37,50 zł
Dla czytelników Yuvala Noaha Harariego oraz Mary Beard! Doskonale napisana! Jestem absolutnie pewien, że ten esej będzie czytany nawet wtedy, gdy dzisiejsi czytelnicy będą wieść już zupełne inne życia. Mario Vargas Llosa Ta historia to prawdziwa opowieść o książkach i o ludziach, którzy chronili je przez prawie trzydzieści wieków. Książka – fascynujący wynalazek, który ułatwił słowom poruszanie się w czasie i przestrzeni. Ludzie uczyli się wytwarzać książki przez trzydzieści wieków. Powstawały one z dymu, kamienia, gliny, trzciny, jedwabiu, skóry i drewna. A ostatnio z plastiku i ze światła. Ta opowieść wiedzie przez pola bitewne Aleksandra, pałace Kleopatry oraz pierwsze znane księgarnie i warsztaty skrybów. To nić, która wiąże klasyków z niespokojnym światem współczesnych: Arystofanesa i procesy sądowe pisarzy ironistów, Safonę i kobiece głosy w literaturze, Tytusa Liwiusza i fenomen fanów, Seneka i postprawda… Jednak przede wszystkim, jest to niezwykła historia o tych, którzy na przestrzeni dziejów służyli księgom: o skrybach, iluminatorach, tłumaczach, mędrcach, szpiegach, buntownikach. Czytelnikach w wysokich górach i nad wzburzonym morzem. Ci zwykli ludzie, których imion zazwyczaj nie rejestruje historia – to oni są prawdziwymi bohaterami tego eseju.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 696
El infinito en un junco: La invención de los libros en el mundo antiguo
© Irene Vallejo Moreu, 2019
Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2021 for the Polish translation by Zofia Siewak-Sojka
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Tłumaczenie tej książki powstało dzięki wsparciu
Ministerstwa Kultury i Sportu Królestwa Hiszpanii.
Projekt graficzny okładki: Agata Pabian
Redakcja: Magdalena Granosik
Korekta: Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan
Indeks osób: Zofia Siewak-Sojka, Aneta Iwan
Treści umieszczone w nawiasach kwadratowych w tekście głównym pochodzą od tłumaczki.
ISBN: 978-83-8230-231-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.postfactum.com.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2021. Wydanie I
Grupy tajemniczych jeźdźców pędzą drogami Grecji. Wieśniacy, kryjąc się pośród pól i za furtkami w płotach, przypatrują się im nieufnie. Z doświadczenia wiedzą, że podróżni to ludzie niebezpieczni: żołnierze, najemnicy i handlarze niewolnikami. Będą marszczyć czoła, złorzeczyć, dopóki tamci znów nie znikną za horyzontem. Nie przepadają za uzbrojonymi obcymi.
Jeźdźcy galopują, nie zwracając uwagi na wieśniaków. Tyle miesięcy przeprawiali się przez góry, przekraczali przełęcze, przemierzali doliny, przechodzili rzeki w bród, żeglowali od wyspy do wyspy. Nabrali hartu, stężały im mięśnie. By wypełnić tę powierzoną im niesłychaną misję, muszą podjąć ryzyko, spenetrować niebezpieczne rejony znanego świata, będącego niezmiennie w stanie wojny. Są łowcami polującymi na wyjątkową zdobycz. Zdobycz milczącą, przebiegłą, która nie pozostawia ani znaku, ani śladu.
Gdyby ci niepokojący mieszkańców osad emisariusze wstąpili do którejś z tawern w jakimś porcie, żeby napić się wina, zjeść pieczoną ośmiornicę, upić się z nieznajomymi (z ostrożności nigdy tego nie robią), ileż ciekawych historii mogliby o swych podróżach opowiedzieć. Trafili w okolice skażone dżumą. Przejeżdżali przez spustoszone pożarami prowincje, patrzyli na gorące popioły gruzowisk po brutalnych walkach buntowników z najemnikami. A ponieważ nie wykreślono jeszcze map tych rozległych ziem, gubili się i całymi dniami błądzili bez celu w spiekocie lub w szalejącej ulewie. Zaspokajali pragnienie wodą z odrażającej sadzawki i chorowali na biegunkę. Kiedy w deszczu wozy i muły grzęzły w błocie, ciągnęli je, wrzeszcząc i przeklinając, aż upadali na kolana, całując brud. A gdy w drodze zaskoczyła ich noc, tylko derkę mieli za ochronę przed skorpionami. Do rozpaczy doprowadza ich walka z wszami. Krew mrozi im w żyłach myśl o bandach zbójców czyhających za zakrętem, by na nich napaść, zabić, ograbić, a ich ciała, jeszcze ciepłe, zawlec w krzaki.
Mają powód, by się bać. Król Egiptu, wysyłając ich z rozkazem na drugi brzeg morza, powierzył im ogromne sumy pieniędzy. W tamtym czasie, zaledwie kilka dziesięcioleci od śmierci Aleksandra, podróżowanie z taką fortuną było nie lada ryzykiem, jeśli nie samobójstwem. I chociaż misji na każdym kroku zagrażają noże rabusiów, choroby zakaźne, morskie katastrofy, to faraon uparcie wysyła z kraju nad Nilem swoich agentów: niech przekraczają granice i przemierzają bezkresne przestrzenie, we wszystkich kierunkach. Z nieopanowaną i niemal bolesną żądzą pragnie zdobyczy, które tropią dla niego tajemniczy łowcy, stawiając czoło nieznanym niebezpieczeństwom.
Wieśniacy, którzy podglądają ich zza uchylonych drzwi i zza płotów, wędrowcy i zbóje pewnie by gęby szeroko pootwierali ze zdumienia, gdyby tylko wiedzieli, czego szukają obcy jeźdźcy.
Książek. Oni szukali książek.
To był najbardziej strzeżony sekret na dworze egipskim. Pan Obydwu Krajów, wówczas jeden z najpotężniejszych władców, oddałby życie (nie swoje, rzecz jasna, tacy przecież są królowie), byleby zgromadzić wszystkie książki świata w Wielkiej Bibliotece w Aleksandrii. W ten sposób urzeczywistniał sen o bibliotece absolutnej i doskonałej, gdzie znalazłyby się dzieła wszystkich autorów od początku czasów.
Zawsze się lękam tych pierwszych wersów, przekroczenia progu nowej książki. Kiedy już odwiedziłam wszystkie biblioteki, a moje zeszyty pękają w szwach od robionych gorączkowo notatek, gdy już nie znajduję rozsądnych pretekstów ani nawet tych absurdalnych, żeby jeszcze trochę odwlec ten moment – wciąż go opóźniam, jeszcze kilka dni, i wtedy dociera do mnie, na czym polega tchórzostwo. Zwyczajnie nie czuję się na siłach. Wszystko powinno tam być – melodia, poczucie humoru, poezja, rytm, obietnice. Rozdziały jeszcze nienapisane powinny już wzrastać w rozsadniku wybranych dla nich słów. Ale jak to się robi? Mój bagaż wypełniają same wątpliwości. Wracam do punktu wyjścia, serce mi bije jak zawsze, gdy robię coś po raz pierwszy. Pisać znaczy odkrywać to, co byśmy napisali, jeślibyśmy pisali, jak to wyraża Marguerite Duras, przechodząc od bezokolicznika do trybu warunkowego, a potem do trybu przypuszczającego, jakby ziemia rozstępowała się pod stopami.
W istocie rzeczy pisanie nie różni się od wszystkiego, co zaczynamy robić, zanim nauczymy się to robić: mówić w obcym języku, prowadzić samochód, być matką. Żyć.
Po udrękach wątpliwości, po wyczerpaniu wszelkich alibi, po nieustannym odkładaniu, odwlekaniu… pewnego lipcowego wieczoru rzucam wyzwanie samotności pustej strony. Postanawiam otworzyć tekst obrazem tajemniczych łowców tropiących skarb. Utożsamiam się z nimi, lubię ich wytrwałość, cierpliwość, stoicyzm, czas, który tracą, spokój i emocje poszukiwań. Przez lata pracowałam jako badaczka, sprawdzając źródła, dokumentując informacje i starając się poznać materiał historyczny. Ale, w godzinie prawdy, rzeczywista i udokumentowana historia, którą odkrywam, okazuje się tak oszałamiająca, że wdziera się w sny i przyjmuje, wbrew mojej woli, formę opowieści. Kusi mnie, by wejść w skórę poszukiwaczy książek przemierzających drogi niespokojnej, ogarniętej zamętem starożytnej Europy. A gdyby tak zacząć snuć opowieść o ich podróży? Powinno zadziałać, ale jak utrzymać samodzielny szkielet faktów w mięśniach i krwi wyobraźni?
Sądzę, że punkt wyjścia jest tak złudny jak wyprawa w poszukiwaniu kopalni króla Salomona albo zaginionej Arki – dokumenty jednakże poświadczają prawdę o megalomańskich zamysłach królów Egiptu. Być może tam, w III wieku p.n.e., pierwszy i ostatni raz mógł się ziścić sen o zebraniu wszystkich książek świata i stworzeniu uniwersalnej biblioteki. Dziś wydaje nam się to fascynującym wątkiem abstrakcyjnego opowiadania Borgesa – albo, być może, fantazją erotyczną.
W epoce wielkiego projektu aleksandryjskiego nie istniał jeszcze międzynarodowy rynek książek. Książki można było kupić w miastach o długim życiu kulturalnym, ale nie w młodej Aleksandrii. Teksty informują o tym, jak królowie używali swej władzy, by wzbogacić prywatne zbiory. To, czego kupić nie mogli – konfiskowali. Jeśli trzeba było ściąć głowy poddanych albo zniszczyć ich dobra, żeby zdobyć pożądaną księgę, nie wahali się: majestat tronu nie zważa na drobnostki.
Wyłudzenia, oszustwa należały do stałego repertuaru metod, za pomocą których osiągali swoje cele. Ptolemeusz III zażądał oficjalnych wersji dzieł Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa, przechowywanych w archiwum ateńskim od czasu ich premier teatralnych. Ambasadorowie faraona poprosili o wypożyczenie cennych zwojów do skopiowania przez skrupulatnych manualistów egipskich. Władze Aten zażądały wygórowanego zastawu piętnastu talentów srebra, które dziś stanowią ekwiwalent milionów dolarów. Egipcjanie zapłacili, podziękowali z pompatycznym szacunkiem, złożyli solenne przysięgi, że zwrócą wypożyczone dzieła przed upływem – powiedzmy – dwunastu księżyców, obrzucili się nawet straszliwymi klątwami, gdyby książki nie zostały oddane w idealnym stanie, a następnie je sobie najzwyczajniej przywłaszczali, rezygnując z odzyskania depozytu. Władze Aten musiały przełknąć tę zniewagę. Grecka stolica, potężna w czasach Peryklesa, teraz była prowincjonalnym miastem królestwa niezdolnego do rywalizowania z mocarstwem egipskim, które opanowało handel zbożem – ropą naftową dzisiejszej epoki. I jak każda potęga ekonomiczna beztrosko nadużywało prawa.
Aleksandria była głównym portem i nowym ważnym ośrodkiem życia kulturalnego kraju; wszystkie statki, które zawijały do portu, od razu podlegały rejestracji. Urzędnicy celni rekwirowali każdy manuskrypt, jaki znaleźli na pokładzie, przekazywali do skopiowania na nowym papirusie, zwracali kopie, a oryginały wędrowały do Biblioteki z krótką adnotacją o ich pochodzeniu („z pokładu statku”).
Gdy stoisz na szczycie, nie ma dla ciebie rzeczy niewykonalnych. Mówiono, że Ptolemeusz II wysyłał posłów do suwerenów i rządców w każdym zakątku świata. W liście opatrzonym pieczęcią prosił, by zadali sobie trud przekazania do jego kolekcji wszystkich będących w ich posiadaniu dzieł poetów i twórców piszących prozą, mówców i filozofów, medyków i wróżbitów, historyków i innych.
Ponadto – i to jest moją bramą wejściową do tej historii – królowie egipscy wysyłali na niebezpieczne drogi i morza znanego świata agentów z wypchanymi sakwami, z rozkazem kupowania wszystkich ksiąg, na ślad których wpadną, i wyszukania ich najstarszych kopii. Wieść o misji nieznanych przybyszów musiała się roznieść, a apetyt na książki i sumy, jakie miały być za nie płacone, kusiły szubrawców i fałszerzy. Proponowali wysłańcom króla zwoje z rzekomo cennymi tekstami, postarzali papirusy, upychali kilka jednakowych kopii do jednego zwoju, żeby powiększyć objętość dzieła, i wymyślali najróżniejsze zręczne triki. Pewien mędrzec obdarzony poczuciem humoru świetnie się bawił, wystawiając pożądliwość Ptolemeuszów na pokusę zdobycia sprytnie podrabianych utworów. Po jego zabawne tytuły z pewnością i dziś sięgnąłby niejeden wydawca, na przykład „To, czego Tukidydes nie powiedział”. Zastąpmy nazwisko Tukidydesa Kafką lub Joyce’em i już możemy sobie wyobrazić ekscytację, jaką wśród bibliofilów wywoływały podrobione pamiętniki lub inne pisma znanych autorów.
Pomimo uzasadnionych podejrzeń o możliwość fałszerstw nabywcy z Biblioteki Aleksandryjskiej obawiali się pominąć choćby najmniejszą książkę, bo gdyby okazała się cenna, ściągnęliby na siebie gniew faraona. Co jakiś czas król przeglądał zwoje papirusów, a czynił to z taką dumą, jakby przyjmował defiladę wojsk. Pytał wtedy Demetriusza z Faleronu, odpowiedzialnego za zbiory Biblioteki, ile ksiąg już zgromadził. „Ponad dwadzieścia tysięcy, królu; zabiegał zaś będę o uzyskanie w niedługim czasie pięćdziesięciu dziesiątek tysięcy pozostałych”, odpowiadał dawny uczeń Arystotelesa. Rozpętany w Aleksandrii głód książek przekroczył bariery szaleństwa.
Żyję w czasach, kiedy książki są powszechnie dostępne. W moim domu wypełniają wszystkie wolne miejsca. W okresach intensywnej pracy, kiedy pożyczam tuziny nowych tomów z różnych bibliotek, które jakoś muszą wytrzymywać moje najazdy, układam je w wieże na krzesłach i na podłodze. Te słupy wieńczą książki otwarte na konkretnej stronie, z okładkami skierowanymi do góry niczym dwuspadowe dachy. Żeby chronić książki przed moim dwuletnim synem, układam je na zagłówkach sofy, kiedy więc siadam, żeby odpocząć, czuję ich grzbiety na karku. Gdyby przeliczyć wartość moich książek na czynsz, okazałoby się, że są dla mnie bardzo kosztownymi lokatorami. Ale ja wiem, że to właśnie one wszystkie, od dużych ilustrowanych albumów po stare, klejone wydania kieszonkowe, które zawsze się same zamykają, jakby były małżami, tworzą gościnną atmosferę domu.
Historia wysiłków, starań, wypraw i cierpień, a wszystko po to, by wypełnić Bibliotekę Aleksandryjską, jest przez swoją niepowtarzalność niezwykle atrakcyjna. Zdarzały się przypadki zupełnie fantastyczne, jak ekspedycje morskie rodem z baśni po przyprawy korzenne do Indii. Dzisiaj, gdy książki są na wyciągnięcie ręki, pozbawione aury tajemniczej nowości, uparcie wieszczy się ich zmierzch. Co jakiś czas czytam z przygnębieniem artykuły w czasopismach, które przepowiadają koniec druku. Mają go pokonać nieograniczone propozycje spędzania wolnego czasu, jak również różnorodne urządzenia elektroniczne. Fataliści twierdzą, że jesteśmy na progu apokalipsy, której oznaką są zamknięte księgarnie i opustoszałe biblioteki. Pojawiają się teorie, że już niedługo drukowane książki znajdą się w muzeach etnologicznych, wystawione wraz z grotami prehistorycznych włóczni. Mając takie obrazy w głowie, przepatruję niekończące się rzędy książek i ciągi płyt winylowych, zadając sobie pytanie: czy ten drogi nam stary świat naprawdę zmierza do swego kresu?
Książka wytrzymała próbę czasu, dowiodła, że jest długodystansowcem. Za każdym razem, gdy budziliśmy się ze snów kolejnych rewolucji albo koszmarów ludzkich katastrof, książka wiernie nam towarzyszyła. Jak powiada Umberto Eco, książka należy do tej samej kategorii co łyżka, młotek, koło, nożyce. Raz wynalezione, nie wymagają ulepszeń.
Oczywiście, technologia olśniewa i ma dość siły, by zdetronizować dawne królestwa. A jednak każdy z nas żałuje rzeczy, które utraciliśmy – tęsknimy za fotografiami, archiwami, zajęciami, wspomnieniami. Zbyt szybko wszystko się starzeje, ulega przedawnieniu. Pamiętam piosenki, które nagrywało się na kasety magnetofonowe, potem filmy nagrywane na kasety VHS. Przechowywać je – daremny trud. Kiedy pojawiły się płyty DVD, przekonywano nas, że wreszcie raz na zawsze mamy rozwiązane problemy z archiwizowaniem – ale technologia nieustannie napiera, kusząc nas nowymi nośnikami o mniejszym formacie i większej pojemności, co niezmiennie wymaga zakupu nowych urządzeń odtwarzających. Ciekawe, że wciąż czytamy manuskrypty cierpliwie kopiowane ponad dziesięć wieków temu, a dyskietka sprzed kilkunastu lat jest dziś dla nas nieczytelna, pomimo że magazynujemy każdy następny model komputera, niczym w muzeum staroci, w graciarniach naszych domów.
Nie zapominajmy, że książka od wieków jest naszym sprzymierzeńcem w wojnie, o której nie wspominają podręczniki do historii. Wspiera nas w walce o przetrwanie naszych dzieł: słów, które są jak tchnienie wiatru; fikcji, którą tworzymy, by nadać sens chaosowi i w nim przetrwać; prawdy i fałszu, naszej wiedzy – zawsze doraźnej – którą wydrapujemy na twardej skale ludzkiej ignorancji.
Postanowiłam wszcząć dochodzenie. Na początku pojawiły się pytania, rój pytań: Kiedy powstały pierwsze książki? Jaka tajemna historia kryje się za nieustannym wysiłkiem, by je pomnażać i by je niszczyć? Co zaginęło po drodze, a co ocalało? Dlaczego niektóre z ksiąg stały się klasykami? Ile tomów przepadło, nadgryzionych zębem czasu, ile spłonęło w ogniu, ile zgniło w zatrutych wodach? Które niszczono z wściekłością, a które pieczołowicie kopiowano? Czy te same?
Ta opowieść jest próbą kontynuacji poszukiwań prowadzonych przez łowców ksiąg. Chciałabym być, w jakiś sposób, ich towarzyszką podróży, wypatrywać zaginionych manuskryptów, poznawać nieznane dzieje i słuchać głosów, zanim zamilkną na zawsze. A może ci odkrywcy byli tylko zwykłymi zbirami w służbie królów opętanych obsesją? Może wcale nie zdawali sobie sprawy z doniosłości swych zadań, wydawały im się one absurdalne, i nocami pod gołym niebem, gdy dogasał żar ogniska, przeklinali, że dość już narażania życia dla marzeń szaleńca. Pewnie gdyby mogli, wybraliby misję z szansą na awans: marzyło im się, by tłumić bunt na pustyni w Nubii albo nadzorować załadunki barkasów na Nilu. Podejrzewam jednakże, że to oni, poszukując książek, niczym rozproszonego cennego skarbu, budowali, nie wiedząc o tym, podwaliny naszego świata.
1
Małżonka kupca, młoda i znudzona, śpi sama. Dziesięć miesięcy już minęło, odkąd wypłynął z śródziemnomorskiej wyspy Kos do Egiptu, a jeszcze ani jeden list nie przyszedł z kraju nad Nilem. Ma siedemnaście lat, jeszcze nie rodziła i nie wytrzymuje tego życia w odosobnieniu gineceum, oczekiwania, że coś się wydarzy, a z domu nie wychodzi z obawy przed złymi językami. Nie ma za bardzo co robić. Dręczenie sług mogło ją bawić na początku, ale to też nie wystarczy, żeby wypełnić dni. Dlatego cieszą ją wizyty innych kobiet. Nieważne, kto stuka do drzwi, ona rozpaczliwie potrzebuje rozrywki, by zrzucić brzemię ślamazarnie wlokących się godzin.
Niewolnica obwieszcza właśnie, że przybyła starucha Gilida. Małżonka kupca już się cieszy na tę chwilę rozrywki: stara mamka ma niewyparzoną gębę i tak śmiesznie wygaduje różne sprośności.
– Mateczko Gilido! Ileż to miesięcy nie byłaś w moim domu.
– Ano wiesz, córko, tak daleko mieszkam, a słabam jak mucha.
– Dobrze, dobrze – mówi młoda kupcowa – ale wciąż masz dość sił, by niejednemu dogodzić.
– Kpisz sobie! – prycha Gilida. – Wszak to się należy wam, młodym.
Z podstępnym uśmieszkiem, stosując chytre wybiegi, starucha wreszcie wyśpiewuje, z czym przyszła. Pewien krzepki i szykowny młodzian, co to już dwukrotnie zdobył nagrodę w zawodach olimpijskich, przyuważył był ongiś małżonkę kupca i teraz umiera z namiętności, i chce ją na kochankę.
– Nie dąsaj się, a zważ jego propozycję. Toż cierń namiętności uwiera jego ciało. Daj sobie z nim uciechy trochę. Bo niby co, stale będziesz tylko zydel grzała? – kusząco pyta Gilida. – Zanim się spostrzeżesz, starość cię zaskoczy i popioły bujność twą pokryją.
– Milcz, milcz…!
– A niby co mąż twój porabia w Egipcie? Nie pisze, zapomniał o tobie, a pewne i to, że już umoczył usta w innym pucharze.
Aby pokonać ostatni bastion oporu dziewczątka, Gilida obrazowo przedstawia to wszystko, co Egipt, a w szczególności Aleksandria, dać mogą jej dalekiemu i niewdzięcznemu małżonkowi: bogactwo, urok zawsze ciepłego i zmysłowego klimatu, widowiska, zgromadzenia filozofów, książki, złoto, wino, młodzików i tyle ponętnych kobiet, ile gwiazd błyszczy na niebie.
Początek krótkiej greckiej sztuki teatralnej, napisanej w III wieku p.n.e. – w moim wolnym przekładzie – obrazuje koloryt życia codziennego. Niewielkie utwory, jak ten, nie były zapewne wystawiane na scenie, z wyjątkiem jakichś gatunków lektur udramatyzowanych. Humorystyczne, nierzadko łotrzykowskie, otwierają okna zakazanego świata biczowanych niewolników, okrutnych panów, stręczycielek, matek na krawędzi rozpaczy z powodu ich dorastających dzieci czy kobiet niezaspokojonych seksualnie. Gilida, zawodowa stręczycielka, jedna z pierwszych w historii literatury, zna tajemnice swej profesji i celuje bez wahania w najsłabszy punkt swych ofiar: lęk przed starością, który dopada każdego. Jednakże, pomimo okrucieństwa perswazji, tym razem Gilida przegrywa. Dialog kończy się urągliwą odpowiedzią dziewczyny, która pozostaje wierna nieobecnemu mężowi, a może nie chce ponosić straszliwych konsekwencji cudzołóstwa. „Na łeb żeś upadła?”, odmawia Gilidzie małżonka kupca, a na pocieszenie częstuje ją winem.
Sztuka jest interesująca – humor i nieogładzony język dialogów odkrywają przed nami wyobrażenia zwyczajnych i pospolitych ludzi w Aleksandrii tamtej epoki: mieście rozkoszy i książek, stolicy miłości erotycznej i słowa.
2
Rośnie legenda Aleksandrii. Dwa wieki po dialogu Gilidy z mamioną przez nią dziewczyną Aleksandria jest scenerią jednego z najsłynniejszych mitów erotycznych wszech czasów: historii miłości Kleopatry i Marka Antoniusza.
Kiedy Marek Antoniusz po raz pierwszy zawinął do portu w Aleksandrii, Rzym, wówczas centrum największego imperium Śródziemnomorza, wciąż był plątaniną krętych, ciemnych i błotnistych uliczek. I oto wódz rzymski znalazł się w mieście, którego pałace, świątynie, pomniki i szerokie aleje promieniowały jedną wielką wspaniałością. Rzymianie wierzyli w swą potęgę militarną i w to, że są panami przyszłości, jednakże nie mogli konkurować z hipnotyzującą złotą przeszłością i dekadenckim przepychem. Łącząc ekscytację, dumę i wykalkulowaną taktykę, wpływowy wódz i ostatnia królowa Egiptu zawarli polityczne i seksualne przymierze, bulwersując konserwatywnych Rzymian. Na domiar złego krążyły pogłoski, jakoby Marek Antoniusz sposobił się do przeniesienia stolicy z Rzymu do Aleksandrii. Gdyby owa para wygrała wojnę o władzę w Cesarstwie Rzymskim, być może my, dzisiejsi turyści, całymi chmarami przybywalibyśmy do Egiptu, żeby robić sobie zdjęcia w tamtejszym Wiecznym Mieście, z jego własnym Koloseum i forami.
Podobnie jak jej miasto, Kleopatra ucieleśnia to swoiste połączenie aleksandryjskiej kultury i zmysłowości. Plutarch powiada, że tak naprawdę Kleopatra wcale nie była absolutną pięknością. Ludzie na ulicy na pewno by się za nią nie oglądali. Za to zwracała uwagę powabem, mądrością i elokwencją. W brzmieniu jej głosu było tyle słodyczy, że nieruchomiał każdy, kto ją usłyszał. A jej mowa, kontynuuje historyk, dostosowywała się do wybranego dowolnie języka, niczym wielostrunny instrument muzyczny. Potrafiła rozmawiać, bez tłumaczy, z Etiopczykami, Hebrajczykami, Arabami, Syryjczykami, Medami i Partami. Sprytna, zawsze dobrze poinformowana, wygrywała liczne walki w wojnie o władzę w swoim kraju i poza jego granicami, choć rozstrzygającą bitwę przegrała. Jej problemem było to, że mówiło się o niej tylko w obozie wroga.
Także w tej burzliwej historii ważną rolę odgrywają książki. Kiedy Marek Antoniusz już miał się za władcę świata, zapragnął olśnić Kleopatrę cennym darem. Dobrze wiedział, że ani złoto, ani klejnoty, ani uczty nie rozpalą błysku zachwytu w oczach kochanki, ponieważ tych dóbr miała pod dostatkiem. Któregoś poranka, gwoli otrzeźwienia po nocnym nadużywaniu alkoholu, z prowokacyjną ostentacją rozpuściła w occie perłę niesłychanej wielkości – i wypiła. Dlatego Marek Antoniusz wybrał dar, którego Kleopatra nie mogła odrzucić z pogardliwą miną: złożył u jej stóp dwieście tysięcy zwojów jako dar dla Wielkiej Biblioteki. W Aleksandrii książki były paliwem podsycającym ogień namiętności.
Dwaj pisarze – zmarli w XX wieku – stali się naszymi przewodnikami po ukrytych zakamarkach miasta; do mitu o Aleksandrii dodali warstwę patyny. Konstandinos Kawafis, ponury urzędnik, Grek z pochodzenia, pracował, przez jakiś czas bez poborów, w administracji brytyjskiej w Egipcie w Wydziale Nawadniania przy Ministerstwie Robót Publicznych. Nocami zanurzał się w świecie rozkoszy bezpaństwowców i międzynarodowego marginesu społecznego. Jak własną kieszeń znał labirynt aleksandryjskich burdeli – jedyny azyl dla homoseksualizmu, „zakazanego i bezwzględnie pogardzanego przez wszystkich”, jak sam pisał. Kawafis był namiętnym czytelnikiem klasyków i, prawie w tajemnicy, poetą.
W wierszach, dzisiaj bardziej znanych, ożywają postacie rzeczywiste i fikcyjne, które zaludniają Itakę, Troję, Ateny i Bizancjum. Z pozoru inne, bardziej osobiste poematy wygrzebują z własnych doświadczeń dorastania, pomiędzy ironią i wewnętrznym rozdarciem, tęsknotę za młodością, poznawanie rozkoszy, udrękę upływającego czasu. Podział tematyczny w rzeczywistości jest sztuczny. Przeszłość czytana i wyobrażana wzruszała Kawafisa jak własne wspomnienia. Kiedy wędrował po Aleksandrii [początków XX wieku], widział miasto nieobecne pulsujące pod miastem rzeczywistym. Chociaż Wielka Biblioteka przepadła, jej echa, szmery i szepty wciąż wibrowały w atmosferze. W oczach Kawafisa ta wielka społeczność widm ponownie zaludniła chłodne ulice, którymi włóczą się, samotni i udręczeni, żywi.
Postacie z Kwartetu aleksandryjskiego: Justine, Darley, no i przede wszystkim Balthazar, który twierdzi, że znał go osobiście, wciąż wspominają Kawafisa, „starego poetę miasta”. Cztery powieści Lawrence’a Durrella, jednego z tych Anglików, którzy duszą się w purytanizmie i klimacie swojego kraju, wzmagają erotyczny i literacki oddźwięk mitu aleksandryjskiego. Durrell poznał Aleksandrię w burzliwych latach drugiej wojny światowej, kiedy Egipt okupowały wojska brytyjskie i była ona gniazdem szpiegów, konspiracji i – jak zawsze – rozkoszy. Nikt z większą dokładnością nie opisał barw ani wrażeń fizycznych, jakie wyzwalała w nim Aleksandria. Przytłaczająca cisza i niedosięgłe niebo latem. Upalne dni. Lśniący błękit morza, falochrony, żółte wybrzeże. Pośrodku jezioro Mareotis, niekiedy niewyraźne jak mamidło fatamorgany. W gmatwaninie ulic pomiędzy wodami portu i jeziorem kłębią się kurz, żebracy i muchy. Palmy, luksusowe hotele, haszysz, upojenie. Suche powietrze naładowane elektrycznością. Zmierzchy w kolorach cytryny i fiołka. Pięć ras, pięć języków, tuzin religii i odbicie pięciu flot w tłustej wodzie. W Aleksandrii, pisze Durrell, ciało się budzi i czuje kraty więzienia.
Druga wojna światowa zrównała Aleksandrię z ziemią. W ostatniej powieści cyklu Kwartet aleksandryjski Clea opisuje melancholijny pejzaż. Cętkowane czołgi na plażach niczym szkielety dinozaurów, wielkie działa jak wywrócone drzewa w skamieniałym lesie, Beduini błądzący wśród eksplodujących min. Miasto, które zawsze było zdeprawowane, teraz wygląda jak ogromny publiczny pisuar, stwierdza. Lawrence Durrell po 1952 roku nigdy już nie wrócił do Aleksandrii. Tysiącletnie żydowskie i greckie społeczności uciekły po wojnie o Kanał Sueski; nastał kres ich epoki na Bliskim Wschodzie. Podróżnicy, którzy wracają z miasta, mówią mi, że kosmopolityczne i zmysłowe miasto wyemigrowało do pamięci książek.
3
Niejedna jest Aleksandria. Miasta o tej nazwie wyznaczają szlak Aleksandra Wielkiego od Turcji po rzekę Indus. Rozmaite języki zniekształciły oryginalne brzmienie, choć niekiedy można usłyszeć jego odległą melodię. Aleksandretta – İskenderun po turecku. Aleksandria Kermańska – Kerman w Iranie. Aleksandria Margiańska, „starożytne Merw”, dziś Mary w Turkmenistanie. Aleksandria Eschate – co można przełożyć na „Aleksandria na Końcu Świata” – obecnie Chodżent w Tadżykistanie. Alexandria Bucephala, miasto założone ku pamięci konia Bucefała, który od dzieciństwa towarzyszył Aleksandrowi, obecnie Dźhelam w Pakistanie. Wojna w Afganistanie przypomniała nam inne Aleksandrie: Bagram, Herat, Kandahar.
Aleksander założył siedemdziesiąt miast, wylicza Plutarch. Chciał wskazać swój szlak („Tutaj byłem”, „Tutaj zwyciężyłem”), jak dzieciaki, co to wypisują swoje imiona na ścianach czy drzwiach szaletów. Mapa jest jak długi mur, na którym zdobywca raz po raz zapisywał pamięć o sobie.
Impulsem do podjęcia ekspedycji bojowej, przyczyną niepohamowanego uporu, która skłoniła go do pokonania dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów, była żądza sławy i podziwu. Głęboko wierzył w legendy o herosach, więcej: rywalizował z nimi. Odczuwał obsesyjną więź z Achillesem, budzącym grozę najpotężniejszym wojownikiem z mitologii greckiej. Wybrał tę postać, będąc jeszcze dzieckiem, gdy nauczyciel Arystoteles zapoznawał go z poematami homeryckimi, a potem w marzeniach upodabniał się do podziwianego bohatera. Darzył go takim samym uwielbieniem, jakie dzisiaj chłopcy mają dla swoich idoli sportowych. Wieść niesie, że Aleksander zawsze sypiał z egzemplarzem Iliady i sztyletem pod poduszką. Obraz ten wywołuje w nas uśmiech: wyobrażamy sobie młodzieńca, który z otwartym opodal albumem wypełnionym naklejkami śni, że zdobywa mistrzostwo pośród wycia rozentuzjazmowanej publiczności.
Tylko że Aleksander zrealizował swoje najbardziej niepohamowane fantazje. Podboje Anatolii, Persji, Egiptu, Azji Środkowej, Indii, których dokonał w ciągu zaledwie ośmiu lat, wynoszą go na szczyt wyczynów wojennych. W porównaniu z Aleksandrem Achillesa, który oddał życie, aż dziesięć lat oblegając jedno miasto, można uznać za pospolitego nowicjusza.
Egipska Aleksandria narodziła się, nie mogło być inaczej, z literackiego marzenia, z podszeptu Homera. Aleksander we śnie usłyszał zbliżające się kroki siwowłosego starca. Tajemniczy przybysz wyrecytował do ucha śpiącego kilka wierszy z Odysei o wyspie zwanej Faros, otoczonej grzmiącymi falami wzburzonego morza, tuż przy egipskim wybrzeżu. Wyspa istniała, znajdowała się w pobliżu aluwialnej równiny, w miejscu, gdzie delta Nilu łączy się z wodami Morza Śródziemnego. Aleksander, zgodnie z logiką tamtych czasów wierząc, że jego wizja jest wróżbą, założył tam przepowiedziane miasto.
Okolica go zachwyciła: pustkowie piasków dotykało pustkowia wód, dwa samotne krajobrazy, niekończące się, zmienne, wyrzeźbione wiatrem. Strużkami mąki narysował plan – prostokąt, niemal doskonały; wskazał na nim, gdzie należy zbudować centralny plac publiczny, którzy bogowie muszą mieć swoje świątynie, którędy powinna przebiegać linia murów obronnych. Z biegiem czasu Faros połączy z deltą Nilu długa grobla, a wyspę rozsławi jeden z siedmiu cudów świata.
Budowa trwała w najlepsze, Aleksander zaś kontynuował podboje, pozostawiwszy na miejscu niewielką społeczność złożoną z Greków, Żydów i pasterzy, którzy od dawien dawna mieszkali w okolicznych osadach. Rdzennych Egipcjan, zgodnie z kolonialnym rozumowaniem wszystkich epok, przyłączono jako obywateli o niższym statusie.
Aleksander nigdy więcej miasta nie zobaczy. Mniej niż dekadę później powrócą tam jego zwłoki. Jednakże w 331 roku p.n.e., kiedy zakładał miasto, miał dwadzieścia cztery lata i wierzył, że jest niepokonany.
4
Młody był i bezwzględny. W drodze do Egiptu dwukrotnie odniósł zwycięstwo nad armią perskiego Króla Królów. Opanował Anatolię i Asyrię, oznajmiając, że uwalnia je od perskiego jarzma. Podbił obszar Palestyny i Fenicję; wszystkie miasta poddały się bez oporu, z wyjątkiem Tyru i Gazy. Kiedy upadły, po siedmiu miesiącach oblężenia, wyzwoliciel wymierzył mieszkańcom okrutną karę. Ostatnich, którzy przeżyli, ukrzyżowano w rzędzie wzdłuż wybrzeża – dwa tysiące mężczyzn konało, patrząc na morze. Kobiety i dzieci sprzedano w niewolę. Aleksander rozkazał przywiązać wielkorządcę udręczonej Gazy do wozu i wlec go, dopóki nie wyzionie ducha, podobnie jak uczyniono z ciałem Hektora w Iliadzie. Zapewne z lubością wyobrażał sobie, że przeżywa własny poemat epicki, i co jakiś czas powtarzał symboliczny gest, okrucieństwo wzięte z legend.
Innym razem uznał, że bardziej heroiczna będzie wielkoduszność okazana zwyciężonym. Kiedy porwał rodzinę perskiego króla Dariusza [III], okazał szacunek kobietom, rezygnując z uczynienia z nich niewolnic. Wydał rozkaz, by nadal zajmowały – nie niepokojone – „swoje mieszkania, zachowując stroje i klejnoty”. Pozwolił im pogrzebać zmarłych, zabitych podczas walki.
W namiotach Dariusza ujrzał złoto, srebro, alabaster, poczuł zapach mirry i inne wonie, nie mógł oderwać wzroku od wzorzystych dywanów, zdobionych stołów i komód, dostatku, jakiego nie znał w prowincjonalnej siedzibie dworu w rodzinnej Macedonii. Rzekł wtedy do swych przyjaciół: „To rozumiem! To się nazywa być królem!”. A gdy pokazano mu kufer, przedmiot najwspanialszy i wyjątkowy w ekwipażu Dariusza, pytał swoich ludzi: „Co z najdroższych mu rzeczy zasługuje ich zdaniem na to, by w tej kasetce znaleźć pomieszczenie?”. Każdy podsuwał inną myśl: pieniądze, klejnoty, pachnące olejki, korzenne przyprawy, trofea wojenne. Aleksander kręcił głową i po krótkiej chwili milczenia nakazał do tegoż kufra włożyć Iliadę, z którą nigdy się nie rozstawał.
5
Nigdy nie przegrał bitwy. Zawsze, nie żądając dla siebie przywilejów, dzielił trudy wypraw wojennych ze swoimi żołnierzami. Zaledwie sześć lat po objęciu władzy po ojcu, królu Macedonii, pokonał największą w tamtej epoce armię, zagarniając skarby perskiego imperium. Miał dopiero dwadzieścia pięć lat. Ale to mu nie wystarczało. Dotarł nad Morze Kaspijskie, przemierzył tereny dzisiejszego Afganistanu, Turkmenistanu i Uzbekistanu, przekroczył zaśnieżone przełęcze Hindukuszu, wędrował przez ruchome piaski pustyni, dochodząc aż do rzeki Oksus, dzisiejszej Amu-darii. Parł naprzód przez regiony, których nigdy przedtem nie dotknęła stopa Greka (Samarkandy i Pendżabu). Ale już nie staczał chwalebnych bitew – marnotrawił siły w wyniszczających potyczkach z buntownikami.
W języku greckim istnieje słowo, którym można nazwać jego obsesję: póthos. Jest to pragnienie nieobecnego lub nieosiągalnego, tęsknota rodząca cierpienie, którego nie sposób uśmierzyć. To niepokój nieodwzajemnionej miłości, ból żałoby, gdy ogarnia nas nieutulony żal za zmarłą osobą. Aleksander nie dawał wytchnienia swej żądzy parcia wciąż dalej i dalej, byleby uciec przed nudą i powszedniością. Nie skończył jeszcze trzydziestu lat, a już lęk go ogarniał, czy aby świat nie okaże się dla niego nie dość wielki. Co uczyni, gdy pewnego dnia zabraknie ziem do zdobycia?
Z nauk Arystotelesa zapamiętał, że kraniec ziemi znajduje się po przeciwnej stronie pasma Hindukuszu, zapragnął zatem dotrzeć do samego kresu. Chęć ujrzenia krawędzi ziemi stała się jego obsesją. Czy miałby odnaleźć wielki Ocean Zewnętrzny, o którym opowiadał nauczyciel? Czy morskie wody spadają tam kaskadami w bezdenną przepaść? A może ten kraniec zasłania gęsta, biała mgła?
Niestety, ludzie Aleksandra, schorowani i rozeźleni ulewami pory monsunowej, odmówili dalszego pochodu w głąb Indii. Doszły ich wieści, że nieznane królestwo indyjskie jest ogromne i rozciąga się daleko za Gangesem. Świat nie dawał znaków, że gdzieś się kończy.
W imieniu ich wszystkich przemówił pewien weteran: oto na rozkaz młodego króla przeszli tysiące kilometrów, masakrując po drodze co najmniej siedemset pięćdziesiąt tysięcy Azjatów. Pogrzebali najlepszych przyjaciół, którzy zginęli w boju. Wielu jak psy konało w przydrożnych rowach z powodu nieznanych chorób i straszliwych okaleczeń. Ci nieliczni, którzy przeżyli, już nie mają tyle sił, jak wtedy gdy byli młodzi. Konie kuleją na obolałych kopytach, wozy z zaopatrzeniem grzęzną w błocie na rozmiękłych ulewami monsunowymi drogach. Nawet klamry u pasów pordzewiały, a racje żywnościowe gniją w wilgoci. Od lat chodzą w tych samych dziurawych butach. Chcieliby wrócić do domów, wziąć w ramiona żony, przytulić dzieci, które pewnie już ich nie pamiętają. Tęsknią za ziemią, na której się urodzili. Jeśli więc Aleksander zamierza kontynuować wyprawę, niech nie liczy na swoich Macedończyków.
Aleksander uniósł się gniewem i, jak Achilles na początku Iliady, rzucając pogróżki, wycofał się do swojego namiotu. Rozpoczęła się wojna psychologiczna. Najpierw żołnierze milczeli, potem odważyli się szydzić z króla, że stracił nad sobą panowanie. Nie zamierzali godzić się na poniżenia, skoro oddali mu najlepsze lata swojego życia.
Napięcie trwało dwa dni. Potem doborowe wojsko odwróciło się na pięcie i pomaszerowało do ojczyzny. Aleksander w końcu przegrał batalię.
6
Ptolemeusz, uczestnik wypraw Aleksandra, był jego bliskim przyjacielem. Ród Ptolemeusza nie miał żadnych, nawet najbardziej odległych powiązań z Egiptem. Przyszedł na świat w Macedonii, w rodzinie szlacheckiej, ale bez zaszczytów i honorów, i nigdy mu nawet nie zaświtało w głowie, że któregoś dnia zostanie faraonem w bogatym kraju nad Nilem – który pierwszy raz ujrzał, mając prawie czterdzieści lat – nie znał języka, obyczajów ani zawiłej biurokracji egipskiej. Wszakże podboje Aleksandra i ich nadzwyczajne następstwa należą do tych niespodzianek historii, których nie przewidzi żaden analityk, przynajmniej zanim się nie zrealizują.
Wprawdzie Macedończycy nosili się dumnie, ale dobrze wiedzieli, że reszta świata uważa ich kraj za prymitywny, plemienny, bez znaczenia. W mozaice niezależnych państw greckich, rzecz jasna, znajdowali się wiele szczebli niżej niż Ateńczycy czy Spartanie. Zachowali tradycyjną monarchię, podczas gdy miasta-państwa Hellady eksperymentowały z bardziej wyrafinowaną formą rządów; a jeszcze, co gorsza, mówili dialektem niezrozumiałym dla Greków. Kiedy jeden z ich królów wyraził życzenie uczestniczenia w igrzyskach olimpijskich, udzielono mu pozwolenia po skrupulatnym przeliczeniu głosów. Innymi słowy, bardzo niechętnie przyjmowano ich do greckiego klubu. Dla reszty świata Macedończycy po prostu nie istnieli. To Wschód był wówczas centrum cywilizacji, ze wspaniałą, błyszczącą blaskiem chwały historią, a na ponurym i dzikim Zachodzie mieszkali barbarzyńcy. W atlasie geograficznych wyobrażeń i uprzedzeń Macedonia zajmowała peryferie cywilizowanego świata. Zapewne niewielu Egipcjan potrafiłoby wskazać na mapie ojczyznę ich przyszłego króla.
Aleksander przykrócił cugle tej pogardzie. Był osobowością autorytarną, potrafił narzucić swoją wolę Grekom, którzy uznali go za swojego i uczynili symbolem narodowym. Przez dwa wieki, kiedy Grecja podlegała władzy Turków osmańskich, Grecy snuli legendy o wielkim bohaterze, który powracał, by wyrwać ich ojczyznę z rąk ciemięzców.
Podobnie Napoleon z łatwością awansował z prowincjusza Korsykanina na Francuza, w miarę jak podbijał Europę: tryumf jest paszportem, co do którego nikt nie wnosi zastrzeżeń.
Ptolemeusz zawsze trzymał się Aleksandra. Był tarczownikiem księcia na dworze macedońskim, uczestniczył w błyskawicznej kampanii podbojów wybrany do doborowego oddziału konnicy, zwanej Towarzyszami Króla, był jednym z zaufanych członków jego ochrony osobistej. Po buncie wojsk nad Gangesem doświadczył uciążliwości drogi powrotnej, które przerosły najgorsze przewidywania: musiał stawić czoło epidemii malarii, dyzenterii, tygrysom, żmijom i jadowitym owadom. W regionie Indusu maszerujące oddziały piechoty, wycieńczone gorącym, wilgotnym klimatem, zostały zaatakowane przez zbuntowane plemiona. Zimą, podczas odwrotu, armia liczyła zaledwie jedną czwartą stanu początkowego.
Po tylu zwycięstwach, cierpieniach i śmierciach wiosna roku 324 p.n.e. okazała się nieco łaskawsza. Ptolemeusz z resztką oddziałów zaznał krótkiego wytchnienia w mieście Suza, na południowym wschodzie dzisiejszego Iranu, kiedy to nieprzewidywalny w swoich planach Aleksander zarządził wielką uroczystość, podczas której ogłoszono niespodziewanie równoczesne zaślubiny jego, głównego wodza, i oficerów jego armii. Podczas spektakularnej zabawy trwającej pięć dni ożenił osiemdziesięciu swoich wodzów i sprzymierzeńców z kobietami, a bardziej prawdopodobne, że z dziewczynkami, należącymi do perskiej arystokracji. On sam dodał do spisu swych małżonek – macedońskie prawa dozwalały wielożeństwo – pierworodną córkę Dariusza i jeszcze drugą kobietę z rodziny potężnego orientalnego klanu. Ów gest, teatralny, a jednocześnie dobrze wykalkulowany, powtórzył podczas ceremonii w odniesieniu do swych wojsk. Dziesięć tysięcy żołnierzy otrzymało w królewskim darze pozwolenie poślubienia kobiet Orientu. Było to wielkie przedsięwzięcie faworyzujące małżeństwa zawierane pomiędzy różnymi narodowościami, którego nigdy później nie podjęto na taką skalę. W zamysłach Aleksandra roiła się idea integracji narodów w jego imperium.
Ptolemeusz również uczestniczył w grupowych zaślubinach w Suzie. Przypadła mu w udziale córka bogatego perskiego satrapy. Jak większość oficerów, zapewne i on wolałby zostać nagrodzony orderem za służbę w armii i pięcioma dniami hulanki bez dalszych komplikacji. Na ogół ludzie Aleksandra nie mieli najmniejszej ochoty bratania się, a tym bardziej spowinowacania z Persami, których jeszcze nie tak dawno wycinali w pień na polu walki. W nowym imperium narastały napięcia, które niebawem wybuchną, pomiędzy nacjonalizmami w połączonych kulturach.
Aleksandrowi zabrakło czasu na zrealizowanie swoich mrzonek. Zmarł na febrę z początkiem lata następnego roku w Babilonii, w wieku trzydziestu dwóch lat.
7
Dyktując w Aleksandrii swe wspomnienia, stary Ptolemeusz o twarzy Anthony’ego Hopkinsa powierza skrybie tajemnicę, która od lat dręczy go i prześladuje: Aleksander nie zmarł śmiercią naturalną. On, w komitywie z innymi oficerami, podał mu truciznę. W filmie Aleksander (hiszpański tytuł Alejandro Magno) z 2004 roku w reżyserii Olivera Stone’a Ptolemeusz to postać ponura, grecki Makbet, lojalny wojownik wypełniający rozkazy Aleksandra, a potem jego morderca. Pod koniec filmu bohater zrzuca maskę i ukazuje swe ciemne oblicze. Czy rzeczywiście tak było? A może należy uznać, że Oliver Stone mruga porozumiewawczo do publiczności, jak w JFK, wykpiwając spiskowe teorie dziejów i powszechną fascynację zamachami na słynnych wodzów i polityków?
Jedno jest pewne: wodzowie macedońscy w roku 323 p.n.e. zachowywali się nerwowo, obrażeni na Aleksandra. Większość żołnierzy w jego armii pochodziła z Indii i Pakistanu. Aleksander akceptował barbarzyńców także w elitarnych jednostkach, niektórych nawet nobilitował. Opętany homerycką fascynacją męstwem, zarządził pobór najlepszych, niezależnie od przynależności etnicznej. Dawni towarzysze broni uznali tę jego politykę za krzywdzącą i haniebną. Ale czy był to wystarczający powód, by zerwać głęboką więź lojalności i wystawić się na ogromne niebezpieczeństwo, które może być skutkiem zabicia króla?
Nigdy nie będziemy mieć pewności, czy Aleksander został zamordowany, czy zmarł w wyniku choroby (malarii lub zwykłej grypy), która zaatakowała jego organizm, wyczerpany nieustanną walką, ciężkimi obrażeniami w dziewięciu różnych miejscach na ciele, zmuszany do ponadludzkiego wysiłku podczas kampanii wojennych. W tamtym czasie nagła śmierć Aleksandra była jak włócznia, którą bez skrupułów wymierzali w siebie spadkobiercy króla w walce o władzę, obwiniając jedni drugich o domniemany zamach stanu. Wieść o otruciu szybko się rozniosła; była to wersja najbardziej szokująca i dramatyczna. Z kłębowiska pamfletów, oskarżeń i interesów spadkobierców historycy nie są w stanie wyłowić prawdy; jedyne, co mogą, to oceniać pro i contra każdą wysuwaną hipotezę.
Postać Ptolemeusza, wiernego przyjaciela, a być może zdrajcy, pozostaje ukryta w cieniu.
8
Dwaj hobbici, Frodo i Sam, dotarli do błędnego labiryntu schodów przełęczy Cirith Ungol (Przesmyk Pająka) w zachodnim pasmie gór w Mordorze. Aby pokonać strach, opowiadają sobie o swym życiu pełnym niespodziewanych przygód. Wszystko dzieje się tuż przed nagłym zakończeniem Dwóch wież, drugiej części Władcy pierścieni J.R.R. Tolkiena. Sam, dla którego największe rozkosze to smaczne jedzenie i wspaniała historia, zastanawia się: „Ciekaw jestem, czy będą kiedyś o nas opowiadali legendy albo śpiewali pieśni. Oczywiście, że uczestniczymy w niezwykłej historii, ale nie wiadomo, czy z tego powstanie opowieść, powtarzana przy kominku albo zapisana czarnymi literami w grubej księdze i odczytywana po wielu, wielu latach. (…) a jakiś malec zawoła: Tak, tak, to moja ulubiona historia!”.
Takie też było marzenie Aleksandra: mieć własną legendę, trafić na stronice książek, by pozostać w pamięci. I to osiągnął. Jego krótkie życie stało się mitem Wschodu i Zachodu, wzmianki o nim pojawiają się w Koranie i w Biblii. W Aleksandrii przez wieki snuto fantazyjne historie o jego wyprawach i przygodach, spisane po grecku, tłumaczone na łacinę, syryjski i wiele innych języków. Znamy je jako Powieść o Aleksandrze, dotarły do naszych czasów w kolejnych odmianach i skrótach. Nawiedzeni naukowcy bzdurzą, że obok niektórych tekstów religijnych była to najczęściej czytana książka w świecie przednowożytnym.
W II wieku Rzymianie dodali do imienia Aleksandra przydomek Magnus (Wielki). Zwolennicy Zaratusztry natomiast nazywali go Aleksandrem Przeklętym. Nigdy mu nie wybaczyli, że podpalił pałac w Persepolis, w którym spłonęła biblioteka króla. W płomieniach spopielała, wśród innych zbiorów, Awesta, święta księga zaratusztrian, i wierni musieli odtworzyć ją z pamięci.
Blaski i cienie życia Aleksandra, sprzeczne o nim opinie widać już w dziełach starożytnych historyków, którzy tworzą galerię odmiennych portretów króla Macedonii. Flawiusz Arrian wpada w zachwyt, Kurcjusz Rufus odkrywa ciemne strony, Plutarch nie może się oprzeć emocjonującej „historii życia” i barbarzyńcy, i bohatera. Wszyscy oni fantazjują. Ulegając instynktom pisarza, który zwąchał wielką historię, czynią z biografii Aleksandra opowieść literacką. Pewien podróżnik i geograf z czasów rzymskich [Strabon] mawiał z ironią, że ci, co piszą o Aleksandrze, zawsze wolą zmyślenia od prawdy.
Wizja współczesnych historyków zależy od ich światopoglądu i czasów, w jakich powstały ich dzieła. Na początku XX wieku wielcy bohaterowie jeszcze cieszyli się dobrym samopoczuciem; po drugiej wojnie światowej, po doświadczeniu Holokaustu, bomby atomowej i dekolonizacji staliśmy się bardziej sceptyczni. Wśród obecnych pisarzy są też tacy, którzy wzywają Aleksandra na dywanik, wytykają mu megalomanię, okrucieństwo, obojętność wobec ofiar. Niektórzy porównują go nawet z Adolfem Hitlerem. Spór trwa, ujawniają się nowe niuanse, zależnie od aktualnie dominujących odczuć.
Zadziwia mnie i fascynuje to, że również kultura popularna nie pomija Aleksandra, nie traktuje jak skamielinę z innej epoki. W najbardziej niespodziewanych miejscach napotykam zagorzałych wielbicieli Aleksandra, którzy potrafią narysować na serwetce szybki szkic ruchów jego armii na szlaku wielkich bitew. Wciąż rozbrzmiewa melodia jego imienia. Caetano Veloso dedykuje mu utwór Alexandre na płycie Livro; brytyjski zespół Iron Maiden nadał tytuł Alexander the Great jednemu ze swoich najsłynniejszych, legendarnych wręcz tematów muzycznych. Ten heavymetalowy utwór jest przyjmowany z żarliwością niemal religijną: zespół z Leyton nigdy nie wykonuje go na żywo, wśród fanów krąży pogłoska, że zabrzmi dopiero na ich ostatnim koncercie. Na całym świecie rodzice wciąż nadają swoim synom imię Aleksander – lub Sikander (arabska wersja tego imienia) – po wielkim wojowniku. Każdego roku na milionach produktów drukuje się jego podobiznę, sam Aleksander nie wiedziałby, w co się ubrać lub co wybrać: podkoszulki, krawaty, etui telefonów komórkowych, gry komputerowe…
Aleksander, łowca nieśmiertelności, wciąż promieniuje legendą, o jakiej marzył. A gdyby mnie zapytano, jaka jest moja ulubiona historia do opowiadania przy kominku – jak mawiał Tolkien – nie wybrałabym ani zwycięstw, ani podróży, lecz nadzwyczajne przypadki Biblioteki Aleksandryjskiej.
9
„Król umarł”, zapisał na tabliczce astrologicznej babiloński skryba. Dziełem przypadku dokument, w prawie nienaruszonym stanie, zachował się do naszych czasów. W dniu 10 czerwca roku 323 p.n.e. nie trzeba było umieć czytać z gwiazd, by wiedzieć, że idą trudne i niebezpieczne czasy. Aleksander pozostawił dwóch marnych spadkobierców: przyrodniego brata, którego wszyscy uważali za idiotę, i jeszcze nienarodzone dziecko w brzuchu Roksany, jednej z jego trzech żon. Babiloński skryba, obeznany z historią tronu i mechanizmami rządzącymi monarchią, zapewne tego wieczoru, ciężkiego od wróżb i przewidywań, domyślał się, że w chaosie dziedziczenia korony rozpętają się podstępne i okrutne walki. Tego obawiało się wielu ludzi z otoczenia króla i właśnie to się wydarzyło.
Na krwawe żniwa nie trzeba było długo czekać. Roksana zamordowała dwie wdowy po Aleksandrze, by zagwarantować, że jej syn nie będzie miał konkurentów. Najbardziej wpływowi macedońscy wodzowie wypowiedzieli sobie wojny. W trwającej latami planowej rzezi wymordowano wszystkich członków rodziny królewskiej: przyrodniego brata idiotę, matkę Aleksandra, jego żonę Roksanę i jej niespełna dwunastoletniego syna. Tymczasem imperium się rozpadało. Seleukos, jeden z dowódców Aleksandra, sprzedał tereny zdobyte w Indiach tubylczemu wodzowi za niebywałą cenę pięciuset słoni bojowych, których użył, by kontynuować walki z macedońskimi rywalami. Oddziały najemników oferowały swoje usługi tym, którzy dawali więcej. Po latach bitew, okrucieństw, odwetów, które pochłonęły wiele istnień ludzkich, na polu chwały stanęło trzech diadochów: Seleukos w Azji, Antygon w Macedonii i Ptolemeusz w Egipcie. Z nich wszystkich jedynie Ptolemeusz nie zmarł gwałtowną śmiercią.
Ptolemeusz osiadł w Egipcie, gdzie też pozostał do końca życia. Przez dziesiątki lat krwią i ogniem utrzymywał się na tronie, walcząc z dawnymi towarzyszami. W chwilach wytchnienia pomiędzy wojnami domowymi z Macedończykami usiłował poznać ogromny kraj, w którym panował. Wszystko go zdumiewało: piramidy; ibisy; burze piaskowe; fale wydm; galopujące wielbłądy; dziwaczni bogowie ze zwierzęcymi głowami; eunuchowie; peruki na ogolonych głowach; rzeki ludzi podczas dni świątecznych; nietykalne koty, których zabicie było przestępstwem; hieroglify; ceremoniał pałacowy; gigantyczne świątynie; nieograniczona władza kapłanów; czarny i błotnisty Nil szeroką deltą uchodzący do morza; krokodyle; równiny, które wydają obfite plony, gdyż żywią się kośćmi zmarłych; piwo; hipopotamy; pustynia, na której nic się nie uchroni przed niszczącym działaniem czasu; balsamowanie; mumie; zrytualizowane życie; umiłowanie przeszłości; kult śmierci.
Ptolemeusz zapewne czuł się zdezorientowany, speszony, wyobcowany. Nie rozumiał języka egipskiego, był niezręczny w ceremoniałach i podejrzewał, że dworzanie się z niego naśmiewają. Nie bacząc na to, potrafił narzucać swoją wolę, czego nauczył się od Aleksandra. Jeśli nie rozumiesz znaczenia symboli, wymyśl własne. Jeśli Egipt kłuje w oczy swą bajeczną Starożytnością, przenieś stolicę do Aleksandrii – jedynego miasta bez przeszłości – i uczyń ją najważniejszym ośrodkiem w całym Śródziemnomorzu. Jeśli twoi poddani nieufnie przyjmują nowości, spraw, by wszelka odwaga myśli i wiedzy zawładnęła ich terytorium.
Na wzniesienie Muzeum i Biblioteki Aleksandryjskiej Ptolemeusz przeznaczył przeogromne bogactwa.
10
Choć nie ma na to dowodów, odważę się wyobrazić sobie, że koncepcja utworzenia uniwersalnej biblioteki zrodziła się w umyśle Aleksandra. Był to plan na miarę jego ambicji, odzwierciedlenie żądzy posiadania wszystkiego. „Ziemię”, oświadczył w jednym z pierwszych ogłoszonych dekretów, „uważam za moją”. Zgromadzenie wszystkich istniejących książek w jednym miejscu to także forma – symboliczna, mentalna, pokojowa – posiadania świata.
Pasja kolekcjonera książek przypomina pasję podróżnika. Każda biblioteka jest podróżą; każda książka jest paszportem, który nigdy nie traci ważności. Aleksander na szlakach Afryki i Azji nie rozstawał się z Iliadą, do której sięgał, jak twierdzą historycy, po poradę i żeby dostarczyć pokarmu swej żądzy wielkości. Lektura, jak busola, wskazywała mu drogi ku nieznanemu.
Zdobywanie książek w świecie znajdującym się w stanie chaosu to balansowanie na skraju przepaści. Do tego wniosku dochodzi Walter Benjamin we wspaniałym eseju Rozpakowuję moją bibliotekę: „Odnowić stary świat: oto najgłębszy popęd w pragnieniu kolekcjonera, kiedy nagle doznaje impulsu do nabycia nowych rzeczy”. Biblioteka Aleksandryjska – magiczna encyklopedia – połączyła wiedzę i fikcje Starożytności, by zapobiec ich rozproszeniu i utracie. Ale też została wykoncypowana jako nowa przestrzeń, z której poprowadzą drogi ku przyszłości.
Wcześniejsze prywatne biblioteki gromadziły materiały użyteczne dla ich właścicieli. Nawet te należące do szkół lub grup różnych zawodów były tylko narzędziem dla ich własnych potrzeb. Poprzedniczka Biblioteki Aleksandryjskiej i najbardziej do niej podobna – Biblioteka Assurbanipala w Niniwie, na północy dzisiejszego Iraku – była przeznaczona tylko do użytku króla. Biblioteka Aleksandryjska, urozmaicona i kompletna, gromadziła książki podejmujące wszystkie tematy, pisane we wszystkich zakątkach znanego świata. Otworzyła swe podwoje dla łaknących wiedzy, niezależnie od ich narodowości, dla uczonych, również dla tych, którzy już popróbowali swych sił na polu literackim. Była pierwszą biblioteką w pełnym tego słowa znaczeniu – i o krok od posiadania wszystkich istniejących wówczas rękopisów.
Ponadto była bliska wymarzonemu przez Aleksandra ideałowi integracji imperium. Młody król, który poślubił trzy kobiety z obcych ziem i miał półbarbarzyńskie potomstwo, zamierzał, jak twierdzi historyk Diodor Sycylijski, przesiedlić ludność z Europy do Azji oraz w kierunku odwrotnym, i tak stworzyć przyjazne sobie społeczeństwo i więzi pokrewieństwa pomiędzy dwoma kontynentami. Nagła śmierć uniemożliwiła zrealizowanie projektu deportacji, zadziwiającej mieszanki przemocy i pragnienia zbratania.
Biblioteka otworzyła się na bezmiar świata zewnętrznego. Włączyła do swych zbiorów najważniejsze dzieła obcojęzyczne tłumaczone na grecki. Tzetzes, bizantyjski filolog i poeta, pisał o tamtym czasie: „Z kraju każdego mędrców brano, co swoim językiem władali i doskonale po grecku mówili; każdy zespół dostawał odnośne teksty i tak ze wszystkich przygotowano tłumaczenie”. Właśnie tam powstała słynna grecka wersja hebrajskiej Tory, znana jako Biblia Siedemdziesięciu (Septuaginta). Przypisywany Zaratusztrze przekład ponad dwu milionów wersów perskich jeszcze po wielu wiekach wspominano jako wielkie wydarzenie. Zhellenizowany egipski kapłan o imieniu Manethon sporządził dla Biblioteki genealogię dynastii faraonów wraz z ich dokonaniami od czasów mitycznych do wkroczenia Aleksandra. Aby stworzyć to kompendium dziejów Egiptu w języku greckim, poszukiwał, konsultował, streszczał oryginalne dokumenty przechowywane w dziesiątkach świątyń. Inny dwujęzyczny kapłan, Berossos, znawca dzieł zapisanych pismem klinowym, przetworzył na język grecki tradycje babilońskie. Nie zabrakło też w Bibliotece traktatu o Indiach greckiego ambasadora Megastenesa na dworze w Pataliputrze, mieście na północnym wschodzie Indii, usytuowanym nad Gangesem. Autor korzystał z miejscowych źródeł. Nigdy wcześniej nie podejmowano prac przekładowych na tak wielką skalę.
Biblioteka urzeczywistniła najlepsze z marzeń Aleksandra: uniwersalność, żądzę poznania i jego niezwykłe pragnienie zjednoczenia. W Bibliotece Aleksandryjskiej nie istniały granice, tam, wreszcie w spokoju, wiodły wspólny żywot słowa Greków, Żydów, Egipcjan, Persów i Indusów. Terytorium umysłu było zapewne jedyną dla nich wszystkich przyjazną przestrzenią.
11
Także Borgesa oczarowała idea zgromadzenia wszystkich książek. Opowiadaniem Biblioteka Babel wprowadza nas do wspaniałej biblioteki, spełnionego labiryntu snów i słów. Od razu jednak zwrócimy uwagę, że to miejsce budzi niepokój. Doświadczamy tam, jak nasze fantazje, podbarwione koszmarem, przeobrażają się w wyrocznie współczesnych lęków.
Wszechświat (niektórzy nazywają go Biblioteką), powiada Borges, jest rodzajem monstrualnego ula, który istnieje od zawsze. Składa się z nieskończoności identycznych sześciokątnych galerii połączonych spiralnymi schodami. W każdym sześciokącie zobaczymy lampy, półki i książki. Po prawej i lewej stronie podestu są dwie kabinki, jedna służy do spania na stojąco, druga jest pisuarem. Do tego się sprowadzają wszystkie potrzeby: światło, czytanie, ustęp. W korytarzykach żyją dziwni oficjaliści, a narrator, jeden z nich, określa ich terminem niedoskonałych bibliotekarzy. Każdy nadzoruje określoną liczbę galerii w nieskończonym okręgu geometrycznym.
Książki w Bibliotece zawierają wszystkie możliwe kombinacje dwudziestu trzech liter i dwóch znaków interpunkcyjnych, czyli wszystko, co można sobie wyobrazić i wyrazić we wszystkich językach, zapamiętanych i zapomnianych. Dlatego, mówi nam narrator, w którymś miejscu na półkach znajduje się „prawdziwa relacja twojej śmierci”. I z największą skrupulatnością spisana historia przyszłości. I autobiografie archaniołów. I prawdziwy katalog Biblioteki, jak również tysiące i tysiące katalogów fałszywych. Mieszkańcy ula mają te same ograniczenia co i my: władają tylko paroma językami, a czas ich życia jest krótki. Dlatego szansa zlokalizowania w bezmiarze tuneli tej jednej książki, której ktoś szuka, czy po prostu książki dla niego zrozumiałej, jest minimalna.
I to jest wielki paradoks. Po sześcianach ula krążą poszukiwacze książek, mistycy, fanatyczni niszczyciele, bibliotekarze samobójcy, pielgrzymi, bałwochwalcy i wariaci. Ale nikt nie czyta. Pośród męczącej obfitości przypadkowych stronic zamiera przyjemność lektury. Całą energię pochłania poszukiwanie i odcyfrowywanie.
Możemy to rozumieć po prostu jako ironiczną opowieść osnutą na mitycznych wątkach, począwszy od biblijnych i bibliofilskich, które znajdują ujście w więzieniach z wyobraźni Piranesiego czy na niekończących się schodach Eschera. Nas, dzisiejszych czytelników, biblioteka Babel fascynuje jako prorocza alegoria wirtualnego świata, nieograniczoności internetu, tej gigantycznej sieci informacji i tekstów, filtrowanej przez algorytmy wyszukiwania, w której błądzimy jak widma w labiryncie.
Swym zaskakującym anachronizmem Borges przeczuwa świat obecny. Opowiadanie jest antycypacją, to oczywiste, teraźniejszości: sieć elektroniczna, koncepcja, którą dziś nazywamy World Wide Web, stanowi replikę funkcjonowania biblioteki. U początków internetu legło marzenie o komunikacji ogólnoświatowej. Trzeba było słowom otworzyć trasy, aleje, drogi powietrzne. Każdy tekst wymagał odniesienia – łącznika – dzięki któremu czytelnik mógłby go znaleźć w każdym komputerze w każdym zakątku świata. Naukowiec Timothy John Berners-Lee, autor projektów tworzących tę sieć, znalazł inspirację w uporządkowanej i sprawnie działającej przestrzeni bibliotek publicznych. Naśladując ich mechanizmy, oznaczył każdy dokument wirtualny innym adresem, który był unikatowy i pozwalał połączyć się z nim z innego komputera. Ten uniwersalny lokalizator – nazywany w języku komputerowym URL – był dokładnym ekwiwalentem sygnatury danej biblioteki. Następnie Berners-Lee wymyślił protokół przesyłania dokumentów hipertekstowych – bardziej znany jako skrót http – który działa podobnie jak fiszki, które wypełniamy i podajemy bibliotekarzowi, by wyszukał żądaną książkę. Internet jest emanacją biblioteki – zwielokrotnioną, niezmiernie rozległą i eteryczną.
Wyobrażam sobie, co bym czuła, wchodząc do Biblioteki Aleksandryjskiej; pewnie byłoby to takie samo wrażenie, jakiego doświadczyłam, kiedy po raz pierwszy serfowałam po internecie: zdumienie, zamroczenie ogromnymi przestrzeniami. To tak, jak przyglądać się podróżnikowi, który schodzi na ląd w porcie Aleksandrii – właśnie przyspiesza kroku, podążając w kierunku twierdzy książek, wygłodniały jak ja, rozemocjonowany, oślepiony tym bogactwem, które zaczyna dostrzegać już w portykach Biblioteki. Wszyscy w naszej epoce pomyślelibyśmy to samo: w żadnym innym miejscu nie zebrano tylu informacji, tak szerokiej wiedzy, tak wielu opowieści, w których doświadczamy lęku i radości życia.
12
Wróćmy do początku. Aleksandrii jeszcze nie ma. Chełpliwe wyobrażenia Ptolemeusza o wielkiej greckiej stolicy w Egipcie zderzają się z paskudną rzeczywistością. Dwie dekady po założeniu Aleksandria jest niewielkim miasteczkiem w ciągłej budowie, zamieszkanym przez żołnierzy i marynarzy, ścisłą grupkę biurokratów zmagających się z chaosem i tą specyficzną fauną chytrych pośredników, przestępców, wygadanych poszukiwaczy przygód i zręcznych oszustów, upatrujących dla siebie szansy na dziewiczej ziemi. Wytyczone przez greckiego architekta proste ulice są brudne i cuchną ekskrementami. Na plecach niewolników widać pręgi po batach. Atmosfera jak z westernów: przemoc, siła, rozbój. Z nadejściem wiosny miastem targa śmiercionośny chamsin, wiatr ze wschodu, który wiele wieków później będzie dręczył wojska Napoleona i Rommla. Z daleka wichury piaskowe wyglądają jak plamy krwi na odległym niebie. Potem ciemność pochłania światło i do ataku rusza pustynny piach; duszące i oślepiające tumany pyłów wciskają się przez szczeliny do domów, wysuszają gardło i nos, wkłuwają się do oczu, doprowadzają ludzi do szaleństwa, rozpaczy i zbrodni. Po godzinach wirowania w niszczycielskiej trąbie z chrapliwym szlochem zwalają się do morza.
Ptolemeusz postanowił, że osiedli się właśnie tam, z całym swoim dworem, i ściągnie na to pustkowie na peryferiach niebytu najlepszych uczonych i pisarzy swojej epoki.
Rozpoczęły się gorączkowe prace. Aby połączyć Nil z jeziorem Mareotis i morzem, kazał przekopać kanał. Zaprojektował wielki port. Nad morzem rozkazał zbudować pałac z zabezpieczającym go wałem: ogromną twierdzę, by można było się w niej schronić w przypadku oblężenia; małe zakazane miasto, dostępne dla nielicznych wybranych; ognisko domowe nieoczekiwanego króla w nieprawdopodobnym mieście.
Ażeby urzeczywistnić swój sen, wydał dużo, dużo pieniędzy. Ptolemeusz nie pochwycił największego kawałka z Imperium Aleksandra, ale był to kęs tłusty i soczysty. Egipt – synonim bogactwa. Nad żyznymi brzegami Nilu rosły zboża niczym z baśni, ich plony rządziły ówczesnym rynkiem jak obecnie ropa. Ponadto Egipt eksportował powszechnie używany wtedy materiał piśmienniczy: papirus.
Trzcina papirusowa wyrasta z kłączy zanurzonych w wodach Nilu. Łodyga osiąga grubość męskiego ramienia i wysokość od trzech do sześciu metrów. Z wiotkich włókien ubodzy ludzie wyplatali liny, maty, sandały i kosze. Starożytne teksty wspominają: w koszu z trzciny papirusowej, posmarowanej żywicą i smołą, ukryła matka swe dziecię – Mojżesza – i zostawiła nad brzegiem Nilu. W trzecim tysiącleciu p.n.e. Egipcjanie odkryli, że z trzciny mogą wytwarzać arkusze do pisania, a w pierwszym tysiącleciu ich wynalazek znały już narody Bliskiego Wschodu. Przez wieki Hebrajczycy, Grecy, a potem także Rzymianie utrwalali rodzimą literaturę na zwojach papirusowych. W miarę jak w społeczeństwach w krajach śródziemnomorskich rosła liczba umiejących czytać i pisać, potrzebowały one coraz więcej papirusu, zatem wraz z popytem rosła jego cena. Trzcina papirusowa rzadko występowała poza Egiptem i, podobnie jak koltan w naszych inteligentnych telefonach, stała się dobrem strategicznym. Powstał potężny rynek, na którym dystrybuowano papirus szlakami handlowymi Afryki, Azji i Europy. Królowie Egiptu zmonopolizowali wytwórczość i handel; znawcy twierdzą, że w języku egipskim słowa „papirus” i „faraon” mają wspólne korzenie.
Wyobraźmy sobie pracowity poranek w warsztatach faraonów. Grupa królewskich pracowników przybywa o świcie nad brzeg rzeki – będą ciąć trzcinę; zbudzone szelestem ich kroków ptactwo wyfruwa z szuwarów. Mężczyźni pracują w rześkim powietrzu poranka, a w południe wnoszą do warsztatu wielkie naręcza trzciny. Odkorowują łodygi i precyzyjnymi ruchami rozcinają trójkątny w przekroju poprzecznym rdzeń na cienkie paski o długości trzydziestu-czterdziestu centymetrów. Układają na desce pierwszą warstwę zgodnie z kierunkiem włókien, jedno obok drugiego, a potem przykrywają drugą warstwą krótszych pasków, tym razem ułożonych poprzecznie względem spodnich. Drewnianym bijakiem tłuką obie nałożone na siebie warstwy, które skleja wyciskany lepki sok. Wygładzają powierzchnię arkusza, szorując go pumeksem lub muszlami. Na koniec sklejają pastą z mąki, wody i octu brzeg jednego arkusza papirusu z brzegiem następnego, aż powstanie długa wstęga, którą przechowują zwiniętą w rulon. Zazwyczaj łączono około dwudziestu arkuszy, a spojenia starannie polerowano aż do uzyskania równej powierzchni, żeby nie zahaczała o nie trzcinka skryby. Handlarze nie sprzedawali pojedynczych arkuszy, tylko zwoje; jeśli ktoś potrzebował papirusu do napisania listu lub krótkiego dokumentu, wtedy odcinał odpowiedni kawałek. Zwoje mierzyły od trzynastu do trzydziestu centymetrów wysokości, a ich standardowa długość wynosiła między 3,2 a 3,6 metra. Jednakże długość zwoju była tak zróżnicowana jak liczba stron w naszych książkach. Niech tu posłuży przykład najdłuższego zwoju w kolekcji egipskiej w Muzeum Brytyjskim – papirus Harrisa pierwotnie mierzył czterdzieści dwa metry.
Zwój papirusowy niebywale przyczynił się do postępu cywilizacyjnego. Przez wieki ludzkość szukała odpowiedniego nośnika, pisząc na kamieniu, glinie, drewnie czy metalu, aż wreszcie znalazła dla utrwalenia mowy dom w żywej materii. Pierwsza książka w historii narodziła się, kiedy słowa – zapisany oddech – schroniły się w rdzeniu rośliny wodnej. Książka, w przeciwieństwie do swych nieruchomych i sztywnych poprzedników, od początku była podatna, lekka, gotowa do wędrówki i przygody.
Zwoje papirusu przechowują długie teksty zapisane ręcznie trzcinką maczaną w atramencie: tak właśnie wyglądają książki, które zaczynają wypełniać powstającą Bibliotekę Aleksandryjską.
13
Po śmierci Aleksandra wodzowie zachowywali się, jakby ktoś rzucił na nich urok. Naśladowali jego gesty, nosili podobne stroje, czapę, którą król zwykł wkładać, i tak samo przechylali głowę. Nadal, jak wcześniej on, celebrowali święta, ucztowali, bili monety ze swoimi podobiznami. Jeden z Towarzyszy Króla, żeby się doń upodobnić, podkręcał włosy i niedbale zarzucał je na ramiona. Wódz Eumenes twierdził, że Aleksander pojawia się w jego snach i prowadzi z nim rozmowy. Ptolemeusz rozpuścił wieść, że jest przyrodnim bratem Aleksandra z linii ojca. Pewnego razu rywalizujący ze sobą spadkobiercy zebrali się w namiocie przy pustym tronie z berłem zmarłego króla – podczas narady mieli wrażenie, że nieobecny wciąż im przewodzi.
Wszyscy opłakiwali Aleksandra i podlizywali się jego zjawie, a równocześnie czynili starania, by rozdrapać światowe imperium, które im przypadało, po kolei zlikwidować każdego z najbliższych członków rodziny króla, sprzeniewierzając się lojalności, która ongiś ich połączyła. O takiej miłości rozmyślał Oscar Wilde, kiedy napisał w Balladzie o więzieniu w Reading: „Każdy zabija kiedyś to, co kocha”.
Ptolemeusz chytrze wyszedł na prowadzenie także w walce o pamięć o Aleksandrze. Świetnym zagraniem było przywłaszczenie sobie zwłok młodego króla. Lepiej niż inni rozumiał symboliczną wartość wyeksponowania jego śmiertelnych szczątków.
Jesienią 322 roku p.n.e. wyruszył orszak z Babilonu do Macedonii, by w kraju rodzinnym pochować Aleksandra. Ciało, zabalsamowane w miodzie i ziołach i ułożone w złotej trumnie, wiózł żałobny wóz; w źródłach opisywano go jako ckliwe i kiczowate nagromadzenie baldachimów, purpurowych kotar, frędzli, złoconych rzeźbień, haftów i wieńców. Ptolemeusz zaprzyjaźnił się z dowódcą świty. Namówił wspólnika, żeby zboczył z drogi i skierował pochód w stronę Damaszku, a wtedy wyszedł mu na spotkanie z wojskiem i uprowadził trumnę. Naczelny wódz armii Perdikkas, który już przygotował grobowiec w Macedonii, na wieść o porwaniu ciała króla zgrzytnął zębami i zaatakował Egipt. Po nieudanej kampanii został zamordowany przez swoich oficerów. Ptolemeusz wygrał partię. Przewiózł zwłoki do Aleksandrii, umieścił w mauzoleum i wystawił na widok publiczny. Sarkofag Aleksandra, jak trumna Lenina na placu Czerwonym w Moskwie, stał się wielką atrakcją, celem turystyki nekrofilskiej. Widział go tam jeszcze pierwszy rzymski cesarz, Oktawian August. Złożywszy wieniec na kryształowej pokrywie sarkofagu, zażądał, by mu umożliwiono dotknięcie ciała. Złe języki powtarzają, jakoby August, całując Aleksandra, przypadkiem oderwał mu nos – wszak całowanie mumii jest nieco ryzykowne. Sarkofag Aleksandra został zniszczony podczas jednego z wielkich buntów ludowych, które wstrząsały Aleksandrią, i wbrew różnym pogłoskom archeolodzy nie zdołali odnaleźć ani śladu po jego trumnie. Co poniektórzy sądzą, że kres Aleksandra był na miarę jego kosmopolityzmu (zwłoki zostały poćwiartowane na setki amuletów rozsianych następnie po szerokim świecie, który kiedyś podbił).
Wieść niesie, że August, zapytany po złożeniu hołdu Aleksandrowi w mauzoleum, „czy zechce obejrzeć także grobowiec Ptolemeuszów, odpowiedział, że króla chciał zobaczyć, nie trupy”. Słowa te uwydatniają dramat diadochów, następców Aleksandra: w oczach świata byli zespołem marnych graczy rezerwowych, bezbarwnym dodatkiem do legendy. Brakowało im tej charyzmy umocowującej władzę i tylko gdy się podpierali autorytetem zmarłego, mogli wzbudzić prawdziwy respekt. Dlatego przebierali się za Aleksandra, marząc, by ich z nim mylono, zupełnie jak w naszych czasach czynią to fanatyczni naśladowcy Elvisa.
W tej grze podobieństw i analogii król Ptolemeusz zażyczył sobie, by Arystoteles był wychowawcą jego dzieci, tak jak był nauczycielem Aleksandra; cóż z tego, skoro filozof zmarł w 322 roku p.n.e., parę miesięcy po śmierci swego słynnego ucznia. Rozczarowany, że musi pójść na ustępstwa, Ptolemeusz wyprawił posłów do Lykejonu, szkoły Arystotelesa w Atenach, by tam najwybitniejszym ówczesnym mędrcom zaoferowali pracę, bardzo dobrze płatną, w Aleksandrii. Propozycję przyjęli dwaj: jeden będzie kształcił książąt, drugi zorganizuje Wielką Bibliotekę.
Nowym pracownikiem, który miał za zadanie zgromadzić i uporządkować księgi, był Demetriusz z Faleronu. To właśnie on wykoncypował do dziś istniejący zawód bibliotekarza. W latach młodzieńczych przygotowywał się do sprawowania władzy. Był uczniem Liceum, a potem na dziesięć lat rzucił się w wir polityki. W Atenach po raz pierwszy ujrzał racjonalnie usystematyzowaną bibliotekę: zbiory samego Arystotelesa, nazywanego „lektorem”. Arystoteles – autor ponad dwustu traktatów – dociekając struktury rzeczywistości, dokonał podziału nauk (fizyka, biologia, astronomia, logika, etyka, estetyka, retoryka, polityka, metafizyka). Tam, przy półkach swego mistrza, analizując w ciszy jego klasyfikacje, Demetriusz musiał rozumieć, że posiadanie książek jest jak balansowanie na linie. To wysiłek łączenia cząsteczek rozprzestrzenionych w uniwersum aż do utworzenia logicznej całości. Harmonijna architektura wobec chaosu. Rzeźba z piasku. Kryjówka, w której chcemy przechować to, czego boimy się zapomnieć. Pamięć świata. Zapora chroniąca przed tsunami czasu.
Demetriusz przetransportował do Egiptu model myśli Arystotelesa, który w tamtej epoce był awangardą wiedzy zachodniej. Mówiono [Strabon], że Arystoteles podpowiedział aleksandryjczykom, jak zorganizować Bibliotekę. Nie można tego interpretować dosłownie, gdyż filozof nigdy nie gościł w kraju nad Nilem. Zachęta przybyła drogą okrężną wraz z jego wybitnym uczniem, który zszedł ze statku w młodym mieście, uciekając przed zagrożeniami wstrząsów politycznych. Jednakże pomimo swych dobrych intencji Demetriusz nie ustrzegł się intryg na dworze Ptolemeusza. Spiskował, popadł w niełaskę i został uwięziony. Ale jego kroki pozostawiły w Aleksandrii trwałe ślady. Dzięki niemu w Bibliotece zamieszkał duch opiekuńczy, duch Arystotelesa, rozmiłowany w książkach.
14
Co jakiś czas Demetriusz przesyłał Ptolemeuszowi obowiązkowe sprawozdania z postępu prac; jedno z nich rozpoczyna się tak: „Do wielkiego króla od Demetriusza. Skoro rozkazałeś, królu, w sprawie ksiąg pozostałych do skompletowania biblioteki, żeby zostały sprowadzone i żeby przypadkiem zniszczone odpowiednio naprawić, postawiwszy na pierwszym miejscu troskę o to, przedkładam ci, co następuje”.
Nie była to praca łatwa. Z ledwością udawało się zdobyć księgi greckie bez pokonywania dużych odległości; w świątyniach, pałacach i siedzibach bogatych obywateli w Egipcie było mnóstwo zwojów – ale w języku egipskim, a Ptolemeusz nie garnął się do nauki języka swoich poddanych. Jedynie ostatnia z rodu, Kleopatra, według świadectw zadziwiająca poliglotka, mówiła i czytała w języku faraonów.
Demetriusz rozsyłał agentów, z wypełnionymi sakwami i bronią za pasem, do Anatolii, na wyspy Morza Egejskiego i do Grecji na łów ksiąg spisanych greką. W tej samej epoce, jak już wspomniałam, urzędnicy celni otrzymywali instrukcje o obowiązku rejestrowania wszystkich statków, które zrzucały kotwice w porcie Aleksandrii, i rekwirowania każdego tekstu, jaki by znaleźli na pokładzie. Zwoje, zakupione lub skonfiskowane, składowano w magazynach, a tam pomocnicy Demetriusza identyfikowali je i inwentaryzowali. Ówczesne księgi to rolki papirusu bez karty tytułowej i bez grzbietu – i bez tych entuzjastycznych rekomendacji na skrzydełkach obwolut, i krzykliwych czerwonych banderoli. Zawartości zwoju nie dało się rozpoznać na pierwszy rzut oka. A jeśli ktoś posiadał ponad tuzin książek i często je czytał, była to dlań prawdziwa udręka. Dla biblioteki problem ten stanowił jeszcze większe wyzwanie, a rozwiązywano go w sposób daleki od doskonałości. Przed ułożeniem ksiąg w niszach w zakończenie każdego zwoju wkładano małą wywieszkę – która łatwo zeń wypadała – ze wskazaniem autora dzieła i pochodzenia egzemplarza.
Zanotowano, że podczas wizyty króla w Bibliotece Demetriusz zaproponował, żeby do zbioru dołączyć księgi praw Judejczyków, gdyż warte są przepisania. „Cóż zatem przeszkadza ci, by to uczynić?”, spytał król, który przecież dał mu wolną rękę. „Trzeba ponadto dokonać tłumaczenia; w Judei używają bowiem własnych liter”.
Niewielu już rozumiało hebrajski, nawet w Jerozolimie, gdzie większość ludności mówiła po aramejsku; w języku tym parę wieków później nauczać będzie Jezus. Żydzi aleksandryjscy – wpływowa społeczność zajmująca całą dzielnicę miasta – zaczynali wówczas swoje święte pisma tłumaczyć na grecki, lecz czynili to powoli i fragmentami, gdyż bardziej ortodoksyjni wierni sprzeciwiali się nowościom. Gorące debaty w synagogach w owym czasie przypominały późniejsze spory toczone przez katolików w kwestii zaniechania mszy w języku łacińskim. Jeśli zatem zarządca Biblioteki chciał mieć kompletną i staranną wersję Tory, musiał ją zamówić.
Według tradycji Demetriusz poprosił o pozwolenie napisania listu do Eleazara, arcykapłana z Jerozolimy. W imieniu Ptolemeusza I poprosił, by arcykapłan wysłał do Aleksandrii uczonych w Piśmie, którzy podjęliby się przekładu. Eleazar z radością list ów i dołączone doń podarki przyjął. Po miesiącu podróży przez prażące piaski Synaju przybyło do Egiptu siedemdziesięciu i dwóch mędrców hebrajskich, po sześciu z każdego plemienia, sama śmietanka nauk rabinicznych. Zamieszkali na wyspie Faros, tuż przy plaży „w bardzo spokojnym otoczeniu”. Demetriusz wraz ze swoim personelem często ich odwiedzał, by sprawdzać efekty prac. I w tym zacisznym ustroniu, jak wieść niesie, przetłumaczyli Pięcioksiąg w ciągu siedemdziesięciu dwóch dni, po czym wrócili do miasta. Na pamiątkę owego wydarzenia grecką Biblię zwie się Biblią Siedemdziesięciu (Septuaginta).
Autorem wieści o przedstawionych wydarzeniach był niejaki Arysteasz: zapewnia on, iż osobiście w nich uczestniczył. Dziś wiemy, że List Arysteasza jest apokryfem, jednakże z fabuły wyzierają również fakty historyczne. Zmieniający się świat odbijał się w Aleksandrii jak w lustrze. Grecki stawał się nowym wspólnym językiem. Nie była to, rzecz jasna, greka Eurypidesa ani Platona, lecz bardziej dostępna jej ludowa wersja, koiné