Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W wyniku eksperymentu Griffin staje się niewidzialny. Chcąc ukryć swój stan, szalony naukowiec owija się bandażem, lecz wywołuje tym niepokój mieszkańców wioski, do której przybywa, aby pracować nad odwróceniem procesu. Pragnie znów stać się normalnym człowiekiem, a zarazem wykorzystać swój wynalazek i zdobyć fortunę. Niestety kolejne próby nic nie dają, a sfrustrowany Griffin zaczyna terroryzować mieszkańców...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 197
Zjawienie się dziwnego człowieka
Pewnego wietrznego dnia, w pierwszej połowie lutego, zjawił się obcy przybysz. Brnął przy ostrym wietrze przez obfity śnieg, ostatni w tym roku. Szedł przez błonie od stacji kolei Bramblehurst, niosąc mały czarny tłumoczek w ręce okrytej grubą rękawiczką. Zawinięty był od stóp do głów, a miękki filcowy kapelusz zakrywał każdy centymetr jego twarzy, z wyjątkiem końca błyszczącego nosa; śnieg pokrył grubo jego plecy i piersi, dodając białej osłony niesionemu przezeń pakunkowi. Dziwny przybysz wtoczył się do hotelu „Pod konnym powozem” ledwie żywy i cisnął swój tłumok na ziemię.
– Ognia – krzyknął – w imię litości i ludzkości! Pokoju i ognia!
Zaczął tupać nogami i strzepywać z siebie śnieg w bufecie, po czym udał się za panią Hall do gościnnego pokoju, aby zawrzeć umowę. Przedstawił się, cisnął na stół kilka brzęczących monet i poszedł zająć kwaterę.
Pani Hall rozpaliła ogień i, pozostawiając gościa w pokoju, poszła przygotować mu własnoręcznie jakiś posiłek. Gość zatrzymujący się w Iping w środku zimy to było niesłychane szczęście, nie mówiąc już o tym, że nie targował się, toteż postanowiła okazać się godna tego niespodziewanego, a pomyślnego dla niej zrządzenia losu.
Skoro słonina zaczęła się już dobrze przysmażać, a Millie, jej flegmatyczna pomocnica, ruszyła się nieco żywiej pod wpływem kilku zręcznie dobranych, pogardliwych zdań, pani Hall zaniosła obrus, talerze i szklanki do salonu i zaczęła rozkładać je z pieczołowitością.
Jakkolwiek ogień płonął już dosyć żywo, jednak, ku jej zdziwieniu, gość ciągle jeszcze stał w kapeluszu i płaszczu, zwrócony plecami ku niej, wyglądając przez okno i spoglądając na padający na dziedzińcu śnieg.
Ukryte w rękawiczkach dłonie założył w tył i zdawał się zatopiony w myślach. Zauważyła, że topniejący śnieg, który ciągle jeszcze zwilżał jego plecy, spadał kroplami na dywan.
– Czy mogę wziąć pański kapelusz i płaszcz – spytała – do wysuszenia w kuchni?
– Nie – odparł bez odwracania się.
Nie była pewna, czy słyszała jego słowa i już miała powtórzyć pytanie, gdy gość odwrócił głowę i spojrzał na nią przez ramię.
– Wolę je zatrzymać na sobie – rzekł z naciskiem.
Przy tej sposobności pani Hall zauważyła, że miał on wielkie niebieskie okulary z bocznymi skrzydłami i że krzaczaste bokobrody wyzierały mu zza kołnierza, który całkowicie zasłaniał jego policzki i twarz.
– Bardzo dobrze, panie – powiedziała. – Jak się panu podoba. Za chwilę pokój będzie cieplejszy.
Nic na to nie odrzekł, odwrócił od niej znowu twarz, a pani Hall, widząc, że jej próby nawiązania rozmowy spełzły na niczym, położyła tylko zastawę i wymknęła się z pokoju. Gdy powróciła, gość stał ciągle jeszcze w tym samym miejscu, jak gdyby wykuty z kamienia, zgarbiony, z podniesionym kołnierzem, skrzydłami kapelusza opuszczonymi w dół, twarzą i uszami zupełnie zakrytymi. Postawiła jaja, słoninę i dobitnie zawołała raczej, niż powiedziała:
– Śniadanie pańskie gotowe!
– Dziękuję – odparł gość i nie ruszył się, póki nie zamknęła za sobą drzwi. Potem uczynił szybki zwrot i zbliżył się do stołu z pewną skwapliwością.
Gdy gospodyni udała się do kuchni, usłyszała tam dźwięk, powtarzający się w pewnych odstępach. Był to dźwięk łyżki wyskrobującej starannie miskę.
– Ach, ta dziewczyna! – zawołała pani Hall. – Ot, zupełnie zapomniałam! Ona zawsze tak marudzi!
Kiedy skończyła mieszanie musztardy, wymierzyła Millie kilka słownych ciosów za jej nadzwyczajną powolność.
Sama przecież przygotowała jaja ze słoniną, nakryła stół i zrobiła wszystko, kiedy Millie, ładna z niej pomoc!, zdążyła zaledwie spóźnić się z musztardą. A to przecież nowy gość zamierzający zostać dłużej.
Po tych słowach napełniła słoik musztardą, umieściła go z pewną wyniosłością na złoto-czarnej tacy herbacianej i zaniosła do salonu.
Zapukała i weszła nagle. W tej chwili jej gość poruszył się tak szybko, iż ledwie ujrzała jakiś biały przedmiot znikający za stołem. Zdawało się, że podnosi coś z podłogi. Postawiła mocno słoik z musztardą na stole, a potem zauważyła, że płaszcz i kapelusz zostały już zdjęte i zawieszone na krześle przed ogniem. Para mokrych butów groziła rdzą stalowej kracie przy kominku. Podeszła śmiało ku tym przedmiotom.
– Sądzę, że obecnie mogę zabrać to do wysuszenia? – powiedziała głosem, który nie dopuszczał sprzeciwu.
– Proszę zostawić kapelusz – odparł gość przytłumionym głosem, a gdy się znowu odwróciła, spostrzegła, iż podniósł głowę i patrzył na nią.
Przez chwilę stała, wpatrując się w niego zbyt zdumiona, by móc mówić. Przyniesioną przez nią serwetę trzymał przed dolną częścią twarzy tak, że usta i zęby były całkowicie zakryte i to było przyczyną przytłumienia jego głosu. Ale nie to bynajmniej wprawiło panią Hall w zdumienie. Zdziwił ją fakt, że czoło ponad niebieskimi okularami pokrywał bandaż, a drugi osłaniał uszy, nie zostawiając ani odrobiny twarzy wolnej, z wyjątkiem różowego zadartego nosa. Był on tak samo jasny, różowy i połyskujący jak poprzednio. Gość miał na sobie brunatny welwetowy żakiet z wysokim, czarnym, podszewkowym kołnierzem obejmującym szczelnie szyję. Grube czarne włosy, wymykające się spod bandaży wystawały w kształcie dziwnych ogonków i rogów, nadając mu osobliwy wygląd. Obandażowana i otulona głowa była tak bardzo niepodobna do tego, co się spodziewała ujrzeć pani Hall, iż przez chwilę gospodyni stała jak wryta.
Gość nie usunął serwety, lecz trzymał ją, jak to dobrze teraz widziała, dłonią okrytą w brunatną rękawiczkę i wpatrywał się w gospodynię przez swe niezbadane, pozbawione wyrazu oczy.
– Proszę zostawić kapelusz – powiedział, wyrzucając niewyraźne słowa przez białą serwetę.
Zaczęła się uspokajać po doznanym wstrząsie. Powiesiła znowu kapelusz na krześle przy ogniu.
– Nie wiedziałam, panie – zaczęła – że…
I urwała nagle zakłopotana.
– Dziękuję – powiedział sucho, przenosząc wzrok z niej na drzwi, a potem z drzwi znowu na nią.
– Ja to wszystko, panie, zaraz pięknie wysuszę – powiedziała i wyniosła ubranie z pokoju.
Spojrzała na jego spowitą w biel głowę i ciemne okulary w chwili, gdy wysuwała się za drzwi; serweta nieustannie jeszcze zakrywała twarz mężczyzny. Pani Hall zadrżała nieco, zamykając za sobą drzwi, a oblicze jej wyrażało bezbrzeżne zdumienie i zmieszanie.
– Nigdy! – szepnęła. – Patrzcie!
Udała się spokojnie do kuchni, gdzie była zanadto zajęta myślami, by zapytać Millie, w czym się w tej chwili grzebie.
Gość siedział i słuchał jej oddalających się kroków. Spojrzał badawczym wzrokiem ku oknu, potem znowu napełnił usta, wreszcie powstał i biorąc serwetę w rękę, przeszedł w poprzek pokoju i ściągnął na dół roletę aż do górnego rąbka białego muślinu zasłaniającego dolne szyby. W pokoju zapanował zmrok. Powrócił z wyrazem spokoju do stołu i do pokarmu.
– Biedak, musiał mieć jakiś wypadek albo operację, czy coś takiego – powiedziała pani Hall. – Jakże mnie te bandaże zdziwiły!
Dołożyła nieco węgla rozsunęła kozła i rozłożyła na nim ubranie podróżnego.
– A te okulary! Wszakże wygląda w nich bardziej jak nurek w hełmie niż człowiek.
Szalik zawiesiła na rogu kozła.
– Cały czas trzyma chustkę na ustach i mówi przez nią!… Może i usta uległy uszkodzeniu, być może!
Uczyniła nagły zwrot jak człowiek, który sobie coś przypomina.
– Na mą duszę! – zawołała, ruszając z miejsca. Czyś nie skończyła jeszcze z ziemniakami, Millie?
Gdy pani Hall udała się w celu uprzątnięcia zastawy po śniadaniu, jej przypuszczenie, iż usta jej gościa musiały być także pocięte lub zdeformowane, zostało potwierdzone, ponieważ, choć palił fajkę, w ciągu całego jej pobytu w pokoju nawet wkładając w usta cybuch, nie odwiązywał jedwabnego szalika osłaniającego dolną część twarzy. Było to celowe działanie, ponieważ widziała, że zajrzał w tytoń, gdy przestał się palić. Siedział w kącie zwrócony plecami ku rolecie, a najadłszy się i rozgrzawszy, mówił obecnie z mniej przykrą zwięzłością niż poprzednio. Ogień odbijał się teraz w jego wielkich okularach, powodując pewne ożywienie całej postaci, którego dotąd brakowało.
– Mam nieco bagażu – powiedział – na stacji Bramblehurst…
I spytał, jakim sposobem mógłby rzeczy sprowadzić. Skłaniał swą obandażowaną głowę uprzejmie w odpowiedzi na jej wyjaśnienia.
– Jutro! – powiedział. – Czyż nie mogą być szybciej dostarczone?
Zdawało się, że doznał zawodu, gdy mu odparła:
– Nie.
– Czy jest pani całkiem pewna? Czy nikt nie mógłby pojechać z wózkiem?
Pani Hall skwapliwie odpowiadała na jego pytania i stąd rozwinęła się pogawędka.
– Na błoniu bardzo stroma droga, panie – odparła na pytanie odnoszące się do wozu. A potem, usiłując kontynuować dalszą rozmowę, rzekła:
– Przeszło rok temu przewrócił się na drodze powóz, a podróżny i woźnica zginęli na miejscu. O wypadek nietrudno, proszę pana, w jednej chwili!
Ale gość nie dał się przekonać.
– Nietrudno – powiedział przez swój szalik, patrząc na nią spokojnie przez swe nieprzeniknione okulary.
– Ale za to trzeba wiele czasu, żeby się z niego wygoić, prawda, panie? Oto na przykład syn mojej siostry, Tomasz, rozciął sobie rękę kosą, na którą upadł przy koszeniu siana; chorował przez to całe trzy miesiące, panie! Trudno w to uwierzyć. Od tego czasu, panie, mam strach przed kosą.
– Zupełnie to rozumiem – rzekł gość.
– Pewnego razu obawialiśmy się, że będzie musiał poddać się operacji, tak mu było źle, panie.
Gość roześmiał się krótko, a raczej warknął ochryple.
– Czy tak? – spytał.
– Naprawdę, panie. A nie było się z czego śmiać dla tych, którzy musieli tańczyć około niego tak, jak ja musiałam, bo siostra była zajęta swym dzieckiem. Musiałam zakładać, panie, bandaże i odwijać je znowu. Tak, że jeżeli mi pan pozwoli powiedzieć sobie, to…
– Proszę o zapałki – powiedział gość nagle. – Fajka mi zgasła.
Pani Hall została nagle powstrzymana w swym zapale. Niewątpliwie postąpił bardzo nieuprzejmie po tym wszystkim, co mu powiedziała. Dyszała przez chwilę z urazą, potem jednak przypomniała sobie dwie otrzymane złote monety. Poszła więc po zapałki.
– Dziękuję – powiedział krótko i węzłowato, gdy pani Hall położyła przed nim zapałki.
Odwrócił się ku niej plecami i zaczął znowu wyglądać przez okno. Widocznie był drażliwy na punkcie operacji i bandaży. W każdym razie nie miała już śmiałości powiedzieć nic więcej. Jednak jego lekceważący sposób traktowania drażnił ją, co się mocno tego popołudnia odbiło na biednej Millie.
Gość pozostał w salonie aż do godziny czwartej, nie dając najmniejszej sposobności do wtrącania się w jego sprawy. W ciągu tego czasu zachowywał się przeważnie spokojnie; zdawało się, iż siedział w ciemności, paląc fajkę przy świetle ognia, a może drzemiąc.
Raz czy dwa ciekawski podsłuchiwacz mógł usłyszeć jego kroki w pokoju. Zdawało się, że mówił do siebie. Potem fotel zaskrzypiał, gdy na nim znowu usiadł.
Pierwsze wrażenia pana Teddy’ego Henfreya
O godzinie czwartej, gdy się całkowicie ściemniło, a pani Hall zbierała się na odwagę, by wejść i spytać swego gościa, czy życzy sobie herbaty, wszedł do bufetu Teddy, naprawiacz zegarów.
– O na Boga! Pani Hall – zawołał. – Ależ to psia robota, na cienkie buciki!
Śnieg padał coraz gęściej.
Pani Hall potwierdziła, a potem zauważyła, że Henfrey ma ze sobą worek z narzędziami.
– Skoro pan już jest tutaj, panie Teddy – powiedziała – chciałabym, żeby pan zajrzał do mego starego zegara w salonie. Idzie i bije wcale dobrze, tylko wskazówka godzinowa ciągle pokazuje szóstą.
Idąc, pierwsza przeszła w poprzek, ku drzwiom salonu, zapukała i weszła. Otwierając drzwi, spostrzegła, iż jej gość siedzi w fotelu przed ogniem, drzemiąc, pozornie przynajmniej, z obandażowaną głową zwieszoną na bok. Jedyne światło pochodziło od ognia w kominku. Wszystko miało rudawy kolor, przedstawiało się jej oczom jak niewyraźne cienie, a to tym bardziej, iż dopiero co zapaliła lampy w bufecie i miała nieco porażony wzrok. Przez chwilę zdawało się jej, że mężczyzna, na którego patrzy, ma olbrzymie usta, szeroko rozwarte, nie do uwierzenia olbrzymie, zajmujące całą dolną część twarzy. Gdy weszli, ruszył się na swym krześle, żachnął i podniósł dłoń. Pani Hall otworzyła drzwi na oścież tak, że w pokoju zrobiło się widniej, wskutek czego ujrzała go wyraźniej, z szalikiem przy ustach, tak samo, jak go widziała poprzednio z serwetą. Sądziła, że to po prostu cienie omamiły jej wzrok.
– Pozwoli pan, by ten człowiek zajrzał do zegara? – spytała, odzyskując znowu spokój.
– Zajrzeć do zegara? – odpowiedział, spozierając wkoło sennie i mówiąc przez rękę, a potem, rozbudziwszy się zupełnie, dodał: – I owszem.
Pani Hall poszła po lampę, a tymczasem gość wstał i przeciągnął się. Potem pojawiło się światło, a pan Teddy Henfrey, wchodząc, znalazł się nieopodal tej zabandażowanej osobistości. Poczuł wtedy jakiś lęk.
– Dobre popołudnie – rzekł obcy, patrząc na niego jak rak…
– Sądzę – rzekł pan Henfrey – że nie jestem natrętny.
– Bynajmniej – odparł obcy. – Jakkolwiek, o ile rozumiem – rzekł, zwracając się do pani Hall – pokój ten przeznaczony jest do mego wyłącznie użytku.
– Przypuszczam – odparła pani Hall – że pan woli mieć zegarek…
– Zapewne – odparł obcy – zapewne, ale poza tym pragnę być sam i nie doznawać żadnej przeszkody.
Zwrócił się plecami do kominka i założył ręce w tył.
– A teraz – dodał – skoro tylko naprawa zegara się skończy, chciałbym dostać nieco herbaty. Ale nie wcześniej, niż naprawianie zegarka się skończy.
Pani Hall miała zamiar opuścić pokój, nie czyniła tym razem żadnej próby nawiązania rozmowy, ponieważ nie pragnęła być pogardliwie potraktowana w obecności pana Henfreya. Gdy gość spytał ją, czy poczyniła już jakieś kroki w celu sprowadzenia jego rzeczy z Bramblehurst, objaśniła że wspomniała o sprawie pocztylionowi i że bagaż zostanie sprowadzony nazajutrz.
– Jesteś pani pewna, że wcześniej nie można? – spytał.
Była pewna z wyraźną oziębłością.
– Powinienem wyjaśnić – dodał – czego nie uczyniłem poprzednio, będąc faktycznie zanadto zmarznięty i znużony, iż jestem badaczem doświadczalnym.
– Ach tak, panie – powiedziała pani Hall, mocno zaintrygowana.
– A mój bagaż zawiera aparaty i odczyniki. Spieszy mi się oczywiście do dalszego prowadzenia moich dociekań.
– Oczywiście, panie.
– Powodem, dla którego przybyłem do Iping – ciągnął dalej z pewną rozwagą – było… pragnienie samotności. Pragnę, aby mi w pracy nie przeszkadzano. W dodatku do mojej pracy, przypadek…
Tak mi się zdawało, pomyślała pani Hall.
– …zmusza mnie do pewnego odosobnienia. Oczy moje są nieraz tak słabe i tak mnie bolą, że muszę się zamykać w ciemności na całe godziny… zamykać się czasami… kiedy… niekiedy. Oczywiście nie w tej chwili. W takich razach najsłabsza przeszkoda, wejście kogoś obcego do pokoju, staje się dla mnie źródłem nadzwyczaj bolesnego udręczenia… Pragnąłbym, aby to zostało zrozumiane.
– Oczywiście, panie – rzekła pani Hall. – Ale jeżeli mi wolno ośmielić się i spytać…
– To już wszystko – rzekł obcy z tym spokojnym i niezawodnym wyrazem ostatecznego załatwienia sprawy, jaki mógł przybierać dowolnie.
Pani Hall zachowała swe pytania i swą empatię na lepszą chwilę.
Kiedy pani Hall opuściła pokój, gość został w pozycji stojącej przed ogniem, spoglądając, jak powiadał pan Henfrey, na zegar. Pan Henfrey pracował z lampą przy sobie, a zielony klosz rzucał silne światło na jego dłonie, na zegar i kółka, pogrążając resztę pokoju w cieniu. Gdy spojrzał przed siebie, barwne płatki latały mu przed oczami. Będąc z natury człowiekiem bardzo ciekawym, wyjął maszynerię – co było całkiem niepotrzebne – z myślą oddalenia chwili odejścia i być może z zamiarem wdania się w rozmowę z obcym. Ale obcy stał niemy i cichy. Tak cichy, że to zaczęło działać Henfreyowi na nerwy. Poczuł się samotny w pokoju, a gdy podniósł oczy, ujrzał ciemnoszarą obandażowaną głowę i olbrzymie ciemne soczewki wpatrzone w niego uparcie; zielono-plamista mgła unosiła się przed nimi. Zjawisko to wzbudziło w Henfreyu tak zabobonną trwogę, iż przez minutę wpatrywali się w siebie w milczeniu. Potem Henfrey spuścił znowu wzrok. Było to nad wyraz niemiłe położenie. Tak by chciał coś powiedzieć… Czy miałby może zauważyć, iż pogoda była, jak na tę porę roku, nieco za zimna? Spojrzał znowu w górę, jak gdyby w celu wymierzenia tego pierwszego strzału.
– Pogoda… – zaczął.
– Czemu pan nie kończy i sobie nie idzie? – rzekła sztywna postać, wyraźnie w stanie ledwie powściąganego gniewu. – Wszystko, co pan ma zrobić, to utwierdzić wskazówkę godzinową na jej osi. Pan po prostu urządza jakieś sztuczki.
– Oczywiście, panie, w minutę będę gotów. Prześlepiłem…
Pan Henfrey skończył robotę i wyszedł.
Ale wyszedł z uczuciem nadzwyczajnego udręczenia.
– Niech licho porwie! – bąknął sam do siebie, brnąc przez świeżo spadły śnieg ku wsi. – Człowiek musi zabawiać się niekiedy naprawianiem zegarów.
Potem znowu ciągnął dalej.
– Czyż nie wolno człowiekowi spojrzeć na ciebie? Szkaradny! Widać, że nie. Gdyby nawet policja szukała cię, nie mógłbyś być bardziej obandażowany i otulony.
W zaułku Gleesona Henfrey spotkał Halla, który świeżo poślubił gospodynię dziwnego przybysza i czasami trudnił się przewożeniem podróżnych do przystanku Sidderbridge, jeżeli ktoś tego zażądał; teraz właśnie wracał do domu.
Hall widać zatrzymywał się na chwilę w Sidderbridge, co można było wnioskować ze sposobu jego powożenia.
– Jak się masz, Teddy? – zawołał, mijając go.
– Macie tam w domu dziwaka! – rzekł Teddy.
Hall uprzejmie ściągnął cugle.
– Co powiadacie? – spytał.
– Dziwacznie wyglądający pan zatrzymał się w waszym zajeździe – odparł Teddy. – Niechże mnie licho!
Powiedziawszy to, zaczął żywo opisywać groteskowego gościa jego żony.
– Wygląda mi to trochę na przebranie, czyż nie? Ja bym tam musiał widzieć twarz człowieka, który by się zatrzymał u mnie na mieszkanie – rzekł Henfrey. – Ale kobiety są pełne ufności, gdy chodzi o ludzi obcych. Zajął wasze pokoje i nie zdradził nawet swego nazwiska.
– Czy być może? – rzekł Hall, który słabo rozumiał, o co chodzi.
– Tak – odparł Teddy. – Na tygodnie. Ktokolwiek to jest, nie można się go pozbyć przed upływem tygodnia. Powiada, że jutro spodziewa się mnóstwa pakunków. Miejmy nadzieję, Hallu, że to nie będą kamienie w pakach.
Opowiedział Hallowi o tym, jak to ciotkę jego w Hastings oszukał obcy przybysz z pustym tłumoczkiem.
W ogóle pozostawił Halla w stanie niejasnego podejrzenia.
– Wio! Starucha – zawołał Hall. – Zdaje mi się, że trzeba będzie pomyśleć o tej sprawie.
Teddy poszedł dalej swoją drogą, z umysłem znacznie uspokojonym.
Hall natomiast, zamiast pomyśleć o tej sprawie, został po powrocie mocno złajany przez swą żonę za to, że tak długo siedział w Sidderbridge, a jego łagodne wypytywania spotkały się ze zgryźliwymi odpowiedziami, wcale go niezaspokajającymi. Ale ziarno podejrzenia, zasiane przez Teddy’ego, kiełkowało w umyśle Halla pomimo tych zniechęcających początków.
– Wy, baby, nie wiecie wszystkiego – rzekł Hall, zdecydowany dowiedzieć się czegoś pewniejszego o osobie swego gościa przy najbliższej sposobności.
A kiedy obcy przybysz położył się spać, co nastąpiło około godziny wpół do dziesiątej, Hall udał się zamaszyście do salonu i spoglądał bardzo surowo na meble swojej żony na dowód, że obcy nie był tam panem; wreszcie przejrzał badawczo, a nieco pogardliwie, arkusz obliczeń matematycznych pozostawiony tam przez gościa. Udając się na spoczynek, zalecił pani Hall, aby bardzo troskliwie zbadała bagaż gościa, kiedy go przywiozą następnego dnia.
– Patrz swego nosa i interesu – odparła pani Hall – a ja będę pilnowała swego.
Czuła się o tyle bardziej skłonna do swarów z mężem, iż obcy gość był niewątpliwie niezwykle dziwnym gatunkiem przybysza, a ona sama wcale nie miała najmniejszej co do niego pewności. W środku nocy zbudziła się z powodu snu o olbrzymich, białych jak brukiew, głowach pomykających za nią na końcu niezmiernie długiej szyi i ścigających ją spojrzeniami czarnych oczu. Ale, będąc rozsądną kobietą, przytłumiła wszelkie obawy, odwróciła się na drugi bok i zasnęła.
Tysiąc i jedna butelka
Stało się więc, że 28 lutego, na samym początku odwilży, szczególna osobistość przybyła z nieskończoności do wsi Iping. Następnego dnia przywlekły się po błocie i rzeczy – istotnie osobliwe. Składało się na nie kilka kufrów, takich, jakie roztropny człowiek mógł posiadać, ale w dodatku do kufrów znalazła się skrzynia z książkami, wielkimi grubymi książkami, z których kilka było w jakimś niezrozumiałym piśmie, ponadto tuzin czy więcej klatek z desek drewnianych, pak i skrzynek, zawierających przedmioty opakowane w słomę… butelki szklane. Przybysz, otulony w kapelusz, palto, rękawiczki i szal, wyszedł niecierpliwie na spotkanie wozu z Pearenside, kiedy Hall gawędził sobie nieco przed zaniesieniem rzeczy do pokoju. Wyszedł, nie zwracając uwagi na psa, który wąchał nogi Halla.
– Spieszcie się ze skrzyniami – powiedział. – Już i tak dosyć długo czekałem.
Zszedł po schodach ku wozowi, jak gdyby z zamiarem ujęcia mniejszych skrzynek. Gdy tylko pies spostrzegł Halla, zaczął się jeżyć i warczeć zajadle, a kiedy ten biegł po schodach, pies podskoczył, a potem dał susa prosto do jego ręki.
– Hej! Hej! – zawołał Hall, odskakując, bo nie był wcale bohaterem wobec psów.
Woźnica zaś zawołał:
– Leżeć! – I chwycił za bicz.
Okazało się, że zęby psa ześliznęły się po ręce, dało się słyszeć kopnięcie, a pies uczynił skok w bok i oparł się o nogi gościa, co spowodowało pęknięcie jego spodni. Potem cieńszy koniec bata woźnicy dosięgnął jego własności, a pies, wyjąc z trwogi, schronił się pod kołami wozu. Wszystko to stało się w ciągu pół minuty. Nikt nie wymówił ani słowa, każdy krzyczał. Przybysz spojrzał pospiesznie na swą rozdartą rękawiczkę i na swą nogę, pochylił się ku niej, potem odwrócił się na miejscu i wbiegł szybko po schodach do zajazdu. Woźnica i Hall słyszeli, jak biegł pospiesznie przez korytarz, potem po schodach do pokoju sypialnego.
– Ach, ty bydlaku! – rzekł woźnica, złażąc z wozu z biczem, gdy pies śledził go poprzez koła. – Do nogi! – zawołał woźnica. – Chodź lepiej dobrowolnie.
Hall stał, gapiąc się.
– Został przez psa pogryziony – odezwał się. – Pójdę zobaczyć, co się z nim dzieje. – I powlókł się za przybyszem.
W przejściu spotkał panią Hall.
– Pies woźnicy ugryzł gościa – rzekł.
Udał się prosto na pierwsze piętro, a ponieważ drzwi były uchylone, rozwarł je szeroko i wszedł bez ceremonii, gdyż z natury swej był wścibski. Roleta była opuszczona, a w pokoju panowała ciemność. Hall spostrzegł najosobliwszą rzecz pod słońcem, bo zwracające się ku niemu, a pozbawione ręki ramię i twarz o trzech olbrzymich nieokreślonych białych plamach, podobną do twarzy bladego bratka. Potem poczuł gwałtowne uderzenie w piersi, odrzucenie, a następnie drzwi zatrzasnęły się za nim i zostały zamknięte na klucz. Działo się to wszystko tak prędko, iż nie miał nawet czasu na poczynienie spostrzeżeń. Teraz stał w małej ciemnej sieni, myśląc o tym, co widział. W kilka chwil potem przyłączył się do małej grupki ludzi zgromadzonych przed zajazdem. Woźnica opowiadał wszystko od początku po raz drugi, pani Hall tłumaczyła mu, że jego pies nie powinien gryźć jej gości. Był tam też Huxter, sklepikarz z naprzeciwka, wypytujący o wszystko, dalej Sandy Wadgers z kuźni, bawiący się w sędziego, obok nich zaś jeszcze kobiety i dzieci wygłaszające mnóstwo bzdur.
– Już ja bym tam nie pozwoliła siebie ugryźć! To nie ma sensu mieć takie psy. Za cóż on go ugryzł? – I tak dalej.
Hall, patrząc na nich ze schodów i przysłuchując się, nie mógł uwierzyć, iż widział przed sobą coś tak osobliwego. Jego słownik był za ubogi na określenie doznanych wrażeń.
– Nie potrzebuje pomocy, jak sam powiada – odparł na pytanie postawione mu przez żonę. – Ot, lepiej znośmy rzeczy do środka.
– Powinien sobie zaraz kazać wypalić – odezwał się Huxter – zwłaszcza że może się wywiązać zapalenie.
– Ja bym przede wszystkim zastrzeliła psa – odezwała się jakaś niewiasta w grupie.
Nagle pies zaczął znowu warczeć.
– Śpieszcie się! – wołał gniewny głos w drzwiach, gdzie stał opatulony przybysz z postawionym do góry kołnierzem i opuszczonym rondem kapelusza. – Im prędzej zniesiecie rzeczy do środka, tym mi będzie przyjemniej.
Jakiś świadek sceny zauważył, że spodnie i rękawiczki zostały zmienione.
– Czy pies pana ugryzł? – spytał woźnica. – Jest mi bardzo przykro…
– Ani odrobinę – rzekł gość. – Nawet skóry nie drasnął. Śpieszcie się z wypakowaniem.
Potem, według zeznania Halla, zaklął pod nosem.
Zaledwie pierwszą skrzynię zaniesiono do salonu, gość rzucił się na nią z niesłychaną łapczywością i zaczął rozpakowywać, rozrzucając słomę po dywanie pani Hall, wydobywając butelki: małe pękate butelki zawierające proszki, małe delikatne buteleczki zawierające zabarwione i białe płyny, rowkowane niebieskie butelki z napisem „trucizna”, butelki pękate o wysmukłych szyjkach, wielkie zielone butelki, butelki ze szklanymi korkami i przyklejonymi etykietami, butelki z delikatnymi korkami, butelki z czopami, butelki z drewnianymi główkami, butelki do wina, do oliwy stołowej – a wszystkie, w miarę wyjmowania, ustawiał rzędami na biurku, na kominku, na stole pod oknem, na podłodze, na półkach do książek, słowem – wszędzie. Właściciel drogerii w Bramblehurst nie miał nawet połowy tych butelek. Było doprawdy na co patrzeć. Jedna skrzynia po drugiej były wypakowane, aż wreszcie wszystkie, w liczbie sześciu, zostały opróżnione, a na stole zaległa sterta słomy. Jedyne przedmioty, jakie znalazły się obok butelek, to probówki i starannie zapakowane szalki do badań.
Skoro tylko skrzynie zostały rozpakowane, gość podszedł ku oknu i zabrał się do roboty, nie troszcząc się wcale o podściółkę ze słomy, o ogień, który wygasł, o skrzynię z książkami na dworze ani o kufry i inne przyniesione na górę pakunki.
Gdy pani Hall przyniosła obiad, gość był już tak zatopiony w swej pracy i tak zajęty wlewaniem drobnych kropelek płynów do probówek, że nie słyszał jej, póki nie zmiotła rozsypanej słomy i nie postawiła tacy na stole, może z odrobiną niechęci, widząc, w jakim stanie znajdowała się podłoga. Wtedy odwrócił nieco głowę i natychmiast powrócił do pierwotnej pozycji. Ale widziała, że zdjął okulary, które leżały obok niego na stole, a przy tym zdawało się jej, że oczodoły miał niesłychanie głębokie. Włożył znowu okulary, po czym odwrócił się i spojrzał na nią. Już miała skarżyć się na słomę na podłodze, gdy zaczął mówić pierwszy:
– Życzę sobie, aby pani nie wchodziła bez pukania – powiedział tonem nadzwyczajnego zniecierpliwienia, tak mu właściwego.
– Pukałam, ale widocznie…
– Być może, iż pani pukała. Ale przy moich badaniach… przy moich istotnie bardzo pilnych i niezbędnych badaniach… najlżejsza przeszkoda, wstrząśnienie drzwiami… Muszę prosić panią…
– Owszem. Ależ może pan zamykać się na klucz, jeżeli panu się tak podoba.
– Bardzo dobra myśl – powiedział gość.
– Tylko ta słoma, panie! Jeżeli mi wolno zrobić uwagę…
– Nie czyń pani żadnej uwagi. Jeżeli słoma robi pani jaką różnicę, to proszę odpowiednią kwotę wstawić do rachunku.
Ona zaś mruknęła coś pod nosem, jak gdyby klątwę.
Gość tak był dziwny, tak napastliwy i wybuchający, gdy stał, trzymając w jednej ręce butelkę, a w drugiej probówkę, że pani Hall całkiem się zaniepokoiła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki