Nieśmiertelne pragnienia - Chloe Gong - ebook + książka

Nieśmiertelne pragnienia ebook

Gong Chloe

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bestsellerowa autorka New York Timesa Chloe Gong debiutuje ze swoją pierwszą epicką powieścią fantasy dla dorosłych. Inspirowane „Antoniuszem i Kleopatrą“ Szekspira.

„Nieśmiertelne pragnienia“ to opowieść o unurzanej we krwi walce o władzę i miłości zrodzonej w samym środku krwawych igrzysk, w których aby zwyciężyć, trzeba przetrwać. Każdego roku tysiące ludzi ściągają do bliźniaczych miast San-Er, stolicy królestwa Talinu, gdzie odbywają się igrzyska śmierci. Ci, którzy posiedli umiejętność przeskakiwania między ciałami, mogą wziąć udział w walce na śmierć i życie, w której nagrodą są niewyobrażalne bogactwa. Księżniczka Calla Tuoleimi ukrywa się od pięciu lat, odkąd zamordowała rodziców, by uwolnić mieszkańców Talinu od swej tyrańskiej rodziny. Teraz już tylko jedna osoba stoi jej na drodze: jej żyjący w zamknięciu stryj, król Kasa. Calla wie jednak, że to on co roku wita zwycięzcę igrzysk, jeśli więc wygra, będzie miała okazję go zabić. Wśród graczy jest także Anton Makusa, którego ukochana z dzieciństwa leży w śpiączce, odkąd oboje zostali wygnani z pałacu. By utrzymać ją przy życiu, Anton zaciąga kolejne długi, a to znaczy, że aby ocalić ją i siebie, musi wziąć udział w igrzyskach i zwyciężyć. Kiedy Anton niespodziewanie proponuje Calli sojusz, łączące ich przymierze szybko przeradza się w coś znacznie głębszego. Nim jednak igrzyska dobiegną końca, Calla będzie zmuszona zdecydować, o co właściwie walczy – o miłość czy o królestwo. Bo bez względu na wszystko, tylko jedno z nich ujdzie z tej gry z życiem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 438

Oceny
4,0 (40 ocen)
16
9
13
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
koncur

Całkiem niezła

3/4 książki strasznie nudne, natomiast końcówka rewelacyjna. Czekam na kontynuację
10
CAR00LAK

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie ta książka to sztos. Wywoływała tyle emocji, że pochłonęłam ją w ciągu doby. Uwielbiam takie historie, jednakże jak każda, pozostawia niewyjaśnione sprawy na końcu. Chciałabym móc już dorwać tom 2 bo od wczoraj zastanawiam się, co się tak naprawdę wydarzyło.
10
nkonieczna

Dobrze spędzony czas

Myślę, że te książkę było stać na coś więcej. Przez to jestem mega ciekawa co będzie dalej! Czekam na kontynuację i polecam 😊
00
Rinne95

Nie polecam

Suszona piękną kolorową okładką kupiłam wersję papierową i bardzo zawiodłam się zawartością. Książka jest napisana słabym językiem. Koncept fabuły może i interesujący (choć nieszczególnie oryginalny), ale sposób podania ciężkostrawny. Może to kwestia tłumaczenia, nie wiem, ale wynudziłam się strasznie i przebranęłam z przymusu.
00
JessabelFury

Całkiem niezła

Jakoś mnie nie porwała. Niby dużo się dzieje - krwawy turniej, zamach stanu, romans, tajemnicze morderstwa itp. Ale to wszystko napisane tak, że nie wzbudziło we mnie żadnych uczuć. Momentami musiałam się bardzo skupiać na treści bo myśli gdzieś mi odpływały, mimo że czytałam np. opis walki na śmierć i życie. Tak to było jakoś wszystko ubrane w słowa - nie umiem tego do końca wyjaśnić - było niby poprawnie, niby treść logiczna i zrozumiała, a jednak wszystko jakieś takie beznamiętne.
00

Popularność




Rozdział 1

ROZ­DZIAŁ 1

Żywy orga­nizm, który doznaje zła­ma­nia lub urazu, musi ule­czyć się sam. W ranie two­rzy się skrzep, który więzi ener­gię życiową osoby, jej qi. Pęk­nięta kość zra­sta się i wygła­dza. Budynki San-Er zaś, gdy roz­po­znają naturę nie­do­god­no­ści, pośpiesz­nie łatają ranę, usta­lają poło­że­nie każ­dego zła­ma­nia i czym prę­dzej poczy­nają je napra­wiać. Ze szczytu pałacu widać jedy­nie stło­czone budowle sta­no­wiące bliź­nia­cze mia­sta, powią­zane ze sobą i zależne od sie­bie, nie­które złą­czone ze swym sąsia­dem na pozio­mie par­teru, inne splą­tane wyłącz­nie na naj­wyż­szych pię­trach. Każdy w kró­le­stwie Talinu pra­gnie miesz­kać w sto­licy – w owych dwóch mia­stach uda­ją­cych jedno – i żeby ich pomie­ścić, San-Er musi sta­wać się coraz cia­śniej­sze i coraz bar­dziej piąć się w górę, swoją cał­ko­witą nie­spój­no­ścią masku­jąc wszel­kie nie­do­sko­na­ło­ści i panu­jący w nim smród.

August Shen­zhi zaci­ska palce na balu­stra­dzie bal­ko­no­wej i odrywa wzrok od cią­gną­cych się po hory­zont dachów. Jego uwaga winna sku­piać się na widocz­nym w dole tar­go­wi­sku, które roz­brzmiewa gwa­rem wewnątrz ścian kolo­seum. Trzy poko­le­nia temu Pałac Unii został zbu­do­wany w sąsiedz­twie ogrom­nego kolo­seum San, choć może nale­ża­łoby powie­dzieć, że został w nie wbu­do­wany, jego pół­nocna ściana przy­le­gała do połu­dnio­wych murów areny, jego wie­życzki i bal­kony roz­dzie­lały kamień i wci­skały się w powstałą szcze­linę. Każde okno od pół­noc­nej strony wycho­dzi na tar­go­wi­sko, jed­nak ni­gdzie widok nie jest tak ide­alny jak na tym bal­ko­nie. W cza­sach, kiedy król Kasa poja­wiał się jesz­cze publicz­nie, prze­ma­wiał z tego wła­śnie bal­konu. Tar­go­wi­sko uprzą­tano, a pod­dani gro­ma­dzili się na jedy­nej otwar­tej prze­strzeni San-Er, wiwa­tu­jąc na cześć monar­chy.

Nie ma dru­giego takiego miej­sca jak kolo­seum. Samo San-Er jest niczym wię­cej jak tylko nie­wiel­kim wznie­sie­niem na skraju kró­le­stwa, któ­rego gra­nicę z rol­ni­czym Tali­nem wyzna­cza wysoki mur, pozo­stała zaś część oto­czona jest morzem. Jed­nak mimo swych roz­mia­rów San-Er jest czymś w rodzaju odręb­nego świata z pół milio­nem miesz­kań­ców tło­czą­cych się na każ­dej mili kwa­dra­to­wej. Wąskie jak igła uliczki mię­dzy budyn­kami zapa­dają się, a zie­mi­ste pod­łoże zawsze jest błot­ni­ste, jakby pociło się z nad­mier­nego wysiłku. Pro­sty­tutki i kapłani korzy­stają z tych samych drzwi, nar­ko­mani i nauczy­ciele drze­mią pod tymi samymi mar­ki­zami. Nikogo więc nie dziwi, że jedy­nym miej­scem wol­nym od budow­lań­ców i dzi­kich loka­to­rów jest kolo­seum, znaj­du­jące się pod czuj­nym okiem rodziny kró­lew­skiej i nie­tknięte mimo despe­rac­kiej eks­pan­sji, która z każ­dej strony napiera na jego mury. Gdyby je zbu­rzyć, w jego miej­sce można byłoby wybu­do­wać dzie­sięć, może dwa­dzie­ścia nowych ulic i upchnąć przy nich setki apar­ta­men­tow­ców, jed­nak pałac się na to nie zgo­dzi, a to co mówi pałac, jest święte.

– Pozwól mi udu­sić swego wuja, Augu­ście. Mam go ser­decz­nie dość.

Gali­pei Weisanna wcho­dzi do pokoju, jego dud­niący głos wylewa się na bal­kon. Jego słowa są takie jak zawsze: szorst­kie, zwię­złe, szczere. Gali­pei rzadko kła­mie, jed­nak gada jak nakrę­cony nawet wtedy, gdy mil­cze­nie wydaje się lep­szą opcją. August odwraca głowę, żeby spoj­rzeć na swego straż­nika, a korona na jego gło­wie prze­krzy­wia się na lewą stronę. W pała­co­wym świe­tle czer­wone klej­noty przy­wo­dzą na myśl kro­ple krwi zaplą­tane w spło­wiałe od słońca jasne włosy. Wystar­czy jeden podmuch wia­tru, by meta­lowa obręcz sfru­nęła mu z głowy.

– Uwa­żaj – odpo­wiada ze spo­ko­jem August. – Zdrada stanu w sali tro­no­wej raczej nie spo­tka się z apro­batą.

– A zatem i na cie­bie ktoś powi­nien krzywo patrzeć.

Gali­pei dołą­cza do niego na bal­ko­nie i wpraw­nym, wypra­co­wa­nym ruchem popra­wia koronę na gło­wie Augu­sta. Ze swo­imi sze­ro­kimi ramio­nami i wyso­kim wzro­stem domi­nuje nad wiot­kim, gib­kim kom­pa­nem. W swym ciem­nym stroju wydaje się czę­ścią nocy – gdyby noc pełna była sprzą­czek i pasków z zawie­szoną na nich roz­ma­itą bro­nią. Gdy podob­nie jak August staje oparty rękami przy pozła­ca­nej balu­stra­dzie, roz­lega się melo­dyjny szczęk, który chwilę póź­niej ginie w dobie­ga­ją­cym z dołu gwa­rze.

– Kto by się ośmie­lił? – pyta rze­czowo August.

Nie jest to prze­chwałka, lecz pew­ność sie­bie czło­wieka, który dokład­nie wie, jak wysoki jest pie­de­stał, na któ­rym stoi, bo sam się na niego wdra­pał.

Gali­pei mru­czy coś pod nosem. Odwraca się ple­cami do ścian kolo­seum, wypa­tru­jąc zagro­żeń, a gdy nie znaj­duje niczego, co wyda­łoby mu się podej­rzane, podąża za wzro­kiem Augu­sta i spo­gląda na dziecko kopiące piłkę obok naj­bliż­szego rzędu stra­ga­nów.

– Sły­sza­łem, że wzią­łeś na sie­bie wstępne przy­go­to­wa­nia do igrzysk. – Dziecko pod­cho­dzi coraz bli­żej bal­konu. – Co ty kom­bi­nu­jesz, Augu­ście? Twój stryj…

August odchrzą­kuje i choć Gali­pei prze­wraca oczami, przyj­muje wska­zówkę bez mru­gnię­cia okiem.

– Wybacz. Twój ojciec i bez tego jest poiry­to­wany pała­cem. Jeśli go zde­ner­wu­jesz, zaraz cię wydzie­dzi­czy.

Podmuch cie­płego połu­dnio­wego wia­tru dociera na bal­kon i unosi pełne nie­za­do­wo­le­nia wes­tchnie­nie, które ula­tuje z ust Augu­sta. Męż­czy­zna ner­wowo szar­pie koł­nierz, palce śli­zgają się na jedwa­biu tak cien­kim, że sam jego dotyk przy­pra­wia go o gęsią skórkę. Król Kasa może prze­pu­ścić papiery adop­cyjne przez nisz­czarkę. Wkrótce i tak nie będą miały zna­cze­nia. Trwa­jące kilka lat sta­ra­nia, by stwo­rzyć odpo­wied­nią doku­men­ta­cję, były zale­d­wie pierw­szą czę­ścią planu. A do końca zostało jesz­cze całe mnó­stwo pracy.

– Po co przy­sze­dłeś? – pyta August, zmie­nia­jąc temat. – Myśla­łem, że mia­łeś poma­gać Leidzie.

– Ode­słała mnie. Gra­nica San jest bez­pieczna.

August nie wypo­wiada na głos swo­ich wąt­pli­wo­ści i tylko marsz­czy brwi. Z wyjąt­kiem kolo­seum, daleki skraj San, tuż obok muru, jest jedy­nym miej­scem w San-Er, gdzie cywile mogą się gro­ma­dzić i awan­tu­ro­wać, stło­czeni wokół hałd śmieci i porzu­co­nych sprzę­tów. Awan­tury nie trwają jed­nak długo. Straż­nicy szybko roz­pę­dzają zgro­ma­dzo­nych, któ­rzy mają do wyboru – albo tra­fią na nie­okre­ślony czas do wię­zien­nej celi, albo znikną w labi­ryn­cie ulic.

– Fascy­nu­jące – mówi August. – Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio nie było zamie­szek na dzień przed igrzy­skami.

Jesz­cze kilka kro­ków i dziecko będzie dokład­nie pod bal­ko­nem. Dziew­czynka nie zwraca uwagi na oto­cze­nie, lawi­ruje piłką mię­dzy han­dla­rzami i kupu­ją­cymi, a jej cien­kie buty mla­skają o nie­równą zie­mię.

– Tego­roczne roz­grywki raczej nie potrwają długo. Pra­wie nie było chęt­nych.

Mówiąc „pra­wie”, Gali­pei ma na myśli, że zamiast tysięcy zgło­szeń wpły­nęły setki. W cza­sach, gdy główną nagrodą były bogac­twa pocho­dzące ze skarb­ców dwóch kró­lów, igrzy­ska cie­szyły się znacz­nie więk­szym zain­te­re­so­wa­niem. Ojciec Kasy zapo­cząt­ko­wał je pod­czas swego poprzed­niego pano­wa­nia i doroczny poje­dy­nek jeden na jed­nego na śmierć i życie w końcu prze­ro­dził się w igrzy­ska z udzia­łem licz­nych uczest­ni­ków, które prze­nio­sły się poza mury kolo­seum i roz­lały po całym San-Er. Nie­gdyś patrze­nie, jak wprawni wojow­nicy roz­dzie­rają sie­bie nawza­jem na strzępy na are­nie, było wyłącz­nie roz­rywką, czymś zupeł­nie obcym dla prze­cięt­nego oby­wa­tela. Teraz igrzy­ska są roz­grywką, w któ­rej może uczest­ni­czyć każdy, roz­wią­za­niem dla kró­le­stwa i jego pro­ble­mów. „Nie przej­muj­cie się, jeśli wasze dzieci umarły z głodu” głosi król Kasa. „Nie trap­cie się, że starcy śpią w klat­kach, bo w miesz­ka­niach nie ma miejsc, ani że neon na pobli­skim klu­bie ze strip­ti­zem po dru­giej stro­nie ulicy nie pozwala wam zasnąć. Zgło­ście się do lote­rii, pozbaw­cie życia osiem­dzie­się­ciu sied­miu miesz­kań­ców mia­sta i zdo­bądź­cie bogac­twa, o jakich nie marzy­li­ście w naj­śmiel­szych snach”.

– A więc spo­rzą­dził listę? – pyta August. – Osiem­dzie­się­ciu ośmiu szczę­śli­wych uczest­ni­ków?

Liczba osiem­dzie­siąt osiem, sym­bol szczę­ścia i dobro­bytu! – krzy­czą pla­katy rekla­mu­jące igrzy­ska. Zare­je­struj się przed upły­wem ter­minu i zyskaj szansę, by dołą­czyć do grona naszych sza­cow­nych uczest­ni­ków!

– Jego kró­lew­ska mość jest z sie­bie bar­dzo dumny. Prze­brnął przez listę nazwisk w rekor­do­wym cza­sie.

August pry­cha z pogardą. To nie ope­ra­tyw­ność zmu­siła Kasę do tak szyb­kiego dzia­ła­nia. Odkąd dwa lata temu August zapro­po­no­wał wpi­sowe, liczba chęt­nych do udziału w igrzy­skach znacz­nie spa­dła. Ktoś mógłby pomy­śleć, że pogar­sza­jąca się sytu­acja sprawi, iż coraz wię­cej ludzi będzie wal­czyło o poprawę swego bytu, jed­nak miesz­kańcy San-Er coraz bar­dziej oba­wiają się, że igrzy­ska to jedno wiel­kie oszu­stwo, a zwy­cięzca zosta­nie pozba­wiony wygra­nej, tak jak bliź­nia­cze mia­sta usta­wicz­nie pozba­wiają ich nagród. Nie mylą się. W końcu August maj­stro­wał przy tego­rocz­nym loso­wa­niu, tak by wpro­wa­dzić do gry pewne nazwi­sko.

Krzy­wiąc się, odcho­dzi krok w tył od balu­strady i poru­sza głową, by pozbyć się uczu­cia napię­cia w szyi. Na dwa dni w roku kolo­seum zostaje uprząt­nięte i zgod­nie ze swoim prze­zna­cze­niem zamie­nia się w arenę. Jed­nak jesz­cze dziś speł­nia rolę tar­go­wi­ska. Zatło­czo­nego świata peł­nego han­dla­rzy jedze­niem w popla­mio­nych ole­jem far­tu­chach, meta­lo­pla­sty­ków pobrzę­ku­ją­cych ostrzami i tech­ni­ków napra­wia­ją­cych zepsute kom­pu­tery, by sprze­dać je ponow­nie. San-Er wyko­rzy­stuje wszystko do samego końca. To jedyny spo­sób na prze­trwa­nie.

– Augu­ście. – Czu­jąc dotyk na ramie­niu, August zerka w bok i napo­tyka spoj­rze­nie sre­brzy­sto­sza­rych oczu Gali­pe­iego. W spo­so­bie, w jaki wypo­wiada imię księ­cia, pomi­ja­jąc jego tytuł i sto­pień, czai się ostrze­że­nie. August nie zwraca na to uwagi i tylko się uśmie­cha. Jego usta drgają, lecz twarz pra­wie się nie zmie­nia, a jed­nak Gali­pei wzdryga się zasko­czony tą nie­co­dzienną miną.

August dokład­nie wie, co robi. Na chwilę straż­nik go roz­pra­sza, a gdy uwaga Gali­pe­iego sku­pia się na czymś innym, decy­duje się na kolejny krok.

– Wnieś moje ciało do środka.

Gali­pei otwiera usta, żeby zapro­te­sto­wać, ale szybko otrząsa się z chwi­lo­wej fascy­na­cji.

– Mógł­byś nie prze­ska­ki­wać jak…

Lecz August zdą­żył już odejść, jego spoj­rze­nie zatrzy­mało się na dziecku, wśli­zguje się w nowe ciało niczym dłoń w ręka­wiczkę i gwał­tow­nie otwiera swe nowe oczy. Musi przy­zwy­czaić się do zmiany wzro­stu i chwieje się przez chwilę, pod­czas gdy ludzie w pobliżu wzdry­gają się zasko­czeni. Wie­dzą, co się wyda­rzyło: roz­błysk świa­tła mię­dzy prze­sko­kami jest nie do pomy­le­nia, podob­nie jak łuk, który rysuje mię­dzy sta­rym a nowym cia­łem. Choć pałac dawno temu uznał prze­ska­ki­wa­nie za nie­zgodne z pra­wem, wciąż jest ono rów­nie powszechne jak widok żebra­ków krad­ną­cych ryż z nie­pil­no­wa­nych stra­ga­nów. Cywile nauczyli się odwra­cać wzrok, zwłasz­cza gdy roz­błyski zda­rzają się tak bli­sko pałacu.

Po pro­stu nie spo­dzie­wają się, że prze­ska­ku­ją­cym jest następca tronu.

August patrzy na pałac. Jego ciało zwiot­czało i osu­nęło się w ramiona Gali­pe­iego. Pozba­wione qi ciało jest tylko naczy­niem. Jed­nak naczy­nie nale­żące do dzie­dzica tronu ma nie­sły­chaną war­tość i gdy Gali­pei napo­tyka spoj­rze­nie czar­nych oczu Augu­sta w ciele dziew­czynki, bez­gło­śnie poru­sza ustami, gro­żąc, że go udusi.

Tym­cza­sem August idzie już w prze­ciwną stronę, a Gali­pe­iemu nie pozo­staje nic innego jak tylko zacie­kle strzec ciała, w któ­rym następca tronu przy­szedł na świat, na wypa­dek gdyby ktoś zbli­żył się do niego na odle­głość dzie­się­ciu stóp i pró­bo­wał je prze­jąć. Tak czy ina­czej, nie­trudno byłoby pozbyć się intruza. Qi Augu­sta jest silne – gdyby ktoś wtar­gnął do jego ciała, książę z łatwo­ścią odzy­skałby kon­trolę, zmu­sza­jąc nie­pro­szo­nego gościa, by zna­lazł sobie innego żywi­ciela, albo ska­zu­jąc go na porażkę. Jeśli cho­dzi o dublo­wa­nie ciał, w bliź­nia­czych mia­stach nie ma naczy­nia, do któ­rego nie byłby wsta­nie wtar­gnąć. Waru­nek jest jeden – musi być doj­rzałe, a więc mieć dwa­na­ście, może trzy­na­ście lat, kiedy to uak­tyw­nia się gen umoż­li­wia­jący prze­ska­ki­wa­nie.

Pro­blem nie polega na tym, że ktoś mógłby wyko­rzy­stać ciało Augu­sta dla przy­jem­no­ści czy wła­dzy. Ale są intry­ganci, któ­rzy mogliby prze­jąć jego ciało po to, by znisz­czyć je na znak pro­te­stu i rzu­cić się z dachu, nim książę zdąży wró­cić.

August nie­mal wpada na kogoś, wzdryga się, robi unik i szuka mniej zatło­czo­nej ścieżki przez tar­go­wi­sko. Nagły atak na jego zmy­sły jest czymś, do czego nie­zmien­nie musi się przy­zwy­czaić: dźwięki wydają się gło­śniej­sze, kolory żyw­sze. Moż­liwe, że za bar­dzo przy­tę­pił zmy­sły w swoim praw­dzi­wym ciele, a tak wła­śnie wygląda nor­mal­ność. Kiedy pucy­but war­czy na niego zza stra­ganu i wyciąga ku niemu kilka monet, August bie­rze je w swe drobne rączki, choć sam nie wie po co. Dziew­czynka musi być jakimś dziec­kiem na posyłki. Tym lepiej. Tylko nie­liczni cywile są dość potężni, by prze­ska­ki­wać w dzieci, co spra­wia, że są one naj­bar­dziej godne zaufa­nia i nie­po­strze­żone mogą prze­my­kać mię­dzy budyn­kami do każ­dego zakątka San-Er.

August pośpiesz­nie opusz­cza kolo­seum i wycho­dzi na jedną z głów­nych ulic bie­gną­cych z pół­nocy na połu­dnie San. Zna wszyst­kie zaułki zawi­łego mia­sta, tak więc porzuca główną arte­rię na rzecz mniej uczęsz­cza­nych dróg, prze­myka pośpiesz­nie pod zwi­sa­ją­cymi z góry kablami i krzywi się tylko, gdy z odpro­wa­dza­ją­cych wodę rur ska­pują mu za koł­nierz kro­ple wody. Gdy po jakimś cza­sie zimna wil­goć zaczyna dzia­łać mu na nerwy, z wes­tchnie­niem wcho­dzi do budynku i posta­na­wia sko­rzy­stać ze scho­dów zamiast skom­pli­ko­wa­nej siatki przejść mię­dzy domo­stwami. Nic w ciele nie zdra­dza jego toż­sa­mo­ści, co samo w sobie jest odpo­wie­dzią. Brak jakich­kol­wiek zna­ków czy tatu­aży ozna­cza, że jego wła­ści­cielka nie jest oddana Towa­rzy­stwom Pół­księ­ży­co­wym.

– Hej! Hej, stój.

August w swoim wypo­ży­czo­nym ciele zatrzy­muje się. Głos należy do sta­ruszki, która wyraź­nie stro­skana stoi przed drzwiami do miesz­ka­nia z wia­drem wody przy boku.

– Gdzie twoi rodzice? – pyta kobieta. – To nie­do­bre miej­sce. Towa­rzy­stwa Pół­księ­ży­cowe mają je na oku. Ktoś może spró­bo­wać cię napaść.

– Dam sobie radę. – Głos, który dobywa się z ciała dziew­czynki, jest piskliwy, deli­katny i słodki. To August spra­wia, że brzmi zbyt pew­nie. Zbyt kró­lew­sko. Kobieta to zauważa i robi się podejrz­liwa, lecz August idzie już dalej. Podąża za strzał­kami wyma­lo­wa­nymi sprayem na ścia­nach i prze­cho­dzi kolej­nym kory­ta­rzem do sąsied­niego budynku. Zza cien­kich gip­so­wych ścian dobie­gają niskie jęki. Oko­lica ta sły­nie z pry­wat­nych szpi­tali, peł­nych brud­nych narzę­dzi i obskur­nych gabi­ne­tów, do któ­rych ludzie i tak usta­wiają się w kolej­kach, bo tutejsi leka­rze liczą sobie znacz­nie mniej od tych w szpi­ta­lach z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Połowa z tych pry­wat­nych kli­nik to tylko przy­krywka dla han­dlu orga­nami. Co z tego, skoro i tak nikt nie inte­re­suje się losem zagi­nio­nych. A już na pewno nie pałac, mimo wszel­kich sta­rań ze strony Augu­sta.

Gdy skręca za rogiem, atmos­fera natych­miast ulega zmia­nie. W niskich pomiesz­cze­niach dym papie­ro­sowy jest tak gęsty, że słabe świa­tło żaró­wek led­wie prze­dziera się przez jego kłęby. San jest mia­stem ciem­no­ści. Teraz panuje noc, lecz nawet za dnia stło­czone cia­sno budynki spra­wiają, że ulice toną w cie­niu. August liczy mijane drzwi: raz, dwa, trzy…

Puka do trze­cich, jego drobna rączka bez trudu wśli­zguje się mię­dzy żela­zne pręty drzwi zewnętrz­nych. Kiedy dru­gie, drew­niane otwie­rają się do wewnątrz, staje w nich męż­czy­zna dwu­krot­nie wyż­szy od Augu­sta i patrząc na niego z góry, oznaj­mia pogar­dli­wie:

– Nie mamy resz­tek…

August znów prze­ska­kuje. Wie, że dzieje się to natych­miast i przy­po­mina roz­błysk świa­tła, jed­nak uczu­cie jest powolne, niczym prze­cho­dze­nie przez ceglany mur. Im krót­szy skok, tym cień­szy jest mur. Ska­cząc z naj­więk­szej odle­gło­ści dzie­się­ciu stóp, czło­wiek ma wra­że­nie, że prze­dziera się przez grubą na milę litą skałę. Ci, któ­rzy zgu­bili się mię­dzy cia­łami, utknęli tam na dobre i po wsze czasy będą się błą­kać w tej nie­ma­te­rial­nej prze­strzeni.

Kiedy roz­chyla powieki, znów patrzy na dziew­czynkę i jej sze­roko otwarte zdu­mione jasno­po­ma­rań­czowe oczy. Nie wszy­scy w Tali­nie potra­fią ska­kać i nawet wśród tych, któ­rzy mają gen, umie­jęt­no­ści wielu są tak nikłe, że wolą nie ryzy­ko­wać w oba­wie, iż prze­grają walkę o kon­trolę nad cia­łem, które spró­bują prze­jąć. Jed­nak w każ­dej chwili, z genem czy bez, ciało mające w sobie qi jed­nej osoby może zostać prze­jęte, zwłasz­cza przez kogoś takiego jak August. Dziew­czynka szybko orien­tuje się, co musiało się zda­rzyć.

– Odsuń się – naka­zuje jej August i zamyka wewnętrzne drzwi do jaskini hazardu. Ludzie w środku zoba­czyli błysk świa­tła i wie­dzą już, że ciało wyki­dajły zostało prze­jęte. Na szczę­ście spo­dzie­wano się przy­by­cia Augu­sta.

– Wasza Wyso­kość!

Choć wła­ści­ciel domu gry, który śpie­szy ku niemu, ma inną twarz niż pod­czas ostat­niej wizyty Augu­sta, książę wie, że to ta sama osoba. Ciała można zmie­niać, lecz bla­do­fio­le­towe oczy męż­czy­zny pozo­stały nie­zmie­nione.

– Zna­la­złeś ją? – pyta August.

– W samą porę, w samą porę, książę – powta­rza męż­czy­zna, igno­ru­jąc pyta­nie. – Pro­szę za mną.

August podąża za nim, ostroż­nie sta­wia­jąc kroki. Ciało, które zajął, jest potężne i umię­śnione. Nie chce poru­szać się zbyt szybko w oba­wie, że potknie się i prze­wróci. Zaci­ska pię­ści, ściąga brwi i lawi­ruje wśród sto­li­ków do gry w karty i mah­jonga, usta­wio­nych tak bli­sko sie­bie, że nie­mal nie spo­sób się mię­dzy nimi prze­ci­snąć. Pod pode­szwą jego buta chrzę­ści coś, co mogłoby być strzy­kawką z hero­iną. Kobieta przy jed­nym ze sto­li­ków wyciąga rękę i dotyka jego kurtki, tylko po to, by poczuć pod pal­cami miękką skórę.

– Tędy. Zdję­cia powinny już zostać wywo­łane.

Męż­czy­zna przy­trzy­muje otwarte drzwi, a August wcho­dzi do środka i roz­gląda się po zala­nym czer­wo­nym świa­tłem pomiesz­cze­niu. Na wyso­ko­ści oczu wiszą cien­kie linki do susze­nia, na któ­rych dyn­dają zdję­cia w róż­nych odcie­niach. Męż­czy­zna sięga po jedno z nich. Palce mu drżą, gdy wypusz­cza z nich linkę i trzyma foto­gra­fię w zło­żo­nych dło­niach. Nie od razu poka­zuje ją Augu­stowi, waha się przez chwilę, uwa­ża­nie się jej przy­glą­da­jąc.

– Coś nie tak?

– Nie, nie. Nic. – Wła­ści­ciel domu gry kręci głową, a cień zwąt­pie­nia znika z jego twa­rzy. – Prze­trzą­snę­li­śmy wszyst­kie reje­stry i prze­szu­ka­li­śmy dokład­nie wszyst­kie bazy danych. To ona, Wasza Wyso­kość. Przy­się­gam. Zapew­niam też, że doce­niamy zaufa­nie i wspar­cie Waszej Wyso­ko­ści.

August unosi brew, co w tym ciele nie jest wcale pro­ste. Zamiast tego wska­zuje na zdję­cie, które zaraz potem tra­fia do jego rąk. Zdaje się, że cała ciem­nia wstrzy­muje oddech. Wen­ty­la­tory zatrzy­mują się z ter­ko­tem.

– Cóż – mówi August. – Dobra robota.

Cho­ciaż czer­wone świa­tło nad ich gło­wami nadaje zdję­ciu nie­wła­ściwy odcień, przez co nie spo­sób doj­rzeć koloru oczu widocz­nej na nim osoby, August nie ma wąt­pli­wo­ści. Kobieta na zdję­ciu scho­dzi z ganku – jej nos i usta zakrywa maska, dło­nie ma oble­czone w skó­rzane ręka­wiczki, a uchwy­cone w ruchu ciało wydaje się pochy­lone pod dziw­nym kątem – jed­nak August roz­po­znałby ją wszę­dzie. Nie należy do tych, któ­rzy porzu­cają swe ciała, nawet w takich oko­licz­no­ściach. Zamiast tego obnosi się z tym, co zdo­łała oca­lić, miesz­ka­jąc w tym mie­ście przez pięć dłu­gich lat, tuż pod jego nosem.

– Och, kuzynko. – August zwraca się do zdję­cia. – Koniec z ukry­wa­niem się.

Księż­niczka Calla Tuole­imi w końcu została odna­le­ziona.

Rozdział 2

ROZ­DZIAŁ 2

Kro­pla wody ska­puje z sufitu. A zaraz po niej następna. Calla Tuole­imi posyła w górę wście­kłe spoj­rze­nie, to jed­nak nie zatrzy­muje kro­pel, które wciąż kapią jej na szyję. Może tylko prze­su­nąć się o cal w lewo i przy­lgnąć jesz­cze moc­niej do zaku­rzo­nej ściany.

– Do cho­lery, czemu to trwa tak długo? – mru­czy pod nosem.

Stoi przy­cza­jona u pod­nóża scho­dów, strze­gąc wej­ścia do holu i spla­ta­jąc bran­so­letkę z trzech liści dowiastki. Jej miesz­ka­nie znaj­duje się w dru­gim końcu dłu­giego, krę­tego kory­ta­rza na obskur­nym par­te­rze peł­nym cia­snych pokoi, na któ­rych drzwiach wiszą maty łucz­ni­cze do strze­la­nia z kuszy. Zwy­kle nie­na­wi­dzi opusz­czać budynku z jego kory­ta­rzami i scho­dami, gdzie sie­roty i bez­domni sie­dzą przy­cup­nięci w kątach, żebrząc albo wykrzy­ku­jąc bzdury. Nie ma powodu, by kto­kol­wiek stąd wycho­dził, chyba że jest jakaś sprawa do zała­twie­nia przy wej­ściu. Calla kopie leżący w kącie kamień, po czym siada w kucki.

Dziś ma do zała­twie­nia pewną sprawę. Ina­czej nikt nie znaj­dzie jej miesz­ka­nia. Czeka więc i splata bran­so­letkę, żeby zająć czymś ręce. Zawie­szony na ścia­nie kin­kiet roz­świe­tla mroki popo­łu­dnia jedną, jedyną żarówką, która lada chwila dokona pew­nie żywota. Elek­trycz­ność zawsze sta­nowi tu pro­blem. Miesz­kańcy kradną prąd z roz­ma­itych linii i skrzy­nek, tak jak kradną wodę, pod­łą­cza­jąc domo­wej roboty rury do pod­ziem­nych pomp. Całe San cuch­nie zgni­li­zną i zło­dziej­stwem – błot­ni­stymi kału­żami z leżą­cymi w nich wor­kami na śmieci i pla­sti­ko­wymi wan­nami porzu­co­nymi w zauł­kach, do któ­rych wypróż­niają się włó­czę­dzy. Niż­sze pię­tra zawsze są naj­gor­sze. Do miesz­kań powy­żej linii dachów dociera przy­naj­mniej świeża bryza od strony morza.

Cier­pie­nie w San-Er nie jest karą, lecz spo­so­bem życia. Wszel­kie pomruki nie­za­do­wo­le­nia toną pośród bucze­nia fabryk. Mia­sta spo­wija utkany z hałasu koc, który nie pozwala nic usły­szeć, ale też niczego nie wytłu­mia.

Na dźwięk kro­ków Calla prze­staje pleść i zadziera głowę. Ist­nieje mnó­stwo innych wejść do budynku – albo z dachu, albo z sąsied­nich apar­ta­men­tow­ców, któ­rych zewnętrzne ściany zostały wybu­rzone, by dzie­lić kory­ta­rze na niektó­rych pię­trach. Jed­nak gońcy, któ­rych przy­sy­łają z pałacu, nie mają poję­cia, jak poru­szać się po tutej­szych uli­cach: tym sie­dli­sku zła i wszel­kiej plu­ga­wo­ści, uda­ją­cym mia­sto, tej żyją­cej i dyszą­cej ciężko poło­wie San-Er. Będą klu­czyli w zauł­kach, patrzyli na wyma­lo­wane na głów­nych drzwiach blo­ków wybla­kłe znaki i coraz głę­biej zapusz­czali się w labi­rynt uli­czek. Dziś osiem­dzie­się­ciu ośmiu miesz­kań­ców mia­sta otrzyma paczki z osiem­dzie­się­cioma ośmioma bran­so­let­kami. Jedna z nich prze­zna­czona jest dla Calli, choć w ofi­cjal­nym reje­strze nie ma o tym ani słowa.

– Co robisz?

Jakiś dzie­ciak wysta­wia głowę spod scho­dów i widząc go, Calla marsz­czy nos. Chło­piec jest brudny, jego spodnie upstrzone są brą­zo­wymi pla­mami. Gdy nie­pew­nie drep­cze w jej stronę, kroki, które sły­szała wcze­śniej, roz­brzmie­wają coraz bli­żej, a chwilę póź­niej w drzwiach poja­wia się postać. Calla mruży oczy w sła­bym świe­tle. Czło­wiek jest za stary. I ma ze sobą zbyt wiele toboł­ków. To nie goniec. Odsuwa się i pozwala mu przejść do miesz­ka­nia na par­te­rze.

– Nie wiesz? – Zerka na dzie­ciaka. – Jeśli będziesz wty­kał nos w nie swoje sprawy, bóg wleci ci do nosa i zawład­nie twoim cia­łem.

– Kto tak mówi? – Dzie­ciak marsz­czy brwi.

– Nie wie­rzysz mi? – pyta Calla, koń­cząc bran­so­letkę. – Daleko na pro­win­cjach ludzie tak bar­dzo boją się bogów, że nie chcą nawet na sie­bie patrzeć. Wystar­czy, że zadasz jedno nie­wła­ściwe pyta­nie, a jakiś pod­stępny bóg wsko­czy do twego ciała i zgasi twoje qi jak świecę.

Zawią­zuje sta­ran­nie małą kokardkę na końcu bran­so­letki. Spla­ta­nie dowiastki to rów­nież zwy­czaj, któ­remu oddają się dzieci miesz­ka­jące na pro­win­cji. Wypla­ta­nie bran­so­le­tek nijak nie pasuje do jej wyglądu: równo przy­cię­tej grzywki, która wpada jej do oczu, się­ga­ją­cej do pasa kur­tyny czar­nych wło­sów i czar­nej maski, która zakrywa dolną połowę jej twa­rzy i tłumi głos.

Obec­nie księż­niczka Calla Tuole­imi wygląda zupeł­nie ina­czej, wciąż jed­nak posłu­guje się tym samym cia­łem, co może dzi­wić, zwłasz­cza że bez pro­blemu mogłaby zamie­nić je na inne. Pozba­wiona pała­co­wego jedze­nia stra­ciła na wadze, jej rysy wyostrzyły się i wygląda nie­mal mizer­nie. Po pierw­szym tygo­dniu ukry­wa­nia się pyzate policzki zapa­dły się i za każ­dym razem, gdy patrzyła na sie­bie w lustrze, prze­ra­żało ją, jak mar­nie wygląda. W końcu uznała, że rów­nie dobrze może pogo­dzić się ze swoim nowym wyglą­dem ucie­ki­nierki, po czym chwy­ciła za nożyczki i obcięła włosy nad czo­łem, zosta­wia­jąc grzywkę na tyle długą, by zasła­niała jej oczy. Teraz skraca ją dopiero wtedy, gdy pra­wie nic już nie widzi. Zawsze ist­nieje ryzyko, że ktoś ją roz­po­zna. Co prawda jest ono zni­kome, zwa­żyw­szy na to, jak nie­wielką uwagę ludzie przy­kła­dają do twa­rzy w mie­ście, w któ­rym twa­rze te bez­u­stan­nie się zmie­niają, mimo wszystko jed­nak należy się z nim liczyć.

Jeśli wie­rzyć pała­cowi, Calla nie żyje. Tam­tej nocy zła­pano ją, jak pró­bu­jąc uciec, wspi­nała się na mur, i wymie­rzono jej spra­wie­dli­wość, tak więc San-Er może być spo­kojne, wie­dząc, że żadna księż­niczka-zabój­czyni nie ukrywa się na uli­cach mia­sta. Nie­któ­rzy człon­ko­wie Towa­rzystw Pół­księ­ży­co­wych twier­dzą zgoła ina­czej – pytają, dla­czego na cere­mo­nii pogrze­bo­wej pocho­wano ciało kogoś innego i dla­czego król Kasa na­dal boi się opusz­czać pałac. Jed­nak Towa­rzystwa Pół­księ­ży­cowe zawsze kwe­stio­no­wały spo­sób, w jaki Pałac Unii rzą­dzi kró­le­stwem.

Dzie­ciak odchrzą­kuje gło­śno.

– Jesteś bar­dzo nie­miła – rzuca.

– A czy wyglą­dam na miłą? – Calla trąca butem kolejny kamień i prze­suwa go po zapiasz­czo­nej pod­ło­dze. W ciągu ostat­niej godziny więk­szość miesz­kań­ców budynku prze­szła obok niej, nawet na nią nie patrząc, a jeśli dostrze­gali ją kątem oka, woleli nie ryzy­ko­wać, że zostaną obra­bo­wani. – Twoi rodzice powinni skar­cić cię za to, że roz­ma­wiasz z nie­zna­jo­mymi.

– Moi rodzice nie żyją – oświad­cza chło­piec bez­na­mięt­nym, wyzu­tym z uczuć tonem.

Calla wzdy­cha. Wyciąga ku niemu rękę z leżącą na niej ukoń­czoną chwilę temu bran­so­letką i monetą, którą wyjęła z kie­szeni.

– Masz. To pre­zent. Może jed­nak jestem miła.

Dzie­ciak przy­ska­kuje do niej i chwyta podarki. Gdy tylko jego palce zamy­kają się na mone­cie, odwraca się i pisz­cząc rado­śnie, wybiega z budynku, gotowy wydać ją na jakimś stra­ga­nie albo w cyber­ka­fejce. Chwilę póź­niej na zewnątrz w odle­głym końcu zaułka roz­le­gają się inne kroki. Cich­sze, lżej­sze.

Wie­dziona instynk­tem Calla rzuca się do przodu i oparta o futrynę wygląda na ulicę. W tej samej chwili jak spod ziemi wyra­sta przed nią chło­pak z paczką trzy­maną w ramio­nach. Jest wysoki, lecz ma nie wię­cej niż pięt­na­ście lat. Pałac w oba­wie, że ktoś mógłby zawład­nąć cia­łem gońca i skraść cenne urzą­dze­nie, a następ­nie sprze­dać je na czar­nym rynku, nie­zmien­nie wysyła nasto­lat­ków, trudno bowiem prze­sko­czyć do ciała, które nie jest w pełni doj­rzałe. Wysy­ła­nie dzieci w niczym jed­nak nie pomoże, jeśli byle zło­dziej postra­szy je nożem i ograbi. Nikt jed­nak nie mówił, że pałac jest mądry.

– Witaj – mówi goniec.

Calla roz­ciąga usta w uśmie­chu. W jej twa­rzy zacho­dzi prze­miana, obwie­dzione kredką oczy mrużą się dra­pież­nie. Już dawno temu odkryła, że im sze­rzej się uśmie­cha, tym mniej uważ­nie jej się przy­glą­dają. Jej twarz nie musi wyra­żać szcze­rej życz­li­wo­ści, nie musi nawet wyglą­dać na szczę­śliwą. Wystar­czy, że uśmiech się­gnie jej żół­tych oczu i roz­ja­rzy je niczym prze­cią­żone żarówki. W San-Er żółte tęczówki nie są niczym szcze­gól­nym, lecz tylko jedna osoba ma oczy w iden­tycz­nym odcie­niu jak ona, a tą osobą jest król. Od trzech poko­leń kró­lew­ska żółć jest uzna­wana za znak dzie­dziczny dyna­stii Shen­zhi w San i Tuole­imi­sów w Er, przy­ciem­niona nieco przez ota­cza­jący źre­nicę pier­ścień koloru palo­nej umbry. Jed­nak teraz król Kasa ma adop­to­wa­nego syna, Augu­sta, a z linii rodu Calli nie został już nikt – od czasu, kiedy jej rodzice zgi­nęli, a tron Er się roz­padł.

– Jesteś kochany. – Calla wyciąga rękę po paczkę. – Miesz­ka­nie sto sie­dem­na­ście, budy­nek trzeci, strona pół­nocna?

Chło­piec spusz­cza wzrok i odczy­tuje adres zapi­sany drob­nym pismem na papie­rze.

– Skąd wiesz? – pyta. – Dokład­nie tak. Pro­szę.

Wyciąga ręce, lecz nie pod­cho­dzi bli­żej. Uliczka jest rów­nie szara jak w każdy inny dzień, ale gdy Calla sięga po prze­syłkę, jej uwaga sku­pia się na twa­rzy gońca, sta­ra­jąc się w mroku wychwy­cić jej szcze­góły. Dziwne, że zamiast patrzeć na nią, upar­cie wpa­truje się w swoje buty.

Palce Calli omi­jają paczkę i zaci­skają się na nad­garstku chłopca.

Goniec pod­nosi wzrok i cho­ciaż świa­tło w zaułku jest słabe, Calla dostrzega w jego oczach sre­brzy­sty błysk stali.

W San-Er ist­nieje spe­cjalne okre­śle­nie na oczy takie jak te. Obok kró­lew­skiej żółci, dru­gim naj­bar­dziej nie­sław­nym odcie­niem jest sre­bro Weisanny.

Calla nie­wiele myśląc, wytrąca z rąk chło­paka prze­syłkę, która wpada do kałuży. Zanim dzie­ciak zdąży zare­ago­wać, sil­nym pchnię­ciem prze­wraca go na zie­mię i opiera stopę na jego piersi, nie pozwa­la­jąc mu wstać.

– Kim, u dia­bła, jesteś? – syczy przez zaci­śnięte zęby. To nie żaden nasto­la­tek. To czło­nek rodziny Weisanna, jedy­nego rodu w mie­ście – a może nawet w całym kró­le­stwie – któ­rego człon­ko­wie przy­szli na świat w cia­łach, do któ­rych dostępu nie ma żaden, nawet naj­wy­traw­niej­szy sko­czek.

– Ja? – dyszy chło­piec Weisanna. – Księż­niczko Callo, może powinna księż­niczka mar­twić się o sie­bie.

Calla zamiera. Oddech więź­nie jej w gar­dle, ma wra­że­nie, że jej płuca skuł lód.

Zła­pali ją. Ktoś wie.

– Lepiej od razu powiedz – naka­zuje chło­pa­kowi. – Zanim…

Pięść ma zaci­śniętą tak mocno, że zbie­lałe kłyk­cie ocie­rają się bole­śnie o szorstki mate­riał ręka­wiczki. Nagle w dru­gim końcu uliczki poja­wia się kobieta; zasko­czona nie­co­dzien­nym wido­kiem, ner­wowo prze­kłada kosz z zaku­pami z ręki do ręki.

– Co tu się…

– Nie! – woła Calla i wyciąga rękę, jak gdyby chciała ją zatrzy­mać.

Za późno. Kobieta pode­szła wystar­cza­jąco bli­sko i nagły roz­błysk świa­tła roz­ja­śnia mroki dnia, prze­ska­ku­jąc od chło­paka do kobiety. Nim Calla odzy­skuje jasność widze­nia, mru­ga­jąc wście­kle, by pozbyć się obra­zów wypa­lo­nych na siat­kówce, kobieta porzuca kosz, wbiega do budynku i pędzi scho­dami w górę. Że też musiała poja­wić się aku­rat w tam­tej chwili.

– Co się stało? – pyta leżący wciąż na ziemi praw­dziwy goniec. Mruga gwał­tow­nie, jego oczy mają teraz kolor pur­pury.

Pod­czas gdy inne ciała są nie­do­stępne tylko wtedy, gdy ktoś już do nich wtar­gnął, człon­ko­wie rodu Weisanna przy­cho­dzą na świat jak gdyby zdu­blo­wani, choć mają tylko jedno qi. Mogą z łatwo­ścią zaj­mo­wać ciała innych, choć sami pozo­stają nie­ty­kalni, nawet gdy cał­ko­wi­cie opusz­czają swoje pier­wotne ciała, by niczym puste sko­rupy leżały na ziemi. Są wyłącz­nymi człon­kami straży kró­lew­skiej i sta­no­wią więk­szość straży pała­co­wej. To dzięki ich ochro­nie kró­lew­ska rodzina San bez trudu utrzy­muje się na tro­nie, a wszel­kie zagro­że­nia są eli­mi­no­wane zawczasu.

Calla klnie pod nosem i pod­nosi upusz­czoną paczkę.

– Kup wię­cej amu­le­tów ochron­nych. Wła­śnie ktoś poży­czył twoje ciało – war­czy do gońca, a zaraz potem gna scho­dami w górę. Dostrzega błysk Weisanny, nim ta znika w kory­ta­rzu na dru­gim pię­trze pro­wa­dzą­cym do sąsied­niego budynku. San jest nie­mal cał­ko­wi­cie połą­czone siatką kory­ta­rzy, przejść i nie­gdyś zewnętrz­nych ścian, które teraz oddzie­lają tylko prze­strze­nie mię­dzy budyn­kami. Kiedy Calla zatrzy­muje się na skrzy­żo­wa­niu, dostrzega Weisannę przez jedno z okien roz­sia­nych bez ładu i składu na każ­dym pię­trze. Okna te są jedyną wska­zówką świad­czącą o tym, że nie­gdyś budynki stały odda­lone od sie­bie w pew­nej odle­gło­ści, nim zaczęły się z sobą łączyć.

– Hej! – wrzesz­czy Calla.

Kiedy kobieta nie zatrzy­muje się, księż­niczka rzuca się w pościg i przy wtó­rze cięż­kich kro­ków wbiega na inne pię­tro. Są tutaj tłumy. Zbyt wielu ludzi prze­gląda skle­powe towary i ogląda zawie­szone na hakach pół­tu­sze mięsa. Calla prze­ci­ska się bli­żej witryn z nadzieją, że tam ścisk będzie mniej­szy, jed­nak w pew­nej chwili wcho­dzi pro­sto w usy­pane przed męskim zakła­dem fry­zjer­skim kłę­bo­wi­sko wło­sów i omal się nie prze­wraca. Z rosną­cym obrzy­dze­niem wyco­fuje się z powro­tem na śro­dek kory­ta­rza i klnie pod nosem, kiedy musi usko­czyć w bok, by unik­nąć zde­rze­nia z parą nio­sącą do naprawy pokaź­nych roz­mia­rów kom­pu­ter.

Prze­ska­ku­jąc, poru­sza­łaby się znacz­nie szyb­ciej, jed­nak nie chce i nie zamie­rza tego robić. Zamiast tego idzie rów­nym, mia­ro­wym kro­kiem, z paczką pod pachą i wzro­kiem utkwio­nym w ucie­ki­nierce. Ma wra­że­nie, jakby Weisanna z nią pogry­wała. Za każ­dym razem, gdy Calla myśli, że zgu­biła trop i stra­ciła ją z oczu w tłu­mie kupu­ją­cych albo za ple­cami robot­ni­ków dźwi­ga­ją­cych dłu­gie, cięż­kie deski, dostrzega błysk, który każe jej poko­ny­wać kolejne schody albo skrę­cić w kolejne przej­ście. Mija prze­strze­nie han­dlowe i miesz­kalne, a cią­gnące się po obu stro­nach zimne kamienne ściany posze­rzają się, by zro­bić miej­sce dla skle­pów, lub zwę­żają, by pomie­ścić więk­szą liczbę miesz­kań. Wcho­dzi coraz wyżej i wyżej, a gdy Weisanna poja­wia się w zasięgu wzroku, Calla rzuca się ku absur­dal­nie stro­mym scho­dom, poko­nu­jąc po trzy stop­nie naraz, i wpada przez znaj­du­jące się na ich końcu drzwi.

Natu­ralne świa­tło sło­neczne pra­wie ją ośle­pia. Pro­mie­nie są słabe, lecz nawy­kłe do pół­mroku oczy potrze­bują chwili, żeby się do nich przy­zwy­czaić, i Calla zasła­nia twarz dło­nią, wal­cząc z falą nud­no­ści. Dopiero po chwili zauważa kobietę sto­jącą na skraju dachu.

– Ty…

Chwyta ją za ramię i obraca ku sobie, lecz nie jest to już Weisanna. Kobieta mruga gwał­tow­nie, jej zamglone oczy mają barwę spło­wia­łej czer­wieni. Cho­lera. Nawet nie zauwa­żyła, kiedy Weisanna znów prze­sko­czył. W pew­nym momen­cie pod­czas pościgu musiał wypa­trzyć nowe ciało i prze­niósł się do niego.

– Co ja tu robię? – pyta kobieta drżą­cym gło­sem.

– Nie powin­naś była prze­szka­dzać – rzuca bez współ­czu­cia Calla. Pal­cem wska­zuje drzwi powrotne do budynku. – Idź już.

Przez krótką chwilę kobieta mie­rzy ją wzro­kiem od stóp do głów, jak gdyby pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć, do kogo należy górna, odkryta połowa twa­rzy. W końcu daje za wygraną, odwraca się i nie cze­ka­jąc na kolejne ostrze­że­nie, oddala się pośpiesz­nie. Zaraz potem drzwi na dach budynku zatrza­skują się za nią z hukiem, który jesz­cze przez chwilę nie­sie się echem.

Calla zrywa z twa­rzy maskę i chci­wie łapie powie­trze.

Księż­niczko Callo, może powinna księż­niczka mar­twić się o sie­bie.

Z ust Calli dobywa się gło­śny wrzask. Gołę­bie przy­cup­nięte na pobli­skiej ante­nie tele­wi­zyj­nej prze­ra­żone zry­wają się do lotu. Jeśli król Kasa ją odna­lazł, już jest tru­pem. Może zapo­mnieć o igrzy­skach. I spra­wie­dli­wo­ści. Każą Weisanna zawlec ją do pałacu i skrócą ją o głowę.

Jeden z gołębi pozo­stał na swoim miej­scu i wyraź­nie nie­za­do­wo­lony gru­cha na Callę, która w przy­pły­wie zło­ści kopie śmieci wala­jące się na dachu. To paskudne miej­sce, na któ­rym za dnia bawią się dzieci, a nocami ukry­wają nar­ko­mani. Na środku niczym główna ozdoba pię­trzą się wyrzu­cone czaj­niki i pęk­nięte cera­miczne muszle klo­ze­towe, a wokół nich poroz­rzu­cano drew­niane listwy i ode­rwane nogi pla­sti­ko­wych krze­seł. Calla siada w kucki, lecz zmę­czone nogi odma­wiają jej posłu­szeń­stwa i z klap­nię­ciem ląduje na tyłku, bar­dziej prze­jęta swoim nastro­jem niż tym, że ubru­dzi sobie spodnie. Zresztą podob­nie jak połowa miesz­kań­ców mia­sta, ona rów­nież krad­nie wodę: włoży spodnie do zlewu i będzie płu­kała je tak długo, aż będą czy­ste, albo do chwili, gdy rury w kory­ta­rzu zaczną się trząść, a sąsie­dzi nabiorą podej­rzeń.

Przez długą minutę sie­dzi bez ruchu, gotu­jąc się ze zło­ści. Zagryza zęby i zaci­ska palce na paczce. W końcu, klnąc pod nosem, roz­dziera papier i tak długo potrząsa pla­sti­kiem, aż z paczki wypada opa­ska na rękę. Goniec został prze­jęty przez Weisannę, ale naprawdę wysłano go z pałacu. Kto zatem wie? I dla­czego pozwo­lili jej wziąć udział w roz­gryw­kach?

Magne­tyczna sprzączka opa­ski z cichym trza­skiem zamyka się wokół jej nad­garstka. Calla wyciąga rękę, gotowa usły­szeć gło­śne pik­nię­cie, które roz­brzmiewa w chwili, gdy ekran budzi się do życia. Przez minutę jest szary, w końcu opa­ska wibruje, a sza­rość ustę­puje miej­sca błę­ki­towi z miga­ją­cym kur­so­rem i widocz­nymi na dole cyframi od 1 do 9.

– Jak to moż­liwe – mru­czy pod nosem Calla – że biorę udział w roz­gryw­kach jak jakiś umie­ra­jący z głodu uliczny roz­ra­biaka.

To pra­wie nie w porządku. Inni gra­cze nie dora­stali, ucząc się roz­ma­itych tak­tyk i szko­ląc się do walki. Ukryci w małym miesz­kanku, nie ćwi­czyli nie­zmor­do­wa­nie przez pięć dłu­gich lat, po to tylko, by zadać osta­teczny cios. Walka z nimi będzie przy­po­mi­nała roz­dep­ty­wa­nie insek­tów. Jest pozba­wiona sensu. Calla sku­pia się tylko na jed­nym: na zwy­cię­stwie i czło­wieku, do któ­rego będzie mogła się zbli­żyć, gdy zosta­nie ogło­szona zwy­cięż­czy­nią igrzysk.

Król Kasa sie­dzi zamknięty w swoim pałacu w San, z któ­rego ani razu nie wyściu­bił nosa w ciągu ostat­nich pię­ciu lat. Jeśli nie wyj­dzie, żeby zabić Callę, to ona będzie musiała przyjść do niego.

Prze­ciąga pal­cem po opa­sce, odnaj­duje z boku puste miej­sce na chip, jed­nak te są roz­da­wane wraz z roz­po­czę­ciem roz­gry­wek. Raz wło­żone, nie mogą być usu­nięte. W San-Er usu­nię­cie chipu uwa­żane jest za jeden z naj­nud­niej­szych spo­so­bów eli­mi­na­cji zawod­nika. Tak samo jak brak logo­wa­nia w ciągu kolej­nych dwu­dzie­stu czte­rech godzin. Jedyny plus jest taki, że ozna­cza to wyco­fa­nie się z roz­gry­wek, lecz nie utratę życia.

W końcu Calla znaj­duje przy­ci­ski, choć trudno nimi ope­ro­wać. Ten po lewej stro­nie prze­suwa żółty kwa­dra­cik na kolejne cyfry, pod­czas gdy ten po pra­wej zatwier­dza wybór. Calla naoglą­dała się dość nagrań z igrzysk i trans­mi­sji poka­zy­wa­nych w całym mie­ście, by wie­dzieć, że urzą­dze­nie prosi ją o poda­nie numeru iden­ty­fi­ka­cyj­nego, uni­ka­to­wego dla każ­dego miesz­kańca San-Er. To one otwie­rają drzwi w San-Er i to one – nie hasła – umoż­li­wiają dostęp do ban­ków bliź­nia­czych miast. W miej­scu, gdzie kra­dzież ciał jest tak pro­sta, nie spo­sób żyć długo, pod­szy­wa­jąc się pod kogoś innego. Nic nie powstrzyma Calli przed wtar­gnię­ciem do ciała boga­tego członka rady, lecz w chwili gdy spró­buje wejść do jego domu, zosta­nie zła­pana. Gdy ktoś spoj­rzy na nią i zauważy inny kolor oczu, oszu­stwo wyj­dzie na jaw.

Poza tym zbyt dłu­gie prze­by­wa­nie w czy­imś ciele bywa ryzy­kowne. Jeśli intruz ma słab­sze qi i nie zosta­nie zmu­szony do opusz­cze­nia ciała przez jego pra­wo­wi­tego wła­ści­ciela, pro­blemy są tylko kwe­stią czasu. Wcze­śniej czy póź­niej zacznie mieć halu­cy­na­cje, omamy słu­chowe, widzieć duchy. Wspo­mnie­nia zaczną się mie­szać – a dwie osoby staną się jedną. Zwy­kły oby­wa­tel z genem umoż­li­wia­ją­cym ska­ka­nie ni­gdy nie zabawi długo w poży­czo­nym ciele, w oba­wie, że zosta­nie schwy­tany, ale rów­nież ze stra­chu, że ciało to sta­nie się jego gro­bow­cem. Tyko ktoś wyjąt­kowo pewny sie­bie może uwie­rzyć, że jest zbyt silny, by ktoś zdo­łał pocią­gnąć go w dół. I choć Calla jest nie­sa­mo­wi­cie pewna sie­bie, nie ma ochoty prze­ko­ny­wać się o tym na wła­snej skó­rze.

Opa­ska znów pika i w końcu akcep­tuje podany numer. Nie jest to praw­dziwy numer Calli, jed­nak ekran miga. Raz. Drugi. Trzeci.

12:00:02

12:00:01

12:00:00

Calla wstaje, kop­nię­ciem posyła puste opa­ko­wa­nie w stronę sterty śmieci. Musi wziąć prysz­nic. Skoro ma wziąć udział w krwa­wej łaźni, przy­stąpi do niej czy­sta.

***

Tym­cza­sem w innej czę­ści San-Er Anton Makusa w końcu otrzy­muje swoją opa­skę. To wyłącz­nie jego wina, że musiał ści­gać gońca po całym mie­ście, ale i tak jest nie­słusz­nie zawie­dziony. Zna­leźli spo­sób, żeby dostać się do miesz­ka­nia zare­je­stro­wa­nego na jego numer, lecz miesz­ka­nie Antona w San-Er jest małe, zagra­cone i roz­brzmiewa basową muzyką z bur­delu trzy pię­tra niżej, więc Anton rzadko w nim bywa. Nad tutej­szymi uli­cami unosi się smród, któ­rego nie spo­sób się pozbyć, zbyt bli­sko stąd do kanału Rubi oddzie­la­ją­cego San od Er.

Anton kop­nię­ciem zamyka drzwi, wypusz­cza wstrzy­my­wane powie­trze i wci­ska przy­cisk pilota. Sto­jący w kącie tele­wi­zor budzi się do życia, a ściany zaczy­nają szu­mieć. W końcu jest bez­pieczny, z dala od pała­co­wych goń­ców. Minie tro­chę czasu, nim zorien­tują się, że to ciało nie należy do niego. Pory­wa­nie ciał mło­dych ban­kie­rów, przez co wiele dni nie poja­wiają się w pracy, jest nie­le­galne. Wcze­śniej czy póź­niej ktoś w banku zacznie coś podej­rze­wać, a straż pała­cowa wyważy drzwi tego luk­su­so­wego apar­ta­mentu w Er.

Jed­nak do tego czasu po Anto­nie nie zosta­nie nawet ślad.

– Pro­szę, wstrzy­maj­cie się z okla­skami – zwraca się do pustego miesz­ka­nia. – Nie udźwi­gnę takiej ilo­ści uwiel­bie­nia naraz.

Jego głos odbija się echem od ścian. Pokój gościnny jest trzy­krot­nie więk­szy od jego praw­dzi­wego miesz­ka­nia i ma nawet wyj­ście na bal­kon. To jeden z najwięk­szych apar­ta­men­tów w bliź­nia­czych mia­stach. Anton wie o tym, bo prze­pro­wa­dził roz­po­zna­nie – dokład­nie przej­rzał plany archi­tek­to­niczne pod­czas krót­kiego okresu, kiedy roz­wa­żał okra­da­nie boga­tych miesz­czan. Nie trwało to długo. Anton nie potrafi nego­cjo­wać na czar­nym rynku cen skra­dzio­nych pre­cjo­zów. Zamiast tego snuje się po San-Er. Kiedy szczę­ście się do niego uśmiech­nie i zosta­nie zwy­cięzcą igrzysk, będzie go stać na takie luk­susy. Kiedy wygra, nie będzie musiał wysta­wać na rogach ulic i ści­gać goń­ców, żeby zdo­być małą, nędzną paczkę.

Anton pchnię­ciem otwiera drzwi na bal­kon. Mimo zapa­da­ją­cego zmierz­chu upał wciąż jest nie­mal nama­calny. Spra­wia, że swę­dzi go skóra, i stu­dzi jego entu­zjazm. Anton ma ochotę zaczerp­nąć tchu na samym szczy­cie San-Er i uda­wać, że to wszystko jest jego, lecz gdyby oszu­ki­wa­nie sie­bie było takie pro­ste, Anton już dawno umarłby z naiw­no­ści.

– Pokłoń­cie się przede mną! – woła w prze­strzeń. Gdy echo głosu prze­brzmiewa, cała scena nie wydaje mu się już tak zabawna. Trudno wyobra­zić sobie wiwa­tu­jący tłum, gdy jedyne, co widzi przed sobą, to zasłany śmie­ciami brudny dach sąsied­niego budynku. W Er roz­kład ulic nie jest tak cha­otyczny, a mię­dzy budyn­kami jest nieco wię­cej prze­strzeni. To tutaj miesz­czą się dziel­nice finan­sowe, banki, szkoły i firmy, któ­rych wła­ści­ciele mają wpływ na radę i wie­dzą, jak szep­nąć to i owo do kró­lew­skiego ucha. Pięć lat temu, kiedy upadł tron Er, a San i Er połą­czyły się w jedno, tutejsi miesz­kańcy naj­bar­dziej uty­ski­wali na to, że na ich uli­cach poja­wili się szu­brawcy z San. Nie mogli jed­nak nic zro­bić, nie po tym, jak ich wła­sna rodzina kró­lew­ska została zamor­do­wana, a król San miał boskie prawo do tego, by zagar­nąć połowę swego brata. Pałac Nie­bios został wybu­rzony po tym, jak stra­cił swych wład­ców, a w jego miej­scu powstał kom­pleks miesz­ka­niowy. Pozba­wiony swej dru­giej połowy Pałac Ziemi został prze­mia­no­wany na Pałac Unii.

Krzyki Antona zwró­ciły uwagę trzech męż­czyzn, któ­rzy na sąsied­nim dachu sie­dzą w kucki przy niskim pla­sti­ko­wym stole i grają w karty. Z ich ust, jak gdyby przy­kle­jone do warg, zwi­sają papie­rosy. Wszy­scy trzej patrzą na niego przez chwilę, po czym dwaj tracą zain­te­re­so­wa­nie i sku­piają się na butel­kach z piwem, a trzeci, z wyglądu młod­szy od swo­ich towa­rzy­szy, wypluwa papie­rosa i robi nie­przy­zwo­ity gest w stronę Antona.

Zwy­cięzcy i tak ni­gdy nie decy­dują się na życie godne kró­lów. Zabie­rają swą nie­bo­tyczną wygraną i wymy­kają się na taliń­ską pro­win­cję z dala od cie­kaw­skich oczu i zna­jo­mych w potrze­bie, sta­ra­jąc się zapo­mnieć o wszyst­kim, czego dopu­ścili się pod­czas igrzysk, i odna­leźć namiastkę spo­koju. Pod­czas gdy far­me­rzy zmie­rzają w prze­ciwną stronę – opusz­czają pro­win­cję i udają się do San-Er, by uciec przed gło­dem – jedy­nymi zmar­twie­niami zwy­cięz­ców są krew na rękach i głosy umar­łych, które nawie­dzają ich późną nocą.

A teraz… raport… dziś wie­czo­rem…

W tele­wi­zo­rze są jakieś zakłó­ce­nia. Anton odwraca się i krzywi usta, ale odbior­nik wychwy­tuje inny sygnał i prze­łą­cza się na pro­gram infor­ma­cyjny. W ułamku sekundy zakło­po­ta­nie Antona prze­ra­dza się w furię. Na ekra­nie poja­wia się król Kasa. Przy­stro­jony klej­no­tami, sie­dzi na tro­nie. Uśmie­cha się, jego żółte oczy błysz­czą. Nie­wiele myśląc, Anton chwyta sto­jącą na bal­ko­nie roślinę donicz­kową i z całej siły ciska nią w tele­wi­zor. Ekran roz­trza­skuje się, a prze­sy­cona kolo­rami twarz króla gaśnie.

W miesz­ka­niu zapada cisza. Bal­kon pogrąża się w mroku. Tele­wi­zor był głów­nym źró­dłem świa­tła i szumu w tle, więc wraz z nim umil­kły wszel­kie dźwięki.

Anton odgar­nia z oczu kosmyk czar­nych wło­sów. Naprawa będzie kło­po­tliwa, ale sprzęt i tak nie jest jego. Dosta­nie się do tego miesz­ka­nia i ciała ze wszyst­kimi jego atu­tami nie nastrę­czyło mu więk­szych pro­ble­mów. Musiał tylko zatrzy­mać się na kory­ta­rzu i uda­wać, że zawią­zuje but, raz, kiedy ban­kier wbi­jał swój numer iden­ty­fi­ka­cyjny, i ponow­nie następ­nego dnia, żeby upew­nić się, że dobrze zapa­mię­tał kom­bi­na­cję liczb. Gdyby chciał, mógłby w tej chwili uzy­skać dostęp do konta męż­czy­zny albo zadzwo­nić do kilku jego kole­gów i popro­sić o pożyczkę. Jed­nak to wyma­ga­łoby zbyt wiele zachodu. Musiałby odbyć roz­mowy ze zbyt wie­loma ludźmi, a nie chciał ryzy­ko­wać, że narazi się na gniew rady. Wolał się poobi­jać, wyjeść całe jedze­nie z lodówki ban­kiera i zmyć się. Znaj­dzie inny spo­sób, żeby zdo­być pie­nią­dze.

Anton zerka na nad­gar­stek.

06:43:12

Do pierw­szego star­cia pozo­stało sześć godzin. To wystar­cza­jąco dużo czasu, żeby zdo­być nowe ciało. Obecne jest zbyt wątłe, choć trzeba przy­znać, że jego wła­ści­ciel ma ładną twarz. Anton Makusa jest wybredny, jeśli cho­dzi o wybór ciał, a jego nar­cyzm ma w tej kwe­stii pierw­szeń­stwo. Przy­cią­gają go męskie ciała takie jak to, w któ­rym się uro­dził, lecz nie zamar­twia się, jeśli nie ma takiej moż­li­wo­ści. Naj­waż­niej­sze jest, by dobrze wyglą­dało. Zgod­nie z warun­kami wygna­nia jego ciało zostało zabrane przez pałac. W tej sytu­acji mógł przy­naj­mniej zadbać o zna­le­zie­nie dla niego god­nych następ­ców.

Zawie­szony na pasku pager pika. Anton spusz­cza wzrok i spo­gląda na ekran urzą­dze­nia.

– Jacież pier­dolę.

Zale­gły rachu­nek za pacjenta. Należy uiścić w cało­ści w przy­szłym tygo­dniu.

To wia­do­mość ze szpi­tala Nor­the­ast. Jedna z wielu, które dostał od czasu pierw­szego ostrze­że­nia.

Nagle czuje, że rękę ma ciężką jak z oło­wiu, odpina pager i ści­ska go w dłoni. Tydzień. To powinno wystar­czyć Anto­nowi, żeby zor­ga­ni­zo­wać coś dla czło­wieka, któ­rego pró­buje oca­lić. Bywa, że w San-Er całe życie prze­mija w ciągu zale­d­wie tygo­dnia.

Mimo wszystko powi­nien wpaść do szpi­tala, zna­leźć leka­rza pro­wa­dzą­cego i prze­ko­nać go, by zacze­kał z opła­tami nieco dłu­żej. Szpi­tale w San-Er znane są z tego, że czę­sto postę­pują pochop­nie, odłą­czają sprzęt i wyrzu­cają pacjen­tów tyl­nymi drzwiami, gdy bli­scy zwle­kają z płat­no­ściami.

– Niech to szlag – mru­czy pod nosem. – Kurwa, kurwa, kurwa…

Znowu wycho­dzi na bal­kon, zdej­muje bran­so­letkę i z całej siły ciska ją razem z page­rem na sąsiedni dach. I tym razem jego zacho­wa­nie nie umyka uwa­dze trzech męż­czyzn.

– Co jest?! – krzy­czy jeden z nich, po czym wstaje.

Wyrzuca papie­rosa i pod­cho­dzi na skraj dachu, by pod­nieść opa­skę. Nagły podmuch wia­tru koły­sze żarów­kami zwi­sa­ją­cymi z prze­wo­dów, poru­sza świa­tłem, które prze­myka po twa­rzy nie­zna­jo­mego, i targa mu włosy. Gęste kosmyki wpa­dają mu do oczu, gdy się pro­stuje.

Anton ska­cze. Ryzy­kuje, bo kra­wędź dachu znaj­duje się w odle­gło­ści nie­mal dzie­się­ciu stóp od niego, a miej­sce, w któ­rym stoi męż­czy­zna, tylko zwięk­sza ten dystans. Jed­nak Anton to uro­dzony sko­czek, który nie waha się tam, gdzie inni pani­kują. Dla niego ska­ka­nie jest jak bie­ga­nie, jak sprint w powie­trzu i zatrzy­ma­nie się dokład­nie tam, gdzie tego chce.

Otwiera oczy. Na jego ustach błąka się uśmiech. Może był tam już wcze­śniej, a może to jego sprawka. Sie­dzący przy sto­liku dwaj męż­czyźni widzieli roz­błysk świa­tła i teraz mru­czą pod nosem coś o prze­ję­ciu. Anton pozdra­wia ich mach­nię­ciem dłoni, po czym zapina obrączkę na swym nowym nad­garstku i przy­cze­pia pager. Mię­śnie ma silne, twarde. Kiedy bie­rze oddech i prze­cho­dzi przez drzwi, żeby zejść scho­dami na dół, jego płuca roz­sze­rzają się, jakby mógł bez końca nabie­rać tchu.

– Pora­tu­jesz monetą?

U pod­nóża scho­dów Anton sięga do kie­szeni, nawet na chwilę nie zwal­nia­jąc kroku. Żebracy ni­gdy nie kryją się w głów­nych budyn­kach, nie kiedy straż­nicy pała­cowi patro­lują tar­go­wi­ska, a cywile dono­szą o bez­dom­nych, któ­rzy koczują na pozio­mach miesz­kal­nych. Tym­cza­sem ulice na zewnątrz są tak wąskie, że nie spo­sób wymi­nąć sie­dzą­cego w kącie czło­wieka. Tym więc, któ­rzy nie mają dokąd iść, pozo­stają klatki scho­dowe i mroczne kory­ta­rze.

– Masz. – Anton zgar­nia dło­nią monety z kie­szeni spodni i ciska je żebra­kowi pod nogi. – Weź wszyst­kie.

Zaraz potem wycho­dzi głów­nymi drzwiami. Uliczny gwar ata­kuje jego uszy, a prze­ni­kliwe brzę­cze­nie den­ty­stycz­nych wier­teł nie­mal zagłu­sza dobie­ga­jące od strony scho­dów „Dzię­kuję!”. Anton nie zatrzy­muje się, wbija dło­nie w puste teraz kie­sze­nie.

W końcu, naresz­cie.

To pierw­szy raz, kiedy został wylo­so­wany w dorocz­nych roz­gryw­kach orga­ni­zo­wa­nych przez króla. Odkąd został wygnany, zgła­szał do loso­wa­nia skra­dzione numery, ryzy­ku­jąc życie, by ura­to­wać tę, którą stra­cił. Od sied­miu lat leży pogrą­żona we śnie w szpi­tal­nym łóżku. Pałac mógłby jej pomóc, lecz August udaje, że nie otrzy­muje od niego żad­nych wia­do­mo­ści. Król Kasa rów­nież mógłby pomóc, ale tego nie zrobi. Zamiast tego pozwala im cier­pieć w bru­dzie i nie­doli; nawet tym, któ­rzy miesz­kali nie­gdyś pod jego dachem.

Anton krad­nie jabłko z pobli­skiego stra­ganu, wgryza się w nie, po czym z całej siły ciska owo­cem w kalen­darz ścienny, który spada z gwoź­dzia, na któ­rym go zawie­szono. Wła­ści­ciel sklepu krzy­czy za nim wzbu­rzony, chcąc wie­dzieć, o co mu cho­dzi, ale Anton idzie już dalej, wypa­tru­jąc choćby pozor­nego porządku, który mógłby znisz­czyć. Książę August doło­żył wszel­kich sta­rań, by zepchnąć Antona do naj­mrocz­niej­szych cze­lu­ści mia­sta i spra­wić, by znik­nął, jak wiele twa­rzy w San-Er, jak gdyby ni­gdy nie był jego czę­ścią.

Lecz Anton pocho­dzi z Maku­sów. Szla­chec­kiego rodu rów­nie sta­rego jak kró­lew­ska dyna­stia Shen­zhi.

Nie pozbędą się go tak łatwo. Co wię­cej, zamie­rza znisz­czyć każ­dego, kto się na to poważy.

Rozdział 3

ROZ­DZIAŁ 3

Słońce zacho­dzi. Wraz z nadej­ściem nocy nie­ru­chome, parne powie­trze ochła­dza się nie­znacz­nie. W ciem­no­ściach męż­czy­zna, zata­cza­jąc się, wcho­dzi w boczną uliczkę. Ma na imię Lusi, jed­nak nikt go tak nie nazywa. Bry­ga­dzi­ści w fabryce, w któ­rej pra­cuje, krzy­czą tak samo na wszyst­kich bez wyjątku. Jego żona prze­stała się odzy­wać. Jego córka wołała kie­dyś Baba z dru­giego końca miesz­ka­nia, tyle że umarła. Zabrała ją zakaźna cho­roba. Po trzech tygo­dniach w szpi­talu musiała zwol­nić łóżko, bo nie mieli z czego opła­cać lecze­nia. Prze­stała oddy­chać, jesz­cze zanim wró­cili do domu, a z jej ciała owi­nię­tego skra­dzio­nym ze szpi­tala bia­łym płó­cien­nym prze­ście­ra­dłem ule­ciała ostat­nia cząstka jej qi.

– No dalej!

Nagły wrzask Lusiego roz­brzmiewa w pustym zaułku. Męż­czy­zna maja­czy jak w gorączce. Ból w boku jest nie do wytrzy­ma­nia, ale Lusi nie zamie­rza wra­cać do żad­nego z tych prze­klę­tych szpi­tali. Pobyt córki w jed­nym z nich spra­wił, że jego dług urósł do nie­bo­tycz­nej kwoty. Wszystko w tym mie­ście potę­guje jego cier­pie­nie: dzieci pła­czące w miesz­ka­niu obok, wil­goć w kory­ta­rzach, opłaty za wyna­jem, które zdają się nie mieć końca.

Lusi nie został wylo­so­wany. Igrzy­ska były jego ostat­nią nadzieją, lecz pałac nie zro­bił dla niego nawet tej jed­nej, jedy­nej rze­czy.

– Weź­cie mnie! Czy kie­dy­kol­wiek obcho­dziły was reguły? – Rzuca się do przodu, potyka, pada na kolana i ląduje w kałuży.

Jego kolejny krzyk fru­stra­cji roz­brzmiewa jesz­cze gło­śniej. Może byłoby lepiej, gdyby San-Er szyb­ciej zabi­jało swo­ich miesz­kań­ców, zamiast pozwa­lać im gnić? Sta­rzy ludzie, któ­rzy nie mają się gdzie podziać, żyją stło­czeni jeden przy dru­gim jak zwie­rzęta w klat­kach. Dzieci w szko­łach wdy­chają azbest, który zatruwa im płuca. Bywa, że cho­rzy i ranni celowo wycho­dzą na ulice pod­czas roz­gry­wek, w nadziei, że ktoś ukrad­nie im ciało. W końcu uczest­nicy mogą legal­nie prze­ska­ki­wać – muszą tylko zadbać o poży­czone ciała. Przy­pad­kowe ofiary, które doznają poważ­nych obra­żeń, tra­fiają do szpi­tala na dar­mowe lecze­nie, a te, któ­rych ciała zostaną znisz­czone, otrzy­mują sowite wyna­gro­dze­nie, jeśli zaś ich qi zosta­nie zabite, pie­nią­dze tra­fiają do ich rodzin. Wielu celowo rzuca się na gra­czy, poświę­ca­jąc się, by ich bli­scy mieli co jeść. Co roku mniej­sze sta­cje tele­wi­zyjne prze­pro­wa­dzają wywiady ze świeżo osie­ro­co­nymi dziećmi, które zostały z nie­wiel­kim odszko­do­wa­niem i pustym miesz­ka­niem. Trudno powie­dzieć, czy należy im zazdro­ścić, czy współ­czuć.

– Sły­szy­cie mnie?! – ryczy Lusi. – Sły­szy­cie…

Zamiera. Ktoś poja­wił się w jego polu widze­nia. Roz­świe­tla­jąca naj­bliż­szą uliczkę goła żarówka daje wystar­cza­jąco dużo świa­tła, by widział syl­wetkę, która z każdą chwilą pod­cho­dzi coraz bli­żej. Ma na sobie pała­cowy uni­form. A na twa­rzy maskę.

– Uspo­kój się – mówi postać.

Lusi pró­buje dźwi­gnąć się na nogi. Cho­ciaż wzy­wał pomocy, nagle serce wali mu jak sza­lone, jak gdyby wyczu­wało strasz­liwe nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Kim jesteś? – pyta. – Nie pod­chodź bli­żej…

Bły­ska ośle­pia­jące świa­tło.

Kidy Lusi wstaje z ziemi, jego ruchy są równe i opa­no­wane. Tyle że Lusi nie jest już sobą, jego świa­do­mość została zepchnięta głę­boko na dno umy­słu, zbyt słaba, żeby sta­wić opór. Dla­tego jego ciało odwraca się na pię­cie i zaczyna iść.

***

Calla pchnię­ciem otwiera drzwi do Magno­lia Diner, prze­cho­dzi przez bramkę obro­tową i zerka na opa­skę. Jest już późno, docho­dzi pół­noc. Czas zamel­do­wać się w kolo­seum. Przez otwarte okna taniej restau­ra­cji sły­chać dobie­ga­jące z zewnątrz gło­śne stu­koty i pobrzę­ki­wa­nia. Bliź­nia­cze mia­sta nie śpią, restau­ra­cje wciąż przyj­mują zamó­wie­nia, bur­dele prze­ży­wają oblę­że­nie, a uli­cami San-Er cią­gną tłumy ludzi.

Prak­tycz­nie każda ulica w San pro­wa­dzi do kolo­seum, ponie­waż to z nim połą­czony jest Pałac Unii, a nie daj boże, żeby pałac miał być w jaki­kol­wiek spo­sób poszko­do­wany. Tar­go­wi­sko, które mie­ści się w kolo­seum, jest jedy­nym pla­cem tar­go­wym na świe­żym powie­trzu w całym San-Er. To tu sprze­da­wane są naj­tań­sze towary i naj­bar­dziej nie­zdrowe jedze­nie. Wła­śnie dla­tego Calla trzyma się od niego z daleka. Od dawna uni­kała tej czę­ści mia­sta. Przez te wszyst­kie lata, kiedy wie­działa, że król Kasa jest w pobliżu, a ona nie może nic zro­bić, goto­wała się z wście­kło­ści, a mimo to pozo­sta­wała w ukry­ciu, aż do dnia, w któ­rym może uczy­nić kolejny ruch. Nie sądziła, że ktoś ją roz­po­zna. Może powinna była być bar­dziej ostrożna.

Wątpi jed­nak, by sama zro­biła coś, co ją zdra­dziło.

– Yilas! – Calla zrywa z twa­rzy maskę i powta­rza tym razem nieco wyraź­niej: – Yilas!

Klienci lokalu prak­tycz­nie nie zwra­cają na nią uwagi. W środku jest rów­nie tłoczno jak na uli­cach: starcy w koszul­kach bez ręka­wów palą papie­rosy, ocie­ka­jąc potem, od któ­rego lepi się i tak już brudna pod­łoga. W bok­sach pod ścia­nami sie­dzą, gra­jąc w karty, dzie­ciaki pozba­wione opieki doro­słych. W dru­gim końcu sali tylko Yilas pod­nosi głowę. Zamyka rejestr, w któ­rym coś zapi­sy­wała, i prze­wró­ciw­szy jasno­zie­lo­nymi oczami, wstaje od sto­lika.

– Mogła­byś podejść jak nor­malny czło­wiek, wiesz? – Zawią­zuje moc­niej far­tuch i odgar­nia z twa­rzy kosmyki far­bo­wa­nych wło­sów. Dziś są czer­wone, przez co kon­tra­stują z kolo­rem jej oczu, jed­nak Yilas należy do osób, które celowo zesta­wiają skó­rzaną kurtkę z jedwabną sukienką. Połowa gar­de­roby Calli to ubra­nia poży­czone od Yilas, przez co wyglą­dają podob­nie w nieco przy­du­żych ciem­no­czer­wo­nych płasz­czach się­ga­ją­cych im do kolan. – Czego się wście­kasz?

Calla uśmie­cha się sze­roko.

– Wście­kam? Ja? – Obraca się w miej­scu i obej­muje Yilas ramie­niem. Wygląda to nie­win­nie, jed­nak gry­mas na twa­rzy Yilas zdra­dza siłę uści­sku. – W życiu nie byłam wście­kła. Gdzie twoja cudowna dziew­czyna? Muszę z wami o czymś poroz­ma­wiać.

Yilas pod­nosi wzrok i zadziera głowę, chcąc zatu­szo­wać dzie­lącą ich róż­nicę wzro­stu. To nie­sły­chane, że Calla potrafi znik­nąć w tłu­mie, cho­ciaż jest o dobrą głowę wyż­sza od więk­szo­ści miesz­kań­ców San-Er. Cho­ciaż Yilas zaci­ska usta, uda­jąc, że zasta­na­wia się, czy Calla rze­czy­wi­ście przy­szła z czymś waż­nym, czy znów tylko dra­ma­ty­zuje, nie zatrzy­muje się i pro­wa­dzi Callę kuchen­nymi drzwiami, a zaraz potem kolej­nymi do zagra­co­nego biura.

– Calla! – Widząc je, Chami wyraź­nie się oży­wia.

Calla zdej­muje rękę z karku Yilas i z trza­skiem zamyka za nimi drzwi do pomiesz­cze­nia. Jej uśmiech gaśnie, jak gdyby ni­gdy nie ist­niał, i można odnieść wra­że­nie, że w biu­rze robi się chłodno.

– Sia­daj­cie – naka­zuje.

Chami z nie­po­ko­jem marsz­czy brwi i bez słowa opada na krze­sło. Yilas nie­śpiesz­nie pod­cho­dzi do Chami, siada na biurku i pra­wie nie­zau­wa­żal­nie kręci głową, gdy dziew­czyna posyła jej pyta­jące spoj­rze­nie. Nim opu­ściły pałac w Er, Yilas i Chami były słu­żą­cymi Calli. A trzy lata póź­niej, gdy Calla dopro­wa­dziła do masa­kry, która ską­pała Er we krwi, sta­nęła u ich drzwi, pro­sząc o pomoc. Kiedy doszło do rzezi, Chami Xikai i Yilas Nuwa od dawna pro­wa­dziły wygodne życie cywi­lów w San. Słu­żące poja­wiały się i zni­kały – Pałac Nie­bios był znacz­nie mniej strze­żony niż obec­nie Pałac Unii. W ciągu trzech lat oddzie­la­ją­cych ich odej­ście od masa­kry Calli przez pałac prze­wi­nęły się setki osób, z któ­rych znaczną część sta­no­wiła służba księż­niczki Calli. Nikt nie wie­dział, że Yilas i Chami były jej ulu­bie­ni­cami, dla­tego nikt z oto­cze­nia króla Kasy nie zja­wił się tu, żeby węszyć. Jesz­cze. Calla żyła, pod­szy­wa­jąc się pod Chami, pozo­sta­jąc w ukry­ciu i gdy trzeba było, posłu­gu­jąc się jej nume­rem iden­ty­fi­ka­cyj­nym. Tym­cza­sem praw­dziwa Chami korzy­sta z numeru Yilas, co jest o tyle wygodne, że obie dziew­czyny są prak­tycz­nie nie­roz­łączne. Wystar­czy zabrać Chami na dzie­sięć minut, a Yilas praw­do­po­dob­nie ule­gnie samo­za­pło­nowi.

– Daj­cie mi listę wszyst­kich, któ­rzy w ostat­nim cza­sie pytali cię o imię – mówi Calla.

– Co się stało? – Oczy Chami roz­wie­rają się tak sze­roko, że różowe tęczówki odci­nają się na tle bia­łek i jesz­cze bar­dziej kon­tra­stują z czar­nym tuszem, któ­rym maluje dolne rzęsy. Nawet w pałacu Chami zawsze wyglą­dała nie­ska­zi­tel­nie, jak gdyby co noc zdej­mo­wała maki­jaż niczym ubra­nie, by naza­jutrz rano przy­wdziać go ponow­nie. – Wzię­łaś pożyczkę?

Calla ciska w nią maską, jed­nak nim ta zdąży ude­rzyć Chami, Yilas chwyta ją w locie i gromi księż­niczkę wzro­kiem.

– Nie – syczy Calla. – Weisanna mnie zna­lazł.

Iry­ta­cja na twa­rzy Yilas w jed­nej sekun­dzie zmie­nia się w grozę. Chami, rów­nie prze­ra­żona, roz­dzia­wia usta.

– Nic nie mówi­ły­śmy – śpie­szy z wyja­śnie­niem Chami, zanim Calla zdąży o cokol­wiek zapy­tać. – Lokal działa jak zawsze. Ci sami człon­ko­wie Towa­rzystw Pół­księ­ży­co­wych przy­cho­dzą o dziw­nych porach i ci sami prze­stępcy zosta­wiają tu gotówkę. Z pew­no­ścią nikt nie pytał…

Calla pod­nosi rękę, naka­zu­jąc jej, by zamil­kła. Nawet nie patrzy na byłą słu­żącą. Wzrok ma utkwiony w sto­lik za jej ple­cami.

– Co to? – Mru­żąc oczy, pocho­dzi do mebla. – Czy to kom­pu­ter?

Chami nie ma czasu odpo­wie­dzieć, bo roz­lega się puka­nie do drzwi. Zaraz potem do biura zagląda jedna z kel­ne­rek i gesty­ku­lu­jąc z oży­wie­niem, pró­buje zwró­cić na sie­bie uwagę Chami. Dziew­czyna patrzy bła­gal­nie na Callę, która wzdy­cha i macha przy­zwa­la­jąco ręką.

– Powta­rzam – podej­muje Calla, gdy Chami wycho­dzi w pośpie­chu. – Pro­szę, nie mów­cie mi, że to kom­pu­ter.

– Był tani – odpo­wiada Yilas i czub­kiem buta wci­ska przy­cisk pod sto­łem. Pro­sto­kątne pudełko zaczyna szu­mieć. Kiedy ekran moni­tora bły­ska zie­le­nią, z urzą­dze­nia dobywa się dźwięk – ter­ko­ta­nie tak gło­śne, że Calla jest pewna, iż sły­chać je nawet na sali…

Chwilę póź­niej hałas ustaje. Calla upusz­cza wtyczkę, którą wyrwała z kon­taktu, i wypluwa z ust długi kosmyk wło­sów. Wszy­scy w San-Er gonią za nowo­ściami i świe­ci­deł­kami. Biedni listo­no­sze skarżą się na elek­tro­niczną pocztę, z któ­rej Calla nie korzy­sta, bo jest bez­i­mienną prze­stęp­czy­nią, a nawet gdyby mogła, dla­czego mia­łaby zaufać falom eteru, że dostar­czą jej kore­spon­den­cję pod wska­zany adres?

– Hej! – obru­sza się Yilas. – Wła­śnie…

– Włą­czy­łaś źró­dło danych – prze­rywa jej Calla. Ma przy sobie pager i to jedyne urzą­dze­nie, dzięki któ­remu można ją namie­rzyć. W całych bliź­nia­czych mia­stach spa­dły ceny więk­szych moni­to­rów; miesz­kańcy wolą kupo­wać kom­pu­tery oso­bi­ste, zamiast korzy­stać z cyber­ka­fe­jek, któ­rych pełno jest na każ­dej ulicy, jed­nak Calla nie sądziła, że Chami i Yilas są na tyle głu­pie, żeby to zro­bić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki