Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestsellerowa autorka New York Timesa Chloe Gong debiutuje ze swoją pierwszą epicką powieścią fantasy dla dorosłych. Inspirowane „Antoniuszem i Kleopatrą“ Szekspira.
„Nieśmiertelne pragnienia“ to opowieść o unurzanej we krwi walce o władzę i miłości zrodzonej w samym środku krwawych igrzysk, w których aby zwyciężyć, trzeba przetrwać. Każdego roku tysiące ludzi ściągają do bliźniaczych miast San-Er, stolicy królestwa Talinu, gdzie odbywają się igrzyska śmierci. Ci, którzy posiedli umiejętność przeskakiwania między ciałami, mogą wziąć udział w walce na śmierć i życie, w której nagrodą są niewyobrażalne bogactwa. Księżniczka Calla Tuoleimi ukrywa się od pięciu lat, odkąd zamordowała rodziców, by uwolnić mieszkańców Talinu od swej tyrańskiej rodziny. Teraz już tylko jedna osoba stoi jej na drodze: jej żyjący w zamknięciu stryj, król Kasa. Calla wie jednak, że to on co roku wita zwycięzcę igrzysk, jeśli więc wygra, będzie miała okazję go zabić. Wśród graczy jest także Anton Makusa, którego ukochana z dzieciństwa leży w śpiączce, odkąd oboje zostali wygnani z pałacu. By utrzymać ją przy życiu, Anton zaciąga kolejne długi, a to znaczy, że aby ocalić ją i siebie, musi wziąć udział w igrzyskach i zwyciężyć. Kiedy Anton niespodziewanie proponuje Calli sojusz, łączące ich przymierze szybko przeradza się w coś znacznie głębszego. Nim jednak igrzyska dobiegną końca, Calla będzie zmuszona zdecydować, o co właściwie walczy – o miłość czy o królestwo. Bo bez względu na wszystko, tylko jedno z nich ujdzie z tej gry z życiem…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
ROZDZIAŁ 1
Żywy organizm, który doznaje złamania lub urazu, musi uleczyć się sam. W ranie tworzy się skrzep, który więzi energię życiową osoby, jej qi. Pęknięta kość zrasta się i wygładza. Budynki San-Er zaś, gdy rozpoznają naturę niedogodności, pośpiesznie łatają ranę, ustalają położenie każdego złamania i czym prędzej poczynają je naprawiać. Ze szczytu pałacu widać jedynie stłoczone budowle stanowiące bliźniacze miasta, powiązane ze sobą i zależne od siebie, niektóre złączone ze swym sąsiadem na poziomie parteru, inne splątane wyłącznie na najwyższych piętrach. Każdy w królestwie Talinu pragnie mieszkać w stolicy – w owych dwóch miastach udających jedno – i żeby ich pomieścić, San-Er musi stawać się coraz ciaśniejsze i coraz bardziej piąć się w górę, swoją całkowitą niespójnością maskując wszelkie niedoskonałości i panujący w nim smród.
August Shenzhi zaciska palce na balustradzie balkonowej i odrywa wzrok od ciągnących się po horyzont dachów. Jego uwaga winna skupiać się na widocznym w dole targowisku, które rozbrzmiewa gwarem wewnątrz ścian koloseum. Trzy pokolenia temu Pałac Unii został zbudowany w sąsiedztwie ogromnego koloseum San, choć może należałoby powiedzieć, że został w nie wbudowany, jego północna ściana przylegała do południowych murów areny, jego wieżyczki i balkony rozdzielały kamień i wciskały się w powstałą szczelinę. Każde okno od północnej strony wychodzi na targowisko, jednak nigdzie widok nie jest tak idealny jak na tym balkonie. W czasach, kiedy król Kasa pojawiał się jeszcze publicznie, przemawiał z tego właśnie balkonu. Targowisko uprzątano, a poddani gromadzili się na jedynej otwartej przestrzeni San-Er, wiwatując na cześć monarchy.
Nie ma drugiego takiego miejsca jak koloseum. Samo San-Er jest niczym więcej jak tylko niewielkim wzniesieniem na skraju królestwa, którego granicę z rolniczym Talinem wyznacza wysoki mur, pozostała zaś część otoczona jest morzem. Jednak mimo swych rozmiarów San-Er jest czymś w rodzaju odrębnego świata z pół milionem mieszkańców tłoczących się na każdej mili kwadratowej. Wąskie jak igła uliczki między budynkami zapadają się, a ziemiste podłoże zawsze jest błotniste, jakby pociło się z nadmiernego wysiłku. Prostytutki i kapłani korzystają z tych samych drzwi, narkomani i nauczyciele drzemią pod tymi samymi markizami. Nikogo więc nie dziwi, że jedynym miejscem wolnym od budowlańców i dzikich lokatorów jest koloseum, znajdujące się pod czujnym okiem rodziny królewskiej i nietknięte mimo desperackiej ekspansji, która z każdej strony napiera na jego mury. Gdyby je zburzyć, w jego miejsce można byłoby wybudować dziesięć, może dwadzieścia nowych ulic i upchnąć przy nich setki apartamentowców, jednak pałac się na to nie zgodzi, a to co mówi pałac, jest święte.
– Pozwól mi udusić swego wuja, Auguście. Mam go serdecznie dość.
Galipei Weisanna wchodzi do pokoju, jego dudniący głos wylewa się na balkon. Jego słowa są takie jak zawsze: szorstkie, zwięzłe, szczere. Galipei rzadko kłamie, jednak gada jak nakręcony nawet wtedy, gdy milczenie wydaje się lepszą opcją. August odwraca głowę, żeby spojrzeć na swego strażnika, a korona na jego głowie przekrzywia się na lewą stronę. W pałacowym świetle czerwone klejnoty przywodzą na myśl krople krwi zaplątane w spłowiałe od słońca jasne włosy. Wystarczy jeden podmuch wiatru, by metalowa obręcz sfrunęła mu z głowy.
– Uważaj – odpowiada ze spokojem August. – Zdrada stanu w sali tronowej raczej nie spotka się z aprobatą.
– A zatem i na ciebie ktoś powinien krzywo patrzeć.
Galipei dołącza do niego na balkonie i wprawnym, wypracowanym ruchem poprawia koronę na głowie Augusta. Ze swoimi szerokimi ramionami i wysokim wzrostem dominuje nad wiotkim, gibkim kompanem. W swym ciemnym stroju wydaje się częścią nocy – gdyby noc pełna była sprzączek i pasków z zawieszoną na nich rozmaitą bronią. Gdy podobnie jak August staje oparty rękami przy pozłacanej balustradzie, rozlega się melodyjny szczęk, który chwilę później ginie w dobiegającym z dołu gwarze.
– Kto by się ośmielił? – pyta rzeczowo August.
Nie jest to przechwałka, lecz pewność siebie człowieka, który dokładnie wie, jak wysoki jest piedestał, na którym stoi, bo sam się na niego wdrapał.
Galipei mruczy coś pod nosem. Odwraca się plecami do ścian koloseum, wypatrując zagrożeń, a gdy nie znajduje niczego, co wydałoby mu się podejrzane, podąża za wzrokiem Augusta i spogląda na dziecko kopiące piłkę obok najbliższego rzędu straganów.
– Słyszałem, że wziąłeś na siebie wstępne przygotowania do igrzysk. – Dziecko podchodzi coraz bliżej balkonu. – Co ty kombinujesz, Auguście? Twój stryj…
August odchrząkuje i choć Galipei przewraca oczami, przyjmuje wskazówkę bez mrugnięcia okiem.
– Wybacz. Twój ojciec i bez tego jest poirytowany pałacem. Jeśli go zdenerwujesz, zaraz cię wydziedziczy.
Podmuch ciepłego południowego wiatru dociera na balkon i unosi pełne niezadowolenia westchnienie, które ulatuje z ust Augusta. Mężczyzna nerwowo szarpie kołnierz, palce ślizgają się na jedwabiu tak cienkim, że sam jego dotyk przyprawia go o gęsią skórkę. Król Kasa może przepuścić papiery adopcyjne przez niszczarkę. Wkrótce i tak nie będą miały znaczenia. Trwające kilka lat starania, by stworzyć odpowiednią dokumentację, były zaledwie pierwszą częścią planu. A do końca zostało jeszcze całe mnóstwo pracy.
– Po co przyszedłeś? – pyta August, zmieniając temat. – Myślałem, że miałeś pomagać Leidzie.
– Odesłała mnie. Granica San jest bezpieczna.
August nie wypowiada na głos swoich wątpliwości i tylko marszczy brwi. Z wyjątkiem koloseum, daleki skraj San, tuż obok muru, jest jedynym miejscem w San-Er, gdzie cywile mogą się gromadzić i awanturować, stłoczeni wokół hałd śmieci i porzuconych sprzętów. Awantury nie trwają jednak długo. Strażnicy szybko rozpędzają zgromadzonych, którzy mają do wyboru – albo trafią na nieokreślony czas do więziennej celi, albo znikną w labiryncie ulic.
– Fascynujące – mówi August. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio nie było zamieszek na dzień przed igrzyskami.
Jeszcze kilka kroków i dziecko będzie dokładnie pod balkonem. Dziewczynka nie zwraca uwagi na otoczenie, lawiruje piłką między handlarzami i kupującymi, a jej cienkie buty mlaskają o nierówną ziemię.
– Tegoroczne rozgrywki raczej nie potrwają długo. Prawie nie było chętnych.
Mówiąc „prawie”, Galipei ma na myśli, że zamiast tysięcy zgłoszeń wpłynęły setki. W czasach, gdy główną nagrodą były bogactwa pochodzące ze skarbców dwóch królów, igrzyska cieszyły się znacznie większym zainteresowaniem. Ojciec Kasy zapoczątkował je podczas swego poprzedniego panowania i doroczny pojedynek jeden na jednego na śmierć i życie w końcu przerodził się w igrzyska z udziałem licznych uczestników, które przeniosły się poza mury koloseum i rozlały po całym San-Er. Niegdyś patrzenie, jak wprawni wojownicy rozdzierają siebie nawzajem na strzępy na arenie, było wyłącznie rozrywką, czymś zupełnie obcym dla przeciętnego obywatela. Teraz igrzyska są rozgrywką, w której może uczestniczyć każdy, rozwiązaniem dla królestwa i jego problemów. „Nie przejmujcie się, jeśli wasze dzieci umarły z głodu” głosi król Kasa. „Nie trapcie się, że starcy śpią w klatkach, bo w mieszkaniach nie ma miejsc, ani że neon na pobliskim klubie ze striptizem po drugiej stronie ulicy nie pozwala wam zasnąć. Zgłoście się do loterii, pozbawcie życia osiemdziesięciu siedmiu mieszkańców miasta i zdobądźcie bogactwa, o jakich nie marzyliście w najśmielszych snach”.
– A więc sporządził listę? – pyta August. – Osiemdziesięciu ośmiu szczęśliwych uczestników?
Liczba osiemdziesiąt osiem, symbol szczęścia i dobrobytu! – krzyczą plakaty reklamujące igrzyska. Zarejestruj się przed upływem terminu i zyskaj szansę, by dołączyć do grona naszych szacownych uczestników!
– Jego królewska mość jest z siebie bardzo dumny. Przebrnął przez listę nazwisk w rekordowym czasie.
August prycha z pogardą. To nie operatywność zmusiła Kasę do tak szybkiego działania. Odkąd dwa lata temu August zaproponował wpisowe, liczba chętnych do udziału w igrzyskach znacznie spadła. Ktoś mógłby pomyśleć, że pogarszająca się sytuacja sprawi, iż coraz więcej ludzi będzie walczyło o poprawę swego bytu, jednak mieszkańcy San-Er coraz bardziej obawiają się, że igrzyska to jedno wielkie oszustwo, a zwycięzca zostanie pozbawiony wygranej, tak jak bliźniacze miasta ustawicznie pozbawiają ich nagród. Nie mylą się. W końcu August majstrował przy tegorocznym losowaniu, tak by wprowadzić do gry pewne nazwisko.
Krzywiąc się, odchodzi krok w tył od balustrady i porusza głową, by pozbyć się uczucia napięcia w szyi. Na dwa dni w roku koloseum zostaje uprzątnięte i zgodnie ze swoim przeznaczeniem zamienia się w arenę. Jednak jeszcze dziś spełnia rolę targowiska. Zatłoczonego świata pełnego handlarzy jedzeniem w poplamionych olejem fartuchach, metaloplastyków pobrzękujących ostrzami i techników naprawiających zepsute komputery, by sprzedać je ponownie. San-Er wykorzystuje wszystko do samego końca. To jedyny sposób na przetrwanie.
– Auguście. – Czując dotyk na ramieniu, August zerka w bok i napotyka spojrzenie srebrzystoszarych oczu Galipeiego. W sposobie, w jaki wypowiada imię księcia, pomijając jego tytuł i stopień, czai się ostrzeżenie. August nie zwraca na to uwagi i tylko się uśmiecha. Jego usta drgają, lecz twarz prawie się nie zmienia, a jednak Galipei wzdryga się zaskoczony tą niecodzienną miną.
August dokładnie wie, co robi. Na chwilę strażnik go rozprasza, a gdy uwaga Galipeiego skupia się na czymś innym, decyduje się na kolejny krok.
– Wnieś moje ciało do środka.
Galipei otwiera usta, żeby zaprotestować, ale szybko otrząsa się z chwilowej fascynacji.
– Mógłbyś nie przeskakiwać jak…
Lecz August zdążył już odejść, jego spojrzenie zatrzymało się na dziecku, wślizguje się w nowe ciało niczym dłoń w rękawiczkę i gwałtownie otwiera swe nowe oczy. Musi przyzwyczaić się do zmiany wzrostu i chwieje się przez chwilę, podczas gdy ludzie w pobliżu wzdrygają się zaskoczeni. Wiedzą, co się wydarzyło: rozbłysk światła między przeskokami jest nie do pomylenia, podobnie jak łuk, który rysuje między starym a nowym ciałem. Choć pałac dawno temu uznał przeskakiwanie za niezgodne z prawem, wciąż jest ono równie powszechne jak widok żebraków kradnących ryż z niepilnowanych straganów. Cywile nauczyli się odwracać wzrok, zwłaszcza gdy rozbłyski zdarzają się tak blisko pałacu.
Po prostu nie spodziewają się, że przeskakującym jest następca tronu.
August patrzy na pałac. Jego ciało zwiotczało i osunęło się w ramiona Galipeiego. Pozbawione qi ciało jest tylko naczyniem. Jednak naczynie należące do dziedzica tronu ma niesłychaną wartość i gdy Galipei napotyka spojrzenie czarnych oczu Augusta w ciele dziewczynki, bezgłośnie porusza ustami, grożąc, że go udusi.
Tymczasem August idzie już w przeciwną stronę, a Galipeiemu nie pozostaje nic innego jak tylko zaciekle strzec ciała, w którym następca tronu przyszedł na świat, na wypadek gdyby ktoś zbliżył się do niego na odległość dziesięciu stóp i próbował je przejąć. Tak czy inaczej, nietrudno byłoby pozbyć się intruza. Qi Augusta jest silne – gdyby ktoś wtargnął do jego ciała, książę z łatwością odzyskałby kontrolę, zmuszając nieproszonego gościa, by znalazł sobie innego żywiciela, albo skazując go na porażkę. Jeśli chodzi o dublowanie ciał, w bliźniaczych miastach nie ma naczynia, do którego nie byłby wstanie wtargnąć. Warunek jest jeden – musi być dojrzałe, a więc mieć dwanaście, może trzynaście lat, kiedy to uaktywnia się gen umożliwiający przeskakiwanie.
Problem nie polega na tym, że ktoś mógłby wykorzystać ciało Augusta dla przyjemności czy władzy. Ale są intryganci, którzy mogliby przejąć jego ciało po to, by zniszczyć je na znak protestu i rzucić się z dachu, nim książę zdąży wrócić.
August niemal wpada na kogoś, wzdryga się, robi unik i szuka mniej zatłoczonej ścieżki przez targowisko. Nagły atak na jego zmysły jest czymś, do czego niezmiennie musi się przyzwyczaić: dźwięki wydają się głośniejsze, kolory żywsze. Możliwe, że za bardzo przytępił zmysły w swoim prawdziwym ciele, a tak właśnie wygląda normalność. Kiedy pucybut warczy na niego zza straganu i wyciąga ku niemu kilka monet, August bierze je w swe drobne rączki, choć sam nie wie po co. Dziewczynka musi być jakimś dzieckiem na posyłki. Tym lepiej. Tylko nieliczni cywile są dość potężni, by przeskakiwać w dzieci, co sprawia, że są one najbardziej godne zaufania i niepostrzeżone mogą przemykać między budynkami do każdego zakątka San-Er.
August pośpiesznie opuszcza koloseum i wychodzi na jedną z głównych ulic biegnących z północy na południe San. Zna wszystkie zaułki zawiłego miasta, tak więc porzuca główną arterię na rzecz mniej uczęszczanych dróg, przemyka pośpiesznie pod zwisającymi z góry kablami i krzywi się tylko, gdy z odprowadzających wodę rur skapują mu za kołnierz krople wody. Gdy po jakimś czasie zimna wilgoć zaczyna działać mu na nerwy, z westchnieniem wchodzi do budynku i postanawia skorzystać ze schodów zamiast skomplikowanej siatki przejść między domostwami. Nic w ciele nie zdradza jego tożsamości, co samo w sobie jest odpowiedzią. Brak jakichkolwiek znaków czy tatuaży oznacza, że jego właścicielka nie jest oddana Towarzystwom Półksiężycowym.
– Hej! Hej, stój.
August w swoim wypożyczonym ciele zatrzymuje się. Głos należy do staruszki, która wyraźnie stroskana stoi przed drzwiami do mieszkania z wiadrem wody przy boku.
– Gdzie twoi rodzice? – pyta kobieta. – To niedobre miejsce. Towarzystwa Półksiężycowe mają je na oku. Ktoś może spróbować cię napaść.
– Dam sobie radę. – Głos, który dobywa się z ciała dziewczynki, jest piskliwy, delikatny i słodki. To August sprawia, że brzmi zbyt pewnie. Zbyt królewsko. Kobieta to zauważa i robi się podejrzliwa, lecz August idzie już dalej. Podąża za strzałkami wymalowanymi sprayem na ścianach i przechodzi kolejnym korytarzem do sąsiedniego budynku. Zza cienkich gipsowych ścian dobiegają niskie jęki. Okolica ta słynie z prywatnych szpitali, pełnych brudnych narzędzi i obskurnych gabinetów, do których ludzie i tak ustawiają się w kolejkach, bo tutejsi lekarze liczą sobie znacznie mniej od tych w szpitalach z prawdziwego zdarzenia. Połowa z tych prywatnych klinik to tylko przykrywka dla handlu organami. Co z tego, skoro i tak nikt nie interesuje się losem zaginionych. A już na pewno nie pałac, mimo wszelkich starań ze strony Augusta.
Gdy skręca za rogiem, atmosfera natychmiast ulega zmianie. W niskich pomieszczeniach dym papierosowy jest tak gęsty, że słabe światło żarówek ledwie przedziera się przez jego kłęby. San jest miastem ciemności. Teraz panuje noc, lecz nawet za dnia stłoczone ciasno budynki sprawiają, że ulice toną w cieniu. August liczy mijane drzwi: raz, dwa, trzy…
Puka do trzecich, jego drobna rączka bez trudu wślizguje się między żelazne pręty drzwi zewnętrznych. Kiedy drugie, drewniane otwierają się do wewnątrz, staje w nich mężczyzna dwukrotnie wyższy od Augusta i patrząc na niego z góry, oznajmia pogardliwie:
– Nie mamy resztek…
August znów przeskakuje. Wie, że dzieje się to natychmiast i przypomina rozbłysk światła, jednak uczucie jest powolne, niczym przechodzenie przez ceglany mur. Im krótszy skok, tym cieńszy jest mur. Skacząc z największej odległości dziesięciu stóp, człowiek ma wrażenie, że przedziera się przez grubą na milę litą skałę. Ci, którzy zgubili się między ciałami, utknęli tam na dobre i po wsze czasy będą się błąkać w tej niematerialnej przestrzeni.
Kiedy rozchyla powieki, znów patrzy na dziewczynkę i jej szeroko otwarte zdumione jasnopomarańczowe oczy. Nie wszyscy w Talinie potrafią skakać i nawet wśród tych, którzy mają gen, umiejętności wielu są tak nikłe, że wolą nie ryzykować w obawie, iż przegrają walkę o kontrolę nad ciałem, które spróbują przejąć. Jednak w każdej chwili, z genem czy bez, ciało mające w sobie qi jednej osoby może zostać przejęte, zwłaszcza przez kogoś takiego jak August. Dziewczynka szybko orientuje się, co musiało się zdarzyć.
– Odsuń się – nakazuje jej August i zamyka wewnętrzne drzwi do jaskini hazardu. Ludzie w środku zobaczyli błysk światła i wiedzą już, że ciało wykidajły zostało przejęte. Na szczęście spodziewano się przybycia Augusta.
– Wasza Wysokość!
Choć właściciel domu gry, który śpieszy ku niemu, ma inną twarz niż podczas ostatniej wizyty Augusta, książę wie, że to ta sama osoba. Ciała można zmieniać, lecz bladofioletowe oczy mężczyzny pozostały niezmienione.
– Znalazłeś ją? – pyta August.
– W samą porę, w samą porę, książę – powtarza mężczyzna, ignorując pytanie. – Proszę za mną.
August podąża za nim, ostrożnie stawiając kroki. Ciało, które zajął, jest potężne i umięśnione. Nie chce poruszać się zbyt szybko w obawie, że potknie się i przewróci. Zaciska pięści, ściąga brwi i lawiruje wśród stolików do gry w karty i mahjonga, ustawionych tak blisko siebie, że niemal nie sposób się między nimi przecisnąć. Pod podeszwą jego buta chrzęści coś, co mogłoby być strzykawką z heroiną. Kobieta przy jednym ze stolików wyciąga rękę i dotyka jego kurtki, tylko po to, by poczuć pod palcami miękką skórę.
– Tędy. Zdjęcia powinny już zostać wywołane.
Mężczyzna przytrzymuje otwarte drzwi, a August wchodzi do środka i rozgląda się po zalanym czerwonym światłem pomieszczeniu. Na wysokości oczu wiszą cienkie linki do suszenia, na których dyndają zdjęcia w różnych odcieniach. Mężczyzna sięga po jedno z nich. Palce mu drżą, gdy wypuszcza z nich linkę i trzyma fotografię w złożonych dłoniach. Nie od razu pokazuje ją Augustowi, waha się przez chwilę, uważanie się jej przyglądając.
– Coś nie tak?
– Nie, nie. Nic. – Właściciel domu gry kręci głową, a cień zwątpienia znika z jego twarzy. – Przetrząsnęliśmy wszystkie rejestry i przeszukaliśmy dokładnie wszystkie bazy danych. To ona, Wasza Wysokość. Przysięgam. Zapewniam też, że doceniamy zaufanie i wsparcie Waszej Wysokości.
August unosi brew, co w tym ciele nie jest wcale proste. Zamiast tego wskazuje na zdjęcie, które zaraz potem trafia do jego rąk. Zdaje się, że cała ciemnia wstrzymuje oddech. Wentylatory zatrzymują się z terkotem.
– Cóż – mówi August. – Dobra robota.
Chociaż czerwone światło nad ich głowami nadaje zdjęciu niewłaściwy odcień, przez co nie sposób dojrzeć koloru oczu widocznej na nim osoby, August nie ma wątpliwości. Kobieta na zdjęciu schodzi z ganku – jej nos i usta zakrywa maska, dłonie ma obleczone w skórzane rękawiczki, a uchwycone w ruchu ciało wydaje się pochylone pod dziwnym kątem – jednak August rozpoznałby ją wszędzie. Nie należy do tych, którzy porzucają swe ciała, nawet w takich okolicznościach. Zamiast tego obnosi się z tym, co zdołała ocalić, mieszkając w tym mieście przez pięć długich lat, tuż pod jego nosem.
– Och, kuzynko. – August zwraca się do zdjęcia. – Koniec z ukrywaniem się.
Księżniczka Calla Tuoleimi w końcu została odnaleziona.
ROZDZIAŁ 2
Kropla wody skapuje z sufitu. A zaraz po niej następna. Calla Tuoleimi posyła w górę wściekłe spojrzenie, to jednak nie zatrzymuje kropel, które wciąż kapią jej na szyję. Może tylko przesunąć się o cal w lewo i przylgnąć jeszcze mocniej do zakurzonej ściany.
– Do cholery, czemu to trwa tak długo? – mruczy pod nosem.
Stoi przyczajona u podnóża schodów, strzegąc wejścia do holu i splatając bransoletkę z trzech liści dowiastki. Jej mieszkanie znajduje się w drugim końcu długiego, krętego korytarza na obskurnym parterze pełnym ciasnych pokoi, na których drzwiach wiszą maty łucznicze do strzelania z kuszy. Zwykle nienawidzi opuszczać budynku z jego korytarzami i schodami, gdzie sieroty i bezdomni siedzą przycupnięci w kątach, żebrząc albo wykrzykując bzdury. Nie ma powodu, by ktokolwiek stąd wychodził, chyba że jest jakaś sprawa do załatwienia przy wejściu. Calla kopie leżący w kącie kamień, po czym siada w kucki.
Dziś ma do załatwienia pewną sprawę. Inaczej nikt nie znajdzie jej mieszkania. Czeka więc i splata bransoletkę, żeby zająć czymś ręce. Zawieszony na ścianie kinkiet rozświetla mroki popołudnia jedną, jedyną żarówką, która lada chwila dokona pewnie żywota. Elektryczność zawsze stanowi tu problem. Mieszkańcy kradną prąd z rozmaitych linii i skrzynek, tak jak kradną wodę, podłączając domowej roboty rury do podziemnych pomp. Całe San cuchnie zgnilizną i złodziejstwem – błotnistymi kałużami z leżącymi w nich workami na śmieci i plastikowymi wannami porzuconymi w zaułkach, do których wypróżniają się włóczędzy. Niższe piętra zawsze są najgorsze. Do mieszkań powyżej linii dachów dociera przynajmniej świeża bryza od strony morza.
Cierpienie w San-Er nie jest karą, lecz sposobem życia. Wszelkie pomruki niezadowolenia toną pośród buczenia fabryk. Miasta spowija utkany z hałasu koc, który nie pozwala nic usłyszeć, ale też niczego nie wytłumia.
Na dźwięk kroków Calla przestaje pleść i zadziera głowę. Istnieje mnóstwo innych wejść do budynku – albo z dachu, albo z sąsiednich apartamentowców, których zewnętrzne ściany zostały wyburzone, by dzielić korytarze na niektórych piętrach. Jednak gońcy, których przysyłają z pałacu, nie mają pojęcia, jak poruszać się po tutejszych ulicach: tym siedlisku zła i wszelkiej plugawości, udającym miasto, tej żyjącej i dyszącej ciężko połowie San-Er. Będą kluczyli w zaułkach, patrzyli na wymalowane na głównych drzwiach bloków wyblakłe znaki i coraz głębiej zapuszczali się w labirynt uliczek. Dziś osiemdziesięciu ośmiu mieszkańców miasta otrzyma paczki z osiemdziesięcioma ośmioma bransoletkami. Jedna z nich przeznaczona jest dla Calli, choć w oficjalnym rejestrze nie ma o tym ani słowa.
– Co robisz?
Jakiś dzieciak wystawia głowę spod schodów i widząc go, Calla marszczy nos. Chłopiec jest brudny, jego spodnie upstrzone są brązowymi plamami. Gdy niepewnie drepcze w jej stronę, kroki, które słyszała wcześniej, rozbrzmiewają coraz bliżej, a chwilę później w drzwiach pojawia się postać. Calla mruży oczy w słabym świetle. Człowiek jest za stary. I ma ze sobą zbyt wiele tobołków. To nie goniec. Odsuwa się i pozwala mu przejść do mieszkania na parterze.
– Nie wiesz? – Zerka na dzieciaka. – Jeśli będziesz wtykał nos w nie swoje sprawy, bóg wleci ci do nosa i zawładnie twoim ciałem.
– Kto tak mówi? – Dzieciak marszczy brwi.
– Nie wierzysz mi? – pyta Calla, kończąc bransoletkę. – Daleko na prowincjach ludzie tak bardzo boją się bogów, że nie chcą nawet na siebie patrzeć. Wystarczy, że zadasz jedno niewłaściwe pytanie, a jakiś podstępny bóg wskoczy do twego ciała i zgasi twoje qi jak świecę.
Zawiązuje starannie małą kokardkę na końcu bransoletki. Splatanie dowiastki to również zwyczaj, któremu oddają się dzieci mieszkające na prowincji. Wyplatanie bransoletek nijak nie pasuje do jej wyglądu: równo przyciętej grzywki, która wpada jej do oczu, sięgającej do pasa kurtyny czarnych włosów i czarnej maski, która zakrywa dolną połowę jej twarzy i tłumi głos.
Obecnie księżniczka Calla Tuoleimi wygląda zupełnie inaczej, wciąż jednak posługuje się tym samym ciałem, co może dziwić, zwłaszcza że bez problemu mogłaby zamienić je na inne. Pozbawiona pałacowego jedzenia straciła na wadze, jej rysy wyostrzyły się i wygląda niemal mizernie. Po pierwszym tygodniu ukrywania się pyzate policzki zapadły się i za każdym razem, gdy patrzyła na siebie w lustrze, przerażało ją, jak marnie wygląda. W końcu uznała, że równie dobrze może pogodzić się ze swoim nowym wyglądem uciekinierki, po czym chwyciła za nożyczki i obcięła włosy nad czołem, zostawiając grzywkę na tyle długą, by zasłaniała jej oczy. Teraz skraca ją dopiero wtedy, gdy prawie nic już nie widzi. Zawsze istnieje ryzyko, że ktoś ją rozpozna. Co prawda jest ono znikome, zważywszy na to, jak niewielką uwagę ludzie przykładają do twarzy w mieście, w którym twarze te bezustannie się zmieniają, mimo wszystko jednak należy się z nim liczyć.
Jeśli wierzyć pałacowi, Calla nie żyje. Tamtej nocy złapano ją, jak próbując uciec, wspinała się na mur, i wymierzono jej sprawiedliwość, tak więc San-Er może być spokojne, wiedząc, że żadna księżniczka-zabójczyni nie ukrywa się na ulicach miasta. Niektórzy członkowie Towarzystw Półksiężycowych twierdzą zgoła inaczej – pytają, dlaczego na ceremonii pogrzebowej pochowano ciało kogoś innego i dlaczego król Kasa nadal boi się opuszczać pałac. Jednak Towarzystwa Półksiężycowe zawsze kwestionowały sposób, w jaki Pałac Unii rządzi królestwem.
Dzieciak odchrząkuje głośno.
– Jesteś bardzo niemiła – rzuca.
– A czy wyglądam na miłą? – Calla trąca butem kolejny kamień i przesuwa go po zapiaszczonej podłodze. W ciągu ostatniej godziny większość mieszkańców budynku przeszła obok niej, nawet na nią nie patrząc, a jeśli dostrzegali ją kątem oka, woleli nie ryzykować, że zostaną obrabowani. – Twoi rodzice powinni skarcić cię za to, że rozmawiasz z nieznajomymi.
– Moi rodzice nie żyją – oświadcza chłopiec beznamiętnym, wyzutym z uczuć tonem.
Calla wzdycha. Wyciąga ku niemu rękę z leżącą na niej ukończoną chwilę temu bransoletką i monetą, którą wyjęła z kieszeni.
– Masz. To prezent. Może jednak jestem miła.
Dzieciak przyskakuje do niej i chwyta podarki. Gdy tylko jego palce zamykają się na monecie, odwraca się i piszcząc radośnie, wybiega z budynku, gotowy wydać ją na jakimś straganie albo w cyberkafejce. Chwilę później na zewnątrz w odległym końcu zaułka rozlegają się inne kroki. Cichsze, lżejsze.
Wiedziona instynktem Calla rzuca się do przodu i oparta o futrynę wygląda na ulicę. W tej samej chwili jak spod ziemi wyrasta przed nią chłopak z paczką trzymaną w ramionach. Jest wysoki, lecz ma nie więcej niż piętnaście lat. Pałac w obawie, że ktoś mógłby zawładnąć ciałem gońca i skraść cenne urządzenie, a następnie sprzedać je na czarnym rynku, niezmiennie wysyła nastolatków, trudno bowiem przeskoczyć do ciała, które nie jest w pełni dojrzałe. Wysyłanie dzieci w niczym jednak nie pomoże, jeśli byle złodziej postraszy je nożem i ograbi. Nikt jednak nie mówił, że pałac jest mądry.
– Witaj – mówi goniec.
Calla rozciąga usta w uśmiechu. W jej twarzy zachodzi przemiana, obwiedzione kredką oczy mrużą się drapieżnie. Już dawno temu odkryła, że im szerzej się uśmiecha, tym mniej uważnie jej się przyglądają. Jej twarz nie musi wyrażać szczerej życzliwości, nie musi nawet wyglądać na szczęśliwą. Wystarczy, że uśmiech sięgnie jej żółtych oczu i rozjarzy je niczym przeciążone żarówki. W San-Er żółte tęczówki nie są niczym szczególnym, lecz tylko jedna osoba ma oczy w identycznym odcieniu jak ona, a tą osobą jest król. Od trzech pokoleń królewska żółć jest uznawana za znak dziedziczny dynastii Shenzhi w San i Tuoleimisów w Er, przyciemniona nieco przez otaczający źrenicę pierścień koloru palonej umbry. Jednak teraz król Kasa ma adoptowanego syna, Augusta, a z linii rodu Calli nie został już nikt – od czasu, kiedy jej rodzice zginęli, a tron Er się rozpadł.
– Jesteś kochany. – Calla wyciąga rękę po paczkę. – Mieszkanie sto siedemnaście, budynek trzeci, strona północna?
Chłopiec spuszcza wzrok i odczytuje adres zapisany drobnym pismem na papierze.
– Skąd wiesz? – pyta. – Dokładnie tak. Proszę.
Wyciąga ręce, lecz nie podchodzi bliżej. Uliczka jest równie szara jak w każdy inny dzień, ale gdy Calla sięga po przesyłkę, jej uwaga skupia się na twarzy gońca, starając się w mroku wychwycić jej szczegóły. Dziwne, że zamiast patrzeć na nią, uparcie wpatruje się w swoje buty.
Palce Calli omijają paczkę i zaciskają się na nadgarstku chłopca.
Goniec podnosi wzrok i chociaż światło w zaułku jest słabe, Calla dostrzega w jego oczach srebrzysty błysk stali.
W San-Er istnieje specjalne określenie na oczy takie jak te. Obok królewskiej żółci, drugim najbardziej niesławnym odcieniem jest srebro Weisanny.
Calla niewiele myśląc, wytrąca z rąk chłopaka przesyłkę, która wpada do kałuży. Zanim dzieciak zdąży zareagować, silnym pchnięciem przewraca go na ziemię i opiera stopę na jego piersi, nie pozwalając mu wstać.
– Kim, u diabła, jesteś? – syczy przez zaciśnięte zęby. To nie żaden nastolatek. To członek rodziny Weisanna, jedynego rodu w mieście – a może nawet w całym królestwie – którego członkowie przyszli na świat w ciałach, do których dostępu nie ma żaden, nawet najwytrawniejszy skoczek.
– Ja? – dyszy chłopiec Weisanna. – Księżniczko Callo, może powinna księżniczka martwić się o siebie.
Calla zamiera. Oddech więźnie jej w gardle, ma wrażenie, że jej płuca skuł lód.
Złapali ją. Ktoś wie.
– Lepiej od razu powiedz – nakazuje chłopakowi. – Zanim…
Pięść ma zaciśniętą tak mocno, że zbielałe kłykcie ocierają się boleśnie o szorstki materiał rękawiczki. Nagle w drugim końcu uliczki pojawia się kobieta; zaskoczona niecodziennym widokiem, nerwowo przekłada kosz z zakupami z ręki do ręki.
– Co tu się…
– Nie! – woła Calla i wyciąga rękę, jak gdyby chciała ją zatrzymać.
Za późno. Kobieta podeszła wystarczająco blisko i nagły rozbłysk światła rozjaśnia mroki dnia, przeskakując od chłopaka do kobiety. Nim Calla odzyskuje jasność widzenia, mrugając wściekle, by pozbyć się obrazów wypalonych na siatkówce, kobieta porzuca kosz, wbiega do budynku i pędzi schodami w górę. Że też musiała pojawić się akurat w tamtej chwili.
– Co się stało? – pyta leżący wciąż na ziemi prawdziwy goniec. Mruga gwałtownie, jego oczy mają teraz kolor purpury.
Podczas gdy inne ciała są niedostępne tylko wtedy, gdy ktoś już do nich wtargnął, członkowie rodu Weisanna przychodzą na świat jak gdyby zdublowani, choć mają tylko jedno qi. Mogą z łatwością zajmować ciała innych, choć sami pozostają nietykalni, nawet gdy całkowicie opuszczają swoje pierwotne ciała, by niczym puste skorupy leżały na ziemi. Są wyłącznymi członkami straży królewskiej i stanowią większość straży pałacowej. To dzięki ich ochronie królewska rodzina San bez trudu utrzymuje się na tronie, a wszelkie zagrożenia są eliminowane zawczasu.
Calla klnie pod nosem i podnosi upuszczoną paczkę.
– Kup więcej amuletów ochronnych. Właśnie ktoś pożyczył twoje ciało – warczy do gońca, a zaraz potem gna schodami w górę. Dostrzega błysk Weisanny, nim ta znika w korytarzu na drugim piętrze prowadzącym do sąsiedniego budynku. San jest niemal całkowicie połączone siatką korytarzy, przejść i niegdyś zewnętrznych ścian, które teraz oddzielają tylko przestrzenie między budynkami. Kiedy Calla zatrzymuje się na skrzyżowaniu, dostrzega Weisannę przez jedno z okien rozsianych bez ładu i składu na każdym piętrze. Okna te są jedyną wskazówką świadczącą o tym, że niegdyś budynki stały oddalone od siebie w pewnej odległości, nim zaczęły się z sobą łączyć.
– Hej! – wrzeszczy Calla.
Kiedy kobieta nie zatrzymuje się, księżniczka rzuca się w pościg i przy wtórze ciężkich kroków wbiega na inne piętro. Są tutaj tłumy. Zbyt wielu ludzi przegląda sklepowe towary i ogląda zawieszone na hakach półtusze mięsa. Calla przeciska się bliżej witryn z nadzieją, że tam ścisk będzie mniejszy, jednak w pewnej chwili wchodzi prosto w usypane przed męskim zakładem fryzjerskim kłębowisko włosów i omal się nie przewraca. Z rosnącym obrzydzeniem wycofuje się z powrotem na środek korytarza i klnie pod nosem, kiedy musi uskoczyć w bok, by uniknąć zderzenia z parą niosącą do naprawy pokaźnych rozmiarów komputer.
Przeskakując, poruszałaby się znacznie szybciej, jednak nie chce i nie zamierza tego robić. Zamiast tego idzie równym, miarowym krokiem, z paczką pod pachą i wzrokiem utkwionym w uciekinierce. Ma wrażenie, jakby Weisanna z nią pogrywała. Za każdym razem, gdy Calla myśli, że zgubiła trop i straciła ją z oczu w tłumie kupujących albo za plecami robotników dźwigających długie, ciężkie deski, dostrzega błysk, który każe jej pokonywać kolejne schody albo skręcić w kolejne przejście. Mija przestrzenie handlowe i mieszkalne, a ciągnące się po obu stronach zimne kamienne ściany poszerzają się, by zrobić miejsce dla sklepów, lub zwężają, by pomieścić większą liczbę mieszkań. Wchodzi coraz wyżej i wyżej, a gdy Weisanna pojawia się w zasięgu wzroku, Calla rzuca się ku absurdalnie stromym schodom, pokonując po trzy stopnie naraz, i wpada przez znajdujące się na ich końcu drzwi.
Naturalne światło słoneczne prawie ją oślepia. Promienie są słabe, lecz nawykłe do półmroku oczy potrzebują chwili, żeby się do nich przyzwyczaić, i Calla zasłania twarz dłonią, walcząc z falą nudności. Dopiero po chwili zauważa kobietę stojącą na skraju dachu.
– Ty…
Chwyta ją za ramię i obraca ku sobie, lecz nie jest to już Weisanna. Kobieta mruga gwałtownie, jej zamglone oczy mają barwę spłowiałej czerwieni. Cholera. Nawet nie zauważyła, kiedy Weisanna znów przeskoczył. W pewnym momencie podczas pościgu musiał wypatrzyć nowe ciało i przeniósł się do niego.
– Co ja tu robię? – pyta kobieta drżącym głosem.
– Nie powinnaś była przeszkadzać – rzuca bez współczucia Calla. Palcem wskazuje drzwi powrotne do budynku. – Idź już.
Przez krótką chwilę kobieta mierzy ją wzrokiem od stóp do głów, jak gdyby próbowała sobie przypomnieć, do kogo należy górna, odkryta połowa twarzy. W końcu daje za wygraną, odwraca się i nie czekając na kolejne ostrzeżenie, oddala się pośpiesznie. Zaraz potem drzwi na dach budynku zatrzaskują się za nią z hukiem, który jeszcze przez chwilę niesie się echem.
Calla zrywa z twarzy maskę i chciwie łapie powietrze.
Księżniczko Callo, może powinna księżniczka martwić się o siebie.
Z ust Calli dobywa się głośny wrzask. Gołębie przycupnięte na pobliskiej antenie telewizyjnej przerażone zrywają się do lotu. Jeśli król Kasa ją odnalazł, już jest trupem. Może zapomnieć o igrzyskach. I sprawiedliwości. Każą Weisanna zawlec ją do pałacu i skrócą ją o głowę.
Jeden z gołębi pozostał na swoim miejscu i wyraźnie niezadowolony grucha na Callę, która w przypływie złości kopie śmieci walające się na dachu. To paskudne miejsce, na którym za dnia bawią się dzieci, a nocami ukrywają narkomani. Na środku niczym główna ozdoba piętrzą się wyrzucone czajniki i pęknięte ceramiczne muszle klozetowe, a wokół nich porozrzucano drewniane listwy i oderwane nogi plastikowych krzeseł. Calla siada w kucki, lecz zmęczone nogi odmawiają jej posłuszeństwa i z klapnięciem ląduje na tyłku, bardziej przejęta swoim nastrojem niż tym, że ubrudzi sobie spodnie. Zresztą podobnie jak połowa mieszkańców miasta, ona również kradnie wodę: włoży spodnie do zlewu i będzie płukała je tak długo, aż będą czyste, albo do chwili, gdy rury w korytarzu zaczną się trząść, a sąsiedzi nabiorą podejrzeń.
Przez długą minutę siedzi bez ruchu, gotując się ze złości. Zagryza zęby i zaciska palce na paczce. W końcu, klnąc pod nosem, rozdziera papier i tak długo potrząsa plastikiem, aż z paczki wypada opaska na rękę. Goniec został przejęty przez Weisannę, ale naprawdę wysłano go z pałacu. Kto zatem wie? I dlaczego pozwolili jej wziąć udział w rozgrywkach?
Magnetyczna sprzączka opaski z cichym trzaskiem zamyka się wokół jej nadgarstka. Calla wyciąga rękę, gotowa usłyszeć głośne piknięcie, które rozbrzmiewa w chwili, gdy ekran budzi się do życia. Przez minutę jest szary, w końcu opaska wibruje, a szarość ustępuje miejsca błękitowi z migającym kursorem i widocznymi na dole cyframi od 1 do 9.
– Jak to możliwe – mruczy pod nosem Calla – że biorę udział w rozgrywkach jak jakiś umierający z głodu uliczny rozrabiaka.
To prawie nie w porządku. Inni gracze nie dorastali, ucząc się rozmaitych taktyk i szkoląc się do walki. Ukryci w małym mieszkanku, nie ćwiczyli niezmordowanie przez pięć długich lat, po to tylko, by zadać ostateczny cios. Walka z nimi będzie przypominała rozdeptywanie insektów. Jest pozbawiona sensu. Calla skupia się tylko na jednym: na zwycięstwie i człowieku, do którego będzie mogła się zbliżyć, gdy zostanie ogłoszona zwyciężczynią igrzysk.
Król Kasa siedzi zamknięty w swoim pałacu w San, z którego ani razu nie wyściubił nosa w ciągu ostatnich pięciu lat. Jeśli nie wyjdzie, żeby zabić Callę, to ona będzie musiała przyjść do niego.
Przeciąga palcem po opasce, odnajduje z boku puste miejsce na chip, jednak te są rozdawane wraz z rozpoczęciem rozgrywek. Raz włożone, nie mogą być usunięte. W San-Er usunięcie chipu uważane jest za jeden z najnudniejszych sposobów eliminacji zawodnika. Tak samo jak brak logowania w ciągu kolejnych dwudziestu czterech godzin. Jedyny plus jest taki, że oznacza to wycofanie się z rozgrywek, lecz nie utratę życia.
W końcu Calla znajduje przyciski, choć trudno nimi operować. Ten po lewej stronie przesuwa żółty kwadracik na kolejne cyfry, podczas gdy ten po prawej zatwierdza wybór. Calla naoglądała się dość nagrań z igrzysk i transmisji pokazywanych w całym mieście, by wiedzieć, że urządzenie prosi ją o podanie numeru identyfikacyjnego, unikatowego dla każdego mieszkańca San-Er. To one otwierają drzwi w San-Er i to one – nie hasła – umożliwiają dostęp do banków bliźniaczych miast. W miejscu, gdzie kradzież ciał jest tak prosta, nie sposób żyć długo, podszywając się pod kogoś innego. Nic nie powstrzyma Calli przed wtargnięciem do ciała bogatego członka rady, lecz w chwili gdy spróbuje wejść do jego domu, zostanie złapana. Gdy ktoś spojrzy na nią i zauważy inny kolor oczu, oszustwo wyjdzie na jaw.
Poza tym zbyt długie przebywanie w czyimś ciele bywa ryzykowne. Jeśli intruz ma słabsze qi i nie zostanie zmuszony do opuszczenia ciała przez jego prawowitego właściciela, problemy są tylko kwestią czasu. Wcześniej czy później zacznie mieć halucynacje, omamy słuchowe, widzieć duchy. Wspomnienia zaczną się mieszać – a dwie osoby staną się jedną. Zwykły obywatel z genem umożliwiającym skakanie nigdy nie zabawi długo w pożyczonym ciele, w obawie, że zostanie schwytany, ale również ze strachu, że ciało to stanie się jego grobowcem. Tyko ktoś wyjątkowo pewny siebie może uwierzyć, że jest zbyt silny, by ktoś zdołał pociągnąć go w dół. I choć Calla jest niesamowicie pewna siebie, nie ma ochoty przekonywać się o tym na własnej skórze.
Opaska znów pika i w końcu akceptuje podany numer. Nie jest to prawdziwy numer Calli, jednak ekran miga. Raz. Drugi. Trzeci.
12:00:02
12:00:01
12:00:00
Calla wstaje, kopnięciem posyła puste opakowanie w stronę sterty śmieci. Musi wziąć prysznic. Skoro ma wziąć udział w krwawej łaźni, przystąpi do niej czysta.
***
Tymczasem w innej części San-Er Anton Makusa w końcu otrzymuje swoją opaskę. To wyłącznie jego wina, że musiał ścigać gońca po całym mieście, ale i tak jest niesłusznie zawiedziony. Znaleźli sposób, żeby dostać się do mieszkania zarejestrowanego na jego numer, lecz mieszkanie Antona w San-Er jest małe, zagracone i rozbrzmiewa basową muzyką z burdelu trzy piętra niżej, więc Anton rzadko w nim bywa. Nad tutejszymi ulicami unosi się smród, którego nie sposób się pozbyć, zbyt blisko stąd do kanału Rubi oddzielającego San od Er.
Anton kopnięciem zamyka drzwi, wypuszcza wstrzymywane powietrze i wciska przycisk pilota. Stojący w kącie telewizor budzi się do życia, a ściany zaczynają szumieć. W końcu jest bezpieczny, z dala od pałacowych gońców. Minie trochę czasu, nim zorientują się, że to ciało nie należy do niego. Porywanie ciał młodych bankierów, przez co wiele dni nie pojawiają się w pracy, jest nielegalne. Wcześniej czy później ktoś w banku zacznie coś podejrzewać, a straż pałacowa wyważy drzwi tego luksusowego apartamentu w Er.
Jednak do tego czasu po Antonie nie zostanie nawet ślad.
– Proszę, wstrzymajcie się z oklaskami – zwraca się do pustego mieszkania. – Nie udźwignę takiej ilości uwielbienia naraz.
Jego głos odbija się echem od ścian. Pokój gościnny jest trzykrotnie większy od jego prawdziwego mieszkania i ma nawet wyjście na balkon. To jeden z największych apartamentów w bliźniaczych miastach. Anton wie o tym, bo przeprowadził rozpoznanie – dokładnie przejrzał plany architektoniczne podczas krótkiego okresu, kiedy rozważał okradanie bogatych mieszczan. Nie trwało to długo. Anton nie potrafi negocjować na czarnym rynku cen skradzionych precjozów. Zamiast tego snuje się po San-Er. Kiedy szczęście się do niego uśmiechnie i zostanie zwycięzcą igrzysk, będzie go stać na takie luksusy. Kiedy wygra, nie będzie musiał wystawać na rogach ulic i ścigać gońców, żeby zdobyć małą, nędzną paczkę.
Anton pchnięciem otwiera drzwi na balkon. Mimo zapadającego zmierzchu upał wciąż jest niemal namacalny. Sprawia, że swędzi go skóra, i studzi jego entuzjazm. Anton ma ochotę zaczerpnąć tchu na samym szczycie San-Er i udawać, że to wszystko jest jego, lecz gdyby oszukiwanie siebie było takie proste, Anton już dawno umarłby z naiwności.
– Pokłońcie się przede mną! – woła w przestrzeń. Gdy echo głosu przebrzmiewa, cała scena nie wydaje mu się już tak zabawna. Trudno wyobrazić sobie wiwatujący tłum, gdy jedyne, co widzi przed sobą, to zasłany śmieciami brudny dach sąsiedniego budynku. W Er rozkład ulic nie jest tak chaotyczny, a między budynkami jest nieco więcej przestrzeni. To tutaj mieszczą się dzielnice finansowe, banki, szkoły i firmy, których właściciele mają wpływ na radę i wiedzą, jak szepnąć to i owo do królewskiego ucha. Pięć lat temu, kiedy upadł tron Er, a San i Er połączyły się w jedno, tutejsi mieszkańcy najbardziej utyskiwali na to, że na ich ulicach pojawili się szubrawcy z San. Nie mogli jednak nic zrobić, nie po tym, jak ich własna rodzina królewska została zamordowana, a król San miał boskie prawo do tego, by zagarnąć połowę swego brata. Pałac Niebios został wyburzony po tym, jak stracił swych władców, a w jego miejscu powstał kompleks mieszkaniowy. Pozbawiony swej drugiej połowy Pałac Ziemi został przemianowany na Pałac Unii.
Krzyki Antona zwróciły uwagę trzech mężczyzn, którzy na sąsiednim dachu siedzą w kucki przy niskim plastikowym stole i grają w karty. Z ich ust, jak gdyby przyklejone do warg, zwisają papierosy. Wszyscy trzej patrzą na niego przez chwilę, po czym dwaj tracą zainteresowanie i skupiają się na butelkach z piwem, a trzeci, z wyglądu młodszy od swoich towarzyszy, wypluwa papierosa i robi nieprzyzwoity gest w stronę Antona.
Zwycięzcy i tak nigdy nie decydują się na życie godne królów. Zabierają swą niebotyczną wygraną i wymykają się na talińską prowincję z dala od ciekawskich oczu i znajomych w potrzebie, starając się zapomnieć o wszystkim, czego dopuścili się podczas igrzysk, i odnaleźć namiastkę spokoju. Podczas gdy farmerzy zmierzają w przeciwną stronę – opuszczają prowincję i udają się do San-Er, by uciec przed głodem – jedynymi zmartwieniami zwycięzców są krew na rękach i głosy umarłych, które nawiedzają ich późną nocą.
A teraz… raport… dziś wieczorem…
W telewizorze są jakieś zakłócenia. Anton odwraca się i krzywi usta, ale odbiornik wychwytuje inny sygnał i przełącza się na program informacyjny. W ułamku sekundy zakłopotanie Antona przeradza się w furię. Na ekranie pojawia się król Kasa. Przystrojony klejnotami, siedzi na tronie. Uśmiecha się, jego żółte oczy błyszczą. Niewiele myśląc, Anton chwyta stojącą na balkonie roślinę doniczkową i z całej siły ciska nią w telewizor. Ekran roztrzaskuje się, a przesycona kolorami twarz króla gaśnie.
W mieszkaniu zapada cisza. Balkon pogrąża się w mroku. Telewizor był głównym źródłem światła i szumu w tle, więc wraz z nim umilkły wszelkie dźwięki.
Anton odgarnia z oczu kosmyk czarnych włosów. Naprawa będzie kłopotliwa, ale sprzęt i tak nie jest jego. Dostanie się do tego mieszkania i ciała ze wszystkimi jego atutami nie nastręczyło mu większych problemów. Musiał tylko zatrzymać się na korytarzu i udawać, że zawiązuje but, raz, kiedy bankier wbijał swój numer identyfikacyjny, i ponownie następnego dnia, żeby upewnić się, że dobrze zapamiętał kombinację liczb. Gdyby chciał, mógłby w tej chwili uzyskać dostęp do konta mężczyzny albo zadzwonić do kilku jego kolegów i poprosić o pożyczkę. Jednak to wymagałoby zbyt wiele zachodu. Musiałby odbyć rozmowy ze zbyt wieloma ludźmi, a nie chciał ryzykować, że narazi się na gniew rady. Wolał się poobijać, wyjeść całe jedzenie z lodówki bankiera i zmyć się. Znajdzie inny sposób, żeby zdobyć pieniądze.
Anton zerka na nadgarstek.
06:43:12
Do pierwszego starcia pozostało sześć godzin. To wystarczająco dużo czasu, żeby zdobyć nowe ciało. Obecne jest zbyt wątłe, choć trzeba przyznać, że jego właściciel ma ładną twarz. Anton Makusa jest wybredny, jeśli chodzi o wybór ciał, a jego narcyzm ma w tej kwestii pierwszeństwo. Przyciągają go męskie ciała takie jak to, w którym się urodził, lecz nie zamartwia się, jeśli nie ma takiej możliwości. Najważniejsze jest, by dobrze wyglądało. Zgodnie z warunkami wygnania jego ciało zostało zabrane przez pałac. W tej sytuacji mógł przynajmniej zadbać o znalezienie dla niego godnych następców.
Zawieszony na pasku pager pika. Anton spuszcza wzrok i spogląda na ekran urządzenia.
– Jacież pierdolę.
Zaległy rachunek za pacjenta. Należy uiścić w całości w przyszłym tygodniu.
To wiadomość ze szpitala Northeast. Jedna z wielu, które dostał od czasu pierwszego ostrzeżenia.
Nagle czuje, że rękę ma ciężką jak z ołowiu, odpina pager i ściska go w dłoni. Tydzień. To powinno wystarczyć Antonowi, żeby zorganizować coś dla człowieka, którego próbuje ocalić. Bywa, że w San-Er całe życie przemija w ciągu zaledwie tygodnia.
Mimo wszystko powinien wpaść do szpitala, znaleźć lekarza prowadzącego i przekonać go, by zaczekał z opłatami nieco dłużej. Szpitale w San-Er znane są z tego, że często postępują pochopnie, odłączają sprzęt i wyrzucają pacjentów tylnymi drzwiami, gdy bliscy zwlekają z płatnościami.
– Niech to szlag – mruczy pod nosem. – Kurwa, kurwa, kurwa…
Znowu wychodzi na balkon, zdejmuje bransoletkę i z całej siły ciska ją razem z pagerem na sąsiedni dach. I tym razem jego zachowanie nie umyka uwadze trzech mężczyzn.
– Co jest?! – krzyczy jeden z nich, po czym wstaje.
Wyrzuca papierosa i podchodzi na skraj dachu, by podnieść opaskę. Nagły podmuch wiatru kołysze żarówkami zwisającymi z przewodów, porusza światłem, które przemyka po twarzy nieznajomego, i targa mu włosy. Gęste kosmyki wpadają mu do oczu, gdy się prostuje.
Anton skacze. Ryzykuje, bo krawędź dachu znajduje się w odległości niemal dziesięciu stóp od niego, a miejsce, w którym stoi mężczyzna, tylko zwiększa ten dystans. Jednak Anton to urodzony skoczek, który nie waha się tam, gdzie inni panikują. Dla niego skakanie jest jak bieganie, jak sprint w powietrzu i zatrzymanie się dokładnie tam, gdzie tego chce.
Otwiera oczy. Na jego ustach błąka się uśmiech. Może był tam już wcześniej, a może to jego sprawka. Siedzący przy stoliku dwaj mężczyźni widzieli rozbłysk światła i teraz mruczą pod nosem coś o przejęciu. Anton pozdrawia ich machnięciem dłoni, po czym zapina obrączkę na swym nowym nadgarstku i przyczepia pager. Mięśnie ma silne, twarde. Kiedy bierze oddech i przechodzi przez drzwi, żeby zejść schodami na dół, jego płuca rozszerzają się, jakby mógł bez końca nabierać tchu.
– Poratujesz monetą?
U podnóża schodów Anton sięga do kieszeni, nawet na chwilę nie zwalniając kroku. Żebracy nigdy nie kryją się w głównych budynkach, nie kiedy strażnicy pałacowi patrolują targowiska, a cywile donoszą o bezdomnych, którzy koczują na poziomach mieszkalnych. Tymczasem ulice na zewnątrz są tak wąskie, że nie sposób wyminąć siedzącego w kącie człowieka. Tym więc, którzy nie mają dokąd iść, pozostają klatki schodowe i mroczne korytarze.
– Masz. – Anton zgarnia dłonią monety z kieszeni spodni i ciska je żebrakowi pod nogi. – Weź wszystkie.
Zaraz potem wychodzi głównymi drzwiami. Uliczny gwar atakuje jego uszy, a przenikliwe brzęczenie dentystycznych wierteł niemal zagłusza dobiegające od strony schodów „Dziękuję!”. Anton nie zatrzymuje się, wbija dłonie w puste teraz kieszenie.
W końcu, nareszcie.
To pierwszy raz, kiedy został wylosowany w dorocznych rozgrywkach organizowanych przez króla. Odkąd został wygnany, zgłaszał do losowania skradzione numery, ryzykując życie, by uratować tę, którą stracił. Od siedmiu lat leży pogrążona we śnie w szpitalnym łóżku. Pałac mógłby jej pomóc, lecz August udaje, że nie otrzymuje od niego żadnych wiadomości. Król Kasa również mógłby pomóc, ale tego nie zrobi. Zamiast tego pozwala im cierpieć w brudzie i niedoli; nawet tym, którzy mieszkali niegdyś pod jego dachem.
Anton kradnie jabłko z pobliskiego straganu, wgryza się w nie, po czym z całej siły ciska owocem w kalendarz ścienny, który spada z gwoździa, na którym go zawieszono. Właściciel sklepu krzyczy za nim wzburzony, chcąc wiedzieć, o co mu chodzi, ale Anton idzie już dalej, wypatrując choćby pozornego porządku, który mógłby zniszczyć. Książę August dołożył wszelkich starań, by zepchnąć Antona do najmroczniejszych czeluści miasta i sprawić, by zniknął, jak wiele twarzy w San-Er, jak gdyby nigdy nie był jego częścią.
Lecz Anton pochodzi z Makusów. Szlacheckiego rodu równie starego jak królewska dynastia Shenzhi.
Nie pozbędą się go tak łatwo. Co więcej, zamierza zniszczyć każdego, kto się na to poważy.
ROZDZIAŁ 3
Słońce zachodzi. Wraz z nadejściem nocy nieruchome, parne powietrze ochładza się nieznacznie. W ciemnościach mężczyzna, zataczając się, wchodzi w boczną uliczkę. Ma na imię Lusi, jednak nikt go tak nie nazywa. Brygadziści w fabryce, w której pracuje, krzyczą tak samo na wszystkich bez wyjątku. Jego żona przestała się odzywać. Jego córka wołała kiedyś Baba z drugiego końca mieszkania, tyle że umarła. Zabrała ją zakaźna choroba. Po trzech tygodniach w szpitalu musiała zwolnić łóżko, bo nie mieli z czego opłacać leczenia. Przestała oddychać, jeszcze zanim wrócili do domu, a z jej ciała owiniętego skradzionym ze szpitala białym płóciennym prześcieradłem uleciała ostatnia cząstka jej qi.
– No dalej!
Nagły wrzask Lusiego rozbrzmiewa w pustym zaułku. Mężczyzna majaczy jak w gorączce. Ból w boku jest nie do wytrzymania, ale Lusi nie zamierza wracać do żadnego z tych przeklętych szpitali. Pobyt córki w jednym z nich sprawił, że jego dług urósł do niebotycznej kwoty. Wszystko w tym mieście potęguje jego cierpienie: dzieci płaczące w mieszkaniu obok, wilgoć w korytarzach, opłaty za wynajem, które zdają się nie mieć końca.
Lusi nie został wylosowany. Igrzyska były jego ostatnią nadzieją, lecz pałac nie zrobił dla niego nawet tej jednej, jedynej rzeczy.
– Weźcie mnie! Czy kiedykolwiek obchodziły was reguły? – Rzuca się do przodu, potyka, pada na kolana i ląduje w kałuży.
Jego kolejny krzyk frustracji rozbrzmiewa jeszcze głośniej. Może byłoby lepiej, gdyby San-Er szybciej zabijało swoich mieszkańców, zamiast pozwalać im gnić? Starzy ludzie, którzy nie mają się gdzie podziać, żyją stłoczeni jeden przy drugim jak zwierzęta w klatkach. Dzieci w szkołach wdychają azbest, który zatruwa im płuca. Bywa, że chorzy i ranni celowo wychodzą na ulice podczas rozgrywek, w nadziei, że ktoś ukradnie im ciało. W końcu uczestnicy mogą legalnie przeskakiwać – muszą tylko zadbać o pożyczone ciała. Przypadkowe ofiary, które doznają poważnych obrażeń, trafiają do szpitala na darmowe leczenie, a te, których ciała zostaną zniszczone, otrzymują sowite wynagrodzenie, jeśli zaś ich qi zostanie zabite, pieniądze trafiają do ich rodzin. Wielu celowo rzuca się na graczy, poświęcając się, by ich bliscy mieli co jeść. Co roku mniejsze stacje telewizyjne przeprowadzają wywiady ze świeżo osieroconymi dziećmi, które zostały z niewielkim odszkodowaniem i pustym mieszkaniem. Trudno powiedzieć, czy należy im zazdrościć, czy współczuć.
– Słyszycie mnie?! – ryczy Lusi. – Słyszycie…
Zamiera. Ktoś pojawił się w jego polu widzenia. Rozświetlająca najbliższą uliczkę goła żarówka daje wystarczająco dużo światła, by widział sylwetkę, która z każdą chwilą podchodzi coraz bliżej. Ma na sobie pałacowy uniform. A na twarzy maskę.
– Uspokój się – mówi postać.
Lusi próbuje dźwignąć się na nogi. Chociaż wzywał pomocy, nagle serce wali mu jak szalone, jak gdyby wyczuwało straszliwe niebezpieczeństwo.
– Kim jesteś? – pyta. – Nie podchodź bliżej…
Błyska oślepiające światło.
Kidy Lusi wstaje z ziemi, jego ruchy są równe i opanowane. Tyle że Lusi nie jest już sobą, jego świadomość została zepchnięta głęboko na dno umysłu, zbyt słaba, żeby stawić opór. Dlatego jego ciało odwraca się na pięcie i zaczyna iść.
***
Calla pchnięciem otwiera drzwi do Magnolia Diner, przechodzi przez bramkę obrotową i zerka na opaskę. Jest już późno, dochodzi północ. Czas zameldować się w koloseum. Przez otwarte okna taniej restauracji słychać dobiegające z zewnątrz głośne stukoty i pobrzękiwania. Bliźniacze miasta nie śpią, restauracje wciąż przyjmują zamówienia, burdele przeżywają oblężenie, a ulicami San-Er ciągną tłumy ludzi.
Praktycznie każda ulica w San prowadzi do koloseum, ponieważ to z nim połączony jest Pałac Unii, a nie daj boże, żeby pałac miał być w jakikolwiek sposób poszkodowany. Targowisko, które mieści się w koloseum, jest jedynym placem targowym na świeżym powietrzu w całym San-Er. To tu sprzedawane są najtańsze towary i najbardziej niezdrowe jedzenie. Właśnie dlatego Calla trzyma się od niego z daleka. Od dawna unikała tej części miasta. Przez te wszystkie lata, kiedy wiedziała, że król Kasa jest w pobliżu, a ona nie może nic zrobić, gotowała się z wściekłości, a mimo to pozostawała w ukryciu, aż do dnia, w którym może uczynić kolejny ruch. Nie sądziła, że ktoś ją rozpozna. Może powinna była być bardziej ostrożna.
Wątpi jednak, by sama zrobiła coś, co ją zdradziło.
– Yilas! – Calla zrywa z twarzy maskę i powtarza tym razem nieco wyraźniej: – Yilas!
Klienci lokalu praktycznie nie zwracają na nią uwagi. W środku jest równie tłoczno jak na ulicach: starcy w koszulkach bez rękawów palą papierosy, ociekając potem, od którego lepi się i tak już brudna podłoga. W boksach pod ścianami siedzą, grając w karty, dzieciaki pozbawione opieki dorosłych. W drugim końcu sali tylko Yilas podnosi głowę. Zamyka rejestr, w którym coś zapisywała, i przewróciwszy jasnozielonymi oczami, wstaje od stolika.
– Mogłabyś podejść jak normalny człowiek, wiesz? – Zawiązuje mocniej fartuch i odgarnia z twarzy kosmyki farbowanych włosów. Dziś są czerwone, przez co kontrastują z kolorem jej oczu, jednak Yilas należy do osób, które celowo zestawiają skórzaną kurtkę z jedwabną sukienką. Połowa garderoby Calli to ubrania pożyczone od Yilas, przez co wyglądają podobnie w nieco przydużych ciemnoczerwonych płaszczach sięgających im do kolan. – Czego się wściekasz?
Calla uśmiecha się szeroko.
– Wściekam? Ja? – Obraca się w miejscu i obejmuje Yilas ramieniem. Wygląda to niewinnie, jednak grymas na twarzy Yilas zdradza siłę uścisku. – W życiu nie byłam wściekła. Gdzie twoja cudowna dziewczyna? Muszę z wami o czymś porozmawiać.
Yilas podnosi wzrok i zadziera głowę, chcąc zatuszować dzielącą ich różnicę wzrostu. To niesłychane, że Calla potrafi zniknąć w tłumie, chociaż jest o dobrą głowę wyższa od większości mieszkańców San-Er. Chociaż Yilas zaciska usta, udając, że zastanawia się, czy Calla rzeczywiście przyszła z czymś ważnym, czy znów tylko dramatyzuje, nie zatrzymuje się i prowadzi Callę kuchennymi drzwiami, a zaraz potem kolejnymi do zagraconego biura.
– Calla! – Widząc je, Chami wyraźnie się ożywia.
Calla zdejmuje rękę z karku Yilas i z trzaskiem zamyka za nimi drzwi do pomieszczenia. Jej uśmiech gaśnie, jak gdyby nigdy nie istniał, i można odnieść wrażenie, że w biurze robi się chłodno.
– Siadajcie – nakazuje.
Chami z niepokojem marszczy brwi i bez słowa opada na krzesło. Yilas nieśpiesznie podchodzi do Chami, siada na biurku i prawie niezauważalnie kręci głową, gdy dziewczyna posyła jej pytające spojrzenie. Nim opuściły pałac w Er, Yilas i Chami były służącymi Calli. A trzy lata później, gdy Calla doprowadziła do masakry, która skąpała Er we krwi, stanęła u ich drzwi, prosząc o pomoc. Kiedy doszło do rzezi, Chami Xikai i Yilas Nuwa od dawna prowadziły wygodne życie cywilów w San. Służące pojawiały się i znikały – Pałac Niebios był znacznie mniej strzeżony niż obecnie Pałac Unii. W ciągu trzech lat oddzielających ich odejście od masakry Calli przez pałac przewinęły się setki osób, z których znaczną część stanowiła służba księżniczki Calli. Nikt nie wiedział, że Yilas i Chami były jej ulubienicami, dlatego nikt z otoczenia króla Kasy nie zjawił się tu, żeby węszyć. Jeszcze. Calla żyła, podszywając się pod Chami, pozostając w ukryciu i gdy trzeba było, posługując się jej numerem identyfikacyjnym. Tymczasem prawdziwa Chami korzysta z numeru Yilas, co jest o tyle wygodne, że obie dziewczyny są praktycznie nierozłączne. Wystarczy zabrać Chami na dziesięć minut, a Yilas prawdopodobnie ulegnie samozapłonowi.
– Dajcie mi listę wszystkich, którzy w ostatnim czasie pytali cię o imię – mówi Calla.
– Co się stało? – Oczy Chami rozwierają się tak szeroko, że różowe tęczówki odcinają się na tle białek i jeszcze bardziej kontrastują z czarnym tuszem, którym maluje dolne rzęsy. Nawet w pałacu Chami zawsze wyglądała nieskazitelnie, jak gdyby co noc zdejmowała makijaż niczym ubranie, by nazajutrz rano przywdziać go ponownie. – Wzięłaś pożyczkę?
Calla ciska w nią maską, jednak nim ta zdąży uderzyć Chami, Yilas chwyta ją w locie i gromi księżniczkę wzrokiem.
– Nie – syczy Calla. – Weisanna mnie znalazł.
Irytacja na twarzy Yilas w jednej sekundzie zmienia się w grozę. Chami, równie przerażona, rozdziawia usta.
– Nic nie mówiłyśmy – śpieszy z wyjaśnieniem Chami, zanim Calla zdąży o cokolwiek zapytać. – Lokal działa jak zawsze. Ci sami członkowie Towarzystw Półksiężycowych przychodzą o dziwnych porach i ci sami przestępcy zostawiają tu gotówkę. Z pewnością nikt nie pytał…
Calla podnosi rękę, nakazując jej, by zamilkła. Nawet nie patrzy na byłą służącą. Wzrok ma utkwiony w stolik za jej plecami.
– Co to? – Mrużąc oczy, pochodzi do mebla. – Czy to komputer?
Chami nie ma czasu odpowiedzieć, bo rozlega się pukanie do drzwi. Zaraz potem do biura zagląda jedna z kelnerek i gestykulując z ożywieniem, próbuje zwrócić na siebie uwagę Chami. Dziewczyna patrzy błagalnie na Callę, która wzdycha i macha przyzwalająco ręką.
– Powtarzam – podejmuje Calla, gdy Chami wychodzi w pośpiechu. – Proszę, nie mówcie mi, że to komputer.
– Był tani – odpowiada Yilas i czubkiem buta wciska przycisk pod stołem. Prostokątne pudełko zaczyna szumieć. Kiedy ekran monitora błyska zielenią, z urządzenia dobywa się dźwięk – terkotanie tak głośne, że Calla jest pewna, iż słychać je nawet na sali…
Chwilę później hałas ustaje. Calla upuszcza wtyczkę, którą wyrwała z kontaktu, i wypluwa z ust długi kosmyk włosów. Wszyscy w San-Er gonią za nowościami i świecidełkami. Biedni listonosze skarżą się na elektroniczną pocztę, z której Calla nie korzysta, bo jest bezimienną przestępczynią, a nawet gdyby mogła, dlaczego miałaby zaufać falom eteru, że dostarczą jej korespondencję pod wskazany adres?
– Hej! – obrusza się Yilas. – Właśnie…
– Włączyłaś źródło danych – przerywa jej Calla. Ma przy sobie pager i to jedyne urządzenie, dzięki któremu można ją namierzyć. W całych bliźniaczych miastach spadły ceny większych monitorów; mieszkańcy wolą kupować komputery osobiste, zamiast korzystać z cyberkafejek, których pełno jest na każdej ulicy, jednak Calla nie sądziła, że Chami i Yilas są na tyle głupie, żeby to zrobić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki