Wojna światów - Herbert George Wells - ebook + audiobook

Wojna światów ebook

Herbert George Wells

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Klasyczna powieść science fiction, kilkakrotnie ekranizowana (m.in. przez Stevena Spielberga), a w roku 1938 przerobiona przez Orsona Wellesa na słuchowisko radiowe, którego emisja przeszła do historii. Głównym bohaterem jest nieznany z imienia pisarz i filozof, mieszkający w niewielkim miasteczku na południu Anglii, który opisuje swe losy podczas inwazji groźnych przybyszy z Marsa. Wells w swym dziele ukazuje nie tylko techniczne aspekty starcia dwóch cywilizacji, ale stawia też ważne pytania dotyczące zachowania człowieka i społeczeństwa w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Niektóre obrazy są profetyczne, przypominają rzeczywiste nieszczęścia, które dotknęły ludzkość w XX wieku.

„»Wojna światów«, najświetniejsze dzieło H.G. Wellsa, jest zarazem jedną z nielicznych powieści, które, wykraczając poza fantastyczność swych założeń, weszły do skarbca literatury światowej” (Stanisław Lem).

Herbert George Wells (1866–1946), angielski prozaik, krytyk literacki, reformator społeczny, racjonalista, liberał. Rozwinął i spopularyzował powieść fantastyczno-naukową. Największy rozgłos przyniosły mu powieści: Wehikuł czasu, Niewidzialny człowiek, Wyspa doktora Moreau, Wojna światów (słynna adaptacja radiowa O. Wellesa z 1938 roku). Uznanie czytelników zdobyła ponadto społeczno-obyczajowa powieść Tono-Bungay; reportaże społeczno-polityczne (Rosja we mgle); popularny zarys Historia świata, do którego po doświadczeniach II wojny światowej i tragedii Hirosimy dołączył pesymistyczny, gorzki szkic Mind at the End of Its Tether; w Próbie autobiografii zawarł nietuzinkowy autoportret oraz szkice portretowe wielu postaci, m.in. współczesnych mu pisarzy i działaczy społecznych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 201

Oceny
3,9 (22 oceny)
7
5
10
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSIĘGA I. NAJAZD MARSJAN

KSIĘGA I NAJAZD MAR­SJAN

Rozdział I. W przeddzień wojny

Roz­dział I W przed­dzień wojny

Nikt nie uwie­rzyłby pod koniec wieku XIX, że sprawy ludz­kie były przed­mio­tem obser­wa­cji uważ­nej i wytrwa­łej istot inte­li­gent­niej­szych od czło­wieka, acz­kol­wiek, tak jak on, śmier­tel­nych; że pod­czas gdy ludzi zaj­mo­wały kło­poty wła­sne, śle­dzono ich i stu­dio­wano, kto wie, czy nie tak samo skrzęt­nie, jak czło­wiek śle­dzi i stu­diuje przy pomocy mikro­skopu twory dzi­waczne, rojące się i roz­mna­ża­jące w kro­pli wody. Nie­zmier­nie zado­wo­leni z sie­bie krę­cili się ludzi­ska po kuli ziem­skiej, pil­nu­jąc spraw małost­ko­wych, pogodni, prze­jęci bowiem pew­no­ścią, że panują nad mate­rią. Być może, iż wymoczki obser­wo­wane pod mikro­sko­pem myślą tak samo. I nikomu na myśl nie przy­szło, że krą­żące w prze­stwo­rzu światy star­sze mogą być źró­dłem nie­bez­pie­czeń­stwa dla nas, a jeżeli myślano o nich, to tylko dla­tego, aby zwal­czać ideę ist­nie­nia tam życia, jako nie­mo­żebną i nie­praw­do­po­dobną.

Warto przy­po­mnieć kilka przy­zwy­cza­jeń myślo­wych z cza­sów owych minio­nych. I tak ludzie ziem­scy wyobra­żali sobie, że co naj­wy­żej Mars może być zamiesz­ki­wany przez istoty ludz­kie, zapewne gatunku niż­szego i gotowe powi­tać rado­śnie wszelką próbę roz­po­czę­cia wśród nich pracy misyj­nej. Tym­cza­sem, poprzez otchłań prze­strzeni, umy­sły będące w sto­sunku do nas takimi, jak nasze w sto­sunku do umy­słów bydlę­cych; inte­li­gen­cje ogromne, zimne i nie­sym­pa­tyczne spo­glą­dały na zie­mię naszą oczyma zazdro­ści, przy­go­to­wy­wały wolno lecz pew­nie plany jej zaboru i oto na początku wieku XX nastą­piło wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie rodzaju ludz­kiego.

Zby­teczne jest nie­mal przy­po­mi­na­nie czy­tel­ni­kowi, że pla­neta Mars krąży dokoła Słońca prze­cięt­nie w odle­gło­ści dwu­stu dwu­dzie­stu ośmiu milio­nów kilo­me­trów oraz że otrzy­muje od niego zale­d­wie połowę tego świa­tła i cie­pła, jakie docho­dzą do naszego świata. Jeżeli hipo­teza o mgła­wi­cach zawiera w sobie prawdę, to Mars musi być star­szy od Ziemi i życie na powierzchni jego roz­po­częło się już wów­czas, gdy świat nasz znaj­do­wał się jesz­cze w sta­nie płyn­nym. To zaś, że Mars posiada obję­tość sie­dem razy mniej­szą od Ziemi, przy­spie­szyło ochło­dze­nie się jego do stop­nia, przy któ­rym życie może się roz­po­cząć. Posiada przy tym powie­trze i wodę oraz wszystko, czego potrzeba dla bytu istot oży­wio­nych.

Pomimo to czło­wiek jest tak zaro­zu­miały i tak zaśle­piony pod wpły­wem zaro­zu­mia­ło­ści, że pod sam koniec XIX stu­le­cia nie zna­lazł się pisarz, który by wyra­ził przy­pusz­cze­nie, iż życie inte­lek­tu­alne może się roz­wi­jać tam lub w ogóle poza obrę­bem atmos­fery ziem­skiej. Nie rozu­miano rów­nież tego, że Mars, będąc star­szym od Ziemi, posia­da­jąc powierzch­nię równą zale­d­wie jed­nej czwar­tej jej powierzchni oraz znaj­du­jąc się w więk­szym odda­le­niu od Słońca – musi posia­dać warunki nie tylko opóź­nia­jące roz­wój życia, ale także przy­spie­sza­jące jego koniec.

Pro­ces ochła­dza­nia się ciała pla­nety, który i naszej Ziemi da się kie­dyś uczuć dotkli­wie, posu­nął się już znacz­nie naprzód u naszego sąsiada. Co prawda warunki jego fizyczne są dla nas jesz­cze tajem­nicą, to jed­nak wiemy już obec­nie, że nawet w oko­li­cach jego pod­zwrot­ni­ko­wych, tem­pe­ra­tura połu­dnia nie o wiele prze­wyż­sza tem­pe­ra­turę naszych jasnych dni zimo­wych. Poza tym powie­trze Marsa jest bar­dziej roz­rze­dzone niż nasze, oce­any jego skur­czyły się tak, że zaj­mują zale­d­wie jedną trze­cią powierzchni pla­nety, a przy nadej­ściu lata, olbrzy­mie śniegi zebrane u jego bie­gu­nów pod­czas zimy, roz­ta­piają się, zale­wa­jąc strefy umiar­ko­wane. Ostatni sto­pień wyczer­pa­nia, tak nie­zmier­nie jesz­cze od nas daleki, stał się zagad­nie­niem dnia dla miesz­kań­ców Marsa. Nacisk nie­ubła­ga­nej koniecz­no­ści roz­sze­rzył zakres ich inte­li­gen­cji i siły, a jed­no­cze­śnie znie­czu­lił serca. Gdy zaś spo­glą­dają w prze­strzeń przy pomocy przy­rzą­dów i inte­li­gen­cji takich, o jakich nam zale­d­wie marzyć wolno, to oczom ich przed­sta­wia się w naj­bliż­szym sąsiedz­twie, bo tylko o pięć­dzie­siąt sześć milio­nów kilo­me­trów w kie­runku Słońca, wspa­niała jutrzenka nadziei: Zie­mia nasza, okryta zie­le­nią roślin­no­ści, wiel­kimi sza­rymi pła­tami wody, cie­plej­sza i o atmos­fe­rze mgli­stej – wymow­nym dowo­dzie żyzno­ści – oraz z wido­kiem, w prze­rwach pomię­dzy chmu­rami, na wiel­kie prze­strze­nie zalud­nione i morza okryte okrę­tami.

Co się tyczy nas, ludzi, to musimy być dla nich isto­tami tak obcymi i niskimi, jak dla nas są małpy lub lemury. Inte­lek­tu­alizm ludzki przy­znaje już to, że życie jest nie­ustanną walką o byt. Zdaje się, że to samo myślą i Mar­sja­nie. Ich świat ozię­bił się już mocno, gdy tym­cza­sem nasz jest pełen życia, ale zalud­niony, ich zda­niem, przez istoty będące zwie­rzę­tami sto­ją­cymi na bar­dzo niskim stop­niu roz­woju. Sto­czyć zatem walkę z tym świa­tem, jaśnie­ją­cym w kie­runku Słońca, byłoby dla nich jedy­nym spo­so­bem unik­nię­cia zagłady, która zbliża się coraz szyb­ciej z każ­dym nowym poko­le­niem

Zanim więc osą­dzimy ich zbyt surowo, to przy­po­mnijmy sobie bez­względne i zupełne znisz­cze­nie wyrzą­dzone przez czło­wieka, nie tylko wśród zwie­rząt, jak bizon lub ptak dront, lecz wśród istot sobie podob­nych, ale – zda­niem jego – nale­żą­cych do rasy niż­szej. Wszak Tasmań­czycy byli także ludźmi, a jed­nak wyple­niono ich doszczęt­nie pod­czas walki pro­wa­dzo­nej prze­ciwko nim przez emi­gran­tów euro­pej­skich i to w prze­ciągu zale­d­wie lat pięć­dzie­się­ciu! Czyż jeste­śmy istot­nie takimi apo­sto­łami miło­sier­dzia, że mie­li­by­śmy prawo narze­kać, gdyby Mar­sja­nie postą­pili z nami w taki sam spo­sób?

Jak się zdaje, Mar­sja­nie obli­czyli najazd swój na Zie­mię z dokład­no­ścią wprost zadzi­wia­jącą – wie­dza ich mate­ma­tyczna prze­wyż­sza naj­wi­docz­niej o wiele naszą – i przy­go­to­wali się do niego z jed­no­myśl­no­ścią nie­mal dosko­nałą. Gdyby przy­rządy nasze pozwo­liły na to, to już daleko wstecz, w wieku XIX, mogli­by­śmy zauwa­żyć gro­żące nam nie­bez­pie­czeń­stwo. Mężo­wie, jak Schia­pa­relli, badali ową czer­woną pla­netę – przy spo­sob­no­ści warto przy­to­czyć dziwny zbieg oko­licz­no­ści, że już od nie­pa­mięt­nych cza­sów uwa­żano ją za gwiazdę wojny – nie mogli jed­nak wytłu­ma­czyć sobie zmien­no­ści linii widocz­nych na Mar­sie, a które tak dokład­nie ozna­czali na jego mapach geo­gra­ficz­nych. Przez cały ten czas Mar­sja­nie przy­go­to­wy­wali się do czynu.

W cza­sie opo­zy­cji 1894 roku zauwa­żyło naj­pierw obser­wa­to­rium Licka, a następ­nie Per­ro­tin w Nicei, olbrzy­mie świa­tło na oświe­tlo­nej przez słońce pół­kuli pla­nety. Publicz­ność angiel­ska dowie­działa, się o nim za pośred­nic­twem cza­so­pi­sma przy­rod­ni­czego „Nature” dnia 2 sierp­nia tego roku. Jestem uspo­so­biony do przy­pusz­cze­nia, że zja­wi­sko powyż­sze towa­rzy­szyło odle­wa­niu w ogrom­nej studni, wyko­pa­nej przez Mar­sjan, potwor­nego działa, z któ­rego miano wyrzu­cać poci­ski na naszą pla­netę. Pod­czas następ­nych dwóch opo­zy­cji zauwa­żono mniej wię­cej w tym samym miej­scu dziwne znaki, dotych­czas nie­wy­tłu­ma­czone.

Naresz­cie, przed sze­ściu laty, wybu­chła nawał­nica. Gdy Mars zbli­żał się do opo­zy­cji, Lavelle z obser­wa­to­rium na wyspie Jawie zaalar­mo­wał tele­gra­ficz­nie wszyst­kie obser­wa­to­ria świata zadzi­wia­jącą wia­do­mo­ścią o strasz­nym wybu­chu gazu pal­nego na tej pla­ne­cie. Wybuch nastą­pił około pół­nocy, spek­tro­skop zaś, któ­rego astro­nom natych­miast użył, wyka­zał masę gazów pło­ną­cych, a prze­waż­nie wodoru, dążącą z szyb­ko­ścią olbrzy­mią w kie­runku naszej Ziemi. W kwa­drans po dwu­na­stej pło­mień ten stał się już nie­wi­doczny. W rapor­cie swym astro­nom porów­nał ów wybuch tak nagły, a przy tym tak gwał­towny „do gazów pło­ną­cych, wypa­da­ją­cych z działa pod­czas strzału”.

Zda­nie to oka­zało się póź­niej nie­zwy­kle traf­nym. Nie­mniej jed­nak dnia następ­nego dzien­niki nic o tym zja­wi­sku nie wspo­mniały. Jeden tylko „Daily Tele­graph” podał krótką notatkę i świat poszedł swoją drogą, nic nie wie­dząc o jed­nym z naj­więk­szych nie­bez­pie­czeństw, jakie kie­dy­kol­wiek zagra­żało rasie ludz­kiej.

I ja nic nie wie­dział­bym o wybu­chu, gdyby nie to, że w Otter­shaw spo­tka­łem zna­nego astro­noma Ogi­lvy’ego. Pod­nie­cony był wia­do­mo­ścią o zja­wi­sku do tego stop­nia, że w nad­mia­rze uczuć zapro­sił mnie, abym towa­rzy­szył mu w nocy do obser­wa­to­rium i przyj­rzał się Mar­sowi.

Pomimo wszystko, co zaszło od tego czasu, pamię­tam dokład­nie ową noc z nim spę­dzoną, czarne i ciche obser­wa­to­rium, zasło­niętą latar­nię rzu­ca­jącą słabe świa­tełko na pod­łogę w kącie sali, cią­głe cyka­nie mecha­ni­zmu zega­ro­wego tele­skopu, nie­wielką szparę w kopule: podłużną prze­paść, usianą w poprzek pyłem gwiaź­dzi­stym. Ogi­lvy krę­cił się po sali. Był nie­wi­doczny, lecz sły­sza­łem jego kroki. Spoj­rzaw­szy w tele­skop, ujrza­łem koło ciem­nego błę­kitu i posu­wa­jącą się pośród niego małą, okrą­głą pla­netę. Zda­wała się tak malutką, jasną, spo­kojną i drżącą! Drże­nie to jed­nak pocho­dziło od mecha­ni­zmu zega­ro­wego, nada­ją­cego tele­skopowi ruch obro­towy.

W miarę jak przy­pa­try­wa­łem się jej bacz­nie, zda­wało mi się, że to zbliża się ku nam, to oddala. Było to złu­dze­nie, wywo­łane zmę­cze­niem oka. Pięć­dzie­siąt sześć milio­nów kilo­me­trów oddzie­lało ją od nas. Pięć­dzie­siąt sześć milio­nów kilo­me­trów próżni! Jakże mało ludzi zdaje sobie sprawę z ogromu prze­strzeni, wśród któ­rych płyną pyłki wszech­świata mate­rial­nego!

W pobliżu pla­nety widzialne były trzy maleń­kie punk­ciki świetlne, trzy nie­zmier­nie odle­głe gwiaz­deczki, poza tym zaś nie­zgłę­biona ciem­ność próżni. A nie­wi­dzialne dla mnie ze względu na swą małość i odle­głość, lecąc szybko i stale przez te prze­stwory olbrzy­mie, zbli­ża­jąc się z każdą minutą o tysiące kilo­me­trów, podą­żała Rzecz, którą do nas wysłali. Rzecz, która miała spo­wo­do­wać tyle walki, nie­szczęść i śmierci na Ziemi! Nie marzy­łem nawet o niej pod­czas owej nocy czu­wa­nia, bo też nikt na Ziemi nie spo­dzie­wał się jesz­cze tego nie­chyb­nego poci­sku.

Tej samej nocy powtó­rzył się wybuch gazów na pla­ne­cie. Widzia­łem go. Wła­śnie chro­no­metr ude­rzył pół­noc, gdy zja­wił się ów błysk czer­wony. Zawo­ła­łem Ogi­lvy’ego. Zajął więc moje miej­sce przy tele­sko­pie. Noc była cie­pła. Uczu­łem pra­gnie­nie, posze­dłem więc po omacku, prze­cią­ga­jąc zdrę­twiałe nogi, ku małemu sto­li­kowi, na któ­rym stał syfon, Ogi­lvy zaś wyra­żał gło­śno zdzi­wie­nie, obser­wu­jąc olbrzymi pło­mień gazu, try­ska­jący w naszym kie­runku.

Nocy tej drugi, nie­wi­dzialny pocisk ruszył z Marsa w drogę ku Ziemi. Ogi­lvy obser­wo­wał do godziny pierw­szej po pół­nocy, po czym zabra­li­śmy latar­nię i poszli­śmy w stronę jego domu. U stóp wzgó­rza roz­po­ście­rało się w ciem­no­ści Otter­shaw i Chert­sey i tysiące ludzi spało głę­boko w spo­koju.

Roz­ma­wia­li­śmy po dro­dze o Mar­sie i astro­nom drwił z „głu­piego” przy­pusz­cze­nia, że pla­neta ta posiada miesz­kań­ców, któ­rzy prze­sy­łają nam sygnały. Jego zda­niem, przy­czyną owego zja­wi­ska świetl­nego, które widzie­li­śmy, był albo deszcz mete­ory­tów spa­da­ją­cych na pla­netę, albo też potężny wybuch wul­ka­niczny. Tłu­ma­czył mi przy tym, jak nie­praw­do­po­dobne jest, aby ewo­lu­cja orga­ni­zmów odbyła się w jeden i ten sam spo­sób na dwóch sąsied­nich pla­netach.

– Ist­nieje jedna zale­d­wie szansa na milion, aby istoty przy­po­mi­na­jące w jaki­kol­wiek spo­sób czło­wieka ist­niały na Mar­sie.

Setki astro­no­mów spo­strze­gło na Mar­sie wybuch pło­mienny tej nocy i następ­nej, i ogó­łem w ciągu nocy dzie­się­ciu. Dla­czego wybu­chy ustały po dzie­się­ciu nocach – nikt nie umiał wytłu­ma­czyć. Być może, iż gazy, wywią­zu­jące się przy każ­dym wybu­chu, stały się dla Mar­sjan uciąż­liwe. Gęste obłoki dymu czy też pyłu, widzialne przez naj­sil­niej­sze tele­skopy pod posta­cią sza­rych, zmien­nych pla­mek, roz­prze­strze­niły się po atmos­fe­rze pla­nety, zaciem­nia­jąc tak dobrze znane astro­no­mom cechy jej powierzchni.

Już nawet uwagę prasy codzien­nej zwró­ciły te zabu­rze­nia na Mar­sie. Poja­wiły się naj­pierw tu i ówdzie, a potem wszę­dzie, arty­kuły popu­larne doty­czące wul­ka­nów na Mar­sie. Pamię­tam, jak saty­ryczno-komiczny „Punch” podał z tego powodu dosko­nały rysu­nek, zasto­so­wany do ówcze­snej sytu­acji poli­tycz­nej. A tym­cza­sem nie­spo­dzie­wane przez nikogo poci­ski, wyrzu­cane przez Marsa w naszym kie­runku, dążąc obec­nie z szyb­ko­ścią wielu kilo­me­trów na sekundę przez próżne otchła­nie prze­strzeni, co dzień i co godzina znaj­do­wały się bli­żej i bli­żej. Zdaje mi się obec­nie po pro­stu nie do uwie­rze­nia dziw­nym, że pomimo tak prędko mają­cej nastą­pić kata­strofy ludzie zajęci byli drob­nost­ko­wymi spra­wami swo­imi. Przy­po­mi­nam sobie na przy­kład, jak Mar­kham rado­wał się z otrzy­ma­nia dla pisma obraz­ko­wego, które pod­ów­czas reda­go­wał, naj­now­szej foto­gra­fii Marsa. Co do mnie, to zajęty byłem bar­dzo nauką jazdy na rowe­rze oraz pisa­niem serii arty­ku­łów o roz­woju poję­cia moral­no­ści w miarę postępu świata.

Pew­nej nocy (pierw­szy pocisk mógł znaj­do­wać się wów­czas co naj­wy­żej w odda­le­niu szes­na­stu milio­nów kilo­me­trów od nas) wysze­dłem na prze­chadzkę z żoną. Noc była gwiaź­dzi­sta, toteż obja­śnia­łem żonie znaki Zodiaku i poka­za­łem Marsa: jasny punk­cik wzno­szący się ku zeni­towi, ku któ­remu zwra­cało się w owej chwili tyle tele­sko­pów. Gdy powra­ca­li­śmy do domu, minęła nas, gra­jąc i śpie­wa­jąc, grupa osób z Chert­sey lub Isle­warth wra­ca­jąca z wycieczki. W gór­nych oknach dom­ków wid­niały świa­tła. Ludzie ukła­dali się do spo­czynku. Z dala od sta­cji kole­jo­wej docho­dził uszu naszych tur­kot, sły­chać było ude­rze­nia zła­go­dzone odda­le­niem, ude­rze­nia meta­liczne wekslo­wa­nych pocią­gów. Żona zwró­ciła mi uwagę na wyra­zi­stość czer­wo­nych, zie­lo­nych i żół­tych świa­te­łek sygna­łów kole­jo­wych, roz­po­ście­ra­ją­cych się sie­cią na ciem­nym tle nieba. Wszystko zda­wało się tak bez­pieczne i spo­kojne!

Rozdział II. Spadająca gwiazda

Roz­dział II Spa­da­jąca gwiazda

Nade­szła wresz­cie noc, w któ­rej pierw­sza gwiazda spa­dła na Zie­mię. Widziano ją nad ranem, szy­bu­jącą w kie­runku wschod­nim, ponad Win­che­ste­rem pod posta­cią linii pło­mien­nej wysoko w atmos­fe­rze. Setki ludzi musiały ją widzieć i wziąć za zwy­kłą gwiazdę spa­da­jącą. Albin twier­dził, że pozo­sta­wiała za sobą ślad barwy zie­lon­ka­wej błysz­czący jesz­cze w kilka sekund po jej przej­ściu. Den­ning, naj­więk­sza nasza powaga co do mete­ory­tów, oświad­czył, że poja­wiła się oczom naszym dopiero na wyso­ko­ści stu czter­dzie­stu pię­ciu do stu sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów od powierzchni Ziemi oraz że upa­dła o jakieś sto pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na wschód od niego.

Byłem pod­ów­czas w gabi­ne­cie moim zajęty pisa­niem, lecz nic nie spo­strze­głem, acz­kol­wiek nie zasło­ni­łem okna roletą, lubi­łem bowiem spo­glą­dać od czasu do czasu na gwiazdy. A jed­nak naj­dzi­wacz­niej­sza z rze­czy, jakie kie­dy­kol­wiek spa­dły na Zie­mię, musiała spaść wła­śnie wów­czas, gdy sie­dzia­łem przy biurku i był­bym ją ujrzał, gdy­bym był pod­niósł oczy. Nie­któ­rzy z tych, któ­rzy ją widzieli, twier­dzą, że leciała ze świ­stem. Ale ja i świ­stu tego nie sły­sza­łem.

Biedny Ogi­lvy za to ujrzał spa­da­jącą gwiazdę i będąc pewny, że mete­oryt leży w polach pomię­dzy Hor­sell, Otter­shaw i Woking, wybrał się bar­dzo rano na poszu­ki­wa­nia. Istot­nie zna­lazł go nie­da­leko od kopalni pia­sku. Od ude­rze­nia poci­sku powstała olbrzy­mia wyrwa w ziemi, pia­sek zaś i żwir, wyrzu­cone gwał­tow­nie na wrzosy i zaro­śla, utwo­rzyły pagórki widoczne na odle­głość ponad dwóch kilo­me­trów. Powstał przy tym wśród wrzo­sów w kie­runku wschod­nim pożar i lekki dym nie­bie­ski uno­sił się w powie­trzu.

Co się tyczy przed­miotu tajem­ni­czego, to leżał nie­mal zupeł­nie pogrze­bany w pia­sku, wśród roz­rzu­co­nych odłam­ków jodły, którą zdru­zgo­tał, spa­da­jąc. Część wysta­jąca z pia­sku miała kształt ogrom­nego cylin­dra okry­tego tak grubą łusko­watą war­stwą żużli, że zmie­niała nie­mal jego zarysy. Śred­nica wierz­chu wyno­siła około trzy­dzie­stu metrów. Ogi­lvy zbli­żył się do przed­miotu zdzi­wiony jego wiel­ko­ścią, a jesz­cze bar­dziej kształ­tem, więk­szość bowiem mete­ory­tów jest mniej lub wię­cej kuli­sta. Przed­miot jed­nak był tak roz­grzany skut­kiem lotu przez powie­trze, że podejść do niego bli­sko było nie­po­dobna. Szum podobny do brzę­cze­nia, jaki sły­chać było wewnątrz cylin­dra, astro­nom przy­pi­sy­wał nie­rów­no­mier­no­ści ochła­dza­nia się powierzchni, nie przy­szło mu bowiem wów­czas jesz­cze na myśl, że cylin­der może być wydrą­żony.

Sto­jąc więc na brzegu dołu, który pocisk wydrą­żył siłą ude­rze­nia, przy­glą­dał się tajem­ni­czemu przy­by­szowi, podzi­wia­jąc dziwny kształt jego i barwę i nie mogąc zdać sobie sprawy z jego pocho­dze­nia. Acz­kol­wiek ranek był bar­dzo jesz­cze wcze­sny, to jed­nak słońce, które wyło­niło się było wła­śnie spoza sosen w kie­runku Wey­bridge, przy­grze­wało już dobrze. Ciszy poranku nic nie prze­ry­wało, prócz szumu docho­dzą­cego z wnę­trza cylin­dra.

Nagle Ogi­lvy drgnął, spo­strzegł bowiem, że u koli­stego końca cylin­dra zaczy­nają odry­wać się kawałki żużli, pokry­wa­ją­cych jego powierzch­nię i padać, jak deszcz, dookoła na pia­sek. Gdy zaś po chwili kawał sza­rej sko­rupy, więk­szy od innych, ode­rwał się i upadł z hukiem na zie­mię, astro­no­mowi zabiło mocno serce.

W pierw­szej chwili nie wie­dział, co to zna­czy, opu­ścił się więc, pomimo gorąca, do wyrwy, aby rzecz zba­dać bli­żej. Przy­pusz­czał, że ochła­dza­nie się, a więc i kur­cze­nie mete­orytu, może być przy­czyną tego zja­wi­ska. Wnet jed­nak ude­rzyło go to, że żużle odpa­dają tylko u końca cylin­dra. I wów­czas dopiero zauwa­żył, że koli­sty koniec cylin­dra poru­sza się z wolna ruchem obro­to­wym dokoła swej osi. A ruch ten był tak spo­kojny, że stwier­dził ist­nie­nie jego tylko po ruchu plamy czar­nej, zauwa­żo­nej na powierzchni. Jed­no­cze­śnie usły­szał wewnątrz poci­sku zgrzyt przy­głu­szony, a plama posu­nęła się o parę cali. Spo­strze­że­nie to było dla niego roz­strzy­ga­jące. Bły­ska­wicz­nie zro­zu­miał rzecz całą. Cylin­der był sztuczny, wydrą­żony i posia­dał zaśru­bo­waną pokrywę. W tej chwili wła­śnie pokrywę ową odkrę­cano!

– Na Boga – zawo­łał – ludzie są wewnątrz! Ludzie na poły spie­czeni i usi­łu­jący wydo­stać się z tego pie­kła!

I okrzyk ten powią­zał się w umy­śle jego, przez sko­ja­rze­nie wyobra­żeń z wybu­chami, jakie obser­wo­wał przez tele­skop na powierzchni Marsa.

Drę­czony myślą cier­pień, jakie zno­sić muszą stwo­rze­nia, zamknięte w gorą­cym poci­sku, rzu­cił się do pokrywy, aby dopo­móc w jej odkrę­ca­niu, ale bucha­jący z powierzchni cylin­dra gorąc powstrzy­mał jego zapędy, zanim zdą­żył opa­rzyć sobie ręce. Stał więc przez chwilę zakło­po­tany, po czym zawró­cił, wydo­stał się z dołu i pobiegł jak sza­lony w stronę Woking. Musiała być wów­czas godzina szó­sta rano. Na dro­dze spo­tkał czło­wieka z wozem. Pró­bo­wał wytłu­ma­czyć mu, co się dzieje opo­dal w polu, to jed­nak, co opo­wia­dał i wygląd jego były tak dzi­kie – po dro­dze, bie­gnąc, zgu­bił czapkę – że woź­nica odje­chał co prę­dzej. Nie mniej bez­sku­tecz­nie tłu­ma­czył zaj­ście szyn­ka­rzowi, który wła­śnie otwie­rał szynk w pobliżu mostu Hor­sell. Zagad­nięty sądził, że ma do czy­nie­nia z waria­tem, usi­ło­wał więc zamknąć go w szynku. Otrzeź­wiony tą przy­godą, ruszył dalej i przy­był do Woking. Tam ujrzał Hen­der­sona, dzien­ni­ka­rza lon­dyń­skiego, pra­cu­ją­cego w swoim ogródku.

– Hen­der­son! – zawo­łał przez płot – widzia­łeś w nocy spa­da­jącą gwiazdę?

– Bo co? – odparł dzien­ni­karz.

– Leży obec­nie na wygo­nie Hor­sell!

– Na Boga! Mete­oryt! Świetna wia­do­mość!

– Wię­cej, niż mete­oryt! Cylin­der, sztuczny cylin­der! A wewnątrz coś się rusza!

– Co-o? – krzyk­nął Hen­der­son, nie­do­wie­rza­jąc, był bowiem głu­chy na jedno ucho, i sta­nął oparty na szpa­dlu.

Ogi­lvy opo­wie­dział mu, co widział. Hen­der­son zasta­na­wiał się chwilę nad tym, co usły­szał, po czym rzu­cił szpa­del, porwał kurtkę i wybiegł na drogę. Obaj podą­żyli natych­miast ku wygo­nowi. Cylin­der leżał tam, jak przed­tem. Szmer jed­nak ustał we wnę­trzu jego, pomię­dzy zaś pokrywą a cia­łem cylin­dra wid­niała szpara, a w niej krąg błysz­czą­cego metalu. Przez szparę wcho­dziło do wnę­trza, czy też wycho­dziło stam­tąd, powie­trze, wyda­jąc ostry dźwięk syczący.

Przy­by­sze słu­chali, ude­rzali o powierzch­nię cylin­dra kijem, ale nie otrzy­maw­szy odpo­wie­dzi przy­szli do wnio­sku, że ludzie zamknięci w poci­sku stra­cili przy­tom­ność albo też sko­nali.

Ma się rozu­mieć, że siły astro­noma i dzien­ni­ka­rza były za słabe, aby w danym razie coś pomóc, powró­cili więc obaj co prę­dzej do mia­steczka dla spro­wa­dze­nia posił­ków. Można sobie wyobra­zić, co o nich myślano, gdy zaku­rzeni, okryci pia­skiem, z ubra­niami w nie­ła­dzie i pod­nie­ceni bie­gli ulicą wła­śnie, gdy miesz­kańcy mia­steczka otwie­rali okien­nice skle­pów i okna pokoi sypial­nych. Hen­der­son udał się wprost na sta­cję kole­jową, by zate­le­gra­fo­wać do swego dzien­nika w Lon­dy­nie. Arty­kuły dzien­nikarskie o wybu­chach na Mar­sie przy­go­to­wały już czy­tel­ni­ków do wia­do­mo­ści tak sen­sa­cyj­nej.

Około godziny ósmej rano grupy chłop­ców i męż­czyzn bez zaję­cia ruszyły już na wygon, by zoba­czyć „umar­łych ludzi z Marsa”. Taki bowiem kształt przy­brała plotka. Co do mnie, to usły­sza­łem o niej po raz pierw­szy jakieś pięt­na­ście minut przed dzie­siątą z ust chłopca, sprze­da­ją­cego dzien­niki, gdym wyszedł z domu, aby kupić, jak zwy­kle, numer „Daily Chro­nicle”. Wia­do­mość wywarła na mnie, natu­ral­nie, wiel­kie wra­że­nie, toteż, nie tra­cąc czasu, ruszy­łem przez most na Otter­shaw, ku kopal­niom pia­sku.

Rozdział III. Na wygonie Horsell

Roz­dział III Na wygo­nie Hor­sell

Gro­madka zło­żona mniej wię­cej z dwu­dzie­stu osób ota­czała ogromną wyrwę, w któ­rej leżał cylin­der. Opi­sa­łem już wygląd tego potęż­nego poci­sku osa­dzo­nego w ziemi. Trawa, a nawet żwir dokoła były spa­lone, jakby skut­kiem gwał­tow­nego wybu­chu pło­mieni. Bez wąt­pie­nia, ude­rze­nie poci­sku wywo­łało ogień. Hen­der­son i Ogi­lvy nie byli obecni. Zdaje się, że przy­szedł­szy do wnio­sku, iż w danej chwili nic zro­bić nie mogą, poszli obaj na śnia­da­nie do domu Hen­der­sona.

Czte­rech czy pię­ciu chłop­ców sie­działo na brzegu wyrwy, zwie­siw­szy nogi i bawiło się – dopóki ich nie powstrzy­ma­łem – rzu­ca­niem kamieni w olbrzy­mią masę.

Wśród widzów znaj­do­wało się kilku cykli­stów. Ogrod­nik, któ­rego naj­mo­wa­łem cza­sem do pracy w moim ogródku, dziew­czę z nie­mow­lę­ciem na ręku, rzeź­nik Gregg z małym syn­kiem i wresz­cie kilku chłop­ców do posy­łek, prze­sia­du­ją­cych zwy­kle na sta­cji kole­jo­wej. Nie­wiele roz­ma­wiano, w owe czasy bowiem mało pro­stych ludzi w Anglii miało choćby jakie takie poję­cie o astro­no­mii. Więk­szość widzów utkwiła wzrok spo­kojny w podobny do ogrom­nego okrą­głego stołu koniec cylin­dra, znaj­du­jący się w owej chwili w takim samym poło­że­niu, w jakim pozo­sta­wił go Ogi­lvy z Hen­der­so­nem. Na nie­któ­rych twa­rzach znać było roz­cza­ro­wa­nie, widzo­wie bowiem spo­dzie­wali się zna­leźć tu stos ciał spa­lo­nych, toteż odcho­dzili znie­chę­ceni, na ich miej­sce nato­miast ścią­gali inni. Zsze­dłem do wyrwy. Gdy sta­ną­łem na dnie, zda­wało mi się, że odczu­wam ruch pod nogami. Pokrywa jed­nak cylin­dra była nie­ru­choma.

Dopiero pod­szedł­szy do samego poci­sku, mogłem zdać sobie w całej pełni sprawę z jego potwor­no­ści. Przy pierw­szym rzu­cie oka nie robił więk­szego wra­że­nia, jak prze­wró­cony wóz lub drzewo wyrwane przez burzę. Stąd zaś, gdzie sta­łem, przy­po­mi­nał naj­bar­dziej wielki zbior­nik gazu wko­pany w zie­mię. Posia­da­jąc pewne wykształ­ce­nie naukowe, spo­strze­głem, że okry­wa­jąca go sko­rupa nie jest by­naj­mniej zwy­kłym oksy­dem oraz że jasno­żółty metal, wid­nie­jący w szpa­rze pomię­dzy pokrywą a resztą masy cylin­dra, nie przy­po­mina żad­nego z naszych metali.

Moim zda­niem nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że dzi­waczny ten przed­miot przy­le­ciał z Marsa, uwa­ża­łem jed­nak za nie­praw­do­po­dobne, aby zawie­rał istoty żyjące, acz­kol­wiek wbrew opi­niom Ogi­lvy’ego przy­pusz­cza­łem ist­nie­nie ludzi na Mar­sie. Być może – myśla­łem – pokrywa odkrę­ciła się auto­ma­tycz­nie, a wewnątrz cylin­dra znaj­dują się ręko­pisy, przy­słano nam przez Mar­sjan. I nagle zasta­no­wi­łem się, czy będzie można pismo to odczy­tać oraz czy Mar­sjanie przy­słali nam także wzory swo­ich monet i wyro­bów. Z dru­giej wszakże strony cylin­der wyda­wał mi się zbyt wielki, aby miał słu­żyć tylko do takich celów. Toteż z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wa­łem otwar­cia. Ale gdy do godziny jede­na­stej nic się w nim nie ruszyło, powę­dro­wa­łem zamy­ślony z powro­tem do mego domu w May­bury. Myśl jed­nak o cylin­drze nie pozwo­liła mi zabrać się do badań abs­trak­cyj­nych.

Po połu­dniu wygląd oko­licy zmie­nił się bar­dzo. Wcze­sne wyda­nia dzien­ni­ków wie­czor­nych, zaalar­mo­wały lud­ność Lon­dynu olbrzy­mimi nagłów­kami: „WIA­DO­MO­ŚCI Z MARSA” lub „ZADZI­WIA­JĄCE NOWINY Z WOKING”, itd. Poza tym tele­gram, wysłany przez Ogi­lvy’ego do biura astro­no­micz­nego w Lon­dy­nie, poru­szył wszyst­kie obser­wa­to­ria w Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie.

Na dro­dze w pobliżu wygonu stało pół tuzina kabrio­le­tów ze sta­cji kole­jo­wej w Woking, powo­zik koszy­kowy z Cho­bham i jakaś wytworna kareta. Prócz tego wid­niał cały stos rowe­rów. Gro­mady ludu przy­wę­dro­wały, pomimo upału, pie­chotą z Woking i Chert­sey, toteż dokoła wyrwy utwo­rzył się tłum wcale liczny. Wśród ciżby wid­niało kilka pań jaskrawo ubra­nych.

Upał sta­wał się coraz więk­szy. Żad­nej chmurki na nie­bie, naj­mniej­szy powiew wia­tru nie chło­dził roz­pa­lo­nego powie­trza, a jedyny cień sta­no­wiło kilka roz­rzu­co­nych po wygo­nie sosen. Stłu­miono już pożar wrzo­sów, ale z czar­nej, wypa­lo­nej płasz­czy­zny, w kie­runku Otter­shaw, uno­siły się jesz­cze, jak daleko okiem się­gnąć, pro­sto­pa­dłe smugi dymu. Jeden z przed­się­bior­czych han­dla­rzy łakoci z Cho­bham Road przy­słał na wygon syna z wóz­kiem peł­nym jabłek i piwa imbi­ro­wego.

Zbli­żyw­szy się do brzegu wyrwy, spo­strze­głem na jej dnie z pół tuzina osób, a mię­dzy nimi, prócz Hen­der­sona i Ogi­lvy’ego, jasno­wło­sego męż­czy­znę, jak się następ­nie oka­zało, astro­noma Stenta z obser­wa­to­rium kró­lew­skiego, oraz paru robot­ni­ków ze szpa­dlami i oskar­dami. Stent wyda­wał roz­kazy gło­sem dono­śnym i krzy­kli­wym. Stał przy tym na cylin­drze, który widocz­nie ochłódł już bar­dzo. Twarz astro­noma była zaczer­wie­niona i okryta potem. Jak przy­pusz­czam, gnie­wał się o coś.

Robot­nicy odko­pali już część poci­sku, ale dolna jego połowa tkwiła jesz­cze w ziemi. Jak tylko Ogi­lvy spo­strzegł mnie wśród tłumu nad brze­giem wyrwy, zawo­łał, abym zszedł na dół, a gdy to uczy­ni­łem, spy­tał, czy nie poszedł­bym do wła­ści­ciela wygonu, lorda Hil­tona.

– Wzra­sta­jący tłum – mówił – prze­szka­dza przy odko­py­wa­niu cylin­dra, cho­dzi więc o to, aby lord pozwo­lił na usta­wie­nie bariery dokoła wyrwy.

Z dal­szego toku roz­mowy dowie­dzia­łem się, że od czasu do czasu sły­chać było jakieś dźwięki wewnątrz cylin­dra, robot­nicy jed­nak nie mogli odkrę­cić pokrywy, gdyż nie dawała im punktu zacze­pie­nia. Co się tyczy samego pudła poci­sku, to oka­zało się, że posiada ściany nie­zmier­nie grube, być więc może, iż słabe dźwięki, docho­dzące z jego wnę­trza, były w isto­cie wrzawą bar­dzo gło­śną.

Z całą przy­jem­no­ścią pospie­szy­łem wyko­nać zle­ce­nie Ogi­lvy’ego, zyski­wa­łem bowiem przez to miej­sce uprzy­wi­le­jo­wane wśród pra­cu­ją­cych w obrę­bie wyrwy. Nie zasta­łem jed­nak lorda Hil­tona w domu. Powie­dziano mi, że przy­bę­dzie z Lon­dynu dopiero o godzi­nie szó­stej wie­czór. A ponie­waż było dopiero po pią­tej, posze­dłem więc do domu i napi­łem się her­baty, po czym ruszy­łem po lorda na sta­cję kole­jową.

Rozdział IV. Cylinder się otwiera

Roz­dział IV Cylin­der się otwiera

Słońce zacho­dziło, gdym powró­cił na wygon. Na dro­dze z Woking cią­gnęły gro­mady ludzi. Kilka osób powra­cało. Tłum dokoła wyrwy zwięk­szył się do kil­ku­set osób i wid­niał czarną masą na żół­tym tle nieba. Sły­chać było pod­nie­sione głosy, a tłum kłę­bił się i parł do brzegu wyrwy. Dziwne uro­je­nia snuły mi się po gło­wie.

Pod­szedł­szy bli­żej, usły­sza­łem głos Stenta:

– Pro­szę się cof­nąć, pro­szę się cof­nąć!

Obok mnie prze­biegł pędem chło­pak.

– Kręci się, kręci – wołał. – Nie podoba mi się to wcale. Ucie­kam do domu.

Wsze­dłem w tłum. Było tam ze dwie­ście lub trzy­sta osób roz­py­cha­ją­cych się łok­ciami i krzy­czą­cych jedna na drugą. Kilka pań znaj­du­ją­cych się w ciż­bie, nie pozo­sta­wało w tyle za innymi.

– Wpadł do wyrwy! – ktoś zawo­łał.

– Pro­szę się cof­nąć! – krzy­czały inne głosy.

Tłum cof­nął się istot­nie, a ja, robiąc łok­ciami, prze­ci­sną­łem się na brzeg wyrwy.

– Słu­chaj – zawo­łał, ujrzaw­szy mnie, Ogi­lvy – dopo­móż mi w powstrzy­ma­niu tych idio­tów, bo nie wiemy jesz­cze, co może się znaj­do­wać w prze­klę­tym cylin­drze.

Na cylin­drze stał mło­dzie­niec – jak mi się zdaje, subiekt han­dlowy z Woking – i usi­ło­wał wydo­stać się z wyrwy, gdzie go tłum zepchnął.

Pokrywa cylin­dra obra­cała się tym­cza­sem odkrę­cana z wewnątrz. Widać już było ponad pól metra błysz­czą­cej śruby. Ktoś popchnął mnie tak, że omal nie spa­dłem na wierzch pokrywy. Odwró­ci­łem się, zło­rze­cząc. W tej chwili pokrywa musiała odkrę­cić się zupeł­nie, gdyż padła z głu­chym hukiem na żwir, wyda­jąc dźwięk meta­liczny. Wpar­łem się łok­ciami w osobę, poza mną sto­jącą i przez wysi­łek ten zdo­ła­łem znów zwró­cić się twa­rzą do tajem­ni­czego przed­miotu. W pierw­szej chwili otwór okrą­gły w cylin­drze zda­wał mi się zupeł­nie czarny. Co prawda słońce świe­ciło mi pro­sto w oczy.

Jestem pewny, że każdy z widzów spo­dzie­wał się ujrzeć w poci­sku ludzi – a jeżeli już nie istoty zupeł­nie podobne do nas, ludzi ziem­skich, to w każ­dym razie coś przy­po­mi­na­ją­cego w głów­nych zary­sach czło­wieka. Tak przy­naj­mniej ja przy­pusz­cza­łem. Tym­cza­sem, wpa­trzyw­szy się w otwór, ujrza­łem w cie­niu coś sza­rego o ruchach fali­stych, a potem dwa świe­cące kręgi w kształ­cie oczu. Nagle z masy tej wyło­nił się wyro­stek, przy­po­mi­na­jący sza­rego węża, gru­bo­ści laski, i wijąc się w powie­trzu skie­ro­wał się w moją stronę. Po chwili uka­zał się jesz­cze drugi.

Mro­wie prze­szło po mnie. Jakaś kobieta krzyk­nęła gło­śno za mymi ple­cami. Odwró­ci­łem się bokiem, mając oczy wciąż utkwione w cylin­der, z któ­rego wyła­niało się już wię­cej macek, i zaczą­łem roz­py­chać tłum, cofa­jąc się od brzegu wyrwy. Na twa­rzach osób obok mnie sto­ją­cych malo­wało się, zamiast zdzi­wie­nia, prze­ra­że­nie. Roz­le­gały się dźwięki nie­ar­ty­ku­ło­wane ze wszyst­kich stron. Cały tłum cofał się teraz pośpiesz­nie. Pewien skle­pi­karz, zsu­nąw­szy się poprzed­nio do wyrwy, usi­ło­wał wydo­być się z niej gwał­tow­nie. Wszy­scy moi sąsie­dzi zbie­gli. Pozo­sta­łem więc sam jeden. Na prze­ciw­le­głym brzegu wyrwy, ciżba roz­pro­szyła się także. Wśród ucie­ka­ją­cych spo­strze­głem astro­noma Stenta. Spoj­rza­łem znów na cylin­der. Ogar­nęła mnie nie­prze­zwy­cię­żona trwoga. Po pro­stu ska­mie­nia­łem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki