasu do czasu właściciel dużego pola naprzeciwko domu Pawła zwozi tak zwany kurzak, czyli mieszaninę gnoju i padliny, którym będzie nawozić ziemię, a przy okazji zatruwać życie sąsiadom. W tym czasie nasz bohater spędza większość popołudnia w świetlicy, bo przecież trudno jest się uczyć z takim odorem w okolicy własnego domu. Po ukończeniu podstawówki będzie mógł pójść do lokalnego liceum mundurowego, choć wolałby raczej do tego z tradycjami, położonego w mieście powiatowym.

Piotr po skończonym liceum idzie na studia, a po nich zaczyna pracę w dużej korporacji, gdzie już po dwóch latach pracy zarabia kilkanaście tysięcy złotych brutto – to plasuje go wśród 5% najbogatszych Polaków. Po dziesięciu latach zostaje menedżerem, a potem zakłada własną firmę, z dochodem wystarczającym właścicielowi do znalezienia się wśród procentu najbogatszych. Paweł, mimo że dzięki wynikom dostałby się do lepszej szkoły w powiecie, wybiera jednak liceum mundurowe, bo ma do niego po prostu bliżej. Po skończonej szkole nie wyjeżdża na studia do większego miasta, ponieważ koszty wynajmu pokoju przekraczają granice jego możliwości. Odkłada więc decyzję o studiowaniu na nieokreśloną przyszłość. Znajduje za to pracę z płacą minimalną jako szeregowy pracownik urzędu gminy. Różnice dochodowe między Piotrem i Pawłem szybko przekładają się na ich styl życia. Ten pierwszy kupuje mieszkanie, gromadzi majątek, lubi podróżować. Drugi natomiast mieszka z rodzicami, rzadko jeździ na wakacje, odkłada niewielkie oszczędności na koncie.

Chociaż nasi Piotr i Paweł mogli mieć podobne ambicje oraz zbliżoną sytuację rodzinną, ich przyszłość nie mogła się bardziej różnić. W rzeczywistości typowa rodzina na wsi jest znacznie biedniejsza niż ta z miasta. Według danych z sondażu European Union Statistics on Income and Living Conditions (EU-SILC) przeciętny roczny dochód do dyspozycji gos­podarstw domowych mieszkających w dużych miastach (powyżej pięciuset tysięcy mieszkańców) jest o prawie 60% większy niż na terenach wiejskich. Ponad połowa populacji wielkomiejskiej ma wyższe wykształcenie, na wsiach to zaledwie 13%2.

Losy Piotra i Pawła przekładają się oczywiście na ich dzieci. Jaś – syn Piotra – wychowuje się w już majętnej rodzinie, co pozwoli mu skończyć studia na Oksfordzie i rozpocząć karierę w sektorze finansowym w londyńskim City. Małgosia – córka Pawła – wychowuje się w tych samych warunkach co jej ojciec, powielając również jego ścieżki edukacyjne i zawodowe. Myślała nawet, aby zaaplikować na studia inżynierskie, jednak odradzili jej ten krok nauczyciele, twierdząc, że to nie jest kierunek dla dziewczyn.

Ta zmyślona historia obrazuje różne prawdziwe formy nierówności ekonomicznych, o których opowiemy w tej książce: płacowe, dochodowe, majątkowe, szans, ale też dyskryminację płacową. Warto w tym miejscu się zatrzymać i wyjaśnić wstępnie, na czym polegają te różne ich wymiary. Nierówności płacowe dotyczą zarobków, a więc odnoszą się tylko do osób, które są na rynku pracy (pracowników oraz niektórych samozatrudnionych), natomiast dochodowe są związane z całkowitym dochodem każdego, bez względu na to, czy uzyskuje się go z pracy, emerytury, działalności gos­podarczej czy inwestycji. Tak więc nierówności płacowe są częścią dochodowych – przedstawimy je w rozdziale drugim.

Nierówności dochodowe przyczyniają się do różnic majątkowych, ale ich relacja nie wynosi jeden do jednego, bo zależy od tego, jaką część dochodu przeznaczamy na konsumpcję, a jaką na zakup dóbr trwałych (np. mieszkanie) oraz oszczędności. Na majątek składa się wartość dóbr trwałych, które zakupiliśmy w ciągu naszego życia, oraz nasze zakumulowane oszczędności wraz z tym, co otrzymaliśmy w spadku. Nierówności majątkowe mogą więc odzwierciedlać różnice na przykład w posiadanych nieruchomościach, stanie konta, ilości akcji firm czy wielkości otrzymywanych spadków. Tę formę szczegółowo omówimy w rozdziale trzecim.

Nierówność szans to bardziej złożona sprawa. Pojęcie to opisuje, w jakim stopniu sukcesy i porażki ludzi zależą od ich własnego wysiłku oraz talentu, a w jakim od czynników, które są wobec nich zewnętrzne: pochodzenia, troski rodziców, szczęścia czy miejsca i roku urodzenia. Jak zobaczymy w rozdziale czwartym, nierówność szansmoże się odnosić do wielu wymiarów życia: poziomu bogactwa, wykształcenia, szczęścia czy zdrowia. Również stosowane tu miary są inne niż te, których używa się do uchwycenia nierówności dochodowych czy majątkowych. O ile te ostatnie skupiają się na porównaniu ludzi mieszkających na danym obszarze i w pewnym momencie (np. o ile bogatszy jest 1% najbogatszych w porównaniu z resztą danego społeczeństwa), o tyle nierówności szans zazwyczaj są mierzone za pomocą porównania ze sobą różnych pokoleń (np. w jakim stopniu bogactwo dzieci determinowane jest majątkiem ich rodziców).

Jeszcze inną formą nierówności jest dyskryminacja ekonomiczna. Oznacza ona sytuację, w której osoba otrzymuje niższy dochód za swoją pracę, ma gorsze możliwości znalezienia pracy, mniejsze szanse uczestnictwa w preferowanych ścieżkach edukacyjnych itp. tylko dlatego, że pochodzi z pewnej grupy demograficznej (np. płeć, rasa, wyznanie, narodowość, wiek, orientacja czy tożsamość seksualna). Chociaż w książce nie ma osobnego rozdziału poświęconego dyskryminacji, o różnych jej formach będziemy pisać przy okazji analizy nierówności dochodowych, majątkowych i szans. Ponieważ kierujemy tę książkę głównie do polskiego Czytelnika, skupimy się na dyskryminacji płciowej, która jest w polskim kontekście najważniejsza i najlepiej zbadana.

Te wszystkie formy dysproporcji ekonomicznych są ze sobą powiązane i wzajemnie na siebie wpływają. Wzrost nierówności płacowych ma swoje echo w dochodowych, które potem tworzą różnice majątkowe, a wszystkie one powiększają nierówności szans, które z kolei przekładają się na dochodowe – i tak dalej. Dobitnie obrazuje to tak zwana krzywa Wielkiego Gatsby’ego, której nazwa nawiązuje do tytułowego bohatera powieści Francisa Scotta Fitzgeralda. Chociaż urodził się w biednej rodzinie, osiągnął gigantyczny sukces finansowy. Krzywa pokazuje, jaka jest zależność między poziomem nierówności dochodowych a nierównościami szans. W teorii bowiem możliwe jest istnienie społeczeństwa z wysokimi nierównościami dochodowymi, w którym jednak każdy ma jednakowe szanse, by osiągnąć sukces w życiu. Można to uzyskać dzięki skutecznej i szczodrej polityce państwa, którą opiszemy w ostatnim rozdziale. Można do niej zaliczyć progresywny system podatkowy, dobrą edukację publiczną czy wysokiej jakości powszechną służbę zdrowia. W rzeczywistości jednak, jak pokazuje właśnie krzywa Wielkiego Gatsby’ego, kraje z wysokimi nierównościami dochodowymi mają również podobne w odniesieniu do szans3.

Nasze szanse życiowe kształtowane są przez politykę publiczną, instytucje i normy społeczne, które sami – jako obywatele – tworzymy i możemy zmieniać. Wysiłek, wrodzona inteligencja czy ambicja stanowią tylko o części naszego powodzenia. Często większe znaczenie ma to, gdzie się urodziliśmy, z kim wychowaliśmy i jakie mamy tak po prostu szczęście w życiu. A jednak samo to, czy czynniki niezależne od nas tłumaczą 10, 50 czy może nawet 90% naszego sukcesu, zależy już od kształtu społeczeństwa i gos­podarki, w których żyjemy4.

Ale zapytajmy wprost: dlaczego właściwie mielibyśmy zajmować się nierównościami? Czy nie należy ich potraktować jako naturalnego i pożądanego efektu działania systemu kapitalistycznego? Często powtarzany argument głosi: jeśli gos­podarka idzie do przodu, to za sprawą mechanizmów rynkowych jedni wzbogacą się bardziej niż inni, niemniej przecież i tak wszyscy coś zyskają na wzroście. Takie myślenie ma jednak swoje ograniczenia. Po pierwsze nierówności mogą być efektem wzrostu gos­podarczego, ale nie muszą. Mechanizmy rynkowe są kształtowane przez instytucje, więc nasz system możemy projektować, tak aby prowadził do bardziej egalitarnego wzrostu, czyli takiego, z którego w podobnym stopniu korzystają wszyscy. Po drugie wzrost wpływa na nierówności, ale również to one wpływają na wzrost. Jeszcze w tym rozdziale opiszemy, dlaczego w gos­podarce współczesnych państw większe rozwarstwienie staje się ciężarem dla rozwoju.

Zwolennicy walki z nierównościami zazwyczaj używają argumentów o charakterze etycznym. W kontekście szans mówi się na przykład, że duże znaczenie czynników niezależnych od nas w kreowaniu naszego sukcesu jest po prostu niesprawiedliwe. Bardzo często przytacza się przy tym alegorię kurtyny niewiedzy Johna Rawlsa – argument filozoficzny głoszący, że gdybyśmy mogli wybrać system społeczny, zanim się urodzimy, nie wiedząc, co nas czeka, i kim w nim będziemy, to byśmy woleli taki, który najbardziej pomaga urodzonym w najgorszych warunkach i z najcięższą sytuacją życiową5. W mediach i debacie pojawiają się również głosy, że płace prezesów korporacji, menedżerów, sportowców czy aktorów są nieprzyzwoicie wysokie, w sytuacji gdy zarobki choćby nauczycieli, pielęgniarek, kierowców autobusów czy innych kluczowych zawodów dla społeczeństwa są żenująco niskie. Tego typu argumenty nabierają znaczenia zwłaszcza w czasach kryzysów i wojen, gdy pewne grupy szczególnie poświęcają się dla innych. Dyskusja o bardzo drogim zegarku Roberta Lewandowskiego i jego bajecznych zarobkach, która wybuchła w czasie pandemii COVID-19, jest tego świetnym przykładem.

Argumenty moralne są szalenie ważne w debatach, ponieważ to przez nie najsilniej przemawiają emocje, to one też najgłębiej angażują ludzi. Niestety, oparte na nich dyskusje często prowadzą donikąd, jeśli ich uczestnicy wyznają radykalnie odmienne systemy wartości.

Mamy wrażenie, że stosunkowo rzadko w debacie publicznej padają argumenty celowo abstrahujące od założeń jakiegoś systemu moralnego, za to skupiające się na praktycznych konsekwencjach pewnych wydarzeń czy rodzajów polityki. Analizowanie wpływu ochrony wartości patriotycznych czy prawa do aborcji na gos­podarkę może wydawać się bezduszne i technokratyczne. Gdy jednak tego typu badanie podparte jest rzetelnymi dowodami naukowymi, uczciwe strony debaty muszą się z nimi zmierzyć6. I tak na przykład trzeźwo myślący zwolennicy brexitu nie musieli wcale godzić się z przekonaniem, że wielokulturowe społeczeństwo jest czymś dobrym samo przez się, niemniej w pewnym momencie nie mieli wyjścia, musieli przyjąć do wiadomości, że pozbycie się z kraju imigrantów będzie kosztowne dla gos­podarki. Zwolennicy pozostania w Unii Europejskiej mogli odrzucać pogląd, że suwerenność państwa jest dobrem najwyższym, ale nie mogli zignorować argumentu, że ograniczenie imigracji prawdopodobnie polepszy losy najbiedniejszych Brytyjczyków7. To wszystko nie znaczy bynajmniej, że odwołanie się do argumentów gos­podarczych musi skutkować zmianą poglądów drugiej strony. Ludzie mają święte prawo uważać, że warto poświęcić na przykład kilka procent produktu krajowego brutto (PKB) „w imię niepodległości” albo że kosmopolityczna kultura jest ważniejsza niż nierówności ekonomiczne. Dzięki takim argumentom pozaetycznym jesteśmy w stanie łatwiej uświadomić sobie praktyczne konsekwencje naszych wyborów światopoglądowych.

W tym rozdziale opowiemy szerzej, dlaczego w ogóle powinniśmy się przejmować nierównościami. Skupimy się właśnie na argumentach ekonomicznych – nie dlatego, byśmy argumenty moralne uważali za mniej ważne, lecz dlatego że tych już nie brakuje w przestrzeni publicznej i prawdopodobnie przekonują tylko tych przekonanych. Będziemy mówić o wpływie nierówności na wzrost gos­podarczy – to temat bardzo mało dyskutowany, a ma szanse znaleźć odzew u społeczeństwa i polityków. Zaczniemy od krótkiej dygresji o tym, czym jest wzrost i od czego zależy. Następnie opowiemy, jak nierówności wpływają na trzy główne składowe wzrostu: kapitał fizyczny, kapitał ludzki oraz innowacje. Na końcu wyjdziemy poza kwestię PKB i pokażemy, w jaki sposób dysproporcje mogą kształtować wybory polityczne, przestępczość i zmiany klimatyczne.

1.2. Anatomia wzrostu gos­podarczego

Wzrost gos­podarczy budzi wiele kontrowersji – bywa traktowany jako zarówno lek na wszelkie bolączki społeczeństwa, jak i główne źródło tych problemów. Naszym zdaniem większość głosów obydwu tych stron myli wzrost sam w sobie z tym, jak politycy i społeczeństwa do niego dochodzą i co mogą z nim zrobić.

Przyrost produktu krajowego brutto (PKB) na jednego mieszkańca – bo to zazwyczaj ekonomiści mają na myśli, mówiąc o wzroście – powiększa możliwości materialne i niematerialne społeczeństwa8. Jest to wartość wytworzonych dóbr oraz usług („produkt”) na terenie Polski („krajowy”) i bez uwzględnienia amortyzacji („brutto”), czyli tego, że maszyny, budynki itp. niszczą się z czasem. Możemy również ostatni składnik uwzględnić i wówczas mówimy o produkcie krajowym netto (PKN), ale zasadniczo nie ma to znaczenia dla naszej dyskusji w tym rozdziale.

Dzięki wzrostowi PKB możemy polepszyć opiekę zdrowotną, podnieść poziom edukacji, cieszyć się lepszym dostępem do kultury i sportu. Nie powinno więc dziwić, że wzrost gos­podarczy pozytywnie koreluje z poziomem szczęścia9. Z drugiej strony większy dochód umożliwia również więcej podróży, zwiększoną konsumpcję żywności i energii, kupowanie nowych ubrań czy samochodów. Z tego między innymi biorą się obawy, że wzrost gos­podarczy musi w końcu doprowadzić do katastrofy ekologicznej10.

Zarówno pozytywne, jak i negatywne skutki wzrostu nie wynikają z niego samego, lecz ze sposobu, w jaki z niego korzystamy, i z tego, jak do niego dochodzimy. Możemy wyobrazić sobie dwa kraje z tym samym wskaźnikiem wzrostu gos­podarczego i skrajnie różnymi zachowaniami mieszkańców – jedni będą częściej konsumować lokalną ekologiczną żywność i uczestniczyć w kulturze, drudzy wybiorą raczej loty samolotem i przetworzoną żywność w plastikowych opakowaniach. Możemy zatem myśleć o wzroście jako zwiększeniu możliwości wyboru, który prowadzi zarówno do dobrych, jak i złych decyzji. Tym samym kluczowa w przeciwdziałaniu globalnemu ociepleniu czy innym negatywnym konsekwencjom wzrostu będzie nie walka ze wzrostem, ale ze złymi wzorcami konsumpcyjnymi.

Oczywiście wzrost PKB to nie tylko większe możliwości konsumpcji, lecz także wzrost produkcji dóbr i usług. A zatem to, w jaki sposób korzystamy ze wzrostu, jest jedną stroną medalu, a jak dochodzimy do wzrostu – drugą. Sposób produkcji może mieć negatywne konsek­wencje dla życia i środowiska, ale nie musi. Rewolucja przemysłowa zapoczątkowana w XVIII-wiecznej Anglii spowodowała gigantyczny wzrost dochodów, przyczyniając się jednocześnie do wzrostu zanieczyszczeń wód, gleby i powietrza, a także zniszczenia wielu tradycyjnych społeczności. Wzrost współczesnych rozwiniętych państw niekoniecznie opiera się na wielkich maszynach czy węglu, lecz przede wszystkim na ludzkich umysłach, których aktywność nie musi prowadzić do zagłady środowiska ani zaniku kulturowego.

Produkowanie dóbr i dostarczanie usług – a więc wytwarzanie PKB – opiera się na trzech składnikach: kapitale fizycznym, kapitale ludzkim oraz technologii11.

Dzięki kapitałowi fizycznemu (np. nieruchomościom, maszynom, energii czy surowcom) jesteśmy w stanie wyprodukować przędzę lub prowadzić galerię sztuki. Im więcej zgromadzimy kapitału fizycznego, tym więcej możemy zdziałać – mając dwie maszyny przędzalnicze, jesteśmy w stanie wytworzyć dwa razy więcej przędzy, a mając większy budynek galerii, pokażemy większą liczbę obrazów i przyjmiemy więcej zainteresowanych. Znaczenie ma również jakość kapitału, na przykład przeprojektowanie wnętrza galerii może znacząco poprawić odbiór dzieł sztuki. Tego typu akumulacja ma jednak swój limit: zainstalowanie kolejnej maszyny niekoniecznie aż tak bardzo zwiększy produkcję przędzy, ponieważ ta sama załoga nie jest w stanie efektywnie obsłużyć aż tylu urządzeń; podobnie powiększenie galerii do rozmiarów hali fabrycznej nie ma sensu, gdy nie pójdzie za tym zatrudnienie większej liczby pracowników. Wprowadzenie lepszych maszyn również może nie wypalić, gdy brakuje osób z kwalifikacjami do ich obsługi; nie ma sensu inwestować w lepszy budynek galerii bez kuratora, który byłby w stanie tę przestrzeń wykorzystać.

Tutaj dochodzimy do kapitału ludzkiego – czyli nas samych. No prawie, bo termin ten to abstrakcyjny sposób ujęcia wkładu ludzi w tworzenie rzeczy i dostarczanie usług, który obejmuje zarówno czas, który poświęcamy pracy, jak i nasze umiejętności. Tak więc kapitał ludzki rośnie, a z nim PKB, gdy pracujemy i potrafimy więcej. Ale podobnie jak w przypadku kapitału fizycznego, również on charakteryzuje się malejącymi efektami skali. To znaczy: właściciel galerii może znacząco zwiększyć liczbę zorganizowanych wystaw, gdy zatrudni do pomocy kilka osób. Ale już zatrudnienie setki kuratorów spowoduje chaos i raczej nie uczyni z naszego miejsca kolejnego Tate Modern, a już na pewno, gdy nie idzie za tym powiększenie przestrzeni i zakup odpowiedniego sprzętu. Podobnie jest z wiedzą: nauczenie pracownika liczenia może poprawić jego produktywność i umiejętność obsługi maszyn, ale już dodatkowa wiedza o modelach ekonometrycznych do niczego mu się nie przyda na tym stanowisku.

Kapitały ludzki i fizyczny muszą ze sobą współgrać, a to, w jaki sposób je łączymy, nazywamy technologią. Pod tym terminem rozumiemy cały szeroki zakres działań, które powodują, że ludzie i kapitał efektywnie współdziałają. Z jednej strony może to być sam proces produkcyjny – aby wytworzyć przędzę, trzeba najpierw zdobyć włókno, później zainstalować maszynę przędzalniczą oraz znaleźć wykwalifikowanego pracownika, który ją obsłuży – z drugiej zaś organizacja pracy w galerii, czyli podział obowiązków między pracowników.

Wzrost PKB na jednego mieszkańca bierze się więc z następujących procesów:

zwiększenia kapitału fizycznego i ulepszania jego jakości; przykład: instalujemy więcej maszyn w fabryce lub zastępujemy je lepszymi modelami

zwiększenia kapitału ludzkiego i ulepszania jego jakości; przykład: mobilizujemy większą liczbę osób do podjęcia pracy i podwyższamy poziom edukacji

innowacji, która zmienia technologie; przykład: zmieniamy sposób produkcji lub organizacji pracy.

Pierwsze dwa procesy opierają się na inwestowaniu w kapitał zarówno fizyczny, jak i ludzki. Ponieważ obydwa charakteryzują malejące efekty skali, inwestowanie w jedno, ignorując drugie, może spowodować wzrost gos­podarczy w krótkim okresie, niemniej nie wystarczy do stworzenia długookresowego dobrobytu. Budowanie fabryk pchnęło gos­podarkę Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (PRL) do wzrostu w latach 50. i 60., ale to było za mało, by zachować dynamikę w późniejszym okresie, gdy niska produktywność pracowników i słaba organizacja pracy stały się ciężarem dla gos­podarki, a w końcu jednym z głównych przyczyn upadku ekonomicznego Polski w latach 80.12. Z drugiej strony samo inwestowanie w kapitał ludzki może być kontrproduktywne, gdy jednocześnie nie umożliwimy dojazdów do pracy, godnych warunków mieszkania ani dostępu do sprzętu, który pozwoli wykorzystywać umiejętności adekwatne do zawodu. Jest to problem, z którym borykają się obszary wiejskie i mniejsze miasta na całym świecie, a także kraje, które cierpią z powodu emigracyjnego drenażu mózgów.

Dzięki innowacjom możemy zwiększyć naszą produkcję, nie zmieniając ilości zaangażowanych w nią zasobów, ewentualnie zmniejszyć te wykorzystane przy utrzymaniu tego samego poziomu produkcji. Dzięki nowym technologiom jesteśmy w stanie robić nowe rzeczy albo robić istniejące w zupełnie nowatorski sposób13. Jedną z iskier odpowiedzialnych za wybuch rewolucji przemysłowej było wynalezienie zautomatyzowanych maszyn przędzalniczych (słynne spinning jenny). Wcześniejsza produkcja przędzy była bardzo pracochłonnym zajęciem, którym zazwyczaj zajmowały się kobiety i dzieci. Gospodarstwa domowe kupowały włókna (np. bawełnę), które następnie członkowie rodziny ręcznie przędli, a gotowy produkt, czyli przędzę, sprzedawali tkaczowi. Spinning jenny dzięki automatyzacji spowodowała, że jedna osoba była w stanie wyprodukować tyle, ile wcześniej kilka gos­podarstw domowych. Oczywiście nie każdy mógł sobie pozwolić na taką maszynę. To spowodowało, że zamiast rozdrobnionych gos­podarstw skupiających przędzalników pojawiły się manufaktury, które kupowały wiele maszyn i zatrudniały osoby do ich obsługi. Zapoczątkowało to erę nie tylko tanich i powszechnie dostępnych tkanin, lecz także nowego modelu produkcji.

Innowacja może również zmienić sposób zarządzania. Przypuśćmy, że w galerii mamy pomieszczenie, oświetlenie, komputery (czyli kapitał fizyczny) oraz trzech pracowników. Możemy kazać każdemu z nich powiesić kilka obrazów, ustawić lampy punktowe oraz skontaktować się z parą dziennikarzy. Alternatywnie zaś jedna osoba może skupić się na przygotowaniu obrazów, kolejna być odpowiedzialna za światło, a trzecia za kontakty z mediami. Dzięki specjalizacji ten drugi scenariusz doprowadzi zapewne do lepiej zorganizowanej wystawy.

***

Aby zrozumieć wpływ nierówności na wzrost, musimy zastanowić się, w jaki sposób on działa na zmiany w kapitale fizycznym, kapitale ludzkim i na innowacyjność. Duża część argumentów, które przedstawimy w kolejnych rozdziałach, opiera się na zunifikowanej teorii wzrostu. Głównymi jej twórcami jest trzech izraelskich ekonomistów: Oded Galor, Omer Moav i Joseph Zeira. Jest to zarazem jedna z najważniejszych współczesnych teorii ekonomicznych zajmujących się problematyką nierówności14.

Wpływ nierówości na wzrost jest skomplikowany i nie tylko dlatego, że w różny sposób oddziałują one na jego składniki – kapitał fizyczny i ludzki oraz innowacje – lecz także z tego powodu, że ten wpływ zmienia się wraz z rozwojem społeczeństw. W kapitalizmie nierówności mogą mieć pozytywny wpływ na wzrost w początkowych fazach rozwoju gos­podarki, gdy kluczowe znaczenie ma kapitał fizyczny. Ale ich oddziaływanie staje się negatywne wraz z rozwojem gos­podarki, gdy znaczenia nabierają kapitał ludzki oraz innowacje.

Każdy model ekonomiczny jest uproszczeniem rzeczywistości – także ten uzależniający wzrost gos­podarczy od kapitału fizycznego i ludzkiego oraz innowacji. Nie jest to jego wada – wręcz przeciwnie, bo dzięki wyróżnieniu tych trzech elementów jesteśmy w stanie uchwycić i przeanalizować fundamentalne procesy, które inaczej mogłyby umknąć naszej uwadze. Akumulacja kapitału ludzkiego lub fizycznego dzieje się obok nas, choć często nie na naszych oczach. Łatwo zobaczymy nową autostradę, ale już niekoniecznie nowe oprogramowanie, organizację pracy czy większą aktywność zawodową. Modele ekonomiczne są zatem jak mapy. Jeżeli interesuje nas dojazd z punktu A do B, spojrzymy na mapę drogową; do przemieszczania się po Londynie najbardziej przyda się schematyczny plan metra, a do planowania odwiertów – mapa geologiczna. Używamy różnych map, bo jedna uniwersalna byłaby nieczytelna. Zunifikowana teoria wzrostu jest właśnie tą, która pozwoli nam zrozumieć, że czasami nierówności mogą pomóc, a czasem zaszkodzić.

1.3. Nierówności a kapitał fizyczny

Opis wpływu nierówności na wzrost gos­podarczy zacznijmy od analizy jego oddziaływania na akumulację kapitału fizycznego; w kolejnych podrozdziałach skupimy się na pozostałych dwóch determinantach wzrostu, czyli akumulacji kapitału ludzkiego oraz innowacji. Na początku musimy jednak wytłumaczyć, co jest, a co nie jest kapitałem fizycznym.

Kapitał fizyczny to wszystkie rzeczy materialne i niematerialne, dzięki którym możemy tworzyć inne rzeczy oraz świadczyć usługi. Van dowożący pieczywo do sklepu jest kapitałem, podobnie jak autokar wożący turystów na wakacje. Ale prywatny kamper, którym rodzina jedzie nad morze, nie jest już kapitałem, ponieważ z punktu widzenia rodziny wakacje to konsumpcja. Kolejną ważną cechą w odróżnieniu od kapitału ludzkiego jest to, że ten rodzaj ma właściciela, którym może być osoba zarówno fizyczna, jak i prawna (np. firma albo rząd).

Wielkość kapitału i jego jakość w gos­podarce determinowana jest przez inwestycje, czyli tę część dochodu, którą postanowimy przeznaczyć nie na konsumpcję, lecz na poprawę naszego dobrostanu w przyszłości. Inwestycje w kapitał fizyczny możliwe są zatem dzięki oszczędnościom. Kluczem do zrozumienia, w jaki sposób nierówności wpływają na akumulację kapitału, jest więc zrozumienie ich wpływu na oszczędności. Wyobraźmy sobie, że istnieją dwa kraje z bardzo ograniczoną rolą państwa i nieuczestniczące w światowym handlu. W pierwszym – nazwijmy go Egalitarią – nierówno­ści są bardzo małe, praktycznie każde gos­podarstwo domowe ma podobny dochód. W drugim kraju – Elitarii, średni dochód jest taki sam jak w Egalitarii, ale jest on bardzo nierówno podzielony między obywateli – mamy małą grupę milionerów i masy o dość niskim dochodzie.

Który kraj będzie oszczędzał więcej, a co za tym idzie, będzie mógł więcej zainwestować w kapitał fizyczny? Załóżmy, że to, ile oszczędzamy (jako procent dochodu), nie zależy od tego, czy jesteśmy bogaci czy biedni. Na przykład zarówno biedak, jak i milioner odkłada co miesiąc jedną czwartą swojego dochodu. Oczywiście milioner odłoży więcej w liczbach bezwzględnych, ale obaj proporcjonalnie oszczędzają tak samo. W takim scenariuszu poziom nierówności nie wpłynie na to, ile społeczeństwo zaoszczędzi, dlatego że zarówno w Egalitarii, jak i Elitarii jedna czwarta całkowitego dochodu będzie przeznaczona na oszczędności, a więc potencjalnie na inwestycje. Obydwa kraje będą miały podobną akumulację kapitału i wzrost gos­podarczy.

Co jednak, gdy stopień oszczędzania zależy od tego, jak bogaci jesteśmy? Powiedzmy, że w Elitarii mamy dwójkę ludzi: biedaka, który zarabia 10 złotych dziennie, i bogacza z dochodem 100 złotych dziennie. Jeżeli dorosły człowiek potrzebuje 1500 kcal do przeżycia i kosztuje to 10 złotych, to biedak będzie zmuszony wydać 100% swojego dochodu na konsumpcję. Bogacz skonsumuje prawdopodobnie więcej kalorii, powiedzmy, 2000 za 15 złotych (a nie 13,30 złotych, bo zje nie tylko lepiej, ale i smaczniej), ale i tak będzie stanowić to raptem 15% jego dochodu, a pozostałe 85 złote zaoszczędzi. W tym przypadku bogaci oszczędzają proporcjonalnie więcej niż biedni i nie wynika to z tego, że ci drudzy są mniej gos­podarni. Spójrzmy teraz na Egalitarię. W tym kraju nie ma ludzi bogatych, ale nie ma też biednych. Powiedzmy, że są dwie osoby i każda zarabia po 55 zł. Jeżeli obie skonsumują z tego 2000 kcal, to każde zaoszczędzi po 40 zł, co daje skumulowane oszczędności w wysokości 80 złotych, czyli 5 złotych mniej niż w Elitarii. Tym samym kraj z większymi nierównościami będzie mieć więcej oszczędności – a więc i inwestycji – niż kraj egalitarny.

Empiryczną relację między dochodem a udziałem wydatków na żywność opisuje tak zwana krzywa Engla, nazwana na cześć XIX-wiecznego niemieckiego ekonomisty Ernsta Engla, który jako pierwszy badał tę zależność15. Krzywa Engla pokazuje, że mimo iż bogaci wydają na żywność więcej niż biedni, to udział żywności w ich wydatkach jest i tak niższy. Obserwacja ta została potwierdzona w wielu badaniach empirycznych16. Czy oznacza to jednak, że w rzeczywistości osoby bogatsze oszczędzają więcej czy może zamiast wydawania pieniędzy na jedzenie przeznaczają dużo na dobra luksusowe?

Badań empirycznych na ten temat było stosunkowo niewiele, niemniej te istniejące pokazują, że faktycznie zamożni mają większą skłonność do oszczędzania niż ubodzy17. Według badań dla USA 20% najbogatszych Amerykanów oszczędza średnio jedną czwartą swoich dochodów, podczas gdy 20% z najniższym średnio nie oszczędza nic18. Również norweskie dane pokazują, że osoby z pokaźniejszym majątkiem oszczędzają relatywnie więcej19. Jest w tym badaniu jednak pewien haczyk: okazuje się bowiem, że ta korelacja jest dodatnia tylko wówczas, gdy potraktujemy przyrost wartości posiadanego majątku jako oszczędności. Gdy wyłączymy to źródło dochodu, okazuje się, że między bogatymi a biednymi nie ma istotnej różnicy w skłonności do oszczędzania.

Przyjąwszy, jak czyni to większość badaczy, że zamożni oszczędzają więcej, dochodzimy do wniosku, że nierówności mogą sprzyjać wzrostowi gos­podarczemu. Dzieje się tak, ponieważ danie – lub pozostawienie – więcej pieniędzy bogatym spowodowuje wzrost całkowitych oszczędności w gos­podarce, a więc i inwestycji20. Czy zatem słuszne jest podejście wielu neoliberalnych ekonomistów, którzy głoszą, że wysokie nierówności są dobre, bo prowadzą do wzrostu i czynią nas wszystkich bogatszymi? Odpowiedź brzmi: tak, ale tylko w społeczeństwach z ograniczoną rolą państwa, małą wymianą międzynarodową oraz ze stosunkowo małą ilością kapitału fizycznego (czyli na wczesnym etapie rozwoju). A zatem: na pewno nie we współczesnej Polsce. Zaraz wyjaśnimy dlaczego.

Zacznijmy od roli państwa. Biedak i bogacz w Elitarii byli ludźmi. Wyobraźmy sobie jednak, że bogaczem jest państwo, a biedakiem obywatele. Również w tym przypadku zamożne państwo będzie nieproporcjonalnie bardziej skłonne do inwestycji niż ubogie społeczeństwo. Możemy więc osiągnąć wysoką akumulację kapitału fizycznego przy niskich nierównościach międzyludzkich.

Brzmi znajomo? Powinno, bo to w zasadzie przykład powojennych planów gos­podarczych PRL, kiedy coroczny wzrost inwestycji sięgał 20%, mimo bardzo niskich nierówności między obywatelami21. Miało to swoje przełożenie na wzrost gos­podarczy, co było już widoczne w trakcie planu sześcioletniego 1950–1956. W tym okresie realne (czyli po uwzględnieniu zmiany cen) PKB na mieszkańca Polski wzrosło aż o 17%22. Skok ten kontrastował z niskim poziomem konsumpcji i kiepską jakością życia większości obywateli, bo lwią część dochodu kierowano na inwestycje, a nie płace – a do tego w środki produkcji (fabryki, maszyny), a nie towary konsumpcyjne (produkcję lodówek czy pralek).

Spójrzmy teraz na Egalitarię, ale taką, która jest zintegrowana z globalną gos­podarką przez wymianę handlową i inwestycje bezpośrednie. Czy konieczne dla akumulacji kapitału jest to, by istnieli w niej bogacze? Niekoniecznie, ponieważ kapitał może napłynąć z zagranicy. W takiej sytuacji możliwe jest, aby społeczeństwo z niskimi nierównościami i bez dużego udziału państwa mimo wszystko miało wysoki poziom inwestycji. Dzieje się tak dzięki oszczędnościom zagranicy, które napłyną do Egalitarii w wyniku bezpośrednich inwestycji zagranicznych lub pożyczek.

Przykłady obrazujące ten mechanizm również znajdziemy w polskiej historii. Finansowanie inwestycji za czasów Edwarda Gierka odbywało się w mniejszym niż w początkach PRL stopniu za pomocą niskiego funduszu płac, a w większym dzięki słynnym zagranicznym pożyczkom23. Podobnie było w pierwszych dekadach transformacji, choć zamiast pożyczek bankowych w obcej walucie dominowały tak zwane inwestycje bezpośrednie. Jednym z pierwszych wielkich wyzwań dla naszego państwa po 1989 roku było pozyskanie nowego kapitału, ponieważ ten z czasów komunistycznych zdążył się już zestarzeć. Chociaż nierówności były stosunkowo niskie (ale szybko rosły), inwestycje w kapitał fizyczny były wysokie. W 1990 roku bezpośrednie inwestycje zagraniczne wynosiły zaledwie jeden promil wartości PKB, ale w ciągu pierwszej dekady transformacji systematycznie rosły, osiągając w 2000 roku prawie 5,5% PKB, czyli aż 55 razy więcej24. Innymi słowy: dzięki zagranicy nie musieliśmy mieć bogaczy (których po prostu nie było), by sfinansować inwestycje.

Warto jednak pamiętać, że globalizacja osłabia wpływ nierówności na akumulację kapitału, ale tylko z perspektywy kraju. Gdy przyjmiemy perspektywę całej planety, nie ma czegoś takiego jak zagranica, a więc pozytywna relacja między globalnymi nierównościami a globalną akumulacją kapitału fizycznego może ciągle mieć znaczenie – napływający do nas zagraniczny kapitał mógł przecież zostać nagromadzony za sprawą dużych nierówności w innych krajach.

Argument, że nierówności stymulują wzrost, ponieważ sprzyjają akumulacji kapitału fizycznego, zakłada, że to właśnie on jest kluczowy dla wzrostu. Tak jednak nie zawsze musi być. Jego akumulowanie będzie się przekładać na wzrost gos­podarczy, o ile tego kapitału jest relatywnie mało w stosunku do ludzkiego. Anglia do XVIII wieku miała bardzo dużo rąk do pracy, ale mało maszyn. Wystarczyło częściowo zmechanizować produkcję tekstyliów, aby ruszyć klocki domina prowadzące do jednego z najbardziej spektakularnych epizodów wzrostu gos­podarczego w historii ludzkości.

Wraz z akumulacją kapitału fizycznego dochodzimy jednak do momentu, w którym budowanie kolejnych fabryk na niewiele się przyda, gdy nie idzie za tym wzrost liczby pracowników i ich umiejętności oraz innowacyjność. W trakcie pierwszej rewolucji przemysłowej (1750–1830) powszechny analfabetyzm w Anglii nie przeszkadzał w gwałtownej industrializacji kraju25. Mało kto czuł potrzebę kształcenia ludności, zwłaszcza gdy miałoby się to wiązać ze wzrostem popularności wywrotowych idei. Problem pojawił się wówczas, gdy przyszła druga rewolucja przemysłowa, a nowe gałęzie gos­podarki (np. przemysł chemiczny) wymagały pracowników, którzy nie są analfabetami. Anglia w wyniku braku wykwalifikowanej siły roboczej straciła przewagę wobec innych państw, przede wszystkim Prus, które zainwestowały w rozwój kapitału ludzkiego, na przykład dzięki stworzeniu powszechnego systemu edukacji26.

Tu dochodzimy do sedna argumentu: wraz ze zmianą determinantów wzrostu gos­podarczego – z kapitału fizycznego na ludzki – zmienia się również wpływ nierówności na rozwój. Jak pokażemy poniżej, wysokie nierówności mogą negatywnie wpływać na inwestycje w kapitał ludzki. W krajach kapitalistycznych sprzyjają one wzrostowi w tych fazach rozwoju, w których kluczowy jest kapitał fizyczny, ale stają się balastem, w momencie gdy trzeba postawić na kapitał ludzki27. Polska zdaje się obecnie znajdować w takim właśnie miejscu historii. Kapitał fizyczny, a zwłaszcza jego jakość, był kluczowy dla wzrostu w Polsce okresu wczesnej transformacji. Ale od początku XXI wieku znaczenie kapitału ludzkiego dla rozwoju gos­podarczego państwa rośnie28.

Dodajmy tylko, że również skrajnie niskie nierówności mogą nie być dobre. W krajach socjalistycznych, gdzie dominującą rolę odgrywało państwo, to wysokie nierówności między nim a obywatelami były kluczowe w fazie forsownej industrializacji.29 Z kolei bardzo małe różnice płacowe między pracownikami mogą zmniejszać motywację do zdobywania wyższego wykształcenia i negatywnie wpływać na produktywność30.

1.4. Nierówności a kapitał ludzki

Ekonomiści powtarzają jak mantrę, że w obecnych czasach inwestowanie w kapitał ludzki to kluczowy czynnik długofalowego wzrostu. Nie tylko dlatego, jak głosi teoria, że ludzie uczestniczą bezpośrednio w tworzeniu dóbr i usług, lecz także że edukacja i poziom umiejętności są absolutnie decydujące dla tworzenia i rozpowszechniania nowych idei oraz technologii31. Badania empiryczne z ostatnich dekad zgodnie potwierdzają tę hipotezę, wskazując na to, że za dużą część wzrostu gos­podarczego w krajach rozwiniętych odpowiadają właśnie inwestycje w kapitał ludzki32. Co więcej, także różnice w poziomie dobrobytu między krajami można w sporej części tłumaczyć różnicami w poziomie edukacji33. Teraz zastanowimy się więc, w jaki sposób nierówności wpływają na poziom i przyrost kapitału ludzkiego.

Zacznijmy jednak od zdefiniowania, czym jest kapitał ludzki. Ogólnie to jest to wszystko, co robimy i co mamy w głowie oraz mięśniach, o ile używane jest to w produkcji dóbr i dostarczaniu usług. Obrazują to następujące trzy przykłady:

Robotnik obsługujący jedną maszynę przyczynia się do wzrostu gos­podarczego bardziej, niż gdyby był bezrobotny i siedział na kanapie. Gdyby jednak nauczył się operować dziesięcioma maszynami jednocześnie, to ekonomiczna wartość jego pracy byłaby jeszcze wyższa.

Student uczący się na uniwersytecie nie przyczynia się bezpośrednio do wzrostu gos­podarczego dzisiaj. Niemniej przyczyni się do tego w przyszłości – o ile to, czego się nauczy, polepszy jego produktywność.

Kobieta zajmująca się gos­podarstwem domowym na pełny etat wykonuje pracę, która generuje wartość ekonomiczną

34

. Ale jeśli ten wybór jest konsekwencją norm społecznych (np. dyskryminacji), a nie wolnej woli, to wkład tej kobiety w gos­podarkę byłby prawdopodobnie większy, gdyby weszła na rynek pracy i pracowała w profesji, w której się spełnia.

Przykłady te obrazują podstawowe składowe kapitału ludzkiego – jego ilość i jakość. Innymi słowy: to, ile mamy kapitału ludzkiego, zależy zarówno od tego, iloma pracującymi ludźmi (formalnie lub nieformalnie) dysponujemy, jak i od umiejętności pracowników oraz ich dopasowania do zawodu. Jest to analogiczne do zasobu fizycznego, który zależy na przykład od tego, ile posiadamy maszyn i jaka jest ich jakość.

Fundamentalna różnica między obydwoma typami kapitału jest taka, że cały kapitał fizyczny może teoretycznie być w posiadaniu jednej osoby lub instytucji. Co więcej, nie wpływa to zasadniczo na jego całkowitą ilość. Bogaci generują więcej kapitału, ponieważ więcej oszczędzają, ale teoretycznie mogliby go oddać biednym i nie zmieni to tego, ile ogólnie jest dostępnego majątku w gos­podarce.

Co innego w przypadku kapitału ludzkiego. Ponieważ ludzie mają ograniczone zasoby mentalne i fizyczne, jedna osoba nie jest w stanie posiadać całej wiedzy ani siły roboczej. Dzięki temu kapitału ludzkiego jest więcej wówczas, gdy wszyscy mają równy dostęp do pracy i edukacji. Gdyby go dać tylko wybranej grupie, zmarnowalibyśmy pojemność mózgów oraz siłę mięśni osób ze środowisk i grup nieuprzywilejowanych. W przeciwieństwie do maszyn lub fabryk nie możemy też oddelegować własności kapitału ludzkiego państwu ani korporacji.

Ta trywialna obserwacja ma ogromne znaczenie dla tego, w jaki sposób nierówności wpływają na ilość i jakość kapitału ludzkiego. Wysokie nierówności mogą stymulować akumulację kapitału fizycznego, ponieważ bogaci więcej oszczędzają i mogą oni posiadać nawet cały kapitał jako grupa, rodzina czy wręcz osoba. W przypadku kapitału ludzkiego nierówności będą działać w drugą stronę: bogacze będą mogli pozwolić sobie na lepsze wykształcenie, niemniej nie będą w stanie posiadać całej wiedzy. W krajach dużych nierówności biedni mogą zwyczajnie nie być w stanie sfinansować inwestycji w zdobycie wysokich umiejętności i wiedzy.

W przyszłości relacja między nierównościami a kapitałem ludzkim może ulec zmianie przez rozwój sztucznej inteligencji (AI – arti­ficial intelligence)35. Najczarniejsze scenariusze zakładają, że intelektualny wkład do produkcji może zostać całkowicie zastąpiony algorytmami AI, a więc de facto nastąpi przemiana dużej części kapitału ludzkiego w fizyczny. Ten natomiast może należeć do wąskiej grupy ludzi, którzy będą go powiększać i ulepszać dzięki inwestycjom – a więc wracamy do mechanizmu wpływu nierówności na akumulację opisanego w poprzednim rozdziale. Uważamy jednak, że taki scenariusz jest mało prawdopodobny. Równie rewolucyjne zmiany technologiczne, takie jak wynalezienie maszyny parowej czy komputerów, sprawiały, że pewne prace znikały, ale jednocześnie pojawiały się nowe i to wymagające jeszcze większych umiejętności36. Na przykład komputery spowodowały zanik takich profesji jak kasjer bankowy (zastąpiony bankomatami), ale jednocześnie stworzyły nowe zawody, typu informatyk. Nie ma powodu, by w obecnej sytuacji uważać, że będzie inaczej. Ludzie ciągle będą pracować, ich umiejętności nie przestaną mieć znaczenia, może zmienić się natomiast rodzaj wykonywanej pracy.

Wróćmy do teraźniejszości i do naszego pierwszego przykładu – robotnika obsługującego jedną maszynę. Jego produktywność jest stosunkowo niska, ponieważ nie ma dostępu do bardziej skomplikowanego sprzętu ani umiejętności do jego obsługi. Rozważa więc zainwestowanie w szkolenie i przeniesienie się do większego miasta, gdzie miałby dostęp do bardziej zaawansowanych maszyn. Obydwie decyzje wymagają jednak dużych nakładów finansowych, takich jak pokrycie kosztów szkolenia, przeprowadzki i wynajęcia nowego mieszkania oraz konieczność utrzymania się, a robotnik przecież utraci swój obecny dochód. Pomimo tych kosztów może to być dobra inwestycja, ponieważ gdy znajdzie on nową pracę, jego zarobki będą znacznie wyższe. Co więcej, będzie to również korzystne dla społeczeństwa, ponieważ przyczyni się do wzrostu gos­podarczego37.

Co jednak, jeżeli robotnika nie stać na pokrycie kosztów nauki ani przeprowadzki? Na pomoc może przyjść wówczas rynek finansowy, który widząc, jak dobra jest to inwestycja, pożyczy mu pieniądze. Co jednak w sytuacji, w której nie ma nikogo, kto byłby skłonny udzielić pożyczki z sensownym oprocentowaniem, bo rynek finansowy jest zbyt mało rozwinięty? W takim przypadku robotnik może tkwić w swej pierwotnej pozycji, chociaż zarówno on, jak i społeczeństwo skorzystaliby na zmianie.

Ten przykład obrazuje koszt wysokich nierówności, w przypadku gdy ludzie mają ograniczoną możliwość sfinansowania swoich inwestycji. W Elitarii – kraju dużych nierówności – tylko najbogatsi będą w stanie sfinansować inwestycję w rozwój wiedzy i umiejętności, reszta będzie w podobnej sytuacji jak wspomniany robotnik. W przypadku kapitału fizycznego nie był to problem ekonomiczny, bo bogaci oszczędzają więcej i mogą posiadać cały kapitał, ale przy ludzkim jest odwrotnie, bo przecież elity nie mogą posiąść wiedzy ani siły odpowiadających potencjałowi reszty społeczeństwa.

W Egalitarii – kraju z małymi nierównościami – większość społeczeństwa będzie w stanie sfinansować inwestycję w kapitał ludzki, bez względu na poziom rozwoju rynków finansowych. Co prawda, inwestycje w kapitał fizyczny będą tam mniejsze niż w Elitarii, ale to, który kraj będzie rozwijać się szybciej, będzie zależeć od tego, na którym etapie rozwoju znajdują się oba państwa. W jego początkowych fazach, gdy najbardziej brakuje maszyn i fabryk, model Elitarii zyska przewagę, chociaż jak wspomnieliśmy, bogaczem może tam być również państwo albo zagranica. Jednak wraz ze wzrostem znaczenia kapitału ludzkiego to model Egalitarii okaże się lepszym przepisem na wzrost.

Wysokie nierówności mogą więc ograniczyć zarówno ilość, jak i jakość kapitału ludzkiego. W przypadku robotnika objawiało się to w tym, że nie mógł on podjąć lepszej pracy w innym mieście ani podwyższyć swoich umiejętności. Student z naszego drugiego przykładu również musi ponieść spore koszty nauki, takie jak czesne, koszty migracji do innego miasta czy utrzymania się przy braku dochodu. Wejście na formalny rynek pracy dla kobiety zajmującej się domem jest również inwestycją, ponieważ wymaga opłacenia opieki nad dziećmi. W wielu krajach Południa chronicznym problemem osób bez pracy jest to, że nie są w stanie pokryć kosztów dojazdu do miejsca pracy, wpadając w błędne koło, w którym brak zajęcia zarobkowego jest skutkiem biedy – i vice versa. Prowadzi to do ciekawego efektu, w którym pomoc pieniężna dla biednych, zamiast rozleniwiać – jak twierdzi wielu komentatorów – może „paradoksalnie” spowodować, że zaczną oni więcej pracować lub się uczyć38.

Warto tutaj zatrzymać się na moment i wyjaśnić, czy faktycznie ubodzy mają ograniczony dostęp do sfinansowania swoich inwestycji. Żyjemy w świecie z niską mobilnością społeczną – osoby pochodzące z mniej zamożnych rodzin, a więc z małymi możliwościami wsparcia ze strony rodziców, również prawdopodobnie będą stosunkowo biedne. To przełoży się potem na gorszy start kolejnego pokolenia – i tak dalej. Niska mobilność społeczna jest więc zarówno przyczyną, jak i skutkiem ograniczonych możliwości inwestycji w kapitał ludzki. Według danych Organisation for Economic Co-operation and Development (OECD) z 2015 roku Polacy urodzeni w latach 1971–1990, których rodzice byli bez wykształcenia średniego, mieli aż dwuipółkrotnie mniejsze szanse na ukończenie studiów niż średnia w całej populacji. Dla porównania: w Finlandii ten współczynnik wynosi zaledwie 1,2, za to w USA, a więc państwie o dużych różnicach dochodowych, to aż 5,3. Wynik Polski jest powyżej średniej OECD wynoszącej 1,8, co sugeruje, że w naszym kraju mogą istnieć stosunkowo duże dysproporcje szans na edukację na poziomie wyższym w zależności od wykształcenia rodziców.

Rynek finansowy również nie zawsze pomaga. Duże ryzyko oraz brak państwowych subsydiów mogą zmniejszyć dostęp do kredytów dla tych, którzy ich najbardziej potrzebują. Jeśli chodzi o finansowanie studiów w USA, gdzie czesne potrafi osiągać zawrotne kwoty, to widać, że od lat 80. rośnie liczba studentów, którzy nie są w stanie pokryć tych kosztów za pomocą dostępnych dla nich pożyczek39. Jeszcze większe znaczenie mogą mieć jednak ograniczenia kredytowe dla młodych rodziców powodujące, że mogą oni nie być w stanie zapewnić odpowiedniej edukacji przedszkolnej dla swoich dzieci, co negatywnie odbije się na ich późniejszych wynikach w szkole i pozycji na rynku pracy40. Szacunki dla USA pokazują, że bogaci rodzice z górnej grupy kwartylowej (czyli ćwiartki najbogatszych) dzieci urodzonych w 1979 roku wydali o 3000 dolarów więcej na edukację przedszkolną niż biedni z dolnej grupy kwartylowej. Blisko 80% tej różnicy wynika właśnie z nierównego dostępu biednych rodziców do rynku finansowego41.

Społeczeństwo wysokich nierówności traci w ten sposób kapitał ludzki osób z biednych rodzin. Analogicznie dyskryminacja kobiet i wynikająca z niej luka dochodowa między nimi a mężczyznami również ma negatywne przełożenie na kapitał ludzki42. W Polsce całkowity dochód kobiet jest średnio o 34% niższy niż mężczyzn. Gdy spojrzymy tylko na płace, to większość obliczeń pokazuje, że luka wynosi mniej więcej 10%. Co ciekawe jednak, uwzględnienie tego, że kobiety mają różny poziom wykształcenia, doświadczenia zawodowego oraz mogą pracować na część etatu, powoduje, że luka znowu się powiększa, tym razem do blisko 20%43. Oznacza to, że ta grupa zarabia średnio mniej niż mężczyźni, mimo że średnio jest lepiej wykształcona44. Dodatkowo kontrolowanie po różnicach w profesji zmniejsza lukę. Ale uwzględnienie profesji jest kontrowersyjne, ponieważ na przykład to, że wśród pilotów lub menedżerów jest mniej kobiet niż mężczyzn, samo w sobie świadczy o dyskryminacji płciowej. Kobiety ponadto angażują się bardziej niż mężczyźni w pracę nieodpłatną, czyli obowiązki domowe. Faktyczne nierówności między płciami są zatem większe, niż wynika to z samej pracy odpłatnej.

Dyskryminacja kobiet ma negatywny wpływ na kapitał ludzki z trzech powodów. Po pierwsze niższa płaca sprawia, że praca jest dla nich relatywnie mniej atrakcyjna, przez co ich aktywność zawodowa jest niska i nie zdobywają doświadczenia zawodowego. Po drugie bariery w zatrudnianiu i awansie w dobrze płatnych zawodach (np. kadra menedżerska, inżynierowie, piloci) powodują, że niektóre kobiety wykonują pracę i pełnią funkcje w innych zawodach, w których niekoniecznie są najlepsze. Po trzecie jeżeli nierówności płciowe wynikają z norm społecznych, to ich przezwyciężenie może się wiązać z koniecznością emigracji, a więc i spadkiem podaży pracy w miejscu, które dyskryminuje. Na przykład młode matki mieszkające w byłych Niemczech Wschodnich – gdzie promowano niezależność ekonomiczną kobiet – szybciej wracają na rynek pracy niż te w byłych Niemczech Zachodnich, w których panował tradycyjny model rodziny. Kobiety, które wyemigrowały z Zachodu na Wschód, szybko jednak dostosowują swoje zachowanie do bardziej liberalnego modelu panującego w dawnych Niemczech Wschodnich45.

Równie szkodliwa dla gos­podarki jest dyskryminacja na gruncie etnicznym, narodowym, religijnym, wieku, niepełnosprawności czy preferencji seksualnych. Możemy użyć dokładnie tych samych argumentów co w przypadku dyskryminacji względem płci. W każdym przypadku traktowanie nie fair jednej grupy społecznej względem drugiej obniża kapitał ludzki dyskryminowanych, co powoduje, że jako zbiorowość jesteśmy biedniejsi.

Z tego wszystkiego jednak nie wynika, że pogłębianie się nierówności zawsze szkodzi kapitałowi ludzkiemu. Skrajnie niskie jej poziomy, obserwowane zazwyczaj w systemach komunistycznych, mogą być również szkodliwe, gdy odbierają motywację do pracy i nauki, a Polacy mają w tym duże doświadczenie. Komunistyczna urawniłowka46 przyczyniła się do katastrofalnie niskiej produktywności pracowników i w efekcie do upadku całego systemu. Nawet same władze komunistyczne widziały ten problem i w czasach zastojów gos­podarczych starały się zwiększyć produktywność dzięki pogłębieniu zróżnicowania płac, czyli płaceniu relatywnie więcej wydajniejszym pracownikom47.

Niskie nierówności mogą zatem zniechęcać do posiadania płatnej pracy i wkładania w nią wysiłku. W skrajnej sytuacji, jeżeli nie ma różnicy między dochodem na bezrobociu (np. pochodzącym z zasiłków) a wynagrodzeniem z pracy, to większość ludzi, zwłaszcza w zawodach i na stanowiskach dających mniej satysfakcji z samej pracy, uciążliwych itp., zdecyduje się raczej na odpoczynek i hobby. A ponieważ z definicji tego typu zajęcia nie są nastawione na tworzenie dóbr ani usług w celach komercyjnych, gos­podarka będzie się kurczyć. Podobnie, jeśli wspinanie się po szczeblach kariery zawodowej nie wiąże się z większymi pieniędzmi, większość pracowników nie będzie wkładać wysiłku w swoją pracę. Są to oczywiście hipotetyczne scenariusze, we współczesnej Polsce istnieją bowiem silne bodźce do podjęcia pracy – zależność transferów do osób ubogich i/lub bezrobotnych od dochodów jest w naszym kraju bardzo mała.

Zbyt małe różnice w płacy między wysoko i nisko wykwalifikowanymi pracownikami może zatem obniżać nie tylko ilość, lecz także jakość kapitału ludzkiego. W klasycznym modelu decyzji edukacyjnych autorstwa Gary’ego Beckera wybór poziomu edukacji można sprowadzić do następującego dylematu: czy jesteśmy skłonni po­święcić dzisiaj dochód i konsumpcję w zamian za większy dochód w przyszłości? Podjąwszy studia, tracimy możliwość zarabiania (tzw. koszt alternatywny)48. Z drugiej strony zyskujemy możliwość lepiej płatnej pracy po skończeniu nauki. Decyzja o podjęciu edukacji zależy w tym modelu od bilansu kosztów i zysków. Zmniejszanie różnic płacowych między osobami z dyplomem wyższej uczelni i osobami bez studiów powoduje, że opcja kształcenia się staje się relatywnie mniej atrakcyjna i może zniechęcić niektóre osoby do pójścia na uniwersytet.

Znaczenie motywacji pieniężnych dla wyborów edukacyjnych świetnie ilustruje historia kibuców – uspołecznionych gos­podarstw rolnych w Izraelu. Tradycyjnie były one przykładem skrajnego egalitaryzmu, ponieważ dzieliły całkowity dochód po równo między jego członków, bez znaczenia, czy dochód ten wynikał bezpośrednio z działalności gos­podarstwa czy został wytworzony przez indywidualnych członków z pracy poza kibucem. Powodowało to, że pieniężne zwroty z edukacji były praktycznie zerowe, a więc i motywacja do podjęcia edukacji oraz zwiększenia swoich umiejętności dość mała. Przyczyniło się to do kryzysu kibuców pod koniec lat 80., kiedy wiele z nich popadło w poważne tarapaty finansowe, skłaniając wielu członków do ich opuszczenia49.

W wyniku tych problemów wiele kibuców pod koniec lat 90. zmieniło swój model organizacyjny i osoby z wyższym wykształceniem i poziomem umiejętności zaczęły otrzymywać lepsze wynagrodzenie niż ci bez edukacji. O ile przed reformą dodatkowy rok nauki nie wiązał się z wyższą płacą, o tyle po reformie zwiększał ją o blisko 8%50. Czy miało to wpływ na wybory edukacyjne członków kibuców? Ogromny, ponieważ członkowie tych zreformowanych w porównaniu z tymi z tradycyjnym modelem byli o 12% bardziej skłonni ubiegać się o izraelski odpowiednik matury, osiągali wyższe wyniki na egzaminach oraz mieli 40% większe prawdopodobieństwo ukończenia studiów, zwłaszcza na kierunkach technicznych51. Reformy te prawdopodobnie okazały się również korzystne dla samych kibuców – w 2011 roku już tylko jedna czwarta z nich opierała się na tradycyjnym modelu równego podziału dochodu52.

Transformacja ustrojowa w Polsce miała również istotny wpływ na pieniężną motywację do podjęcia studiów. Widać to wyraźnie na rysunku 1.153. Czarna linia obrazuje różnicę w płacy między osobami z wykształceniem wyższym oraz bez niego i uwzględnia różnice w doświadczeniu zawodowym. W schyłkowej fazie komunizmu pracownicy z dyplomem wyższych uczelni zarabiali średnio 42% więcej niż ci bez takiego dyplomu, co wynikało w dużej mierze z kontroli i kompresji płac w systemie socjalistycznym. Transformacja w 1989 roku przyniosła uwolnienie płac i pojawienie się sektora prywatnego. W efekcie premia edukacyjna zaczęła gwałtownie rosnąć, kolejno do 72% w 1992 roku, 96% w 1995 roku (co znaczyło, że osoby z dyplomem zarabiały średnio prawie dwukrotnie więcej niż te bez dyplomu) i wreszcie 193% w 2004 roku (czyli prawie trzykrotnie więcej). W świetle teorii Beckera wzrost zwrotu z edukacji powinien uczynić studiowanie bardziej atrakcyjne i w efekcie przekonać część społeczeństwa, że warto w nie zainwestować54. Linia przerywana obrazująca udział osób z wyższym wykształceniem wśród zatrudnionych pokazuje, że faktycznie tak się stało, choć z pewnym opóźnieniem. Do 2000 roku udział osób z dyplomem uniwersyteckim nie przekraczał 10%, ale już w 2004 roku wzrósł do 13%, osiągając w 2016 roku 23%. Co jednak istotne, tak nagły wzrost osób z wyższym wykształceniem poskutkował tym, że od 2004 roku zwroty z edukacji systematycznie spadają.

Podsumowując: sztuczne utrzymywanie premii z edukacji na zbyt niskim poziome – tak jak w czasach tak zwanego realnego socjalizmu – powoduje, że zbyt mało osób idzie na studia i w efekcie poziom kapitału ludzkiego jest niski. Z kolei spadek premii edukacyjnej z powodów rynkowych, tzn. gdy podaż osób z wyższym wykształceniem rośnie szybciej niż popyt na nie – tak jak się prawdopodobnie dzieje w Polsce od 2004 roku – jest naturalnym dopasowaniem płac do sytuacji rynkowej i sam w sobie nie skutkuje spadkiem wzrostu gos­podarczego. Natomiast relatywnie mniejszy popyt na osoby wykształcone jest zjawiskiem niepokojącym.

Rysunek 1.1. Premia płacowa dla pracowników z wykształceniem wyższym i udział osób z wyższym wykształceniem wśród pracowników w Polsce w latach 1986–2016

Źródło: Bukowski P., Novokmet F., Between communism and capitalism: long-term inequality in Poland, 1892–2015, „Journal of Economic Growth” 2021, Vol. 26(2), s. 187–239. Szacunki autorów na bazie danych z Luxembourg Income Study.

Dalsza część w wersji pełnej

PRZYPISY

1. NIERÓWNOŚCI SIĘ LICZĄ

1 Chetty R., Hendren N., Kline P., et al., Where is the land of opportunity? The geography of intergenerational mobility in the United States, „The Quarterly Journal of Economics” 2014, Vol. 129(4), s. 1553–1623; Chetty R., Friedman J. N., Hendren N., et al.,The Opportunity Atlas Mapping the Childhood Roots of Social Mobility, „­Opportunity Insights Working Paper” 2020.

2 Dane pochodzą z: Dochody i warunki życia ludności Polski – raport z badania ­EU-SILC 2020, GUS, Warszawa 2022.

3 Krueger A. B., The rise and consequences of inequality in the United States, „Speech at the Center for American Progress” 2012, Vol. 12(3).

4 Np. Major E. L., Machin S., Social mobility. And its enemies, Penguin, London 2018; Corak M., Income inequality, equality of opportunity, and intergenerational mobility, „Journal of Economic Perspectives” 2013, Vol. 27(3), s. 79–102.

5 Rawls J., Teoria sprawiedliwości, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2010; Chandler D. E., Free and equal. What would a fair society look like?, Allen Lane, London 2023.

6 Oczywiście nieuczciwe strony będą zaprzeczać każdemu argumentowi.

7 O wpływie brexitu na wzrost PKB zob. np. Portes J (ed.), The economics of Brexit: What have we learned?, CEPR Press, London 2022. O wpływie migracji na sytuację miejscowej ludności zob. np. Migration Advisory Commitee, EEA migration in the UK: final report