Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Liczne spotkania autorskie utwierdziły mnie w przekonaniu, że należy ponownie zająć się zbrodnią ludobójstwa w rypińskim "Domu Kaźni" i lasach skrwilnieńskich. Zobowiązał mnie do tego również fakt, że trzydziestotysięczny nakład "Morderców z Selbstschutzu" rozszedł się błyskawicznie.
Była to zbrodnia doskonała. Próbowano pod koniec wojny zatrzeć wszelkie jej ślady. Dopuścili się tej zbrodni okrutni, zwyrodniali, ohydni mordercy. Los zrządził, że nie spotkała ich po latach zasłużona kara. "Nieukarana zbrodnia" jest dziś faktem historycznym.
[Od autora]
Książka dostępna w zasobach:
Miejsko-Powiatowa Biblioteka Publiczna w Rypinie (6)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 216
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gdy w roku 1986 ukazała się publikacja pt.: „Mordercy z Selbstschutzu”, opisująca największe zbrodnie, jakie kiedykolwiek popełniono na ziemii dobrzyńskiej, ludzie zaczęli śmielej niż dotychczas przedstawiać fakty, nierzadko w nowym świetle. Otrzymałem liczną korespondencję na ten temat. Przekonałem się, że urzędowe zeznania przed prokuratorem ograniczały w pewnym stopniu pamięć świadków, zaciemniały obraz wydarzeń, nie pozwalały przedstawić w pełni ich przeżyć, opisać tego co widzieli. Ustalenie faktów wymaga — jak sądzę — atmosfery wolności.
Liczne spotkania autorskie, m. in. w Rypinie, Skrwilnie, Oka-lewie, Somsiorach, Toruniu, Warszawie, utwierdziły mnie w przekonaniu, że należy ponownie zająć się zbrodnią ludobójstwa w rypińskim „Domu Kaźni” i lasach skrwilnieńskich. Zobowiązał m-nie do tego również fakt, że trzydziestotysięczny nakład „Morderców...” rozszedł się błyskawicznie.
Była to zbrodnia doskonała. Próbowano pod koniec wojny zatrzeć wszelkie jej ślady. Dopuścili się tej zbrodni okrutni, zwyrodniali, ohydni mordercy. Los zrządził, że nie spotkała ich po latach zasłużona kara. „Nieukarana zbrodnia” jest dziś faktem historycznym.
Nigdy nie zapomnę pobytu w lesie skrwilnieńskim — napisał z dalekiej Kanady architekt inż. Andrzej Sierakowski, syn zakato-wanego hr. Stanisława Sierakowskiego - do którego odważyłem się pojechać dopiero po pięćdziesięciu łatach. To był przerażający „Katyń” w Skrwilnie. Upamiętnienie tragicznych wydarzeń na ziemi dobrzyńskiej uchroni je od zapomnienia. Wszystko bowiem natychmiast staje się przeszłością, wiatr zaciera ślady...
Wielką rzeczą jest dla mnie opis śmierci moich rodziców, dlatego wyrażam ogromną wdzięczność za to, że pan poświęcił wiele lat życia, żeby zebrać świadectwa prawdy, aby zapisać strony historii Polski, strony, które pozostałyby ukryte na zawsze - przekazała swoje odczucia pani Jadwiga Sierakowska-Reyowa z Luksemburga.
Jak najserdeczniej dziękuję za opisanie znanych mi zbrodni. Przesyłam Panu mój skromny wiersz (zob. s. 142) na ten temat. Każda strofa jest przeze mnie przeżyta i prawdziwa. Wiersz ten odczytałem 20 sierpnia 1992 r. w piwnicach „Domu Kaźni”, które poświęcił więzień tych piwnic ks. Stanisław Grabowski - napisał mój imiennik pan Henryk Witkowski. Przekazał również relację o śmierci ks. Pędzicha.
Problematyka, którą pan opisał, jest nam szczególnie bliska, ponieważ byliśmy bezpośrednimi świadkami tych tragedii. Wielu aresztowanych i zamordowanych, to nasi bliscy i znajomi, posiadamy cenne informacje... - poinformowali mnie córka zakatowanego Stanisława Bojarskiego - p. Daniela i jej mąż Jan, też Witkowski z Torunia. Wiele wniósł również, prostując niektóre fakty - pan Zbigniew Głowacki z Poznania. Odnalazła się córka Heleny Malczyk, pani Anna Gabryelska informując, że kierownikiem szkoły w Skrwilnie była nie matka, a ojciec Stanisław. Przysłała zdjęcia rodziców.
Bezcenny dowód zbrodni przekazał muzeum pan Kazimierz Krawczyk z Ostrołęki - grypsy pisane w „Domu Kaźni” przez Leopolda Krawczyka, pan Edward Nagórnewicz zaś udostępnił zdjęcie kata Schlieskiego ucztującego w restauracji, którą otworzył wiosną 1940 r. przy ul. Warszawskiej 20.
Pożółkłe kartki są bezcennym dokumentem, który mówi prawdę. Zatrzymani bezprawnie i więzieni w piwnicach Polacy głodowali, prosili o jedzenie, błagali też o wstawiennictwo u Nikolaia za pośrednictwem Schlieskich.
Dziękuję serdecznie moim korespondentom i ofiarodawcom.
Po latach przyjechał do Rypina ze Stanów Zjednoczonych ks. Stanisław Grabowski, wszedł do piwnic „Domu Kaźni”, żeby je poświęcić. Ze łzami w oczach powiedział: Trudno mi mówić, bo jakbym słyszał te jęki, to „Jezus! Maria!”. W miejscu, gdzie stoję, na moich oczach strzelano do ludzi, ściany były czerwone od krwi...
Niestety, nie dane mi było spotkać się osobiście ( mieszkał w USA) z ks. Grabowskim w latach, kiedy zbierałem materiały o zbrodniach Selbstschutzu. Teraz też się nie spotkam. Ksiądz już nie żyje. Zmarł w czasie snu.
Inny list był poszlakowy. Rodzina Edmunda Gogolina twierdziła, że nie mordował Polaków. To Niemcy zabili go w Oświęcimiu - pisała. Jednakowe nazwiska i imiona, lecz różne daty urodzenia niczego jednak do końca nie wyjaśniają. Świadkowie bardzo źle wspominali mordercę o takim nazwisku. Pragnę zastrzec się, że dzisiejsi Polacy, noszący takie same jak mordercy nazwiska, nie mają nic wspólnego ze zbrodniami Selbstschutzu. Potwornych zbrodni dopuścili się jedynie członkowie tej organizacji.
Minęło 55 lat od czasów, gdy tysiące ludzi ginęło w rypińskim i skrwilnieńskim „Katyniu”. Z tej okazji w Muzeum Ziemi Dobrzyńskiej, mieszczącym się w „Domu Kaźni”, odbyła się wzruszająca uroczystość poświęcona pamięci pomordowanych je-sienią 1939 r., otworzono wystawę „Całun rypiński”, młodzież deklamowała - między innymi - wiersze zamieszczone w tej książce. Niestety przez pół wieku nie udało się odnaleźć sprawców tej zbrodni ani ich ukarać. Dlatego też tytuł - „Nieukarana zbrodnia”. Niech ta książka będzie swego rodzaju wyrokiem wydanym na ludobójców z Selbstschutzu.
Skrwilno - najdalej wysunięta na wschód i na północ duża wieś w województwie włocławskim. Rozsiadła się w dolinie rzeki Skrwy, przytuliła do ogromnego lasu. Przed 1975 rokiem należała do województwa bydgoskiego, przed wojną warszawskiego i pomorskiego, ale zawsze leżała na historycznej ziemi dobrzyńskiej, w bezpośrednim sąsiedztwie Prus, na ziemi, o której historia mówi: Obrócił się umocniony w Prusach zakon przeciwko Polsce, własnej piastunce i wydarł jej za burzliwych dni Łokietkowych Pomorze, Dobrzyń i Kujawy, najpiękniejszą część ówczesnej Korony Polski, odciął drogę do morza.
Miejscowość może podobna do innych, dla mnie jednak niepowtarzalna.
Urodziłem się w Skrwilnie na tyle lat przed drugą wojną światową, że w pamięci zdążył mi się utrwalić obraz szczęśliwego dzieciństwa.
Moja rodzinna wieś, wymawialiśmy jej nazwę Skwilno, w czasach tworzenia się polskiej państwowości była, jak stwierdzili archeologowie, słowiańskim grodem. Rzeka Skrwa stanowiła właśnie wschodnią granicę ziemi dobrzyńskiej, położonej między Wisłą, Skrwą i Drwęcą.
Na lewym brzegu znajdował się urząd gminny, kościół o dwóch wieżach widocznych w okolicy. W 1848 roku na gruntach kościelnych wykopano dwa garnce srebrnych denarów z XI wieku. Najstarsza księga metrykalna parafii, zachowana do dziś, zawiera akta chrztu od 1648 do 1706 roku.
Jest i ryneczek, park krajobrazowy, kiedyś otaczający pałac, zupełnie podobny do warszawskiego Belwederu, pamiętam to dobrze. W 1945 roku hitlerowcy oblali go benzyną i spalili. Mieściły się w im cenne zbiory zgromadzone przez urodzonego w Skrwilnie kolekcjonera Dominika Jeżewski ego-Witkę, przed pierwszą wojną członka najstarszego w kraju Towarzystwa Naukowego Płockiego. Starsi ludzie opowiadali, że istniał jeszcze drugi pałac myśliwski Platerów. Być może tutaj rozegrał się końcowy akt powstania listopadowego. Podczas zrywu styczniowego w lasach skrwilnień-skich miały miejsce bitwy i potyczki, ostatnia 25 lutego 1863 roku upamiętniona została po pięćdziesięciu trzech latach wzniesieniem na cmentarzu krzyża dębowego z napisem: Bohaterom z 1863 roku, Rodacy, 1916.
Jeśli archeologia polska ustaliła epokę średniowiecza od schyłku VI do połowy XIII wieku, to na tej ziemi, właśnie w Skrwilnie, można znaleźć dowody, że tu tętniło wtedy polskie życie. Okop szwedzki za wsią, wokół którego urządzaliśmy biegi, nie jest wcale pamiątką po żołnierzach ze Skandynawii. Nieprawdą jest i to, iż przez jezioro można przejść po podwodnym murze. Starsi ludzie opowiadający takie rzeczy mieli zapewne na myśli drewniane pale, pozostałość po moście łączącym wyspę z grodem.
Zarośnięte trawą i drzewami samosiejkami wzniesienie jest pozostałością po grodzisku wczesnośredniowiecznym z IX wieku, usytuowanym od strony Prus. Nasi przodkowie zbudowali wały układając w poprzek i wzdłuż drewniane belki, wiązali je hakami z przyciętych konarów drzew i umacniali kamieniami, zupełnie jak grody w Poznaniu, Gnieźnie, Wrocławiu.
Ślady po grodzisku, całkowicie zniszczonym przez pożar w połowie XII wieku, zarosłyby do reszty i zapadły się w mokradłach, gdyby nie inicjatywa Romana Piotrowskiego i toruńskich naukowców. Ustalili oni ponad wszelką wątpliwość, że jest to typowe miejsce fortyfikacyjne, utrudniające dojście do osiedla obronnego, a może i schronienie. We wczesnym średniowieczu nasze ziemie gęsto przecież pokrywały takie grody. Paweł Jasienica po-daje: zwaliska ich od dawna obrosłe grubą warstwą ziemi liczymy dziś na około dwu i pół tysiąca.
Kto je wznosił? Zapewne chłopi, będący siłą armii. Oni obsadzali grodziska i zasieki, na których ginęli krzyżacy, jak podaje Jasienica: Wyćwiczeni w rozwalaniu kamiennych twierdz, nie zdołali jednak zdobyć ani jednej warowni polskiej, opasanej drewnia-no-ziemnymi wałami.
W 1961 roku archeologowie odkryli w okopie szwedzkim nie tylko ulicę z domami konstrukcji zrębowej wraz z palisadą i wałami. Na głębokości zaledwie 50 cm ujrzeli przedmiot o cylindrycznym kształcie. Pocisk artyleryjski - sądzono, jako że wojska hitlerowskie urządziły tutaj poligon dla moździerzy. W rzeczywistości był to oryginalny, srebrny, pozłacany kufer. Szukano dalej i wkrótce wybuchła prawdziwa bomba - u podnóża grodziska znaleziono czterdzieści przedmiotów ze złota i srebra pochodzących z XVI i XVII wieku, w sumie 2 kilogramy złota, 5 kilogramów srebra. Skarb skrwilnieński - taką otrzymał nazwę, wywieziono do Torunia, gdzie można go oglądać w muzeum.
Zainteresowanych historią tych bezcennych przedmiotów odeślijmy do toruńskiego muzeum, my natomiast zajmijmy się tym, co się wydarzyło w pobliskim lesie w październiku i listopadzie 1939 roku.
Tak jak kiedyś, co stwierdzili uczeni, bronili się nasi przodkowie przed najazdami Prusów, Litwinów, potem Krzyżaków, tak i w czasie hitlerowskiej okupacji życie Polaków w Skrwilnie stało się koszmarem.
Jestem w szkole, teraz gminnej, zbiorczej. Dobudowano do staruszki nowy budynek. Stare wejście nieczynne, ale korytarz ten sam - długi z tablicą upamiętniającą śmierć nauczycieli: Marii Gościckiej, Edwarda Krasińskiego, Jana Kułakowskiego, Heleny Malczyk, Józefa Wardzyńskiego. Nie umarli zwyczajnie...
Moi rodzice znali ich osobiście, podobnie jak dyrektor Ster-nicki, gdyż przed wojną chodził do tej samej szkoły. Był w piątej klasie i wszystko doskonale pamięta. Po wojnie pojechał do miasta, skończył studia, wrócił uczyć dzieci, potem został dyrektorem szkoły.
Siadamy w jego gabinecie poprzedzonym kancelarią. Tu kiedyś była moja klasa, pan Stanisław Nadarzewski uczył mnie rachunków. Dyrektor należy do ludzi, dla których historia tej ziemi to historia Polski. Jej właśnie poświęcił znaczną część życia. Po wydarzeniach z 1939 roku traktuje to zajęcie jako swój obowiązek, aby nic nie poszło w niepamięć, aby ocalić od zapomnienia wszystkich i wszystko, co zapisało się na kartach historii skrwilnień-skiego regionu.
Opowiedzieć może wiele, bo wydarzenia zna z relacji rodziców albo z autopsji.
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do lasu na Rak, jak mówiliśmy. Mój pasażer z ojcem Janem, Jerzym Kwestorowskim i Wincentym Brodzińskim przychodzili tutaj ukradkiem w 1939 roku na wyprawy. Z zarośli obserwowali niemieckie samochody.
- Widzę wciąż gromadę ludzi pędzonych przez żandarmów do zagajnika, przez pole, słyszę ich głosy - wspomina dyrektor.
- Wiele na ten temat słyszałem i nie rozumiem jednego, dlaczego nie mogli uciekać? - pytam.
- Nie mieli szans, pole było widoczne jak na dłoni, a oni z tej drogi zapędzali ich zaraz do lasku, a tam...
- Zatem, choć krążą na ten temat legendy, nikt się nie uratował?
- Udało się to chyba tylko dziedzicowi z Kowalk, ale on uciekł jeszcze przed Skrwilnem, w okolicach Okalewa. Kowal Brodziński odstąpił mu ubranie, bo był tylko w kalesonach. Może udało się innym, ale na ten temat nic nie wiem. Hitlerowcy otoczyli cały teren posterunkami, o ucieczce ci biedacy nie mogli nawet marzyć.
- Chciałbym, aby wskazał pan miejsca, w których utknął samochód z więźniami - poprosiłem mojego przewodnika.
- Pierwsze znajduje się na wysokości tartaku.
- Tu był piasek. Dużo piasku...
- Tak. Drugie było tuż przed mostkiem. Koła samochodu ugrzęzły na piaszczystej drodze, skąd rzeczywiście ktoś próbował uciekać do lasu. Trzecie na wysokości wyspy, na tej górce. Markowski, sklepikarz ze Szczawna, wracał wtedy z żoną rowerem do domu, z daleka zauważyli na piaszczystej drodze samochód - opowiada dyrektor. - Halt! - usłyszeli. Natychmiast zawrócili. Nikt do nich nie strzelał. Tu w pobliżu mieszkali Stachurscy. O, ten domek na osobności... Niemcy nakazali im zasłonić wszystkie okna, ale zabudowania stoją na górce, mieli więc wgląd na niżej położony zagajnik. Dobrze widzieli, jak prowadzono ludzi pod bronią. I samochody pełne zabitych też.
Stoimy w miejscu, gdzie pozostał ślad po leśnym bajorku. Dookoła groby, dwa metry szerokie, dwa głębokie.
- Nie wszystkie miejsca zbrodni zostały zidentyfikowane jako groby - twierdzi dyrektor. - Ten największy, przy którym stoimy, kryje szczątki kilku tysięcy ludzi. Właśnie tu zrobili największą masakrę. Ogień z broni maszynowej prowadzili z ukosa, tak żeby ofiary wpadały do rowu.
- Dziś usypano na nim mogiłę...
— Wtedy nie zasypywali zaraz zwłok, przykrywali tylko plandeką brezentową.
- Przecież nie wszyscy zostali od razu śmiertelnie trafieni.
— Hitlerowcy nie zwracali uwagi na takie rzeczy. Podobno jedna z kobiet osiwiała w ciągu paru chwil, potknęła się, upadła. Nawet nie próbowali jej podnieść z ziemi. Hitlerowiec wgniótł jej głowę butem w ściółkę leśną.
Tak, to wszystko prawda. Przeczytałem ten wstrząsający opis w zeznaniach świadków.
— Może pojedziemy jeszcze do Szczawna - odgadł moje myśli Sternicki.
W Szczawnie mieszka gospodarz - emeryt Jan Kruszyński, znany pokoleniu mojego ojca jako Kruszyniak, żołnierz 67 Pułku Piechoty, uczestnik wojny obronnej Polski 1939 roku. Uciekł z niewoli niemieckiej i przez całą okupację był łącznikiem partyzantów. Zastaliśmy go w domu.
- Z samego rana odezwały się serie karabinów maszynowych - wspomina - pociski gwizdały po podwórzu, aż tu, w Szczawnie, uderzały w stodołę. Słyszałem też krzyk ludzi, lament, płacz. Po strzałach zrobiło się cicho. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co się działo w lesie. Nie wytrzymałem i pojechałem rowerem w stronę Skrwilna.
Na drodze między jeziorem i zagajnikiem Kruszyński zobaczył, jak żandarmi popychają ludzi. Zauważyli i jego.
- Komm! Machnął ręką Niemiec - W wojsku przecież służyłem, na wojnie walczyłem, nie mogłem więc tak głupio dać się złapać. Przycisnąłem pedały...
Tymczasem z lasu dzień w dzień dobiegały odgłosy strzelaniny. Kruszyniak wchodził wtedy na stodołę i obserwował drogę, bo tylko ją mógł zobaczyć. Zazwyczaj rano jechały ciężarówki, zatrzymywały się dokładnie w miejscu, które wskazał mi Stemicki. Kruszyński widział też, jak ludzie wyskakiwali z samochodów, potykali się, podnosili i szli do lasu. Stamtąd odzywały się karabiny. Poranna rosa niosła odgłosy płaczu, krzyków i ten głos, który doszedł obserwatora na dachu stodoły i którego nigdy nie zapomni: - Kto w Boga wierzy, niech ratuje!
Po wojnie okazało się, że wołania te słyszeli również inni, ale byli bezsilni. Hitlerowcy rozstrzeliwali ludzi przez dwa tygodnie. Nasz gospodarz porusza jeszcze drugi temat, jak to Niemcy próbowali po latach, dokładnie w sierpniu 1944 roku, zatrzeć ślady zbrodni. Wiem o tych wydarzeniach z akt Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, relacji słucham jednak uważnie.
- Przywieźli więźniów, którym kazali wykopywać z mogił leśnych zwłoki i na miejscu palić je.
- Opowiadała mi również o tym pani Kunicka - mówię.
- Tak, wielu ludzi widziało, co oni wyrabiają ze szczątkami tych nieszczęsnych ofiar. Dwunastu więźniów radzieckich zakwaterowali w przyszkolnej szopce na opał...
- Pamiętam, pilnował ich żandarm z karabinem...
- Właśnie, stamtąd codziennie, przez cały sierpień, o piątej rano zabierali ich do lasu. Rosjanie wykopywali aż do zmierzchu zwłoki pomordowanych. Kości, resztki odzieży układali na stosach i podpalali. Nie zdołano jednak zatrzeć wszystkich śladów, choć ściągnięto nawet piec krematoryjny. Pan Kaczorowski, składający przed prokuratorem zeznanie, obliczył, że palili w nim przez okrągły miesiąc, a czarny gryzący dym rozchodził się po całej okolicy. Pamiętam i ja te chmury dymu, wiem, że tych jeńców radzieckich też tutaj rozstrzelali. — Podczas powojennej ekshumacji wykopano wiele ludzkich szczątków, odzieży, odznaki harcerskie - wspomina dyrektor.
— Czy wiesz — wtrąca Kruszyniak - że mordercy żyją i nie ponieśli kary.
- Wiem - odpowiadam - mam nawet adresy niektórych.
- Na pewno Nickla - odgaduje. - Kiedy pracowałam w urzędzie gminnym jako wójt, to on pisał, bezczelny, z RFN, chciał zaświadczenie dla celów majątkowych.
Jedziemy do szkoły, milczymy. Sternicki patrzy na coraz to widoczniejszy komin tartaku.
- Każdego roku do Skrwilna przyjeżdża w Dniu Zmarłych mnóstwo ludzi, na Rak idzie procesja...
Znów pojechałem do Bydgoszczy, by poszukać w archiwach prawdy o wydarzeniach. W dokumentach ówczesnej Komisji Ba-dapid-Zbjodni Hitlerowskich znajduje się wiele informacji na ten fętnat, Śkwjlno zapisało się bowiem na trwale w dziejach ziemi
Wróćmy do lata 1939 roku, kiedy to mieszkańcy Rypina i okolic zadawali sobie pytanie: Skąd nagle tyle żądań rewizjonistycznych ze strony Niemców?
Ludzie na ogół orientowali się, do czego dąży kanclerz Rzeszy i uważali, iż żądania Niemiec nie mogą być spełnione. Byli i tacy, którzy sądzili, że Hitler zadowoli się tym, co już bez wystrzału zagrabił. Myśleli, że Polski nie ruszy, musi przecież respektować układy. Przezorni jednak kleili papierem szyby w oknach, by nie popękały od wybuchów, uszczelniali mieszkania na wypadek użycia gazów trujących, wycofywali wkłady oszczędnościowe z książeczek PKO.
Nie wiedzieli, że w tym czasie, dokładnie 25 maja 1939 roku, kanclerz Niemiec na tajnej naradzie tłumaczył wyższym dowódcom: Gdańsk jest obiektem zatargu. Chodzi o rozszerzenie przestrzeni życiowej na wschodzie. A więc nie ma mowy o oszczędzaniu, należy podjąć decyzję zaatakowania Polski przy najbliższej sposobności. Nie można oczekiwać powtórzenia się sprawy Czech. Dojdzie do walki.
Po trzech miesiącach w Obersalzbergu Hitler powiedział bez żenady dowódcom Wehrmachtu, że w wojnie z Polską nie chodzi o osiągnięcie pewnej linii czy nowej granicy, ale pierwszoplanowym zadaniem jest zniszczenie Polski. To przemówienie odpowiadało nowym, jak się okazało, koncepcjom zbrodniczego prowadzenia wojny w Polsce.
Największy niepokój rypinian wzbudzał nie problem Gdańska, lecz oszukańczy pretekst - rzekoma dyskryminacja mniejszości niemieckiej, rzekome maltretowanie Niemców przez Polaków.
Czy kiedykolwiek, w Rypinie prześladowano Niemców? Przecież to nieprawda!
Rypinianie martwili się jednak, ich powiat, największy na ziemi dobrzyńskiej, zamieszkiwało aż 9212 Niemców. Żeby ich ratować, rodacy z Rzeszy zechcą uderzyć na Polskę?
Przypomnijmy: przed drugą wojną światową ludności pochodzenia niemieckiego było w Polsce, państwie wielonarodowościowym, około 727 tysięcy, co stanowiło 2,3% ludności. Rzecz zrozumiała, ich myśli, serca i poglądy skierowały się w 1939 roku w stronę Rzeszy. Uwidoczniło się to zaraz po przejęciu władzy przez Hitlera, kiedy podjęto starania zmierzające do scentralizowania organizacji mniejszościowych i podporządkowanie ich rozkazom Berlina, ale to osobny temat.
Jestem w Rypinie i interesuje mnie wszystko, co dotyczy wydarzeń, jakie miały miejsce w lesie skrwilnieńskim jesienią 1939 roku. Spotykam się, między innymi, z Teresą Jarzębowską, nauczycielką.
- W Rypińskiem obywatele mniejszości niemieckiej gospodarowali na 11 456 hektarach ziemi - informuje mnie dokładnie, pisała na ten temat pracę magisterską. - W moim rodzinnym Skrwilnie na 70 hektarach, w zagrodach od 1 do 15 hektarów. Inni byli właścicielami sklepów, trudnili się rzemiosłem, niektórzy piastowali funkcje sołtysów i radnych, nieliczni mieli młyny, wiatraki, nawet majątki, jak Rybolt z Piórkowa. Powodziło im się zupełnie dobrze.
- Koloniści, jak ich powszechnie nazywano, mieli obywatelstwo polskie, co zobowiązywało ich do lojalności wobec naszego państwa, do przestrzegania praw. Polska także gwarantowała im rozwój - podkreślam ten fakt.
- Tak - włącza się do rozmowy niestrudzony regionalista rypiński Roman Piotrowski. - Ustaliłem ponad wszelką wątpliwość, że tuż przed wybuchem wojny spośród 93 szkół publicznych aż 10 przeznaczono dla dzieci narodowości niemieckiej. W Rypinie, i nie tylko, zorganizowano ponadto oddzielne klasy dla nich. Wszyscy nauczyciele w szkołach niemieckich w Polsce byli narodowości niemieckiej, mieli pełną swobodę organizowania się oraz prowadzenia działalności społecznej i kulturalnej. Siedziba Związku Niemieckich Nauczycieli i Nauczycielek znajdowała się w Bydgoszczy. Związek zrzeszał 1318 członków. Ogółem Niemcy mieli w Polsce 930 szkół powszechnych i 41 gimnazjów. Skąd zatem pomawianie Polaków o dyskryminację mniejszości niemieckiej?
Szkołą niemiecką w Somsiorach w powiecie rypińskim kierował August Nikolai, żonaty z Polką. O czynach tego bezwzględnego wroga Polaków udało mi się zebrać bogaty materiał.
Niemcy uczyli się więc w swoich szkołach dotowanych przez Polskę, co im nie przeszkadzało oskarżać Polaków o prześladowania. Zaniepokojeni byli tym faktem nauczyciele. Historia bowiem uczyła, że ludność ziemi dobrzyńskiej, zwłaszcza Polacy zamieszkali na terenach przyległych do Prus, na przykład rypinianie zaznali wiele krzywd i upokorzeń. Przecież już w dawnych wiekach, od czasu wejścia w skład państwa polskiego, musieli toczyć przez ponad dwa stulecia walkę z Prusami. Podbój Prus przez Zakon Krzyżacki nie usunął niebezpieczeństwa. Przeciwnie, postawił mieszkańców przed obliczem stokroć okrutniejszego wroga. Ci, którzy mieli chronić północne rubieże Polski przed najazdami, sami stworzyli państwo militamo-zakonne i stali się głównymi najeźdźcami.
Specyfika położenia geograficznego i trwające przez wieki zagrożenie wykształciły w mieszkańcach Ziemi Dobrzyńskiej cechy szczególnej wytrwałości i głębokiego umiłowania wolności.
Różne były koleje losów tej ziemi w okresie trzech następnych stuleci do rozbiorów i utraty niepodległości. Pomijając lata wojny ze Szwecją, poważne zniszczenia spowodowały przemarsze wojsk napoleońskich i nakładane kontrybucje. Po drugim rozbiorze Polski w roku 1793 teren dawnego powiatu rypińskiego dostał się pod panowanie Prus, nastąpiła nowa ekspansja germanizacji. W 1807 roku Rypin i okolice weszły w skład Księstwa Warszawskiego, a po kongresie wiedeńskim - Królestwa Kongresowego. Przez sto lat Drwęca pełniła rolę rzeki granicznej, dzielącej ziemie polskie na zabór rosyjski i pruski.
I teraz, w ^1939 roku, Niemcy mieli tutaj przyjść pod rozkazami Hitlera, dla Jćórego zą^ór polskiego Pomorza był od maja 1939 roku jawnym celeffr dyrJ ornatycznego szantażu?
Przed 530 laty Krzyżacy też wypowiedzieli wojnę Polsce, wkroczyli na ziemię dobrzyńską, uderzyli na Rypin, Lipno, palili, mordowali...
30 sierpnia 1939 roku ogłoszono powszechną mobilizację oraz stałe pogotowie obrony przeciwlotniczej, starostwo rypińskie już od kilku dni pracowało przez 24 godziny.
W nocy 1 września bez oficjalnego wypowiedzenia wojny Niemcy zaatakowali polskie miasta z powietrza, morza i lądu. Ludzie dowiedzieli się o tym w piątek rano. Mężczyźni udali się już do jednostek. Najliczniej do garnizonu toruńskiego i brodnickiego, a stamtąd do Armii „Pomorze”, której lewy skraj obrony przebiegał wzdłuż jeziora Skrwilno. Rypin nie był garnizonem, najeźdźcom nikt tu nie zagrażał.
Spod Mławy dochodziły odgłosy walk. Wielu cywilów ogarnęła panika, uciekali w kierunku Warszawy. Władze powiatowe i miejskie uczyniły to również.
- Trzeba powołać milicję - tłumaczył ludziom Stanisław Raczkowski, radny, działacz lewicowy.
- Niech to będzie Milicja Czerwona - zaproponował Józef Szymański.
- Będziemy pilnować porządku - deklarowali pomoc Lubomir Załęski i Sergiusz Zacharów.
Milicja była jedyną władzą do czasu wkroczenia Niemców. Ludzie przekazywali sobie wiadomości o wojnie, o nalotach na stolicę i inne miasta. Niestworzone rzeczy opowiadali powracający z tułaczki. Najwięcej o Warszawie. Rzeczywiście, nocą, hen daleko, dostrzegano łuny.
- Bombardują Warszawę - mówiły zatrwożone matki i zamykały już o zmierzchu drzwi na klucz.
Nikt wtedy nie myślał, że do stolicy jest ponad 150 km i nikt nie może z tej odległości dostrzec pożaru.
Nielicznym udało się wysłuchać przez radio przemówienia Naczelnego Wodza, pozdrawiającego wieczorem pierwszego dnia wojny walecznych żołnierzy z Westerplatte.
- Bądźcie teraz cicho - upominano nas i próbowano przez radio na kryształki złapać Warszawę.
W dzień narastał, to znów cichł nagle warkot samolotów.
- Samoloty niemieckie! — pokazywano ciemne, szybko poruszające się po niebie punkty.
Leciały wysoko, ale gdy się już zniżyły, zrzucały bomby, ostrzeliwały domy, ludzi.
- Cukrownia Ostrowite dostała - przekazywali wiadomości obserwatorzy z dachów.
- Uwaga! Lecą nad mleczarnią Rotr - zauważali inni.
Niemieccy lotnicy zachowywali się dziwnie. Najpierw latając nisko napędzali ludziom strachu, a potem strzelali do wszystkiego, co się poruszało. Nawet do rolników w polu. Najszybciej w panikę wpadały kobiety i dzieci, dlatego zwykle ginęły.
- Mamo! - wołało dziecko klęcząc przy kobiecie, która nie dawała oznak życia. Ludzie widzieli, jak padła od serii.
Zarządzano alarmy lotnicze. Nad jeziorem Skrwilno też latały samoloty. Artyleria nie strzelała do nich, po prostu jej nie było. Tylko raz do ociężałego bombowca przykleił się polski dwupłatowiec. Do naszych uszu dobiegło terkotanie broni maszynowej. Nagle któryś samolot zaczął dymić.
- Ale dostał! - podziwialiśmy. - Polak, czy Niemiec?
- Niemiec - odpowiadano.
Który, tego naprawdę nikt nie wiedział, obydwa skryły się za lasem.
Drogą wzdłuż lasu galopowały konie, dziwny to był galop, ciągnęły armaty.
- Wojsko Polskie jedzie - usłyszeliśmy.
Spieszyli się bardzo. Dziś sądzę, że mogły to być pododdziały 88 Dywizjonu Artylerii z Torunia, wycofującego się z rejonu walk w Prusach w kierunku Warszawy. Za taborem wojskowym ciągnęły tysiące cywilów. Zresztą nie tylko przez naszą miejscowość, ale przez całe rypińskie.
- Gdzie są ci Niemcy? - pytaliśmy ich.
Opowiadano przecież, jak na terenie całego województwa pomorskiego niemieckie grupy dywersyjne przeprowadzają różne akcje przeciwko Polakom. Ludzie bali się. Podobno najbardziej zbrodniczego czynu dokonano w Bydgoszczy już w dniach 2-4 września.
- Ja widziałem jak to było - opowiadał jeden z urzędników. - Tłumy uciekinierów i polskie tabory wojskowe ciągnęły przez miasto, a tu nagle ze wszystkich stron zaczęli strzelać do nich z karabinów maszynowych.
- Kto strzelał w polskim mieście do Polaków?
- Niemcy, mieszkańcy Bydgoszczy.
Dokąd i dlaczego uciekać z własnego miasta? - pytali rypi-nianie, tym bardziej, że wielu zdążyło powrócić z tułaczki. Inni tłumaczyli:
- Istnieją przecież prawa międzynarodowe i konwencje zapewniające ochronę cywilom. Czego się bać?
7 września rozwiał te złudzenia. Wybiła godzina 14.00, do Rypina wjechali w tumanach kurzu motocykliści.
- Jezus Maria, Niemcy! - kobieta z krzykiem uciekła w głąb podwórza.
Był to niemiecki zwiad wojskowy. O godzinie 16.00 nadjechały już samochody terenowe i osobowe.
- Do naszej miejscowości żołnierze Wehrmachtu wjechali na koniach - wspomina nauczycielka z Somsior - rozkazali, aby uciekinierzy wracali zaraz do domów.
Żołnierze pierwszych pododdziałów niemieckich, jakie się tutaj zjawiły, zachowywali się, ku zdziwieniu mieszkańców, całkiem poprawnie. Żaden z Polaków nie doznał z ich strony krzywdy. Żołnierze Wehrmachtu kupowali nawet w sklepach papierosy i słodycze, płacili należności markami. Nawiązywali też rozmowy z Polakami:
- Nie obawiajcie się nas - mówili - uważajcie lepiej na czarnych diabłów, którzy tu po nas przyjdą. Ci z trupimi czaszkami dopiero będą was zabijać - ostrzegali.
I rzeczywiście, do Rypina oraz wszystkich miejscowości na Ziemi Dobrzyńskiej przybyli Niemcy ubrani w inne mundury.
- Gestapo - mówiono.
Przyjechali z Gdańska. Czyżby to byli właśnie ci z trupimi czaszkami? Ukradkiem podglądaliśmy ich. Ale cóż się dzieje? Niektórzy mieszkańcy kontaktują się z okupantem, nawet witają entuzjastycznie Niemców. To znani wszystkim tzw. koloniści. Dzięki nim szybko powstała niemiecka administracja cywilna i sąd. Tajna policja państwowa - Geheime Staatspolizei (łatwo zapamiętaliśmy skrót gestapo) - zajęła budynek przedwojennej polskiej policji państwowej przy ulicy Warszawskiej 20. Do pomocy władzom wyznaczono specjalne pododdziały administracyjne z wojska. Następnie placówkę gestapo ulokowano w domu przy ul. Sienkiewicza 4. Liczyła ona trzynastu funkcjonariuszy. Do pracy przystąpił komisarz, jego zastępca oraz siedmiu wywiadowców: Fryderyk Kohl, Bruno Stylan, Erich Schumm, Aleksander Scho-low, Fritz Krankiel, Eugeniusz Krupiński, Sztombek, a także tłumacz.
Sekretarką mianowano Wolfową, a kierowcami samochodów osobowych - Bronisława Modzelewskiego i Konrada Kurtza. Placówkę podzielono na cztery działy, każdy zajmował oddzielny pokój. Funkcję kierownika wydziału wywiadowczego powierzono Brunowi, telegrafem dysponowała Wolfowa. Komendant, którego nazywano Szulcem, chodził zawsze z psem. Wkrótce wszyscy musieli przyjąć do wiadomości, że szefem Zarządu Cywilnego Okręgu Gdańsk -Prusy Zachodnie, namiestnikiem okręgu z woli Hitlera został Albert Forster. Nikt nie mógł przypuszczać, iż okaże się on fanatycznym hitlerowcem, gorliwie prześladującym Polaków. W tajnej instrukcji polecił on landratowi rypińskiemu - Willowi internować polskich przywódców i intelektualistów, do których zaliczono głównie nauczycieli i duchownych.
Jak grom z jasnego nieba spadła na rypinian wiadomość, że nie mieszkają już w Polsce, lecz w Reichsgau Danzig - Westpreussen. Powiatem rządził teraz Will, nowy landrat przybyły z Rzeszy. Wydawał rozporządzenia administracji, powoływał w miasteczkach burmistrzów, w gminach - wójtów. Podporządkował sobie wszystkie cywilne urzędy.
Niemcom pomagali miejscowi volksdeutsche. Polakom odebrano samochody, motocykle, radia, maszyny do pisania. Podczas rewizji widziano zawsze Nikolaia, Zismera, Schlieskego... Pomagali wprowadzać niemiecki porządek.
Moje miejsce mojego urodzenia nazwali Reselerwalde. Rypin zaś, który od wieków tak się nazywał, zmienili na Rippin. W najstarszej wzmiance, jaką znaleziono w dokumencie Bolesława Śmiałego z XI wieku, nazwa miasta też brzmiała Rypin. Skrwilno było grodem już w IX wieku i mogło się nazywać tylko Strkwino i Skrwino, ale nigdy Reselerwalde.
Do gmin ściągnęli żandarmi z Rzeszy. Pierwszym komendantem Skrwilna został Bennecke, jego zastępcą Otto Grotian. Mała miejscowość, a przybyło ich aż siedemnastu. Miejscowi Niemcy natychmiast meldowali się na posterunku po rozkazy, pierwsi zjawiali się zazwyczaj Gogolin i Nickel. Szybko zaczęto zaprowadzać swoje porządki.
- Pali się - zauważyły dzieci.
— Gdzie, co?
- Bóżnica...
Żydom zniszczyli bóżnicę, wyrzucali ich z domów, zmuszali do prac porządkowych przy rozbiórce domów.
- Natychmiast rozebrać Bramę Sierpecką - rozkazał burmistrz (Burgemeister). Kazał to robić w dniach Bożego Narodzenia 1939 roku. Do pracy tej zapędzono przede wszystkim oczywiście Polaków, po paru dniach zabytkowa budowla z XIV wieku - zbudowana zresztą przez Krzyżaków - przestała istnieć.
Od drugiej połowy października rozpoczęły się masowe aresztowania. Dziś, gdy dysponujemy dokładnymi danymi, możemy stwierdzić, że nigdzie w kraju nie aresztowano, czy jak mówił Forster, internowano tak wielu ludzi w pierwszym i drugim miesiącu okupacji.
Okupant rządził już wszędzie: w urzędach, na poczcie, w banku, jednej z największych okolicznych mleczami. Omijał dotąd jedynie szkoły, ale tak było tylko w pierwszym miesiącu niewoli.
Któregoś dnia Niemcy wezwali do starostwa inspektora szkolnego w Rypinie Michała Cezaka.
- Panie Cezak, nie mamy o czym z panem rozmawiać. Musi pan natychmiast zdać obowiązki inspektora.
- Komu? - zapytał.
— Naszemu inspektorowi Woywodowi.
- Czy rozumie pan polecenie pana landrata.
- Rozumiem, nie jestem już inspektorem polskich szkół.
- Nie jest pan, a teraz proszę zdać akta szkolne.
Nowy inspektor przystąpił energicznie do działania. W porozumieniu z kierownictwem gestapo najpierw zaczął wyrzucać polskich nauczycieli z kwater zajmowanych w budynkach szkolnych. Treść pisma z 11 października 1939 roku L. 275/39 Ref. 3.a brzmi: Zarząd Gminy zawiadamia, że do dnia 20 października 1939 r. powinny być opróżnione wszelkie lokale służbowe w budynkach szkolnych. Termin opróżnienia stosownie do powyższego pisma winien być bezwzględnie dotrzymany. Na dole widniał podpis wójta gminy.
Niemieckim kierownikom powiatu bardzo zależało na sprawnej realizacji tego zarządzenia, przecież jeszcze przed 20 października skierowali do gmin nauczycieli niemieckich. Do Zasad na miejsce nauczyciela Zygmunta Gutkowskiego też przysłali swojego człowieka, do Skrwilna przyjechała Rumunka. Jednocześnie Woywod wzywał pojedynczo pedagogów polskich pozbawionych pracy, do inspektoratu na rozmowy. Posługiwał się tłumaczem, a więc nie znał dobrze języka polskiego.
- Nazwisko, imię - pytał - ile lat w szkolnictwie polskim, jakie wykształcenie?
Przesłuchanych zwalniał do domu, zakazując wyjazdu z miejsca zamieszkania.
- Istnieje możliwość zatrudnienia was - kłamał na pożegnanie.
Wielu uwierzyło, na przykład Wacław Malanowski, kierownik Publicznej Szkoły Powszechnej nr 1 w Rypinie, wychowawca rypinian od 1913 roku, oraz Marceli Switalski, Eufemia Wojciechowska i wielu innych. Byli i tacy, których osoba nowego inspektora niepokoiła.
- Boję się - zwierzała się żona kierownika szkoły w Skrwilnie. - Mąż gdzieś na froncie, ja z dziećmi w budynku szkoły, tuż przy lesie. Wszystko, co się dzieje dookoła, nie daje mi spokoju. Stale myślę o drapieżnych przemówieniach Hitlera.
Szybko okazało się, że pesymiści mieli rację. Władze okupacyjne nie zamierzały wcale otwierać polskich szkół, jak to było w 1916 roku. Zanim Niemcy wprowadzili w życie, o czym się zaraz dowiemy, swój okrutny plan, podstępnie zatrzymali nauczycieli w domach, by ich mieć pod ręką.
- Jednak będziemy uczyć - mówili niektórzy, gdy otrzymali zawiadomienie o konferencji nauczycieli w starostwie. Wiadomość wydawała się wiarygodna, w starostwie mieścił się inspektor szkolny.
- Zobaczcie, kto podpisał - pokazywali sobie czytelny podpis inspektora Michała Cezaka. Czytali: Wzywa się Pani A... do osobistego stawienia się w Inspektoracie Szkolnym w Rypinie w dniu 21 października 1939 r. o godzinie 8 rano w celu podpisania z nowymi władzami szkolnymi umowy o pracę. Podpisał Inspektor Szkolny M. Cezak.
Nauczyciele właśnie na to czekali.
— Zaprosili nawet tych, którzy poszli do wojska i nie zdążyli powrócić — mobilizował kolegów Marceli Switalski.
Byli i tacy, którzy nie wierzyli Niemcom. Nauczyciel z Oka-lewa, Stanisław Arent, był teraz tłumaczem w gminie. Miał dostęp do poczty, słyszał też o praktykach okupanta w sąsiednich powiatach: lipnowskim, sierpeckim, płockim i płońskim, gdzie też próbowano zwołać konferencję nauczycieli.
Gdy do urzędu gminy nadeszły imienne zawiadomienia o konferencji w Rypinie, Arent nocami starał się dostarczyć je adresatom. Najpierw koleżance Dobrzenieckiej. Pojechał rowerem do Stępowa. Miał szczęście, u Dobrzenieckiej zastał Anielę Szczęśniak, również nauczycielkę, która wróciła akurat z tułaczki i opowiadała swoje przeżycia. Pani Aniela pochodziła z gór, ale po ukończeniu liceum uczyła na Pomorzu.
- Nie jedzcie jutro tam, nie będzie żadnej konferencji - tłumaczył Arent koleżankom. - Nie bądźcie naiwne, oni chcą wyłapać wszystkich nauczycieli.
Jest późny wieczór, dlatego z przerażenia zamierają, gdy ktoś puka do drzwi, potem chwyta za klamkę, otwiera...
- W porządku - mówi Dobrzeniecka na widok żołnierza Wehrmachtu. - On stacjonuje w szkole. Nieraz przychodzi w poszukiwaniu wódki.
Gospodyni domu wstaje, idzie do drugiego pokoju, ale słyszy, co Niemiec szepce Arentowi do ucha.
- Nie jestem hitlerowcem. My wyjeżdżamy, ale po nas przyjdą tu ci z trupimi czaszkami. Na nich uważajcie, oni będą was zabijać. Uciekajcie stąd najlepiej do Warszawy. Powiedz tp tym kobietom...
Dobrzeniecka zrozumiała grozę sytuacji i następnego dnia udała się do rodziny w sierpeckie. Aniela Szczęśniak, kierowniczka szkoły w Stępowie, była jednak innego zdania.
- Dlaczego mam uciekać? Dokąd? Co ja Niemcom złego zrobiłam? Przecież uczenie dzieci miłości do swego kraju nie jest zbrodnią - tłumaczyła.
21 października do niemieckiego już starostwa ciągnęli polscy nauczyciele. Najwięcej miejscowych. Z terenu dowożono pod-wodami.
Na jednej z furmanek w eskorcie volksdeutscha siedziała Aniela Szczęśniak. Jechali tak 10 kilometrów.
- Będzie pani u nas uczyła, wydałem pani bardzo dobrą opinię - tylko raz odezwał się do niej konwojent Pokrant. W mieście popędził batem konia prosto do komendy gestapo przy ulicy Warszawskiej 20.
- Macie ją, to jest ta nauczycielka ze Stępowa — usłyszała.
Kobieta jest przerażona, rozgląda się i wśród obcych twarzy żandarmów dostrzega Nikolaia. Przed wybuchem wojny spotykała go często w inspektoracie i podczas konferencji.
- Uczyła pani w Stępowie? - słyszy pytanie.
- Tak, uczyłam.
— Uczyłaś śpiewać: Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. Czy tak? Wierzyłaś, polski pomiocie, że wygrasz z nami wojnę? Masz teraz swoją wiarę. Zaraz cię przećwiczymy - Gramse! Prowadź tę polską świnię do piwnicy — usłyszała.
- Raus! - wrzasnął ten w mundurze uderzając ją w twarz szpicrutą.
Fryderyk Gramse, miejscowy Niemiec, tylko na to czekał.
Następna stanęła Helena Łapkiewicz nauczycielka Szkoły Powszechnej nr 2 w Rypinie. Przyszła dobrowolnie, poczuła się nieswojo, kiedy na budynku zobaczyła czarną flagę ze znakiem SS.
Tą nauczycielką zajął się inny mieszkaniec Rypina, Jan Ro-tenberg.
- Zostałam brutalnie wepchnięta do pokoju na parterze, gdzie zaczęli mnie zaraz przesłuchiwać. Nie pamiętam, o co im chodziło, ale zanim odpowiedziałam na pytanie, dostawałam pałką w głowę. Obok stał August Nikolai i wszystkiemu się przyglądał. Pracowaliśmy przez dwa lata w jednej szkole.
Helenę zwolniono, gdyż miała kilkumiesięcznego synka. Gestapowcy zajęli się jej kuzynką Teodozją, zamykając ją w piwnicach.
Jeśli ktoś z nauczycieli nie stawił się na konferencję w wyznaczonym terminie, został zabrany siłą przez żandarmów, którym zawsze towarzyszyli i udzielali informacji miejscowi Niemcy. W piwnicach domu przy ulicy Warszawskiej 20 zrobiło się ciasno. Hitlerowcom udało się zgromadzić w ciągu dwóch dni, jak ustalił Mirosław R. Krajewski, ponad 70 pedagogów.
W piwnicach na węgiel panował przejmujący ziąb. Aresztanci stali obok siebie, ci zaś, których zdążono już skatować, leżeli na posadzce. Nie dostawali pożywienia, chyba że rodzina potrafiła przekupić wartownika Ohma, strzegącego drzwi wejściowych, i podać coś do jedzenia.
W chytry, podły sposób zwabiono nauczycieli do komendy Selbstschutzu. Ale to nie był koniec upodlania Polaków. Kolejna, nie mniej wyrafinowana akcja dotyczyła księży. Opowiedział o
W Żeńskiej Szkole Powszechnej w Rypinie (zdjęcie VII klasy z 1933 r.) wykładało wielu nauczycieli, którzy zginęli z rąk członków Selbstschutzu, między innymi: Eufemia Wojciechowska (czwarta z lewej), Władysława Wojnowska (piąta z lewej), ks. Czesław Lissowski (zamordowany w Dachau), Helena Ogińska (dziesiąta z lewej), Helena Łapkiewicz (szósta z lewej)
Główny plac Rypina otrzymał w 1939 r. nazwę Adolf-Hitler-Platz i został udekorowany flagami ze swastyką (zdjęcie z okresu okupacji)
Zdjęcie wykonane przez W. Olęderzyńskiego z Nieszawy przedstawiające nauczycieli Szkoły Powszechnej w Skrwilnie. Od lewej: Helena Malczyk - żona kierownika szkoły Stanisława Malczyka (w górnym rzędzie w okularach), ks. Marchewka, Edward Krasiński, Jan Kułakowski. Siedzą od lewej: Helena Wardzyńska, w środku Maria Gościńska
Skrwilno. Ulica z „kocimi łbami”, dalej rogatki i las - ostatnia droga tysięcy pomordowanych przez Selbstschutz
„Dom Kaźni” przy ul. Warszawskiej 20, dziś siedziba Muzeum Ziemi Dobrzyńskiej
Pejcze zakończone ołowiem. Właśnie nimi selbstschutze katowali zamkniętych w piwnicy
Zabytkowa Brama Sierpecka w Rypinie zburzona przez Niemców
Jeden z grypsów (dar Kazimierza Krawczyka)
Powojenny pogrzeb zamordowanych w lasku Księte
Drugi gryps (dar Kazimierza Krawczyka)
Konferencja w Rypinie poświęcona zbrodniom Selbstschutzu, listopad 1976 r. Na pierwszym planie Stanisław Arent
Członkowie kierownictwa Selbstschutzu w Bydgoszczy, od lewej: Jakob von AI* vensleben - dowódca Inspektoratu II w. Hutowie; NN; dr Hans Koelzow - dowódca III Inspektoratu w Inowrocławiu; Heinz Schnuck (26 listopada 1939 r.)
Ekshumacja zwłok zamordowanych na stadionie sportowym w Rypinie
Zeznaje świadek Bolesław Radomiński
Leonard Adamski
Świadek tamtych wydarzeń Maria Smolińska (z prawej), która dostarczała więźniom pożywienie
Antoni Baczyński
Adam Biedrzycki
Stanisława Brzezińska
Teofil Bartoszewski
Józef Brzozowski
Wiktor Brzuski
Michał Cezak
Władysław Chuderowicz
tym koronny świadek aresztowania duchownych dekanatu rypińskiego ks. Stanisław Grabowski.
Około 15 października 1939 r. przed południem, przychodzi do plebanii umundurowany policjant z gestapo. Jest raczej uprzejmy, spokojny. Grzecznie prosi o spis księży przebywających na terenie dekanatu rypińskiego. Tłumaczy rzeczowo, że ze względu na nową sytuację w kraju, celem unormowania życia na zajętych terenach, potrzebują tej informacji. Znając nieco język niemiecki ze szkoły, załatwiam tę sprawę. Porozumiałem się z księdzem dziekanem. Dla nas jego prośba była również zrozumiała. Otrzymawszy imienny spis księży i ich adresy, odszedł, żegnając się ze mną grzecznie, zupełnie jak kulturalny człowiek.
W kilka dni później, 20 października 1939 r. o godzinie 5.00 wieczorem przyszedł cywilny policjant i chciał się widzieć z ks. Pędzichem. W mojej obecności poinformował, że komendant policji zaprasza go na rozmowę. Oczywiście, bez zwłoki odeszli razem. W godzinę później, gdy zasiadaliśmy do kolacji, przyszli trzej uzbrojeni policjanci. Pokazują nam kartkę. Nazwisko proboszcza i moje wyraźnie wypisane. Powiadają, że mamy u komendanta podpisać jakiś protokół w związku z nowymi rozporządzeniami dla księży. Dlatego proszą, abyśmy poszli z nim na posterunek policji. I to było dla nas zrozumiałe. Było już ciemno. Szliśmy chodnikiem niby wolni, policjanci za nami. Po drodze rozpoznałem kobiety, które były u mnie kilka minut przedtem. Wiem, że one zrozumiały nasze położenie. Tegoż wieczoru miasteczko wiedziało o losie księży z Rypina.
Wchodzimy na posterunek. Przed nami z drugiej strony biurka siedzi znany dobrze księżom polskim nauczyciel, z pochodzenia Niemiec. Dziś jest zastępcą komendanta. Wyglądał jakby zdziwiony naszą obecnością. Dawnym głosem znajomości prosi o oddanie kluczy, zegarków i pieniędzy. Wyłożyliśmy wszystką zawartość naszych kieszeni na biurko. Równie spokojnie tłumaczy, że główny komendant chwilowo jest nieobecny, księża więc zaczekają w poczekalni.
Ci sami policjanci prowadzą nas do poczekalni. Po schodach schodzimy na dół, do piwnicy. Wąski korytarzyk prowadzi do drzwi zwykłe i nieobrobione deski, zamknięte na kłódkę. Policjant otwiera drzwi i każę wejść do środka, wchodzimy do ciemnej komórki. Drzwi zamykają się, słyszymy zgrzyt klucza w kłódce. Powoli oczy przyzwyczajają się do ciemności. Ks. Pędzich był już tutaj. Rozpoznajemy, gdzie jesteśmy. Była to komórka na przechowywanie węgla o wymiarach 10 na 15 stóp, czyli poczekalnia dla węgla. Pył węglowy pokrywał cementową podłogę i ściany. W kącie stało puste wiadro. Drzwi były prowizoryczne, bo składzik na węgiel nie potrzebował lepszych. W pośpiechu i na przewidziane zapotrzebowanie przekształcono ten ciemny kąt na na celę więzienną. Całe podpiwniczenie posterunku policji posiadało normalniejsze salki, których było kilka. Ten kąt znajdował się wprost pod wejściem do posterunku, do którego omal bez przerwy ktoś wchodził lub wychodził. Znajdując się tutaj, towarzyszył nam dodatkowy niepokój ze wsłuchiwania się w muzykę pruskiego buta i także ciągłe sypanie się piasku przez szpary ich podłogi, a naszego sufitu.
Okazuje się, że my trzej jesteśmy pierwszymi i jedynymi gośćmi całego podziemia. Zupełna cisza i bez jakiegokolwiek światła. Kolacja przepadła. Szeptem dzielimy się swoimi spostrzeżeniami. W moim przekonaniu jestem zdania, że nadeszła nasza godzina, czas dawania świadectwa Chrystusowi, czas męczeństwa. Współtowarzysze są raczej optymistyczni. Przeważa więc opinia, że komendant najwidoczniej bawi się gdzieś, ale jutro przyjdzie, podpisze-my protokoł i... Tymczasem trudno stać na nogach bez przerwy, konieczność fizyczna zmusza do korzystania z brudnej podłogi i także wiadra w kącie. Psychiczne przestawienie się do tak odmiennych warunków bytowania jest bolesne. Modlimy się wspólnie i prywatnie przez długie milczenie nocne. Pierwszą noc spędzamy bez rozbierania się do łóżka, tylko siedząc oparci o ścianę zasypaną brudem węgla pomiędzy cegłami. Długa noc, sen nie przychodził. Co to będzie?