Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wydawało się, że po trudnych doświadczeniach w młodości życie Sary wreszcie zaczęło się układać. Czuła się spełniona. W szkole językowej, gdzie uczyła poznała kogoś, kto odwzajemnił jej uczucie.
On - romantyczny i namiętny młody muzułmanin, powoli wciągał ją w orbitę swej kultury i religii.
Ona - bezgranicznie zakochana, nie podejrzewała nawet, jakie są prawdziwe intencje mężczyzny...Kiedy do Sary zaczęła docierać gorzka prawda, było już za późno. Czy miłość może usprawiedliwić zbrodnie?.
Niewierna to powieść oparta na faktach. Dotyka jednego z najbardziej palących współcześnie tematów: relacji między nowoczesnym światem Zachodu opartym na kulturze chrześcijańskiej a kulturą muzułmańską.
Wcześniej myśleliśmy, że zdarza się to tylko w państwach arabskich, bardzo daleko, ale teraz wiemy, że dzieje się to tutaj, może nawet w naszym bloku, na naszej klatce, obok za ścianą. Reyes Monforte
Niezwykle poruszająca książka z zaskakującym zakończeniem.
Niewiarygodna historia, która mogłaby przytrafić się każdej z nas. Pozostaje na długo w pamięci. Gorąco polecam. Małgorzata Kożuchowska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 725
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Reyes Monforte
NIEWIERNA
Przekład: Zbigniew Zawadzki
Wydawnictwo WAM
Kraków
Tytuł oryginału
LA INFIEL
Una inquietante novela sobre una española
capturada por el terrorismo islamista
© Reyes Monforte, 2011
© Ediciones Planeta Madrid, S.A., 2011
© Wydawnictwo WAM, 2017, wydanie trzecie
Redakcja i korekta
Zofia Palowska
Dariusz Godoś
Projekt okładki na podstawie projektu Magdy Kuc:
Izabella Marcinowska
fot. na okładce © kbrowne41/Shutterstock
ISBN 978-83-277-1407-7, 978-83-277-0764-2 (epub), 978-83-277-0765-9 (mobi)
WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwowam.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496
e-mail: [email protected]
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA
tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447
faks 12 62 93 261
e.wydawnictwowam.pl
Dla Pepe,
mojej miłości, mojego życia,
mojego wszystkiego...
Któż zdoła nas pokonać,
skoro nasza jest miłość?
Crispín (Jacinto Benavente,
Los intereses creados)
Dałem ci miłość, daj mi więc życie.
Jacinto Benavente, Los intereses creados
Oko za oko uczyni tylko cały świat ślepym.
Mahatma Gandhi
– Jestem gotowa na śmierć.
Z dumą przypatrywała się swemu odbiciu w lustrze, szczęśliwsza niż kiedykolwiek do tej pory. Widoczny w lustrze obraz mógł budzić grozę: drobna, niemal dziecięca sylwetka czternastoletniej dziewczyny, która przed kilkoma sekundami pożegnała się z matką, korzystając z telefonu komórkowego najnowszej generacji:
– Idę do raju, mamo. Wszystko w rękach Allaha. Módl się za mnie.
Drobne ciało – miała najwyżej metr czterdzieści pięć wzrostu – zostało ciasno obwiązane dziwacznym, prymitywnie wykonanym pasem wypełnionym materiałami wybuchowymi, silnie krępującym klatkę piersiową. Można było pomyśleć, że uszyty z czarnego materiału futerał, okrywający jej ciało niczym płyta nagrobna, zna najbliższą przyszłość dziewczyny. Mężczyzna, który pomagał w przygotowaniach do wielkiego wydarzenia, musiał się mocno natrudzić, żeby plątanina czerwonych kabli, plastiku, metalu, taśmy samoprzylepnej, gumy i materiałów wybuchowych nie powiększała nadmiernie jej brzucha. Najprawdopodobniej po raz pierwszy w życiu ta młoda kobieta o jasnej skórze pozwalała się dotykać rękom mężczyzny. A w każdym razie po raz ostatni. Ale teraz nie miało to już dla Ranyi znaczenia.
Utraciła ojca i dziewięcioro spośród jedenaściorga rodzeństwa, gdy patrol policji irakijskiej wraz z oddziałem żołnierzy amerykańskich wtargnął do ich domu o świcie w połowie ramadanu. Pierwszy od celnego strzału w głowę zginął jej najukochańszy starszy brat, którego nie tylko szanowała, ale też bardzo kochała i otaczała czcią jak bóstwo, nawet kiedy to na niego właśnie spadła odpowiedzialność za zorganizowanie jej ślubu. Przyszły mąż, któremu miało przysługiwać prawo poddawania żony chłoście, był od niej o trzydzieści lat starszy. Śmierć brata uniemożliwiła zawarcie małżeństwa. Ranya całymi dniami płakała z żalu, że nie dosięgła jej śmierć u boku brata, krzyczała z bólu, nie mogąc pogodzić się z tym, że nie przypadł jej w udziale ten sam los co jemu. To on przecież, podobnie jak i reszta braci uznany za mudżahedina, wprowadził ją w świętą sztukę wytwarzania materiałów wybuchowych. To razem z nim – zagorzałym islamskim radykałem – Ranya poszła po raz pierwszy na miejski targ, gdzie nauczyła się kupować przewody, metalowe części, materiały i substancje służące później do produkcji bomb, które własnoręcznie składała.
– Robimy do dla chwały Boga. To nasz obowiązek, nasza powinność jako dobrych muzułmanów. Dżihad to nasza droga i święte przeznaczenie. Nigdy o tym nie zapominaj, siostro.
Nigdy nie zapomni.
W ten gorący poranek jednego z ostatnich sierpniowych dni Ranya, ze wzrokiem wciąż utkwionym w lustrze, rozmyślała o tym, że brat byłby z niej dumny. I to jej wystarczyło. Umrzeć, zabijając – to przywilej, dzięki któremu będzie się czuła wyróżniona, wyjątkowa i w pewien sposób lepsza od pozostałych znanych jej kobiet, którym nie dane jest prawo wyboru własnej drogi życiowej. I dlatego uśmiechała się na widok samej siebie tkwiącej w śmiertelnym uścisku kilku kilogramów materiałów wybuchowych.
Sara obserwowała uśmiech na twarzy Ranyi z drugiego końca brudnego pokoju zamienionego w przedsionek piekła. Widok tego grymasu mroził jej krew w żyłach. Nie potrafiła policzyć, od jak dawna jest w tym miejscu, ale na pewno był to czas zbyt długi. Wydawało jej się, że głowa unosi się w powietrzu o jakieś trzy metry nad nią, ciało zaś – ciężkie, sztywne, niemrawe – służy za kotwicę, wypełniając trudne zadanie: utrzymując ją na uwięzi w tym porcie śmierci.
Całkiem inaczej niż Ranya, Sara uciekała wzrokiem od lustra wiszącego na jednym ze skrzydeł drzwi wielkiej, zniszczonej szafy, która zajmowała niemal pół pokoju. Resztę umeblowania stanowiło maleńkie łóżko przykryte szmatą, która zastępowała narzutę, oraz zniszczony i kulawy stolik. Nie chciała patrzeć na swój brzuch z dziesięcioma kilogramami materiałów wybuchowych, którymi opasana była w talii.
Dzień zaczął się dla niej zbyt wcześnie, co stanowiło jakby złowieszczy znak, że i jego koniec nadejdzie wcześniej, niż można było przewidywać. Nie spała przez całą noc, tuląc w ramionach swojego syna, którego odebrano jej wraz z nadejściem pierwszych promieni słońca. Towarzyszyli jej mężczyzna i kobieta, których nie widziała nigdy przedtem, aż do poprzedniego wieczoru. Zjawiła się w tym pokoju dużo wcześniej niż Ranya, przebywająca przez ostatnie dni w meczecie. Odmawiała tam modlitwy pod okiem imama i kilku duchownych, którzy kierowali ostatnimi siedmioma dniami jej życia, wypełniając je maratonem modlitw. Sarze postanowiono zaoszczędzić wizyty w meczecie, bo ktoś widać uznał, że nie miałoby to sensu.
Tak jakby chodziło o udział w jakimś rytuale, mężczyzna i kobieta, nie mówiąc ani słowa i nie patrząc ani razu w oczy Sary, zdjęli z jej nóg buty, a potem uwolnili ją od niebieskawej, zakurzonej burki[1], którą miała na sobie mniej więcej od tygodnia. Posadzili ją na łóżku i kazali wypić jeszcze jedną filiżankę tajemniczego, słodkawego płynu. Wreszcie zmusili ją, by wstała i uniosła w górę ramiona, po czym założyli jej przez głowę pas z materiałami wybuchowymi. Kiedy zajęci byli jeszcze mocowaniem go na ciele Sary, do pokoju weszła trzecia osoba. Tak, tego mężczyznę znała. Spojrzał na nią jak rzeźbiarz oceniający wielkie dzieło swego życia i uśmiechnął się. Widać było, że jest zadowolony. Był, naprawdę.
Nie potrafiła precyzyjnie określić godziny, ale podejrzewała, że za chwilę wyjdą z pokoju. Ubrane w przyodziewek samobójczyń, obie wysłuchały jeszcze ostatnich wskazówek na temat detonatorów, które miały przy sobie i w które wyposażeni byli także ich towarzysze, pełniący zarazem funkcję naocznych świadków i personelu pomocniczego przy akcji terrorystycznej – na wypadek gdyby któraś z kobiet osłabła w samobójczym zapale i nagle zechciała porzucić misję. To oni właśnie mieliby wówczas zdetonować za pomocą telefonów komórkowych bomby, które Sarze i Ranyi przymocowano do ciał. W przypadku tej ostatniej nawet myśl o takiej sytuacji nie wchodziła w grę: Ranya w ekstazie sprawdzała czarny detonator z okrągłym, czerwonym przyciskiem zainstalowanym na jednej ze ścianek. Nie zaprzątając swej uwagi jakimikolwiek wątpliwościami, wyobrażała sobie chwilę, w której jej kciuk wreszcie wciśnie ten guzik. „Jak wygodnie! Nawet nie będę musiała łączyć żadnych kabli”. Na twarzy dziewczyny widać było uniesienie. Nie potrafiła ukryć niecierpliwości: chciała, żeby to się już zaczęło. Wydawało się, że z małych, czarnych oczu sypią się jasne iskry, a twarz – wyglądająca dobrotliwie i niewinnie – promieniała ciekawością, jakby dziewczyna miała za chwilę otworzyć paczkę z prezentem urodzinowym. I po trosze tak było. Właśnie tego dnia przypadała trzecia rocznica śmierci jej starszego brata: trzy lata, przez które jej własna śmierć nabierała kształtu. Nie mogło być lepszej daty, żeby pomścić zamordowanie bliskich.
Sara obserwowała tę scenę w napięciu. Wolno przełknęła ślinę, mając wrażenie, że w jej gardle tkwi jakiś węzeł, który utrudnia przepływ powietrza. Uśmiech Ranyi nie pasował do całego obrazu. Sara dobrze znała motywy tamtej dziewczyny, ale nie widziała wcześniej tego wyrazu dziecięcego szczęścia, który przed kilkoma sekundami zagościł na jej obliczu.
– Nie daj się oszukać mojej dziecinnej twarzy – powiedziała Ranya, napotykając w lustrze wzrok Sary. – Serce mam z kamienia.
Sara uparła się, by po raz kolejny zmierzyć się z tym samym murem zatwardziałego fanatyzmu.
– Dlaczego to robisz? – zapytała.
– Bo nie może tego zrobić byle kto – odpowiedziała tamta z ufnością i wyuczoną pewnością siebie. Popatrzyła na rozmówczynię i zmarszczyła brwi, nie umiejąc ukryć rozczarowania.
– Nie zaczniesz żałować, co? – spytała tonem osoby, która nie chce uwierzyć we własne obawy.
Ośmieliła ją kompletna ignorancja we wszystkim, co dotyczyło Sary, której Ranya nie widziała nigdy przedtem. Nie wiedziała, co robi w tym pokoju ani z jakiego powodu właśnie ona towarzyszy jej w ostatnich chwilach życia. Wyobrażała sobie, że musi to być kolejna spośród zastępów męczennic i męczenników pragnących wysadzić się w powietrze, by uczynić zadość pragnieniu zemsty i sprawiedliwości – jeszcze jedna bohaterka poświęcająca życie dla sprawy, tak jak i ona sama.
– Spójrz na nas. Cały świat dowie się o tym, co zrobiłyśmy, i będzie z nas dumny. To nasz obowiązek. Nasze przeznaczenie zostało już zapisane.
Nie, Sara nie zaczynała żałować. Nigdy nie myślała, że zostanie uwięziona w tych czterech ścianach ani owinięta śmiertelnym całunem. Jej własny świat miał całkiem inne wymiary, obowiązywały w nim zupełnie inne powinności. Znalazła się w tym miejscu za sprawą przekleństwa losu, sprowadziło ją tu przeznaczenie pisane komu innemu, złe fatum i nienawiść. Chciała uciekać, krzyczeć, prosić o pomoc, otoczyć ramionami swoich bliskich – ale nie mogła. Na tym polegała pokuta, którą narzucono jej pod przymusem za pomocą oszustw. Jeśli nikt ani nic w porę tego nie powstrzyma – a nie potrafiła sobie wyobrazić, jak miałoby do tego dojść – zrealizuje do końca makabryczny plan. Teraz nie wierzyła już w cuda.
Choć Sara wypowiedziała swe pytanie najcichszym głosem, jaki potrafiła wydobyć z krtani, doskonały słuch Nahiba znów dał znać o sobie. Ten dar można było porównać chyba tylko z biegłością w posługiwaniu się materiałami wybuchowymi oraz mistrzostwem we władaniu najważniejszą bronią, jaką życie dało mu do ręki: zdolnością uwodzenia. Sara wyczuwała jego obecność tuż za sobą. Od pewnego czasu bliskość tego mężczyzny przestała już oszukiwać jej zmysły; spychała ją natomiast w najczarniejszą, najgłębszą otchłań ludzkiego strachu.
– Kochana Saro, czasami nasza śmierć oznacza życie dla innych.
Lekko zachrypnięty głos nadal brzmiał uwodzicielsko, ale dla niej był to już tylko głos pozbawionego skrupułów potwora. Szepcząc do niej, podsunął jej przed oczy fotografię, która wprawiła Sarę w drżenie: zdjęcie przedstawiało czarnowłosego chłopca z dołeczkami w pucołowatych policzkach, wykrzywionego w niewinnym uśmiechu ukazującym szparę między przednimi zębami.
Zanim zdążyła się odsunąć, Nahib pocałował ją w usta. Gorzki smak przykrył słodycz herbaty, którą piła wcześniej. Nie miała odwagi się poruszyć. Nawet tego nie była w stanie zrobić.
Słysząc ostry dźwięk telefonu komórkowego, znów zaczęła oddychać. Przez chwilę bała się, że oto bez żadnego ostrzeżenia dokonuje się finał całego koszmaru. Rozejrzała się wokół, jakby chciała stwierdzić, czy oba pasy z materiałami wybuchowymi są nadal tam gdzie poprzednio i czy nie eksplodowały. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, kiedy dotarło do niej, że tak jest. Tymczasem zakryto jej twarz czarnym nikabem[2], w którym była jedynie wąska szpara pozwalająca na posługiwanie się zmysłem wzroku. Tylko więc przepełnione strachem oczy pozostały odkryte. Do jednej kieszeni opadającej do ziemi tuniki ktoś włożył egzemplarz Koranu, do drugiej paszport. Jej własny, ten, którego tak dawno już nie widziała.
– Z upojenia śmiercią wykwita prawda – usłyszała głos Nahiba.
Nadeszła pora.
Na ulicach panował tłok. Była sobota, pogoda od dłuższego czasu dopisywała. Zwabieni nią ludzie wychodzili z domów, by cieszyć się pięknym dniem. Właśnie teraz, wcześnie rano, był na to czas, bo w miarę upływu przedpołudniowych godzin słońce zacznie prażyć zbyt intensywnie. Po obu stronach ulicy dzieci, kobiety, mężczyźni i całe rodziny tłoczyły się wokół zaimprowizowanych, przenośnych straganów zajmujących dużą część jezdni i utrudniających przepływ ludzi i samochodów, których o tej porze było już dużo.
Pod wpływem gorąca ciało Sary zaczęło spływać strumieniami potu, których jedynym ujściem były niewielkie szpary odsłaniające jej oczy. Ktoś, kto nie wiedział, co kryje się pod obszerną tuniką, mógłby pomyśleć, że kobieta płacze rzewnymi łzami. Sara była zadowolona, że nie posłuchała rady, której udzieliła jej Ranya, kiedy tylko zobaczyła ją z samego rana:
– Umaluj się, nałóż cienie na powieki, pomaluj rzęsy, użyj węgla do oczu. Niech widzą, że jesteś zadbana, ładna, niech patrzą na twoją twarz, a nie na ciało. W ten sposób nikt cię nie będzie podejrzewał, nawet jeśli natkniesz się na policję.
Gdyby tak zrobiła, jej twarz wyglądałaby teraz jak płótno bezładnie upstrzone czarnymi plamami – żywy obraz zombie. Rozumiała już, dlaczego założono jej nikab, podczas gdy jej współtowarzyszka w ofierze miała na sobie abaję[3] uszytą z dwóch kawałków materiału, odsłaniającą całą twarz dziewczyny. Idealnie umalowana Ranya lśniła urodą. Uśmiechała się, nic jej nie przerażało. Gdyby i Sara miała odkrytą twarz, jej strach na pewno rzucałby się w oczy. Wszystko zostało dokładnie przemyślane.
Czuła, że za chwilę wybuchnie jej serce, zadławione przez napięcie i nerwy. Musiała jednak przetrwać jeszcze kilka minut, przejść dodatkowe kilkadziesiąt metrów – zanim nastąpi wielka eksplozja. Pas z materiałami wybuchowymi uciskał ją, miała wrażenie, że przeszkadza jej w oddychaniu, choć brak tchu brał się w głównej mierze z wewnętrznego napięcia. Momentami czuła swędzenie, drobne ukłucia, a chwilami – mogłaby przysiąc – lekkie wstrząsy elektryczne.
– Nie dotykaj tego, ktoś mógłby coś zauważyć. Albo jeszcze gorzej: mogliby nas wysadzić w powietrze przed czasem.
Polecenie dobiegło zza jej pleców. Nie odwracając się – bardziej ze strachu niż z fizycznej niemożności – postanowiła odpowiedzieć, zanim cień, który do niej mówił, zniknie.
– Muszę iść do toalety. Nie wytrzymam. Źle się czuję.
Ktoś chwycił ją mocno za łokieć i potrząsnął nią, ale niemal nie ruszając jej z miejsca. Był to mężczyzna odpowiedzialny za jej pilnowanie. To on miał przy sobie telefon komórkowy, za pomocą którego mógł – w przypadku jakichkolwiek wątpliwości – zdetonować ładunek wybuchowy.
– A tobie się wydaje, że kim jesteś? Turystką?
Nigdy nie przypuszczała, że ludzkie spojrzenie może rozjarzyć się aż taką nienawiścią, ale teraz widziała to i czuła o milimetry od swojej twarzy.
– Zrób tutaj. Nikt nie zauważy.
Wystarczyło rzucić okiem wokół siebie, żeby się przekonać, że to prawda: nikt na nią nie patrzył, nie przyglądała się jej ani jedna osoba. Tak jak ją poinstruowano, zamieniła się w niewidzialny kształt niebudzący żadnych podejrzeń, ruchome widmo nieprzyciągające niczyich spojrzeń. Mimo ograniczonego pola widzenia, sprowadzonego do ośmiocentymetrowego rozcięcia w płótnie nikabu, zdołała dostrzec, że ulica, którą poprzednio szli, właśnie zmieniła się w nieco rozleglejszy plac. Nie widziała nikogo znajomego. Żaden z cieni, które jej towarzyszyły od chwili, kiedy wyszli z mieszkania, nie znajdował się w obszarze, który z takim wysiłkiem obejmował jej wzrok. Tylko Ranya pojawiła się obok niej, ledwo musnęła ją ramieniem i obdarowała uśmiechem, który Sarze wydał się lodowaty.
– Spotkamy się w niebie. Niech Allah będzie z tobą.
Sara patrzyła w wielkim napięciu na oddalającą się sylwetkę Ranyi, która wyglądała jak zjawa wtapiająca się w tłum, pozbawiona duszy i niezainteresowana światem zewnętrznym. Przepływała pośród ludzkiej ciżby, straganów z odzieżą mieniących się jaskrawymi kolorami materiałów, pośród kiosków z jedzeniem, ze starymi sprzętami kuchennymi, z używanymi artykułami gospodarstwa domowego, pośród samochodów poruszających się mniej więcej w tym samym tempie co ona, pośród krzyków i intensywnego zapachu przypraw.
Po kilku sekundach Ranya znikła jej z oczu, jakby wessała ją rozpościerająca się wokół żywa mozaika. I wtedy Sarę owładnął strach, jakiego wcześniej nie znała. Całe jej ciało zostało jednocześnie wprawione w ruch jak idealnie zestrojona i zsynchronizowana maszyneria: wędrujący po mostku ból pozbawiał ją tchu, słyszała ostre i ogłuszające echo serca kołaczącego w piersi z takim impetem, jakby chciało się z niej wyrwać; wstrząsały nią dreszcze, czuła przeszywający ból w skroniach, a jej żołądek wirował. Próbowała jakoś stłumić te odruchy.
Chciała biec – ale dokąd? W którą stronę? Gdzie mogłaby uciec? Wszystkie te pytania znikły, gdy uświadomiła sobie, co dzieje się z jej prawą dłonią. Była zwinięta w pięść, z palcami kurczowo zaciśniętymi na... Na czym? Rozwarła dłoń i ujrzała spoczywający na niej detonator. Bez zastanowienia odrzuciła go daleko od siebie. Jednocześnie obróciła się wokół własnej osi i zaczęła cofać po swych własnych śladach. Teraz już czuła się śledzona i pilnowana przez armię stu tysięcy oczu. Chciała odejść jak najdalej od miejsca, w którym się znajdowała, ale uniemożliwiał jej to strach, że ktoś może zdetonować pas z materiałami wybuchowymi za pomocą telefonu. W każdej chwili mogła wylecieć w powietrze, rozerwana na tysiąc kawałków – i wtedy wszystko się skończy. Nie była na to gotowa. Nie była w stanie udźwignąć tej myśli. Nie miała nawet odwagi pomyśleć o swoim synu i o tym, co go czeka, jeśli Sara oprze się swemu przeznaczeniu. Nagle usłyszała przenikliwy krzyk, który przebił się przez zgiełk unoszący się nad placem.
– Allah akbar! Allah akbar!
To Ranya sławiła pod niebiosa wielkość Allaha. Sarze udało się ją dostrzec przez ułamek sekundy, przez ulotny moment, w którym ludzie znajdujący się w pobliżu Ranyi zdążyli jeszcze odrobinę się cofnąć, w nadziei że zdołają się od niej oddalić. Ta nadzieja żyła jeszcze przez chwilę: widać było, że dziewczyna raz po raz naciska bezskutecznie guzik detonatora. Ale to nie mogło się tak skończyć. Wszelka nadzieja przestała istnieć – dla wszystkich oprócz młodej samobójczyni.
Silna eksplozja wstrząsnęła ziemią i rozdarła niebo. Linia graniczna między nimi została zatarta, wymazana. Ziemią zawładnęła pustka, świat rozpadł się, zamieniając w deszcz kamieni, ognia, odłamków, krwi i fragmentów ciał. Zapanowało królestwo nicości. Nic już nie istniało. Zmysły przestały działać, nie dawało się niczego zobaczyć, usłyszeć... Ktoś wcisnął guzik i świat się skończył.
Cisza. Absolutna cisza. Wszystko zatonęło w czarnej ciszy.
Powoli skądś zaczęły dobiegać słabe odgłosy gwizdków, nieśmiałe, odległe okrzyki, ledwo słyszalne jęki bólu stopniowo zmieniające się w przerażające krzyki, które oznajmiały śmierć, krew, desperację i najstraszliwszą rozpacz. To co początkowo było chórem bezdźwięcznych głosów, zmieniało się w potężniejący ryk wzywający pomocy. Byli tam ludzie i chcieli, żeby ich dostrzeżono.
Oślepiające światło, włączone jakby za pomocą niewidocznego przycisku, zalało powieki Sary i zmusiło ją, by otworzyła powoli oczy. Wciąż pozostawała jakby uśpiona, na wpół tylko przytomna. Do jej uszu dobiegały rozmaite dźwięki nowo narodzonego wszechświata: daleki odgłos syreny przybliżający się stopniowo, pochłaniający po trochu dystans dzielący go od tego miejsca grozy; alarmy samochodowe uruchomione siłą wybuchu, jakby dumne z tego, że nie dało im rady piekło, które rozpętało się przed kilkoma sekundami; krzyki i lamenty mężczyzn, okaleczonych matek poszukujących dzieci, płacz dzieci pokrytych sadzą. Jedni podnosili się z ziemi i rozglądali wokół, nic nie widząc. Drudzy widzieli, choć nie chcieli patrzeć. Niektórzy obejmowali się, inni krążyli w kółko, jeszcze inni podnosili się i znów padali.
Próbowała powoli usiąść, ale jej ciało nie reagowało na polecenia. Stopniowo docierało do niej, że wciąż ma na sobie pas z materiałami wybuchowymi. Dotknęła go. Była na wpół naga, bo siła wybuchu zerwała z niej część ubrania: zniknął nikab, a piersi Sary były obnażone. Ludzie stojący blisko niej zaczynali już krzyczeć, wskazywać ją rękami, kreślić w powietrzu koło, w którym chcieli ją zamknąć, w którym można by ją zostawić, żeby nie zagrażała innym. Znowu chaos, znowu ogłuszające wrzaski. Opuściły ją siły. Ciało Sary ponownie osunęło się na ziemię. Czuła, jak podstępna fala gorąca pozbawia ją wzroku i odbiera jej oddech. Z wolna popadała w omdlenie, w inną rzeczywistość – wciąż jeszcze w niej żyjącą i wynurzającą się teraz, jakby za sprawą czarów, spod pokładów przedwczesnego zapomnienia. Rzeczywistość, w której wydarzenia mogły przecież potoczyć się inaczej... Chciała nabrać dystansu, uczepić się jakiegoś wspomnienia, przypomnieć sobie dokładnie moment, w którym ten koszmarny sen, wypełniony ogniem i krzykami, zaczął nabierać realnego kształtu. Od czego zaczął się ten ogłuszający zgiełk, który teraz pozbawiał ją zmysłów i usuwał poza nawias ludzkiej społeczności?
Miała wrażenie, że ognista kula spala ją od środka i zamiera na jej wargach.
Osiemnaście miesięcy wcześniej...
CZĘŚĆ PIERWSZA
Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie...
Święty Paweł, List do Rzymian
1
Pierwszy łyk kawy sparzył jej wargi. Za gorąca, zawsze to samo. Pośpiech nie był najlepszym sojusznikiem, szczególnie tak wcześnie rano. Przełykając dwa owsiane ciasteczka, Sara nasypała trochę płatków do ulubionej miseczki syna i wyjęła z tostera grzanki, które, jak wiedziała, ojciec spryska później szczodrze oliwą i posypie szczyptą cukru. Zostało jej akurat tyle czasu, żeby dokończyć makijaż, ubrać się, wbić w buty na obcasach i sprawdzić, czy w teczce nie brakuje żadnego folderu, którego będzie potrzebowała w pracy. Dziś zaczynała wcześniej niż zwykle z powodu zebrania całego grona profesorskiego w związku z początkiem sesji egzaminacyjnej. Spojrzała na zegarek i nie odrywając wzroku od ekranu małego telewizora stojącego w kuchni, weszła do korytarza, który każdego ranka przekształcał się w sprawnie działający pas napędowy. Sara wydała z siebie pierwszy tego dnia poranny okrzyk wojenny.
– Iván, kochanie, pospiesz się! Spóźnimy się, a wiesz, że tego nie lubię.
Kolejny łyk kawy – tym razem już chłodniejszej dzięki kapce zimnego mleka, którą właśnie dolała – pomógł jej przetrawić informacje, które towarzyszyły dramatycznym obrazom prezentowanym w wiadomościach.
...potrójny zamach samobójczy wstrząsnął dziś bagdadzką dzielnicą Karrada. Był to kolejny z długiej listy ataków dokonywanych przez kobiety występujące w roli kamikadze. Ze względu na trudność, jaką sprawia zrozumienie osób decydujących się na poświęcenie własnego życia w celu zabicia innych ludzi, eksperci zajmujący się terroryzmem islamskim rozważają wiele różnych hipotez mających wyjaśnić nasilanie się tego zjawiska. A tymczasem wróćmy do naszego kraju: funkcjonariusze policji narodowej zatrzymali dziś nad ranem w Bilbao trzynaście osób narodowości algierskiej i jednego Irakijczyka, oskarżanych o przynależność do zorganizowanej grupy przestępczej działającej w prowincji Vizcaya[4]. Uważa się, że część swoich zasobów finansowych grupa mogła przeznaczać na finansowanie działalności terrorystycznej prowadzonej przez Al-Kaidę na terytorium Algierii. Policja twierdzi, że dysponuje wystarczającymi dowodami, by...
– Nie ustaną, aż nas wszystkich wykończą. – Słysząc ponury głos ojca, Sara odwróciła się w jego stronę. – O to przecież im chodzi.
– Tato! – upomniała go takim samym tonem, jakim zwracała się do swego siedmioletniego synka, kiedy – podejmując daremną próbę wymigania się od szkoły – udawał, że nie słyszy wezwań do wygrzebania się z łóżka.
– Dla tych bezmózgowców istnieje tylko jedna droga: bomby. I wciąż są tacy, którzy marzą o odzyskaniu Andaluzji z rąk chrześcijańskich, tak jakby od zajęcia Granady nie minęło ponad pięć wieków, tylko pięć dni. Jezu! Mogliby przynajmniej śnić o przywróceniu emiratu Granady za pomocą szabel i bułatów, tak jak to robili dawniej. Nie wiem, czy materiały wybuchowe mają w sobie coś świętego.
– Nie mów takich rzeczy. A szczególnie przy Ivánie.
Chłopiec nie zwracał uwagi na rozmowę dorosłych; połykał płatki, bawiąc się jednocześnie kolejką, którą dostał w prezencie od dziadka i której od dwóch dni nie wypuszczał z rąk. Sara ściszyła głos:
– Wiesz przecież, że w tym wieku są jak papugi, wszystko powtarzają. Nie mam ochoty chodzić do szkoły i tłumaczyć dyrektorce, że mój syn ma dziadka, który dla rozrywki obwieszcza koniec świata.
– Tego świata, który znamy, córeczko. Kiedy już ci wszyscy fanatycy powyrzucają nas z domów – ciągnął, wskazując na obrazy ukazujące się w telewizyjnych wiadomościach – przypomnisz sobie słowa ojca. I to szczególnie ty, która z nimi pracujesz i uczysz ich, po to żeby łatwiej im było nami rządzić w naszym własnym języku.
– Nie mieszaj do tego moich uczniów. Z wiekiem robi się z ciebie straszna zrzęda.
– Mówię tylko...
– Nie, tato, już nic nie mów. To porządne chłopaki, a ty przecież jesteś pierwszy do powtarzania, że nie należy wierzyć we wszystko, co pokazują w telewizji.
– Może i porządne, nie twierdzę, że nie – odpowiedział trochę cichszym głosem. – Mówię tylko, że między tymi wszystkimi porządnymi czy normalnymi chłopakami jest też spora grupa ludzi okrutnych, z imperialnymi ciągotami i jak najgorszymi intencjami.
– No dobrze, ale tych bym nie przyjęła do swojej klasy – powiedziała Sara z uśmiechem.
– Możesz się śmiać, córciu, ale terroryści na ogół nie zadowalają się petardami. Niedługo wypowiedzą nam woj-nę w naszym własnym domu. Ja już tego oczywiście nie zobaczę.
– Nie mów tak, tato...
Kilka lat wcześniej z powodu niefortunnego uszkodzenia kręgosłupa Mario musiał się poddać skomplikowanej, siedmiogodzinnej operacji. Zabieg uchronił go przed spędzeniem reszty życia na wózku inwalidzkim, ale musiał porzucić katedrę na Wydziale Geografii i Historii na madryckim Uniwersytecie Complutense. Od tego czasu ojciec Sary lubił odgrywać schorowanego starca, choć wcale nim jeszcze nie był. Miał sześćdziesiąt lat, za sobą przeszłość pełną akademickich sukcesów. Nauczanie pomogło mu złagodzić dojmujący ból i straszliwą pustkę, które zapanowały w jego życiu osiem lat wcześniej, kiedy jego żona zginęła w wypadku samochodowym. Wiadomość o nagłej śmierci matki Sary, u boku której zamierzał spędzić resztę swoich dni, sprawiła, że się pogubił, stracił cel w życiu, w którym nic już nie miało sensu, nic poza jego zbuntowaną, nastoletnią córką – teraz zresztą, w obliczu nagłej utraty matki, zbuntowaną, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej niż przedtem.
Kilka miesięcy po śmierci żony Maria córka przyszła do domu z wiadomością, że jest w ciąży – nieplanowanej i niechcianej. Sara, mająca za sobą szesnaście lat życia oraz przyspieszony kurs dojrzewania – nie wiadomo przez kogo zorganizowany – usadowiła się przed ojcem i zrobiła mu wykład objaśniający nową sytuację: „Tato, w tej rodzinie nikogo już nie możemy utracić. To dar od Boga i dowód na to, że mama wciąż w jakiś sposób jest z nami. Myślę, że warto spróbować”. Być może przyjął to jako pewną formę pociechy, sygnał, by iść dalej, choć życie wydawało mu się już tylko staczaniem się z górki; a może spodobało mu się zdecydowanie córki – w każdym razie Mario podjął rzuconą przez nią rękawicę i od pierwszego dnia ciąży zaangażował się w sprawę jej szczęśliwego zakończenia. Kiedy urodził się Iván, Mario przestał widzieć na świecie cokolwiek poza nim. Czuł się szczęśliwy i bezpieczny wewnątrz swej małej rodziny. Nie miałby już siły, by znieść utratę kogokolwiek. Może z tego właśnie powodu ciągłe i nieuzasadnione odniesienia do jego wieku stały się między nimi rodzajem gry, niegroźnego przekomarzania się, a jednocześnie ochronną tarczą i zaklęciem, mającym zapewnić mu długie życie.
Sara podeszła do ojca, objęła go, oparła głowę na jego piersi, a potem ucałowała. Uwielbiała go obejmować, czuć bicie jego serca i znajdować w nim ucieczkę od wszystkiego – tak jakby wciąż była małą dziewczynką. Ten człowiek poświęcił życie, by się nią opiekować, a teraz nadszedł czas, żeby mu okazać, jak bardzo jest za to wdzięczna i jak bardzo go kocha. Zrobiłaby dla niego wszystko.
– Twój stary ojciec...
– Oj, tatku! – zaprotestowała Sara, udając złość, której nie czuła: w gruncie rzeczy uwielbiała ojca, nawet kiedy mu się sprzeciwiała. Chwilę później spojrzała kątem oka na zegar.
– Ależ się zrobiło późno! Nie wiem, co robić. Mamy dziś egzaminy i nie mogę przyjść później niż uczniowie. Odwieziesz Ivána do szkoły? – spytała, nie czekając na odpowiedź, którą zawczasu znała. – Obiecuję, że wieczorem pogadamy o świętej wojnie, rekonkwiście i wszelkich makiawelicznych spiskach, o których tylko będziesz chciał rozmawiać.
Ucałowała go w czoło, uściskała mocno Ivána i wybiegła z domu, dokonując prawdziwej ekwilibrystyki, żeby zachować równowagę na wysokich obcasach.
Była bardzo zadowolona z pracy w szkole językowej. Nigdy nie chciało jej się studiować, nie dlatego że brakowało jej zdolności do nauki, ale dlatego że książki i programy nauczania nie pasowały do jej niespokojnego usposobienia. Od małego miała wielki talent do języków. Jego rozwijaniem zajmowała się matka Sary, pół Włoszka, pół Francuzka, której zależało na tym, aby dziecko od najmłodszych lat znało języki ojczyste swych dziadków. Poza hiszpańskim Sara władała angielskim, francuskim, włoskim i niemieckim.
Od razu kiedy wpadło jej w oczy ogłoszenie o poszukiwaniu wykwalifikowanego nauczyciela na stanowisko wykładowcy w szkole językowej w centrum Madrytu, poczuła, że to coś dla niej. Intuicja jej nie zawiodła: dyrektorce szkoły, doñi Mardze, wystarczył jeden rzut oka na CV Sary, by stwierdzić, że dziewczyna idealnie odpowiada wymaganiom szkoły.
– Nie masz pojęcia, jak nam to pasuje. W szkole wciąż przybywa uczniów-muzułmanów, którzy przychodzą, żeby się nauczyć hiszpańskiego albo go podszlifować. Dzięki temu łatwiej im się integrować i radzić sobie w codziennym życiu. No wiesz: odczytywać ogłoszenia, szyldy na sklepach. No i znaleźć pracę, oczywiście. Ich dzieciom jest łatwiej, bo młodzi się błyskawicznie przystosowują, ale dla rodziców to większy wysiłek. Mogę cię jednak zapewnić, że trafiają tu najbardziej sumienni. Uczą się szybko, a ty ze swoimi pięcioma językami i – jak będzie trzeba – odrobiną mimiki na pewno zdołasz ich zrozumieć.
W okresie próbnym Sara zaczęła od zastępstw i funkcji wykładowcy pomocniczego, ale po kilku tygodniach miała już stały etat i tytuł profesora, co zobowiązywało ją do zajmowania się kilkoma grupami i różnymi poziomami nauczania. Przychodziła do szkoły we wszystkie popołudnia od poniedziałku do czwartku oraz w co drugi piątek. Grupy zostały zmniejszone, co ułatwiało bardziej bezpośrednie i osobiste podejście do uczniów. Bez wątpienia pomagało to w nauce. W sali, w której Sara prowadziła zajęcia, gromadzili się przede wszystkim młodzi mężczyźni różnych narodowości w wieku od dwudziestu do czterdziestu pięciu lat; z kolei kobiety i osoby starsze wybierały najczęściej zajęcia poranne. Sara lubiła nawiązywać kontakty z uczniami, uwielbiała wdawać się z nimi w dyskusje, rozwiewać ich wątpliwości, słuchać propozycji, poznawać ich punkt widzenia, rozwiązywać problemy... Pomagała im nawet wypełniać różne oficjalne formularze, których nie udawało im się zrozumieć nawet ze słownikiem w ręku.
– Nie przejmuj się, nawet my, Hiszpanie, ich nie rozumiemy, chociaż po hiszpańsku mówimy dobrze! – pocieszała, widząc zakłopotanie któregoś z uczniów, borykających się z jakimś biurokratycznym łamańcem.
Dzięki swej otwartości i ciekawości świata Sara wykazywała naturalne zainteresowanie życiem uczniów i ich sytuacją, ale dyrekcja centrum nie pozostawiała w tej sprawie wątpliwości – a już z pewnością w odniesieniu do nowej, młodej i niezaprzeczalnie atrakcyjnej profesorki. Jej napominaniem zajęła się zarówno dyrektorka szkoły, jak i większość ciała profesorskiego – szczególnie Pedro, dobrotliwy gaduła w średnim wieku rodem z Galicii[5], mający za sobą długie lata nauczania i od pierwszych chwil wyraźnie sympatyzujący z Sarą.
– Nie wtrącaj się zanadto w sprawy, które należą do sfery osobistej uczniów. Nie będą cię za to bardziej szanować. Nie trzeba mieszać różnych porządków – Pedro formułował te zalecenia w czasie którejś popołudniowej przerwy na kawę i ciasteczka, które Sara przynosiła każdego dnia, aby umilić kolegom chwile odpoczynku. – Widzą, że jesteś młoda, ładna i sympatyczna, no i niektórym może się coś pomylić. Muszą wiedzieć, gdzie jest granica, żeby uniknąć sytuacji dla wszystkich niezręcznych. A niechby się jeszcze dowiedzieli, że przynosisz codziennie takie pyszności! – ciągnął Pedro, pogryzając kolejne ciastko oblane czekoladą i posypane wiórkami migdałów. – Nie umiałabyś ich poskromić, a ja też nie wiedziałbym, jak sobie radzić z taką sytuacją. Byłoby to naprawdę niezręczne.
– Pedro, ależ ty lubisz przesadzać! Przypominasz mojego ojca – skomentowała Sara z czułością.
– Dziecino, a to mi przywaliłaś! Mam co prawda wystarczająco dużo lat, ale nie jestem twoim ojcem. Chociaż nie mam nic przeciwko temu, żeby się zachowywać tak, jakbym nim był, ilekroć to będzie potrzebne.
Pedro wiedział, o czym mówi. Kilka lat wcześniej został wplątany w skandal delikatnej natury związany z jedną ze studentek przychodzących na jego zajęcia. Pewnego popołudnia, pod pretekstem konsultacji w klasie i korzystając z faktu, że w piątki w szkole było mniej uczniów i wykładowców niż w inne dni, dziewczyna wyznała mu otwarcie, że się w nim zakochała. Zaczęła mu się tak intensywnie narzucać, że w końcu nie miał innego wyjścia, jak kazać jej wyjść z ośrodka. Po kilku dniach w szkole pojawił się ojciec dziewczyny w towarzystwie licznej i uzbrojonej po zęby reprezentacji rodzinnej. Zażądał wyjaśnień: dlaczego Pedro próbował przekroczyć dopuszczalne granice z „jego dziewczynką”? Szczęśliwie dla Pedra zarówno dyrekcja ośrodka, jak i reszta uczniów dała wiarę wersji wydarzeń i wszyscy od pierwszej chwili stanęli po jego stronie. Choć nie zostało złożone doniesienie na policję – które zresztą byłoby bardziej kłopotliwe dla rodziny uczennicy niż dla obwinionego – Pedro przeżył trudny okres, w którym jakiekolwiek spojrzenie, gest czy plotka mogło znów rzucić na niego cień podejrzeń. Od tej pory odnosił się do uczniów z większą rezerwą, wyeliminował z relacji z nimi wszelkie ślady koleżeństwa i ograniczył dawkę roztaczanego uroku, który poprzednio był jego znakiem firmowym. Od tamtego dnia nie pozwalał, żeby drzwi jego klasy były kiedykolwiek zamknięte, choć było to niewygodne ze względu na dobiegające z zewnątrz hałasy. Pedro nie miał już ochoty kusić losu.
Sara obiecała, że zastosuje się bez reszty do jego rad, choć jej charakter ekstrawertyczki wcale tego nie ułatwiał. Uważała, że poszczęściło jej się z uczniami, którzy byli niezbyt liczni i dobrze dobrani. Wydawali się ludźmi odpowiedzialnymi i przychodzili na zajęcia, mając wielką ochotę na naukę, a nie na tracenie czasu. Większość z nich miała pracę, w której byli zajęci prawie przez cały dzień, i dlatego najpóźniejsze zajęcia popołudniowe należały do najbardziej obleganych. W tej właśnie grupie było czterech mężczyzn narodowości chińskiej – którzy zawsze siadali w pierwszym rzędzie i skoncentrowani notowali w zeszytach wszystko, co Sara pisała na tablicy – poza tym sześciu Arabów, pochodzących w większości z Maroka i Syrii. Ci byli najbardziej dyskretni i pierwsi opuszczali klasę po zakończeniu zajęć. Ze szkoły szli do pobliskiego parku posiedzieć na ławce, gdzie wdawali się w ożywione dyskusje z innymi młodzieńcami o arabskich rysach, którzy się do nich przysiadali. Na zajęcia przychodziło też trzech Hindusów; byli ze wszystkich najbardziej wycofani. Sarze udało się o nich dowiedzieć jedynie tego, że pracowali w indyjskiej restauracji, którą kilka miesięcy wcześniej otwarto w tej samej dzielnicy. Do grupy należało też dwoje Niemców – urocze małżeństwo w dość zaawansowanym wieku, sąsiedzi z tej samej kamienicy, w której znajdowała się szkoła. Postanowili osiedlić się w Hiszpanii, dołączając do córki, która niedawno wyszła za Hiszpana. Razem uczniów była piętnastka, a w piątki liczba ta zmniejszała się do dziesięciorga, ze względu na to, że niektórzy akurat pracowali, a inni z kolei dokądś wyjeżdżali. To grono zdecydowało się przenieść zajęcia na wcześniejszą godzinę – piątą po południu – żeby wcześniej móc korzystać z weekendowego odpoczynku.
Po raz pierwszy od dawna Sara czuła, że jej życie jest odpowiednio uporządkowane i że sprawuje nad nim kontrolę. Była dumna z tego, co udało jej się – wbrew rozmaitym przepowiedniom – osiągnąć. W wieku dwudziestu czterech lat miała syna, którego uwielbiała i który rósł zdrowo i szczęśliwie, ojca – powiernika jej zwierzeń, plany na przyszłość, pracę, która zapewniała jej nie tylko osobiste zadowolenie, ale też wygodną sytuację ekonomiczną, ładne mieszkanie należące do ojca i wolne od obciążeń hipotecznych, w którym stworzyli przytulne ognisko domowe oparte na miłości i wzajemnym szacunku.
Zajęcia w szkole językowej i opieka nad Ivánem wypełniały Sarze większą część codzienności. Z samego rana odprowadzała syna do szkoły, potem załatwiała różne sprawy, zajmowała się domem i przygotowywała popołudniowe zajęcia. Przyprowadzała syna na przerwę obiadową, a potem – jeszcze ze smakiem deseru w ustach – odprowadzała go do szkoły i biegła do pracy, z której wychodziła około ósmej wieczorem. Zawsze się potem spieszyła do domu: wsiadała w pierwszy nadarzający się autobus albo wracała metrem i pędziła, żeby zdążyć ułożyć Ivána do snu, zapytać go o szkolne sprawy i ucałować na dobranoc. Ilekroć zajęcia nieco się przeciągały – na przykład ze względu na wątpliwości, jakie w ostatniej chwili zgłaszał któryś z uczniów, albo na nieoczekiwane zebranie wykładowców – zawsze z propozycją odwiezienia Sary do domu zgłaszał się Pedro, absolutnie nie przyjmując do wiadomości jej odmownych odpowiedzi.
Rodzina i praca były dwoma filarami jej życia i chwilowo nie potrzebowała niczego więcej. Niedawno zakończyła związek trwający prawie dwa lata – z młodym, dobrze wykształconym i poważnym mężczyzną, którego poznała pewnej nocy w związku z kradzieżą dokonaną w sklepie znajdującym się na parterze jej kamienicy. Jako że mieszkała tuż nad obrabowanym lokalem, policja zastukała do jej drzwi w poszukiwaniu informacji, które mogłyby rzucić nieco światła na to zdarzenie. Jednym z policjantów był Miguel. Od pierwszej chwili wywarł na Sarze silne wrażenie. Może chodziło o mundur, który skrywał umięśnione ciało, może o miedziany odcień skóry, a może o sposób wysławiania się: słowa mężczyzny wydawały się przesycone aurą opiekuńczości, w której Sara całkiem się zatraciła. Miguelowi też się spodobała młoda, bystra kobieta z twarzą otoczoną aureolą złocistych włosów, ubrana w piżamę okrywającą ładne i proporcjonalnie zbudowane ciało, które usiłowała dodatkowo zasłonić jedwabnym szlafrokiem. Spojrzenia i nerwowe uśmiechy, które krążyły między nimi podczas przesłuchania, stawały się obietnicą czegoś więcej; w końcu Miguel zrobił kolejny krok:
– Zostawię numer telefonu, pod którym można mnie zastać, gdyby pani potrzebowała... – zaczął niepewnym głosem funkcjonariusz Miguel. – Gdyby pani sobie coś jeszcze przypomniała albo... – mówił, zapisując na kawałku papieru cyfry wyglądające bardziej na numer telefonu komórkowego niż stacjonarnego. Ten szczegół i nieśmiałe jąkanie się Miguela przyciągnęło spojrzenie drugiego policjanta z patrolu; ten ostatni, skrywając znaczący uśmiech, postanowił usunąć się z drogi i notował coś zawzięcie w swym notesie.
– ... albo coś, co chciałaby nam pani powiedzieć, wie pani... O każdej porze dnia i... nocy. No, kiedy pani będzie chciała.
– Na pewno tak zrobię. To znaczy, pewnie rano sobie przypomnę coś nowego, kiedy wszystko ułoży mi się w pamięci. – Mario też zauważył nieczęste u jego córki zacinanie się. – Wie pan, napad, strach, obecność policji... O tym mówię.
Zaczęli się spotykać. Na początku pretekstem była sprawa kradzieży, ale wkrótce – w obliczu odczuwanej przez oboje potrzeby przebywania z sobą – rozmaite kombinacje, które niezbyt zgrabnie wymyślali, żeby mieć powód do spotkania, kompletnie przestały się liczyć. Rozumieli się idealnie pod każdym względem i od początku towarzyszyło im szczęście: mogli dzielić swoje zainteresowania i żadne z nich nie musiało przy tym rezygnować na rzecz drugiego z własnej wolności ani z własnych upodobań. Oboje uwielbiali wieś, piesze wycieczki, obcowanie z przyrodą, zagłębianie się w nieznane tereny – zawsze razem, we dwójkę. Jedynym wyjątkiem było towarzystwo Ivána – wtedy gdy zdołali już w swych relacjach obniżyć poziom romantyzmu i pożądania, które odradzało się przy każdym kolejnym spotkaniu. Ich wzajemne przenikanie się miało charakter absolutny, tak jakby znali się przez całe życie: śmiali się razem, uczyli od siebie wzajemnie, a do pełnego zrozumienia wystarczyło im jedno spojrzenie w oczy drugiego.
Był to pierwszy poważny związek, w który Sara się zaangażowała. Jej wczesna ciąża była bowiem owocem potajemnego spotkania dwojga nastolatków, niezdarnego i zwariowanego, podyktowanego jedynie potrzebą odkrycia świata seksu. Znajomość z Miguelem od pierwszej chwili spotkała się z aprobatą ojca Sary i jej synka, który wydawał się jeszcze bardziej niż jego matka zachwycony wkroczeniem w ich życie sympatycznego faceta z policyjną odznaką, czapką i samochodem z kogutem.
Po kilku miesiącach Miguel awansował: przestał chodzić w mundurze i obwieszczać swą obecność za pomocą czerwonych i niebieskich świateł. Zmienił się w agenta służb specjalnych Miguela Fernandeza, realizując marzenie, które mu towarzyszyło podczas długich i trudnych lat dotychczasowej kariery. Za sprawą tej zmiany godziny jego pracy znacznie się wydłużyły, a jednocześnie wzrosło ryzyko związane z operacjami, w których brał udział. Niepomiernie też zwiększył się zakres jego odpowiedzialności. W konsekwencji ich spotkania stały się rzadsze. Miguel zaczął się zachowywać z większą rezerwą, nie opowiadał już Sarze anegdot z pracy i choć ich miłość nadal była żywa, jej intensywność zmalała proporcjonalnie do liczby okazji, które mieli, żeby się spotykać, dotykać, kochać. Po kilku miesiącach zaczęły im się zdarzać dni, kiedy w ogóle z sobą nie rozmawiali. On był wciąż uwikłany w jakieś tajne operacje policyjne i rów, jaki zaczął ich dzielić, stał się na tyle głęboki, że nie dawało się już go zasypać ogólnikowymi wyjaśnieniami typu „sprawy wagi państwowej”, „operacje w terenie” i apelami o cierpliwość. Bezpieczeństwo narodowe było czymś zanadto abstrakcyjnym, żeby wszystko nim tłumaczyć. Sara nie miała ochoty na dalsze trwanie tej sytuacji, choć myśl o zerwaniu rozdzierała jej serce. Kochała go, ale ten typ relacji jej nie odpowiadał. Potrzebowała go, ale nie na odległość. Chciała związku bardziej otwartego, bez tajemnic i widm, wolnego od przemilczeń. Wykorzystała nieoczekiwaną wizytę Miguela, żeby zakończyć ich romans. Oboje płakali jak dzieci, lamentowali nad sobą jak dorośli i całowali się, jakby oboje byli skazani na śmierć – ale decyzja została już podjęta. Agent służb specjalnych Fernandez rozumiał, że oto realizacja marzenia zawodowego unicestwiła jego życie prywatne. Na to cierpienie nie było lekarstwa.
Od tego czasu w życiu Sary nie pojawił się już nikt. Ona też nie szukała okazji. Stała się niewzruszona w sprawie kolacji we dwoje, zaproszeń do kina czy teatru, SMS-ów z zawoalowanymi propozycjami, uporczywych telefonów po nieoczekiwanych spotkaniach czy kontaktach autostopowych. Wolała być w domu i razem z ojcem oraz synkiem cieszyć się z rozmaitych wspólnych przedsięwzięć. Świadomość, że ci dwaj zawsze z nią będą, że nigdy jej nie zawiodą, stanowiła pociechę i dodawała jej pewności. Nie potrafiła zaprzeczyć, że Miguel nadal budził w niej wielką czułość i że nadal go kocha. Zdarzały się dni tak silnej tęsknoty, że trudno jej przychodziło zwalczyć w sobie pokusę zadzwonienia do niego, żeby się umówić, zobaczyć go – ale nie miała ochoty na życiowe komplikacje. Lepiej zdać się na mijający czas, który w swej odwiecznej mądrości nada w końcu rzeczom właściwy wymiar.
W związku z taką postawą rozrywkowe wyjścia Sary ograniczały się w ciągu tygodnia do spotkań z przyjaciółką w tej czy innej kawiarni oraz do imprez w szkole językowej z okazji zakończenia kursu, pożegnania któregoś z wykładowców albo przyjęcia kogoś nowego.
I właśnie przy jednej z takich okazji w życie Sary wkroczył Nahib Almallah.
2
Początkowo ten pomysł wcale nie wzbudził jej entuzjazmu: zakończyć tydzień, przeżuwając kanapki z pastą łososiową, tuńczykiem, serem, pomidorem, wędlinami i popijając napoje gazowane z przezroczystych, plastikowych kubków. Wolałaby pozamykać książki, włożyć je do teczki, życzyć uczniom udanego weekendu i lekkim krokiem pomaszerować do domu, gdzie przebrałaby się w swoją ulubioną flanelową piżamę i objęła ramieniem syna, któremu w piątki wyjątkowo wolno było siedzieć na kanapie przed telewizorem – nawet po tym jak zegar wskazał już wpół do dziewiątej wieczorem. To Mario najmocniej naciskał, żeby wzięła udział w imprezie organizowanej w jej szkole.
– Jest piątek. Jutro nie musisz wstawać o świcie i będziesz miała cały weekend, żeby pobyć z Ivánem. Dobrze ci zrobi, jak trochę wyjdziesz, córciu, wyglądasz już jak karmelitanka bosa.
Ten komentarz ojca wywołał na twarzy Sary wyraz nieco przesadnego niedowierzania połączonego z oburzeniem.
– Nie patrz tak na mnie! Nie widzisz samej siebie. Gdybyś spojrzała w lustro, przekonałabyś się, że twój ojciec mówi prawdę.
– Tato, zawsze przesadzasz. Nie wiedziałam, że tak ci zależy na tym, żeby się mnie pozbyć z domu – zażartowała.
Zaraz po wejściu do szkoły zobaczyła kilka prostokątnych stołów ustawionych wzdłuż korytarza, przygotowanych, by zastawić je napojami, kiedy tylko skończą się zajęcia. Nerwy doñi Margi dawały o sobie znać – jak zawsze, kiedy jakieś wydarzenie zaburzało codzienny rytm funkcjonowania ośrodka i wymagało szczególnej uwagi i skupienia ze strony dyrektorki. Te napady wzmożonej aktywności stały się obiektem licznych żartów ciała pedagogicznego. Wszystkim z trudem przychodziło otwieranie książek, zapisywanie na tablicy nowych słów, powtarzanie na głos i odrabianie ćwiczeń. Czas biegł wolno. Skamieniała wieczność. Każda próba skupienia się na nauce naznaczona była wyobrażeniem uroczystości mającej już niedługo odbyć się na korytarzu.
Powodem zorganizowania fety było pożegnanie don Venancia, wykładowcy o najdłuższym stażu pracy i z pewnością jednego z najbardziej lubianych. Kiedy uroczystość się zaczęła, cała niechęć wobec niej, którą Sara odczuwała od początku tygodnia, rozwiała się w jednej chwili. Bardzo szybko wdała się w ożywioną rozmowę z kolegami, do których miała największe zaufanie, a więc z Pedrem i z Carol Brown – nauczycielką angielskiego, której po trzydziestu latach życia w Hiszpanii nie udało się pozbyć silnego teksańskiego akcentu – z chęcią też przyłączyła się, jako gość specjalny, do grupy osób słuchających anegdot bohatera wieczoru, don Venancia. Ten ostatni, mając za sobą ponad pięćdziesiąt lat pracy wykładowcy, sypał niezliczonymi historyjkami, jakie mu się przydarzyły – jednocześnie śmiesznymi i surrealistycznymi – rozśmieszającymi wszystkich chętnych do słuchania. Śmiech Sary, nieco dziecinny i zaraźliwy, miał działanie ożywcze, jak źródło zimnej, krystalicznej wody na środku pustyni. Zachęcał ludzi, by przyłączali się do grupy, która początkowo składała się z samych wykładowców, ale po pewnym czasie zaczęła się powiększać o kolejnych uczniów. Nikt nie chciał stracić opowieści o przygodach honorowego gościa wieczoru.
Sara nie zdawała sobie sprawy, jak i dlaczego z jej otoczenia znikła znajoma sylwetka Pedra, ale w pewnej chwili uświadomiła sobie, że obok niej stoi jeden z jej najsumienniejszych uczniów, z którym nigdy nie zamieniła słowa poza grzecznościowymi pozdrowieniami. Z jego strony towarzyszył im zawsze szeroki uśmiech ukazujący mięsiste wargi i idealne białe zęby. O zmianie warty, która dokonała się u jej boku, poinformował ją zapach tego mężczyzny: woń drewna z subtelnymi nutami cynamonu, delikatna, ale intensywna, świeża i jednocześnie niezwykle przenikliwa, zmusiła Sarę do popatrzenia na nowo przybyłego. Odpowiedział jej spojrzeniem dużych czarnych oczu o migdałowym kroju, lśniących szczególnym blaskiem. Utkwił w Sarze źrenice, które wydały jej się tak głębokie, że można się było w nich zagubić. Pomyślała, że facet wygląda, jakby właśnie wyszedł z animowanego disneyowskiego filmu, jednego z tych, które Iván może oglądać bez końca i których bohaterowie wyróżniają się ogromnymi oczami i ustami. Przez chwilę powątpiewała, czy to na pewno był jej uczeń, ten sam, który zwykł siadać prawie na końcu sali, zawsze przy oknie; ten sam, który nigdy nie zadał żadnego pytania ani nie odważył się odpowiedzieć głośno na jakiekolwiek pytanie nauczycielki; ten sam, który był zawsze uważny i z niezwykłą sumiennością przysłuchiwał się odmianie czasowników czy regułom ortografii, tak jakby wraz z nimi dostawał do ręki klucze do sejfu skrywającego wielki skarb. Na kilka sekund przygody don Venancia zeszły na drugi plan, tak jakby jego ożywioną opowieść przesłoniła cieniutka zasłona, lekko zacierająca kształty rzeczywistości.
– Dzień dobry, pani profesor. – Wydatne wargi wreszcie się rozchyliły, dając ujście zachrypniętemu, mocnemu, męskiemu głosowi. Przysięgłaby, że gdyby dało się go spróbować, miałby słodki smak.
– Jak się masz, Nahib – odparła Sara, niepewna, czy w jej zwykle śpiewnym głosie dało się usłyszeć cieniutką złotą nić, czy też po prostu zawiodły ją struny głosowe, jak zawsze, kiedy coś ją onieśmielało lub denerwowało.
Nahib Almallah był Marokańczykiem. Kilka miesięcy wcześniej dołączył do piątkowej grupy, którą Sara prowadziła co drugi tydzień. Jego hiszpański był dość dobry, niektórzy skłonni byli nawet uznać go za niemal perfekcyjny, ale Nahib upierał się, że chce go jeszcze doskonalić, żeby łatwiej mu było awansować i rozwijać się w życiu zawodowym. Jego praca polegała na sprzedawaniu mieszkań w jednej z większych agencji nieruchomości w dzielnicy Tetuán w północnej części Madrytu. Miał wszystkie cechy dobrego sprzedawcy, którym z pewnością był: dar przekonywania, zdolność nawiązywania kontaktu z potencjalnymi nabywcami – mężczyznami i kobietami, młodymi i starszymi – płynną wymowę naznaczoną lekkim, dyskretnym i zmysłowym arabskim akcentem, no i atrakcyjny wygląd wzmocniony manierami dżentelmena, dobrym wychowaniem i nieschodzącym z twarzy uśmiechem. Od chwili gdy zaczął pracować w agencji, wyniki sprzedaży mieszkań wystrzeliły w górę. W ciągu trzech pierwszych miesięcy udało mu się sprzedać dziewięć domów i wynająć siedem mieszkań. Wprawiło to w zdumienie zarząd firmy i resztę pracowników. Choć sam Nahib chował się za zasłoną skromności i przypisywał swoje sukcesy wyłącznie szczęściu oraz temu, że znalazł się w odpowiednim momencie we właściwym miejscu, jasne było, że w osiągnięciu takich wyników bardziej niż gwiazdy pomagały mu własne umiejętności. Mogło to obudzić zawiść i antypatię innych, przysporzyć mu konkurentów, ale jego otwarta natura, urok oraz wieczna gotowość do niesienia pomocy kolegom rozganiały wszelkie chmury. Nahiba uznano za kolegę idealnego i pracownika doskonałego. W ciągu dwóch lat, kiedy zajmował się nieruchomościami w dzielnicy Tetuán, ani razu nie chorował, ani nie odmówił niczyjej prośbie o zamianę dyżurów. Tylko raz, po śmierci ojca – głęboko religijnego Syryjczyka, który od przyjazdu do Hiszpanii przed dziesięciu laty pracował jako robotnik – Nahib poprosił o wolny dzień.
Sprawiał wrażenie zadowolonego, nie potrzebował niczego więcej: w rzeczy samej, ku zdumieniu kolegów i szefa odrzucił lukratywną ofertę pokierowania nowym oddziałem, który firma planowała otworzyć w centrum stolicy. Twierdził, że nie czuje się jeszcze gotów, chciał dalej pracować w terenie, rozwijać swoją wiedzę i przyswoić sobie wszystkie handlowe triki, których uczyło go codzienne działanie. A poza tym dyrektorskie stanowisko pożerałoby mu sporo czasu wolnego, godzin, które mógł spędzać z przyjaciółmi i rodziną. Ta zaś – choć pozostawała kompletnie nieznana dla współpracowników Nahiba – była dla niego czymś świętym.
Przyszła kariera tego trzydziestopięcioletniego mężczyzny w handlu nieruchomościami jawiła się jako pasmo sukcesów i kolejnych zadań. Niemniej jednak wcale nie rezygnował z dalszego kształcenia się. Tak przynajmniej opowiadał doñi Mardze, kiedy w pewien poniedziałkowy poranek pojawił się w szkole w towarzystwie jednego z tamtejszych uczniów, także Marokańczyka z pochodzenia. Chciał opłacić czesne i zapisać się na kurs.
– Interesują mnie piątkowe popołudnia. To mój jedyny wolny dzień w agencji. Dwa piątki w miesiącu? O, tak by było doskonale. Idealnie mi to pasuje. Jakby szyte na miarę. Czy tak się mówi po hiszpańsku?
Uśmiech dyrektorki, której wszystko, co usłyszała od młodego człowieka i co sama zobaczyła, sprawiło dużą przyjemność, potwierdzał, że oto Nahib stał się właśnie nowym uczniem szkoły językowej. A teraz, kilka miesięcy później, stał obok Sary na imprezie pożegnalnej don Venancia.
Sara wciąż jeszcze wyczuwała nosem i własną pamięcią delikatny zapach cynamonu, kiedy nagle spojrzała na zegarek. „Jasna cholera! Za piętnaście dwunasta. Jak mogłam się tak zasiedzieć?”. O tej porze ufność w transport publiczny byłaby raczej wyznaniem wiary. A samotne czekanie na przystanku o północy w zimny lutowy piątek, pod pozbawionym gwiazd czarnym niebem, które w każdej chwili groziło deszczem, zupełnie nie pasowało do jej planów na ten wieczór. Trochę zdenerwowana zaczęła niecierpliwie szukać wzrokiem Pedra, rozglądając się wśród uczestników imprezy, którzy wciąż śmiali się, gawędzili, jedli i pili. Gdzie się podział Pedro? „Przecież przed chwilą stał przy mnie...”. Jej oczy zwracały się nerwowo w różne strony niczym obiektywy kamer poszukujących jakiegoś obiektu. Czyżby tak nagle wyszedł – bez słowa, bez pożegnania? To nie było w jego stylu. Wątpliwości rozwiała Carol, chwytając ją za ramię i odciągając na bok.
– Matka Pedra miała zawał – powiedziała ze swym nieodłącznym teksańskim akcentem. – Pobiegł do szpitala.
W ciągu kilku minut te feralne słowa, początkowo dyskretnie przekazywane sobie przez wykładowców, lotem błyskawicy obiegły wszystkich zgromadzonych, kładąc się cieniem na nastrojach uczestników fiesty i skłaniając ich do pospiesznego rozchodzenia się. Po świątecznym nastroju zgromadzenia, zabawnych anegdotach don Venancia, pogawędkach z profesorami i żartach uczniów pozostał tylko papierosowy dym, resztki jedzenia porozrzucane na plastikowych talerzach, baloniki oraz kartki pożegnalne adresowane do najstarszego z wykładowców i wykonane z kawałków kartonu o krzykliwych kolorach. W zderzeniu z ogólnym nastrojem, który właśnie zapanował, wydawały się one szczególnie bezsensowne i nie na miejscu. Wszyscy wychodzący ze szkoły prosili o dalsze informacje o stanie matki Pedra – kiedy tylko napłyną – i oferowali pomoc przy rozwiązywaniu problemów, które mogą się pojawić.
Sara ponownie przekręciła przegub lewej ręki, by stwierdzić, że wskazówki zegarka w magiczny sposób przesunęły się już na godzinę pierwszą w nocy. Rozejrzała się wokół i stwierdziła, że prawie wszyscy wyszli z budynku. Zostało zaledwie kilka osób. Niektóre sprzątały ze stołów, inne zamykały na klucz sale lekcyjne i gasiły światła. W jednej z zewnętrznych kieszeni torebki Sara wymacała telefon komórkowy. Naciskając nerwowo kciukiem na klawisz przewijania listy kontaktów, desperacko próbowała odszukać literę O, pod którą miała zapisany numer do ojca. To był jeden z problemów, które narodziły się w epoce telefonów komórkowych: elektroniczne spisy wyeliminowały zwyczaj uczenia się numerów na pamięć.
Maria. Mamen. Marta. Mediglobo-tata. Merce. Mica. Miguel. Przez kilka sekund ekran telefonu wypełniało imię jej byłego narzeczonego i Sara zawiesiła palec tuż nad przyciskiem połączenia, czekając, aż jej własny mózg wyda zgodę na to, co miała ochotę zrobić. W końcu jednak oparła się pokusie wybrania tego numeru i gorączkowo szukała dalej. Monica-babysitting. Nacho. Nuria. Ocaña. Jej oczy wpatrywały się w ekran, czekając niecierpliwie na poszukiwany napis. Octavio. Ofelia. Ojciec. Wreszcie! Zanim – obracając kciukiem kulkę w klawiaturze telefonu – zdołała najechać kursorem na odpowiednie miejsce, usłyszała pytanie, które uświadomiło jej, że wciąż jeszcze znajduje się w szkole.
– Czy wszystko w porządku? Może mógłbym pani w czymś pomóc?
Pytanie zostało zadane mocnym i jakby zaokrąglonym głosem. Sara słyszała go już poprzednio, a teraz wyrwał ją z letargu, w którym trwała przez ostatnie minuty, pochłonięta swoimi problemami. Właściciel tego głosu musiał zauważyć zaskoczenie Sary, bo od razu dodał:
– Proszę wybaczyć. Nie chciałem pani przestraszyć. Wydawała się pani bardzo przejęta. Jakby była pani na innej planecie, jak to mówicie w Hiszpanii.
Było to jedno z jego ulubionych powiedzonek – całkiem zresztą niepotrzebne, bo u tego ucznia znajomość języka była więcej niż przyzwoita.
– Nie, nie, Nahib. Wszystko w porządku, dziękuję bardzo – zdołała powiedzieć, ale nie robiła wrażenia, że wypowiada te słowa z pełnym przekonaniem. – Szukałam numeru, żeby zadzwonić po taksówkę. Ta historia z Pedrem trochę mnie skołowała...
Przyjrzała się twarzy swego ucznia. Czy wyraziła się dostatecznie jasno? Przez moment obawiała się, że Nahib nie mówi po hiszpańsku aż tak biegle, jak wszyscy sądzili, i postanowiła użyć mniej kolokwialnych zwrotów.
– Wiesz, jestem trochę zdekoncentrowana... roztargniona, zakłopotana, zagubiona... – Bała się, że zabraknie jej synonimów, zanim uświadomi rozmówcy, o co chodzi.
– Świetnie panią rozumiem, proszę się nie przejmować. Sama pani widzi, jest już późno, prawie nikt nie został, a w piątek wieczorem w tej okolicy może pani czekać na taksówkę nawet i godzinę. Mam samochód i jeśliby pani zechciała, mogę panią odwieźć do domu.
Sara miała poważne wątpliwości. Nie podobał jej się pomysł, żeby któryś z uczniów towarzyszył jej aż do domu, zbyt mocno wryły jej się w pamięć słowa Pedra i pozostałych kolegów na temat konieczności wyraźnego – i to od samego początku – rozgraniczenia terytoriów, czytelnego i profesjonalnego zaznaczenia granic zaufania i szacunku. Ale w tym momencie nie chodziło przecież o siłowanie się na rękę i pokazanie, kto ma więcej władzy: Pedra nie było, żaden z wykładowców nie zaproponował jej odwiezienia. Gdyby więc ze względu na rozmaite uprzedzenia i niejasności miała odrzucić sympatyczną ofertę Nahiba – w imię domniemanej odpowiedzialności czy fałszywie pojętej wyższości – zostałaby na lodzie w pozbawionej taksówek dzielnicy Madrytu. A myślała tylko o jednym: żeby jak najszybciej dotrzeć do domu. Targana tymi rozterkami, milczała przez kilka sekund, które wydały jej się długimi godzinami. Sądząc z reakcji jej rozmówcy, Sara musiała jednak dać jakoś wyraz swemu zmieszaniu, choć nie zdawała sobie z tego sprawy.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział Nahib – jeśli wprawiłem panią w zakłopotanie. Nie miałem takich intencji. Myślałem tylko, że może pani się przydać moja pomoc. Rozumiem, że to dla pani niewygodne. Świetnie rozumiem, popełniłem rafę.
– Gafę. Mówi się „popełnić gafę”, ale ty tego wcale nie zrobiłeś. Wprost przeciwnie. – Sara wzięła głęboki wdech, a na jej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. – Właściwie to spadasz mi z nieba. Dzwoniłam do ojca, ale ponieważ w domu mieli być goście i na pewno wszyscy na mnie czekają, nie słyszał telefonu. – Zrobiła krótką przerwę i bez dłuższego namysłu dodała:
– A mój narzeczony ma dyżur i nie chciałabym mu przeszkadzać.
Nie wiedziała, czemu właściwie miało służyć tak absurdalne i z nagła wymyślone kłamstwo, całkowicie zbędne, sfabrykowane w imię złudnego poczucia bezpieczeństwa. Zdawała sobie sprawę, że była to reakcja idiotyczna i infantylna, ale słowa zostały już wypowiedziane i nie można ich było cofnąć: wszystkie ewentualne sprostowania uwydatniłyby jeszcze bardziej jej nieporadność w obliczu całkiem przecież codziennej sytuacji. Sara obawiała się, że jej uczeń rozszyfrował głupotę i śmieszność swej profesorki. Ten lęk towarzyszył jej, kiedy już wsiedli do samochodu, a potem nasilał się przez całą drogę, w miarę jak auto pokonywało dystans dzielący ją od domu. Gdy Nahib wpisał w nawigację nazwę ulicy i numer domu Sary, w samochodzie zapadła cisza, w której miała ochotę spalić się ze wstydu. Uratował ją zachrypnięty i głęboki głos jej chwilowego kierowcy, który przerwał milczenie.
– Bardzo lubiłem chodzić do pani na zajęcia – powiedział nagle. – Dużo się nauczyłem. Jestem pani naprawdę wdzięczny. Będę tęsknił za panią jako nauczycielką. Pani jest bardzo dobra.
– Zamierzasz opuścić szkołę?
– Tak, w przyszłym tygodniu.
Zaskoczyła ją ta wiadomość, ale jednocześnie – choć nie bardzo wiedziała dlaczego – uspokoiła.
– Dlaczego? – zapytała, rozdarta między ciekawością a obawą, że zachowuje się niedyskretnie.
– Chodzi o moją pracę. Szef chce mi dołożyć godzin i nie zostawia ani chwili na pani zajęcia. Ale kiedy tylko będę miał trochę wolnego czasu, obiecuję wrócić. Naprawdę bym chciał.
Sara zobaczyła, że wjeżdżają już w jej ulicę, i odetchnęła z ulgą. Wreszcie! Gdy tylko wróci do domu, wejdzie do sypialni syna i uściska go. Może zresztą zwinie się w kłębek obok niego i prześpi całą noc w jego łóżku, choć jest zbyt małe dla nich obojga...
– To tu, Nahib – powiedziała, rozpinając pas, zanim samochód się zatrzymał, tak jakby ten gest miał sprawić, że wcześniej dotrze na miejsce. – Ta brama, o, tu gdzie widać bladoniebieski blask ze sklepu z komputerami.
Kiedy samochód zatrzymał się w pobliżu bramy z numerem 8 przy ulicy Trinidad, Nahib włączył światła awaryjne i z szybkością błyskawicy wysiadł z auta. Sara nie czekała, aż młody człowiek, stosując się do fundamentalnej – wedle definicji jej ojca – zasady wszystkich hiszpańskich dżentelmenów, otworzy jej drzwi. Kiedy dotarł na jej stronę, zdążyła już wysiąść i wydostać z samochodu teczkę oraz torebkę.
– Wielkie dzięki, bardzo ci jestem wdzięczna.
– Bardzo proszę – powiedział, wskazując ramieniem drogę do jej bramy. – Odprowadzę panią. Widzę, że okolica jest o tej porze dość pusta. Będę spokojniejszy.
Sara nie miała pojęcia, dlaczego obecność tego mężczyzny i jego rycerskie zachowanie tak bardzo ją krępowały. Nie rozumiała też, dlaczego z tak wielkim trudem przychodziło jej wynajdywanie tematów do rozmowy podczas jazdy ani dlaczego równie krępujące okazało się poszukiwanie słów, które miałyby wypełnić ciszę teraz, podczas przejścia od samochodu do bramy. Nie widziała żadnych realnych powodów do zdenerwowania. Mimo to nie zdołała odzyskać upragnionego spokoju aż do chwili, kiedy włożyła klucz do zamka bramy, zapaliła światło na klatce schodowej i uścisnęła wyciągniętą na pożegnanie dłoń Nahiba.
– Zaczekam, aż pani wejdzie i zapali u siebie światło. – Spoglądał kątem oka na duże okna mieszkania na pierwszym piętrze. Kiedy wcześniej zapytał Sarę o adres, który ma wpisać do nawigacji, wyrecytowała jednym tchem numer domu, mieszkania i piętro. Uśmiechnął się lekko, widząc, że w oknach jest ciemno.
– Chyba pani goście musieli się zmęczyć oczekiwaniem albo już wszyscy zasnęli.
– Nie musisz czekać – odpowiedziała zaskoczona Sara. – I tak już zrobiłeś dla mnie dużo. Nie chcę ci więcej zawracać głowy.
– Ale ja tego wcale tak nie odbieram, absolutnie nie. Dobranoc, pani profesor.
– Dobranoc, Nahib.
Kiedy uścisnęli sobie dłonie, Sara zamknęła żelazną bramę i pewnym krokiem weszła na schody, które zaprowadziły ją na pierwsze piętro. Ani na moment nie spuszczała oczu z pęku kluczy, który trzymała w ręce. Nie zatrzymała się nawet, żeby sprowadzić windę, z której zwykle korzystała, bo najczęściej nie chciało jej się pokonywać pieszo dwudziestu stopni dzielących bramę od drzwi wejściowych do mieszkania. Szła szybko, przeskakując po dwa stopnie naraz, nie dając płucom szansy na przystosowanie się do nagłego wysiłku. To ćwiczenie częściowo pozbawiło ją tchu. Reszty dokonał ojciec: z kanapy w pogrążonym w ciemności salonie zapytał ją rozbawiony, kim jest przystojniak, który odwiózł ją do domu.
– Tato! Aleś mnie wystraszył, na miłość boską! Co tu robisz tak po ciemku? Chcesz, żebym dostała zawału? Szpiegujesz mnie? W twoim wieku... i w moim...!
– Obowiązki ojcowskie nie mają terminu ważności, skarbie – odparł Mario teatralnym tonem, wstając jednocześnie, żeby zapalić stojącą w salonie lampę. – Inaczej nie odejdzie stąd przez całą noc – wyjaśnił, mając na myśli Nahiba. – Dobrze się bawiłaś? Kto to jest? Albo Pedro bardzo się zmienił, albo to ktoś, kogo nie znam.
– Tak, tato, dobrze się bawiłam. Nie, to nie jest Pedro. Nie, nie znasz go. To jeden z moich uczniów – odpowiedziała mechanicznie na wszystkie pytania, zanim poruszyła jedyny temat, który ją interesował:
– Iván już śpi? Zjedliście coś porządnego czy tak jak zawsze, kiedy mnie nie ma... pizza i tyle?
– Jeden z twoich uczniów? – zapytał zdziwiony Mario, udając, że nie usłyszał słów córki.
– Cieszę się, że słuch wciąż ci dopisuje, zaoszczędzi nam to wizyty u laryngologa. Tak, jeden z moich uczniów – powiedziała, podchodząc do okna salonu. Chciała się upewnić, że Nahib już sobie poszedł. Kiedy się o tym przekonała, zasunęła zasłony i częściowo opuściła żaluzje. – Matka Pedra miała zawał. Ostatnio opowiadał, że jest bardzo chora. Możesz więc sobie wyobrazić, w jakim nastroju skończyło się przyjęcie. Zrobiło się późno, wszyscy byli zdenerwowani i kiedy miałam zamówić taksówkę, ten facet zaproponował, że mnie odwiezie do domu. No i całe szczęście, bo Carol mi mówiła, że w Madrycie jest strajk taksówkarzy czy coś takiego, i musiałabym czekać Bóg wie jak długo.
Skłamała już drugi raz tej nocy i – podobnie jak za pierwszym razem – nie bardzo rozumiała dlaczego. Wiedziała tylko, że ten temat ją krępował; nie planowała wdawać się w jakiekolwiek dodatkowe wyjaśnienia. Zresztą wydawały jej się zbyteczne.
– Tato, jestem strasznie zmęczona. Możemy porozmawiać jutro. Kocham cię. Idę zajrzeć do Ivána.
Pocałunek w czoło udaremnił wszelkie próby odpowiedzi ze strony Maria – jak zawsze zresztą, kiedy Sara nie chciała drążyć jakiegoś tematu, była znudzona albo po prostu wolała uniknąć dyskusji.
Kiedy nazajutrz rano otworzyła oczy, zaatakował ją aromat świeżo zaparzonej kawy – wcześniej osobiście palonej przez ojca. Stanowiło to weekendowy rytuał, z którego Mario absolutnie nie chciał zrezygnować. Usłyszała głos Ivána i pomruki dziadka, który na próżno napominał chłopca, że jego matka jeszcze odpoczywa i żeby zachowywał się ciszej, bo ją obudzi.
Leżąc wciąż w łóżku, nie pozwoliła sobie na więcej niż pięć sekund rozpamiętywania swego absurdalnego zachowania minionej nocy, niespójnych kłamstw i wspomnień o Nahibie. Wstała ożywiona, z uśmiechem na twarzy. Dopiero straszna wiadomość usłyszana od Pedra zniszczyła ten dobry nastrój: kiedy zadzwoniła do niego, by zapytać o matkę, powiedział jej, że zmarła o wpół do drugiej w nocy – dokładnie o tej porze, kiedy Sara wbiegała po schodach swej kamienicy, odprowadzana wzrokiem ucznia. Nic się nie dało zrobić.
– Bóg tak chciał. Musiał wiedzieć, co robi – to były jedyne słowa całkiem już osieroconego Pedra; ojca stracił dwa lata wcześniej.
Bolała ją myśl o tym, że ona i Iván pewnego dnia przyłączą się do tego samego klubu. Na razie chciała rozgonić cienie, które groziły zniszczeniem weekendowego nastroju całej rodziny, i odegnać czarne myśli: może uda się odpędzić je na tyle daleko, że nie zakłócą porządku jej świata.
3
Wiedziała, że był to niewybaczalny błąd i że wyłącznie ona sama ponosi za niego odpowiedzialność. Miała z odpowiednim wyprzedzeniem zarezerwować na lipiec obóz dla Ivána, a to oznaczało, że trzeba było zabrać się do załatwiania formalności cztery lub pięć miesięcy temu. A teraz – w połowie maja – z pewnością wszystko już było zajęte i myśl o znalezieniu jakiegokolwiek miejsca należała do kategorii marzeń ściętej głowy. Najgorsza w tej sytuacji wcale nie była myśl o pokucie, jaka ją czekała, w postaci nieprzerwanego i niewątpliwie zasłużonego strumienia „Przecież ci mówiłem”, którym ojciec będzie ją zalewał od świtu do nocy, oraz protestów syna przeplatanych łzami i doprowadzającym ją do szału „Ale ja chcę jechać! Ale ja chcę jechać!”... Problemem najpoważniejszym, który groził całkowitym zdruzgotaniem jej dobrego samopoczucia, było pytanie, co zrobić z dzieckiem, gdzie je ulokować na czas, jaki musiała poświęcić egzaminom końcowym w szkole językowej.
Oczywiście Mario z zachwytem zaoferuje swoje usługi, ale Sara nie chciała obciążać ojca odpowiedzialnością. Musiała przecież zademonstrować, że w pełni panuje nad życiem swoim i rodziny, że dzierży ster pewną i nieomylną ręką, tak że nic i nikt nie zakłóci kursu obranego przez kapitana, którym do tej pory, ale także i w przyszłości – o ile ktoś na stanowisku dowodzenia nie zarządzi inaczej – pozostawała i miała pozostać właśnie ona. Co więcej, lipiec już od lat był jedynym miesiącem w roku, gdy ojciec zwykł oddalać się od córki i wnuka, aby wrócić do swego rodzinnego miasteczka w Kantabrii nad zatoką Santander. Przez dwadzieścia dni wizytował tam swą przeszłość, wypełnioną szczęśliwymi chwilami, obecnościami, za którymi tęsknił, i nieobecnościami, które go bolały – ale jednak bardziej bolały z oddalenia niż w chwilach, kiedy mógł usiąść na plaży w Amió i patrzeć na morze. Wracał raz jeszcze do starych przyjaciół, do marynarskich pogawędek, szklaneczek aguardiente, której nie wolno mu było pić przez resztę roku, i – co najważniejsze – do wspomnień karmionych przypływami nostalgii, przez jedenaście pozostałych miesięcy niemal zagrzebanych pod oszukańczym zapomnieniem. Gdyby nawet Sara miała się kierować najbardziej egoistycznymi zachciankami, do głowy by jej nie przyszło pozbawiać ojca tej corocznej radości, która wraz z nadchodzącym końcem wiosny zaczynała nadawać szczególnego blasku jego spojrzeniu.
I dlatego kiedy jej przyjaciółka Lucía, pociągnąwszy za odpowiednie sznurki w skomplikowanej maszynie urzędniczej, sprawiła, że mały Iván został przyjęty na jeden z najatrakcyjniejszych obozów wakacyjnych w grupie starannie wyselekcjonowanych szczęśliwców, Sara, mimo niedawno nabytego sceptycyzmu religijnego, uznała, że zdarzył się cud. Lata mijały, ale między dwiema przyjaciółkami z dzieciństwa wciąż istniała więź przypominająca związek wieloletnich narzeczonych. Widywały się w każdy weekend – wybierały albo zacisze jakiejś kawiarni, albo ostatnią nowość z kinowego afisza w swojej dzielnicy. Tego ranka, gdy spotkały się, żeby porozmawiać o obozie dla Ivána, rozemocjonowana Sara obdarowała przyjaciółkę taką liczbą całusów, że przytłoczona nadmiarem czułości i buziaków Lucía w odruchu samoobrony zaczęła ją zasypywać górą prospektów i reklamówek wypełnionych fotografiami uśmiechniętych ludzi, kadrami jak z filmu oraz tekstami, które wydawały się dziełem biura podróży wabiącego klientów.
– Gdybym wiedziała, że sprawię ci taką radość, policzyłabym sobie coś za to, laluniu. Co słychać, jak twoje sprawy? Umieram z ciekawości.
– Właśnie uratowałaś mi życie, Lucío de la Parra Mengual. – Sarę zachwycało nazywanie przyjaciółki jej pełnym imieniem i oboma nazwiskami. Robiła to przez całe życie, bo to dla niej brzmiało jak piękna melodia. – Więc proszę cię, nie pozuj na materialistkę. Całkiem ci z tym nie do twarzy.
Sara nie przestawała studiować programu długiego, trzytygodniowego obozu czekającego Ivána. Ten czas miał być wypełniony zajęciami na świeżym powietrzu – od przejażdżek konnych po podchody i wycieczki kajakowe – a wszystko w cieniu górskiego pasma Picos de Europa.
– No dobrze, małpiszonie, przestań się podniecać – zgasiła ją Lucía, zbierając się w pośpiechu do wyjścia, żeby wrócić do pracy. – Idę sobie. Jestem tylko skromną urzędniczką i nie chcę, żeby ludzie powtarzali bajki o naszym notorycznym lenistwie.
Tym razem to ona wycisnęła głośnego całusa na zaróżowionym policzku przyjaciółki.
– I zadzwoń do mnie w niedzielę, jeśli chcesz iść do kina: wiesz, że ja lubię planować swoje zajęcia, a nie zostawiać wszystko na ostatnią chwilę, jak niektórzy: „Niech się dzieje wola nieba!”. Gdyby nie twoje przyjaciółki, które są niemal święte... Powiedziałam „przyjaciółki”? Och, ten zwyczaj używania liczby mnogiej...
Lucía oddaliła się już od kawiarnianego stolika, przy którym siedziały przez ostatnie dwadzieścia minut, i właśnie miała otworzyć drzwi prowadzące na ulicę, ale nagle odwróciła się i wróciła szybkim krokiem po swych własnych śladach, jakby przypomniała sobie o czymś naprawdę ważnym.
– Rozumiem, że stawiasz mi kawę i to ciastko z kremem pomarańczowym, którego oczywiście nie powinnam była jeść, prawda?
Sara odpowiedziała uśmiechem od ucha do ucha. Jej wdzięczność wobec przyjaciółki była nieskończona – i to nie tylko z powodu zdobycia dla syna miejsca na jednym z najbardziej pożądanych letnich obozów. Jej uczucia miały głębsze podłoże i rozwijały się przez lata. Sara uwielbiała tę drobną, nerwową kobietę, z pozoru roztargnioną i nieco złośliwą: te cechy były jedynie fasadą wzniesioną z rozmysłem po to, żeby odstraszyć nudziarzy i inne elementy niepożądane. Nieraz brano Lucíę za starszą siostrę Sary – nie ze względu na podobieństwo fizyczne, którego między nimi nie dało się zauważyć, ani na wiek (urodziły się w tym samym miesiącu i w tym samym roku), ale z powodu szczególnego zachowania i niezwykłej siostrzanej czułości, którą Lucía obdarzała przyjaciółkę. Była jej bratnią duszą, wierną towarzyszką, której nigdy nie przyszłoby do głowy pierwszej zejść z pokładu, niezawodną powiernicą – jedyną przyjaźnią, którą Sara wyniosła z dzieciństwa. Wiele razy Lucía zachowywała się wobec niej jak matka, która tak wcześnie znikła z życia Sary za sprawą okrutnego kaprysu losu. Po tragedii, której sceną stał się jeden z pasów szosy łączącej Madryt i Santander, Lucía – widząc, jak zły los doświadcza rodzinę najbliższej przyjaciółki – ustanowiła sama siebie rodzoną ciotką Ivána, starszą córką Maria i oficjalną niezamężną damą dworu. Miało tak być przynajmniej do czasu – jak powtarzała sama już przy drugim kieliszku wina, który rozwiązywał jej język – kiedy pojawi się w jej życiu mężczyzna zdolny odwrócić wszystko do góry nogami. „Chodzi o moje życie – wyjaśniała poważnie to sformułowanie – a nie o mnie”.