Niezamknięte drzwi - Aleksandra Marinina - ebook + książka

Niezamknięte drzwi ebook

Aleksandra Marinina

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podczas zdjęć do serialu w parku Sokolniki żona scenarzysty znika bez śladu, a kierowca ekipy filmowej zostaje zamordowany. Jak się okazuje, mężczyzna miał skłonności do hazardu i narkotyków – wszystko wskazuje więc na porachunki między zorganizowanymi grupami przestępczymi. Niebawem pojawia się jednak inna hipoteza, według której zabójstwo na planie miało przerwać prace nad produkcją, co sugeruje nowych podejrzanych…

Ta skomplikowana sprawa będzie dla Nastii Kamieńskiej wyjątkowo trudna. Nie tylko ze względu na mylne tropy, ale też z uwagi na warunki, w jakich przyjdzie jej pracować. Po tym, jak pułkownik Gordiejew odszedł na emeryturę, funkcjonariuszka wydziału kryminalnego nie potrafi znaleźć wspólnego języka z nowym przełożonym.

Kamieńska musi poważnie się zastanowić, czy zostać na Pietrowce, czy po wielu latach pracy odejść ze służby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 549

Oceny
3,9 (41 ocen)
13
15
10
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Dobry kryminał, skala rosyjskiej przestępczości zorganizowanej poraża.
00
maltusia8

Nie polecam

Nudna. Ciężko się ja czyta. I te rosyjskie imiona i nazwiska….. l
00



 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Незапертая дверь

Copyright © Aleksandra Marinina, 2001

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Stronka, 2021

 

 

Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska

Marketing i promocja: Joanna Zalewska

Redakcja: Mirosław Ruszkiewicz

Korekta: Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski

Skład i łamanie: MELES-DESIGN

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Fotografia na okładce: © Marten Bjork / Unsplash

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66839-35-9

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

Na pogrzebie Anieczki Simonowej zjawiło się całe miasto. Trudno znaleźć w Kamyszowie człowieka, który nie znałby tej skorej do uśmiechu i życzliwej dziewczyny. Że też jakiś łajdak podniósł na nią rękę…

Jakkolwiek cudowna była Ania, rozmowy w tłumie żałobników odprowadzających ją w ostatnią drogę dotyczyły przeważnie jej nieszczęsnej matki, Kławdii Sawieljewny. Los bywa jednak czasem okrutny! Najpierw zginął najstarszy syn, Jurka, nie dożył trzydziestki, był górnikiem w kopalni. Później nagle umarł na zawał mąż Kławdii. A teraz ktoś zabił dwudziestoczteroletnią Aniutkę. I wszystko w ciągu nieco ponad roku. Które serce zniesie tyle nieszczęść? Kławdia wychowała dwoje dzieci, ale zła siła oboje jej odebrała. Została zupełnie sama. Ani męża, ani dzieci, ani wnuków.

Jak nakazywał prawosławny zwyczaj, w cerkwi odprawiano nabożeństwo za Anię. Świątynia była wypchana po brzegi, więc nikt nie zwrócił uwagi na mężczyznę w tanim garniturze. Wielu znajomych przyjechało pożegnać dziewczynę; po szkole podstawowej wybrała technikum w Jurdze, pewnie zostało tam sporo przyjaciół, a po ukończeniu technikum mieszkała i pracowała  Mariinsku, dlatego nikogo nie dziwiła obecność tylu nieznajomych twarzy na pogrzebie. Rok temu, po śmierci ojca, Ania wróciła oczywiście do Kamyszowa i zamieszkała z matką, ale ci, którzy ją ciepło wspominają, są i w Jurdze, i w Mariinsku, i może gdzieś jeszcze. Dziewczyna była wspaniała: uprzejma, uczynna, takich jak ona długo się nie zapomina.

Mężczyzna w ciemnym garniturze stał z opuszczoną głową, jak wszyscy, ale kątem oka uważnie obserwował obecnych. Choć wierzył w Boga, w cerkwi zawsze czuł się niezręcznie i miał ochotę jak najprędzej wyjść. Nie znał żadnej modlitwy, nawet Ojcze nasz potrafił odmówić jedynie do połowy. Dopiero niedawno nauczył się żegnać znakiem krzyża, lecz nie wiedział, kiedy należy to robić, toteż przykładał trzy złożone palce do czoła, piersi i ramion tylko wtedy, gdy widział, że robią to inni. Ostatnio zaczął poważnie rozważać przyjęcie chrztu, a zarazem innego imienia. Nikt nie pozwoli mu, rzecz jasna, zmienić tatarskiego imienia na jakieś prawosławne tak po prostu, ni z tego, ni z owego, tylko dlatego, że się ochrzcił, ale Irek uważał, że jego imię przynosi mu pecha, że jeśli będzie miał jakieś inne, nawet nieoficjalnie, to życie stanie się lepsze. Gdyby pochodził z tatarskiej rodziny, wtedy bardzo proszę – takie imię byłoby czymś zwyczajnym. Ale przecież matka i ojciec z dziada pradziada są Rosjanami, nie wiadomo, co im strzeliło do głowy, by dać mu takie imię! Irek… Tak wprawdzie nazywał się przyjaciel ojca, serdeczny kompan, z którym odsiadywał wyrok za młodu. Tato nazwał syna na cześć kamrata, nie pomyślał, że imię nie jest rosyjskie. Kto to widział? Irek Muchamiedow[1], który występował w Teatrze Wielkim – to co innego, imię pasuje jak ulał. Ale Irek Siergiejewicz Szańkin? Koń by się uśmiał! Właśnie przez to imię spotykają go same niepowodzenia.

Nabożeństwo zbliżało się do końca, zaraz wszyscy wyjdą, później zabiorą trumnę z ciałem i zaniosą ją tam, gdzie pochowani są ojciec i brat zabitej, a raczej to, co zostało z brata po wybuchu w kopalni. Cmentarz jest tuż za cerkwią. Jeszcze najwyżej pół godziny – i będzie po wszystkim, a Irek wciąż nie zrobił tego, po co tutaj przyjechał. Albo to jego wina – niezbyt uważnie rozgląda się wokół, albo ten, którego szuka, nie przyjechał na pogrzeb. Fakt pozostaje jednak faktem: Irek nie wykonał zadania. Bo jest pechowcem. Chyba rzeczywiście powinien zmienić imię, wtedy los się odwróci.

Ten, którego szuka, powinien być sam. I trzymać się z dala od trumny i przybitych nieszczęściem krewnych. Jak wygląda – nie wiadomo, Irek otrzymał tylko informację, że na oko ma jakieś trzydzieści lat i metr siedemdziesiąt trzy – siedemdziesiąt pięć wzrostu, co stanowi jedyną rzecz, której nie można zmienić, chyba że za pomocą grubej podeszwy i obcasów, a i to w niewielkim stopniu. Oto wszystkie cechy wyglądu. Irkowi z góry zapowiedziano, że musi zwracać uwagę na charakterystyczne zachowanie. Ale mimo że przyglądał się zwyczajom obecnych, mimo że ich obserwował, nie potrafił rozpoznać opisanego mężczyzny.

Porażka tak go zirytowała, że nagle wyjątkowo dotkliwie zaczął odczuwać tandetność włożonego dzisiaj rano garnituru. Już dawno nie nosi takiego badziewia, woli czarne dżinsy od Calvina Kleina, bawełniane koszulki od Versace i luźne, miękkie kurtki z brązowej albo błyszczącej ciemnoniebieskiej skóry, tak delikatne, że przypominają raczej koszule. Są wygodne, nie krępują ruchów, nie rzucają się w oczy i się sprawdzają – nie gniotą się i nie brudzą. Są wprawdzie drogie, to nie ulega kwestii, ale warte swojej ceny, zresztą Irek od dawna nie nosił już nic taniego. Najpierw ojciec go rozpieszczał, a teraz sam nieźle zarabia. Nie mógł jednak zjawić się na pogrzebie w Kamyszowie w swoim codziennym markowym stroju: za bardzo będzie się wyróżniał w tłumie niezamożnych mieszkańców miasta. Musiał więc kupić jakieś ciuchy w pierwszym lepszym domu towarowym w Kemerowie. Czeka go jeszcze wyboista droga powrotna z Kamyszowa do Kemerowa, w dodatku nie jego ulubionym wozem, ale czyimś przeżartym rdzą żiguli, bo porządna zagraniczna bryka też może przyciągnąć uwagę w tej dziurze. To zaś jest niebezpieczne – ktoś może go zapamiętać, a tego Irek sobie nie życzy.

Trumnę umieszczono przy wykopanym grobie, matka zabitej dziewczyny zaczęła histerycznie szlochać… A ten typ wciąż się nie pojawiał. A może się pojawił, ale Irek go nie widzi? Gość stoi całkiem blisko, tuż za nim, dotyka go łokciem, a Irkowi nawet nie przyjdzie do głowy, że to ten, którego szuka. To jednak prawda, że prześladuje go pech. Może powinien pokręcić się koło domu, w którym mieszkała nieboszczka? Facet nie zjawił się na pogrzebie, więc może przynajmniej wpadnie na stypę, wypije kieliszek za spokój niewinnej duszy? W kwestii stypy Irek nie otrzymał wprawdzie żadnych instrukcji, uważano bowiem, że facet przyjedzie na pogrzeb, ale nie zaryzykuje wizyty w domu. Irek zastanawiał się jeszcze chwilę, w końcu postanowił nie przejawiać inicjatywy, żeby nie pogorszyć sprawy. Tutaj jest jednak tłum, a tam każdy będzie na widoku, jeszcze tylko tego brakuje, żeby zaczęto go wypytywać, kim jest i skąd zna zmarłą. Nie przygotował żadnej sensownej historyjki na ten temat, niewiele wiedział o zabitej Ani Simonowej, zresztą zważywszy na jego pech, na pewno się z czymś zdradzi, gdy wda się w rozmowy.

Tłum ruszył z cmentarza w kierunku domu Simonowów. Przez jakiś czas Irek szedł razem ze wszystkimi, później, korzystając z dogodnej chwili, skręcił w zaułek i okrężną drogą dotarł do miejsca, w którym zostawił samochód. A niech to, na sam widok wozu poczuł mdłości. Przeżarty rdzą, zdezelowany… W porządku, szefostwo wie lepiej, czym powinien jeździć. Dostał nieduże zadanie, kazali, to wykonał, ale po co i dlaczego – nie musi wnikać. Im mniej wiesz, tym spokojniej śpisz. Tego nauczył go jeszcze tato, a on nie rzuca słów na wiatr, to prawdziwy urka: z czterdziestu ośmiu lat życia dwadzieścia jeden spędził za kratkami. Ma doświadczenie.

Irek pokonał ponad sto kilometrów do Kemerowa w ciągu dwóch i pół godziny – starutkie żiguli nie było zdolne do niczego więcej. Znalazłszy się na znajomych ulicach rodzinnego miasta, najpierw pojechał do taty. Musi mu zdać sprawozdanie, no i zabrać swoją gablotę – rano ją tam zostawił, gdy się przesiadł do tej konserwy.

Tato, przedwcześnie pomarszczony i posiwiały, ale silny i muskularny niczym młody łoś, mieszkał sam, jak przystało na rasowego bandytę. Matka odeszła od niego już dawno, gdy tylko zainkasował drugi wyrok, i zabrała syna, ale Irka zawsze ciągnęło do ojca. W ciągu nielicznych miesięcy, gdy tamten przebywał na wolności, Szańkin senior, noszący w swoim środowisku ksywę Szania, nie szczędził synowi troski. Stało się tak, oczywiście, nie od razu. Póki Irek był mały, Szania właściwie się nim nie interesował, ale gdy chłopiec skończył dziesięć lat, wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni.

– Rośnie zmiana – powtarzał z dumą recydywista, poklepując syna po plecach, gdy widział podziw i podniecenie w jego oczach podczas opowieści o kolonii karnej i panujących tam porządkach. – Słuchaj mnie i nabieraj rozumu, to ci się przyda.

Na razie, dzięki Bogu, się nie przydało. Ale wszystko do czasu… Irek z ulgą zatrzasnął drzwi cudzego samochodu, wsunął kluczyki do kieszeni i nie wytrzymał, podszedł do swojego ciemnoniebieskiego opla, który stał obok. Pogłaskał maskę, dotknął palcami bocznego lusterka. Cudo, a nie wóz! Irek nie może się na niego napatrzeć. Najchętniej wsiadłby do środka i odjechał daleko stąd, nie zaglądając do taty. Ale nie może. Aż przeszył go dreszcz, gdy wyobraził sobie stek wulgarnych wyzwisk, którymi tato obrzuci go za parę minut, kiedy usłyszy, że nie wykonał zadania. Jeśli jednak zignoruje polecenie i odjedzie, nie złożywszy sprawozdania osobiście, to później będzie jeszcze gorzej. Tato wykopie go spod ziemi i rozerwie na strzępy.

Przewidywania Irka sprawdziły się tylko częściowo: Szania rzeczywiście sadził przekleństwami, ale synowi specjalnie nie wymyślał, swoje złorzeczenia skierował pod adresem tego, którego synowi nie udało się znaleźć.

– To znaczy, że nie przyjechał – powtórzył parę razy w zamyśleniu, jako przerywnika używając dobrze znanych słów, dawniej uważanych za nieparlamentarne, ale obecnie, jak twierdzą świadkowie, za naturalne wśród władców świata. – Dobrze się przyjrzałeś?

– Nikogo nie przeoczyłem, tato – przekonywał Irek żarliwie. – Wiesz przecież, że twoje słowo jest dla mnie rozkazem.

– Uważaj no – wycedził Szania z nieokreśloną pogróżką w głosie. – Na razie ci wierzę. Ale jeśli wyczuję, że kręcisz, nie będę zważał na to, że płynie w tobie moja krew. Chyba rozumiesz, że nasz kodeks jest twardy. Poręczyłem za ciebie, zapewniłem ferajnę, że można ci zaufać. Jak zawiedziesz, bądź pewien, że wypruję ci flaki.

Irek był tego pewien. Tato nie lubi żartów, to się zgadza. Sam, rzecz jasna, nie będzie brudził sobie rąk mokrą robotą, to nie złodziejski fach, ale wśród kumpli zawsze znajdą się wykonawcy. Szania kocha swojego rodzonego syna, póki ten rzetelnie wykonuje polecenia tych, którzy stoją nad tatą.

 

 

Natalia Woronowa była osobą wyjątkowo cierpliwą, nie irytowały jej cudze gusta ani opinie, nawet jeśli ich nie podzielała. Ale niedawno w jej życiu pojawiło się określenie, od którego dostawała dreszczy. Było to określenie „rzecz bez precedensu”. W ciągu ostatniego miesiąca słyszała je co najmniej tysiąc razy, to znaczy ze trzydzieści razy dziennie.

– Jak można kręcić film według książki, której nie czytał nikt oprócz pani? To rzecz bez precedensu! A nuż intuicja panią zawodzi i to nie będzie bestseller? Nowy autor, nikomu nieznany! Trzeba zaczekać, aż powieść zostanie wydana, i zobaczyć, jak zareagują czytelnicy, czy książka się im spodoba…

– To rzecz bez precedensu: kręcić film, nie mając finansowania ze stacji telewizyjnej!

– To rzecz bez precedensu: nie mieć umowy z telewizją…

– To rzecz bez precedensu: przystąpić do zdjęć bez skończonego scenariusza…

– To rzecz bez precedensu…

Natalia doskonale wiedziała, że to, co robi, nie mieści się w żadnych pojęciach. W kwietniu przeczytała rękopis znajomego dziennikarza, który nigdy przedtem nie uprawiał beletrystyki, zapaliła się i poszła z rękopisem do szefostwa stacji. Ale mimo że zrobiła już dla niego dwa tasiemcowe seriale, nie spotkała się ze zrozumieniem. To znaczy zrozumienie jako takie, oczywiście, było, uwierzono Woronowej, że materiał stanowi wspaniałą kanwę kolejnego serialu, i postanowiono rozpatrzyć jej propozycję w ramach budżetu na przyszły rok. Ona jednak nie chciała tak długo czekać. Chciała kręcić natychmiast, zaraz, od jutra. A najlepiej – jeszcze dzisiaj.

Wszyscy patrzyli na nią jak na pomyloną. To ma być słynna Woronowa, zawsze taka opanowana i cierpliwa? Woronowa, która sto razy pomyśli, zanim się do czegoś zabierze i podejmie jakąś decyzję? Chyba nie jest sobą?

Cały świat wokół Natalii podzielił się na dwa obozy. W jednym znalazł się świat telewizji i kina. W drugim – ona i jej bliscy: mąż i wychowanica. Mąż Natalii, Andriej Ganielin, od dawna i z powodzeniem zajmował się biznesem, a dwanaście lat temu sfinansował nawet zdjęcia do jej pierwszego filmu pełnometrażowego. Wysłuchawszy z kpiącym uśmiechem skarg i narzekań małżonki na opieszałych i gamoniowatych urzędników, od których zależy podjęcie decyzji, powiedział łagodnie:

– Nataszko, dam ci pieniądze. Zacznij zdjęcia, a później zobaczymy.

– Ale tu chodzi o bardzo duże pieniądze – uprzedziła przestraszona Natalia. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak duże.

– Miałbym mieszkać z żoną reżyserem i nie mieć pojęcia, o jakich pieniądzach mowa? – Andriej się uśmiechnął. – To byłoby śmieszne. Nie doceniasz mnie. Powiedz swojemu przyjacielowi Jużakowowi, że jeśli stacja jest skłonna przystać na ten projekt, to niech załatwiają wszystkie kwestie związane z finansowaniem, a ty tymczasem przystąpisz do zdjęć za moje pieniądze. Ile mogą przeznaczyć, tyle niech przeznaczą, gdy zaś film będzie gotowy, wszystkie dochody z dystrybucji i sprzedaży podzielimy proporcjonalnie do zainwestowanych środków.

– Andriusza, zdajesz sobie sprawę, na co się piszesz? – zapytała Natasza przezornie. – Oni będą się zastanawiać i decydować, póki nie skończy się okres zdjęciowy. Opłacą jedynie montaż, udźwiękowienie i coś tam jeszcze, ale to zupełne drobnostki w porównaniu ze zdjęciami. Nie zamierzam przecież robić filmu przez trzy lata, jeśli zaczynać, to od razu, potrzebuję letnich miesięcy, większość scen rozgrywa się w plenerze, który w jakichś osiemdziesięciu procentach jest letni. Nie chcę czekać do następnego lata. Latem nakręcę prawie wszystkie zdjęcia w plenerze, jesienią atelierowe i, ma się rozumieć, jesienne, a w grudniu zimowe. Skończę przed Nowym Rokiem. I wszystko będę musiała zrobić za twoje pieniądze.

– A co ze zdjęciami wiosennymi? Nie będzie wiosny w twoim serialu? – zainteresował się Ganielin.

– Wiosnę można sfilmować w listopadzie, drzewa są gołe, a ziemia mokra.

– Aha, i jest dobry operator – podjął. – No to jak, Nataszo, decydujesz się? Zawsze drzemała w tobie żyłka awanturnicza, dopuść ją w końcu do głosu, bo przez całe życie tłamsisz ją i upychasz w ciemnym kącie. Prowadzisz szarą egzystencję. Masz czterdzieści sześć lat, pora, byś zaryzykowała. Przynajmniej z pobudek biznesowych.

Natalia wahała się, ale do rozmowy włączyła się jej wychowanica, aktorka Irina Sawienicz.

– Natalko, nad czym się tu zastanawiać?! – zawołała, żywo gestykulując. – Oczywiście, że musisz zrobić ten film. Wolisz siedzieć bez pracy?

Woronowej nie uśmiechało się siedzenie bez pracy. Ale nie miała ochoty wplątywać się w żadne awantury.

A jednak się zdecydowała. Razem z autorem powieści Rusłanem Nilskim napisała plan scenariusza do kolejnych odcinków, podpisała umowę ze spółką producencką i pod koniec maja przystąpiła do zdjęć, jak to się mówi, z marszu. Gotowego i zatwierdzonego scenariusza nie było, ale Natalia zawierzyła własnemu doświadczeniu (bądź co bądź skończyła wydział scenariuszowy WGIK-u[2] i przez wiele lat była scenarzystką, zanim zdobyła drugi dyplom i została reżyserem), a także talentowi młodego pisarza. Codziennie w wolnym czasie pisała z Rusłanem dialogi na najbliższe dni zdjęciowe, a wiele rzeczy wymyślali i zmieniali już na planie.

Rusłan przyjechał z Kemerowa, nie miał gdzie się zatrzymać w Moskwie, więc Natalia, długo się nie zastanawiając, ulokowała go w świecącym pustkami mieszkaniu swojego młodszego syna. Aloszka wciąż mieszkał z nią i nie miał ochoty przyzwyczajać się do samodzielnej egzystencji. W odróżnieniu od starszego brata Saszy, który z radością wyfrunął spod maminych skrzydeł, niedawno się ożenił i mieszkał osobno, dziewiętnastoletni Alosza nadal trzymał się matki i jej drugiego męża Ganielina.

Z Rusłanem, co prawda, też wynikły kłopoty. W Kemerowie zostawił żonę i dwie córeczki bliźniaczki, więc trzeba było się nieźle napocić, by go przekonać o konieczności spędzenia paru miesięcy w Moskwie. Główną rolę w negocjacjach odegrała Irina, jakimś cudem udało jej się nakłonić Rusłana do wyrażenia zgody. We wtorek, dwudziestego drugiego maja, uroczyście rozbito talerz, co symbolizowało początek okresu zdjęciowego, rozdano na pamiątkę kawałki i przeżegnawszy się, przystąpiono do pracy.

 

 

Jana, rzecz jasna, pospieszyła do Moskwy z płonącymi oczami, pozostawiwszy dwuletnie córeczki ze swoimi rodzicami.

– Ale super, Rusik! – powtarzała na okrągło, zaglądając raz po raz we wszystkie zakamarki niedużej kawalerki, w której mieli mieszkać do końca zdjęć. – Spędzimy w Moskwie całe pół roku! Na podstawie twojej powieści powstanie film! Nie mogę uwierzyć. Czy to się dzieje naprawdę?

Rusłan podejrzewał, że powodem pojawienia się Jany była nie tyle chęć pobycia w stolicy czy miłość do męża, ile zazdrość. Okazało się, że miał rację. Obiektem zazdrości była Irina Sawienicz. Przez pierwsze parę dni Jana jeszcze jakoś nad sobą panowała, ale później nie potrafiła już ukryć niechęci do ładnej aktorki. Przyjacielskie relacje Iriny i Rusłana doprowadzały młodą kobietę do istnego szaleństwa i żadne argumenty odwołujące się do ich dawnej znajomości jej nie przekonywały.

– Czemu ona się do ciebie klei? – pytała z niezadowoleniem co wieczór, gdy wracali do domu. – Jakbyś był posmarowany miodem.

– Nie klei się – wyjaśniał Rusłan cierpliwie. – Rozmawia ze mną tyle samo co z pozostałymi na planie. Możesz policzyć.

Ale Jana Nilska nie chciała liczyć. Chciała tylko jednego: żeby wyzywająco piękna brunetka z wyrazistymi ciemnymi oczami i gęstymi smolistymi włosami nie zbliżała się do jej męża i z nim nie rozmawiała. Tymczasem oni nie dość, że rozmawiają, to jeszcze uśmiechają się do siebie, idą razem zapalić, siedzą obok siebie, głowa przy głowie, pochyleni nad scenariuszem. A ta stara stręczycielka Woronowa to toleruje, z byle powodu woła oboje i o czymś z nimi szepcze. Najstraszniejsze dla Jany były godziny, które Rusłan spędzał u Woronowej, pracując nad scenariuszem. Jany tam nie zapraszano, więc siedziała w maciupkim mieszkaniu na obrzeżach Moskwy i analizowała pojawiające się w rozgorączkowanej wyobraźni okropne sceny tego, co się mogło wydarzyć. A jeśli oni wcale nie pracują nad scenariuszem? Niewykluczone, że zjawiła się tam Irina, a Woronowa poszła sobie i zostawiła ich sam na sam. Co robią we dwoje, jej mąż i ta aktoreczka? A może Rusłan nie jest u Woronowej, ale u Iriny?

W mieszkaniu nie było telefonu, więc Jana co pół godziny biegała do najbliższego automatu i dzwoniła do Woronowej. Natalia Aleksandrowna zawsze była w domu i podnosiła słuchawkę, później wołała Rusłana, który z trudem powstrzymywał irytację wywołaną ciągłymi telefonami bez powodu. Podejrzenia Jany właściwie się nie potwierdzały, ale to nie skłaniało jej do zrewidowania oceny sytuacji. Wciąż była zazdrosna, w dodatku z każdym dniem coraz bardziej. Gdy widziała na planie, jak mąż omawia coś z Woronową, rozmawia z aktorami albo w skupieniu coś pisze, pochylony nad umieszczonym na kolanach notesem, nie zwracając przy tym żadnej uwagi na Janę, czuła się zbędna i niepotrzebna, dręczyła się tym, że jej obecność jest daremna, i cierpiała, że nie potrafi nie przyjeżdżać na zdjęcia razem z Rusłanem. Póki jest obok niego, mąż nie odważy się zbliżyć zanadto do Iriny Sawienicz. Chociaż Irina nie miała zdjęć każdego dnia, Jana zdawała sobie sprawę, że nie może pojawiać się na planie tylko wtedy, gdy jest tam Sawienicz. Wszyscy od razu to zauważą i wyciągną wnioski. Będą się z niej śmiać, zaczną szeptać i opowiadać niewybredne żarty za jej plecami.

Usiłowała przepędzić czarne myśli i próbowała nawet – trzeba przyznać, że z dobrym skutkiem – poflirtować z kimś z ekipy filmowej. Rozpatrzywszy parę kandydatur, zainteresowała się jednym z kierowców. Mężczyzna idealnie nadaje się do jej planu, nie jest bezpośrednio zaangażowany w zdjęcia, więc póki wszyscy pracują na planie, może posiedzieć i pogawędzić z Janą, jedząc hamburgera i pociągając pepsi-colę z butelki. A jeśli zostanie wysłany gdzieś z jakimś poleceniem, Jana może z nim pojechać, zawsze to jakaś rozrywka. Zobaczy nowe ulice i sklepy, a jeśli

sprawy dobrze się ułożą, zdąży coś przegryźć w nowej knajpce, do której wpadną razem. Jana Nilska uwielbiała restauracje, od dzieciństwa pobyt w lokalu gastronomicznym, różniącym się od baru albo biurowej stołówki był dla niej synonimem prawdziwego, wystawnego życia, które widywała tylko w kinie. Rusłan czuł, rzecz jasna, paskudne ukłucia zazdrości na widok zacieśniającej się przyjaźni żony z kierowcą ekipy filmowej, ale wiedział, że tak jest lepiej dla wszystkich: Janka się nie nudzi, a on ma spokój.

Kierowca imieniem Timur był chłopakiem sympatycznym, wesołym i uroczym, potrafił opowiadać zabawne anegdoty i mówił z lekkim, prawie niezauważalnym gruzińskim akcentem. Dwa dni temu, dowiedziawszy się, że plan zdjęciowy zostanie przeniesiony niemal na dwa tygodnie do parku Sokolniki, z radością oznajmił Janie i Rusłanowi, że to jego rodzinna dzielnica, i obiecał, że tam na pewno nie będą się nudzić.

– Artyści niech pracują – powiedział, mrugając figlarnie. – Rusłan będzie tworzył arcydzieło, a my, Jano, zjemy taki szaszłyk, że palce lizać. Lubisz koty?

– A co, szaszłyk będzie z kota? – Jana przestraszyła się nie na żarty.

– Ale z ciebie głuptaska! – Timur parsknął śmiechem. – Zjemy szaszłyk z jesiotra, jest tutaj jedno miejsce, gdzie go wspaniale przygotowują, nazywa się Fiołek. Poza tym w soboty i niedziele w Sokolnikach odbywa się wystawa kotów. Takie kociaki tam sprzedają, że można paść z wrażenia! Gdy człowiek popatrzy na nie z pół godzinki, robi mu się ciepło na sercu, zwłaszcza jeśli ma humor do bani. Są takie małe, wzruszające i bezbronne… Aż chce się kupić wszystkie naraz.

– To dlaczego nie kupujesz? – zapytał Rusłan posępnie. – Żal ci pieniędzy?

– Gdybym je miał, w ogóle bym się nie wahał.

– Daruj sobie. – Jana nie uwierzyła. – Można by pomyśleć, że nie wyskrobiesz stu rubli.

– Stu rubli? – Timur zmrużył oczy. – A stu dolarów nie łaska? Albo nawet stu pięćdziesięciu?

– Ilu?! – jęknęła Jana. – A cóż to za koty? Brylantowe?

Sto pięćdziesiąt dolarów to przecież jakieś cztery i pół tysiąca rubli! Taka suma za jakiegoś paskudnego kociaka wydawała się Janie nie do pomyślenia.

– Jutro zaczniemy zdjęcia w Sokolnikach i wszystko ci pokażę – powiedział Timur zagadkowo, kusząc żonę scenarzysty urokami czekających ją rozrywek. – Jutro akurat sobota, więc zjemy sobie szaszłyk i obejrzymy kociaki. Grasz w ping-ponga?

– Owszem.

– Przyniosę rakiety, a ty włóż dres, są tam stoły, pogramy, jeśli będziesz miała ochotę.

Nazajutrz, w sobotę, dziewiątego czerwca, Jana obudziła się o świcie w różowym humorze. Rusłan wiedział dlaczego. Timur jej obiecał, że nie będzie się nudzić. W dodatku dzisiaj Sawienicz nie ma zdjęć, więc zazdrosna żona może się odprężyć.

– No co ty? – zapytał ze zdziwieniem, zobaczywszy, że Jana wyjmuje adidasy z dużej torby podróżnej.

– Podczas gdy wy będziecie zajęci na planie, my z Timurem pogramy sobie w ping-ponga – odparła beztrosko.

Ach tak, ping-pong. Wczoraj kierowca wspominał coś o tym, ale Rusłan już zdążył zapomnieć.

– Znowu z Timurem? – Zachmurzył się, a Jana z trudem powstrzymała triumfujący uśmiech. Nie szkodzi, niech się podenerwuje, czemu tylko ona ma umierać z zazdrości?

– A co w tym złego? – zapytała z udawanym zdziwieniem. – Masz coś przeciwko niemu? Moim zdaniem to fajny chłopak.

– Nie rozumiem, co może was łączyć.

– A co łączy ciebie z tą Sawienicz? – odparowała. – Jesteś dziennikarzem, nawiasem mówiąc, byłym, ona zaś aktorką. Ty pochodzisz z Kemerowa, ona jest rdzenną moskwianką. Mimo to znajdujecie tematy do pogawędki, nie można was od siebie oderwać.

– Tysiące razy ci tłumaczyłem: znamy się z Irą od dziesięciu lat. To zupełnie nie to, o czym myślisz… – Rusłan znowu zaczął się nakręcać, ale dzisiaj nie robiło to na Janie żadnego wrażenia. Czeka ją cudowny dzień!

Akcja powieści, a co za tym idzie – filmu, rozgrywała się po części w prowincjonalnym miasteczku, po części w stolicy. Miasteczko filmowano pod Moskwą, lecz niektóre sceny „na łonie natury” nie wymagały wcale wyjazdu poza granice stolicy, znaleziono bowiem odpowiednie miejsca w parkach. Na przykład wszystkie „leśne” epizody planowano nakręcić w parku Akademii Rolniczej Timiriaziewa, natomiast Sokolniki miały naśladować leśne polanki, skraj lasu i brzeg jeziora, a także prowincjonalny parkiet taneczny i przydrożną kafejkę na świeżym powietrzu.

Ekipa filmowa zjawiła się w parku jak zwykle z niemal czterdziestominutowym opóźnieniem. Rusłan i Jana stawili się o umówionej godzinie, to znaczy o drugiej. Zanim przyjechał Timur, Jana zdążyła się rozejrzeć po okolicy i upewniła się, że rzeczywiście nie będzie tu nudno. Znalazła nawet restaurację Fiołek, o której mówił kierowca, i zajrzała do środka. Nic szczególnego, zero szyku, ludzi też nie ma, w dużej sali – ani jednego klienta, wszystkie stoliki są puste, widocznie lokal nie cieszy się wzięciem. Od razu przedstawiła Timurowi swoje wątpliwości.

– Klienci nie pchają się drzwiami i oknami do wychwalanej przez ciebie restauracji – zauważyła sceptycznie.

– Nic nie rozumiesz. – Timur się uśmiechnął. – Goście pojawią się wieczorem. W Fiołku bywają takie szychy, wokół których cała Moskwa chodzi na paluszkach. Zobaczysz, jakimi wozami przyjeżdżają.

– Drogimi?

– To mało powiedziane. No co, poodbijamy piłeczkę?

Czas mijał niepostrzeżenie. Pograli w ping-ponga, posiedzieli we Fiołku, zjedli rzeczywiście znakomity szaszłyk, który im podano, a później Timur zaprowadził Janę na wystawę kotów. Napatrzywszy się do syta na puszyste kocięta z jedwabistą sierścią, a także na zupełnie łyse, i na ich rodziców, Jana odkryła, co miał na myśli jej nowy znajomy, gdy mówił, że tutaj, na wystawie, dosłownie spada mu ciężar z serca. Widocznie nie bez powodu uważa się, że koty przejmują negatywną energię. Janie zrobiło się ciepło i miło na sercu, nawet wstrętne myśli o związku męża z Iriną Sawienicz stały się mgliste i niewyraźne i już nie odzywały się bolesnymi ukłuciami w całym ciele.

– A teraz co będziemy robić? – zapytała Timura, z cichą radością myśląc o tym, że zdjęcia na planie potrwają do dwunastej, a może nawet do pierwszej w nocy, więc pozostałe godziny można spędzić na robieniu wielu interesujących i przyjemnych rzeczy… A gdy się ściemni, jej spacer z Timurem stanie się całkiem romantyczny. Ciekawe, jak chłopak się zachowa? Zresztą bez względu na to, jak się sprawy potoczą, ona, Jana, nie będzie oponować. Timur chyba powiedział, że Sokolniki to jego rodzinna dzielnica. Co to znaczy? Że tutaj dorastał? Czy że mieszka gdzieś niedaleko? Skoro tak, to niewykluczone, że znudzi mu się włóczenie po parku i zaprosi Janę do siebie na filiżankę kawy. Ona, ma się rozumieć, nie odmówi. I jeśli Timur zechce wykorzystać sytuację, tak będzie nawet lepiej. Może przynajmniej to odwróci jej uwagę od nieustannej, dzikiej zazdrości.

 

 

Wyremontowane i umeblowane na nowo mieszkanie wydawało się Nastii Kamieńskiej malutkie i nieprawdziwe. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do myśli, że musi prowadzić tutaj normalne życie, to znaczy prać, sprzątać i gotować. Szczerze mówiąc, w ciągu minionego roku musiała przywyknąć do wielu rzeczy, więc spoglądając wstecz, za każdym razem z przerażeniem czuła, że przepaść między poprzednią i obecną Nastią rośnie i się powiększa.

Wszystko zaczęło się od męża. Profesor Czistiakow niespodziewanie zaczął otrzymywać propozycje bardzo intratnych kontraktów na cykle wykładów w Europie, Stanach Zjednoczonych i Japonii. Wyjazdy następowały jeden po drugim z niewielkimi przerwami, w rodzinie pojawiły się pieniądze, które początkowo wydawały się wręcz gigantyczne. Ukończono za nie dawno rozpoczęty i przerwany w połowie remont, kupiono meble i sprzęt techniczny, sprawiono sobie komórki. Nastii kręciło się w głowie od tych zmian, a tutaj jeszcze wyłonił się nowy problem: ukochany naczelnik, pułkownik Gordiejew, przeszedł na emeryturę, skończył sześćdziesiąt lat i nie mógł już dłużej zostać. Przez jakiś czas obowiązki naczelnika wydziału pełnił jego zastępca Korotkow, nowego szefa wciąż nie przysyłano, więc Nastia niemal zdobyła pewność, że spełnią się jej nadzieje i w końcu to właśnie Jurka Korotkow zostanie mianowany na to stanowisko. Z Gordiejewem pracowała piętnaście lat i nie potrafiła wyobrazić sobie pracy w tym miejscu pod kierownictwem kogoś innego. Byłoby dobrze, gdyby to Jurkę mianowano naczelnikiem. Nie jest, oczywiście, tak mądry jak Pączek Gordiejew, ale to jednak Korotkow – swój, znany, Nastia zjadła z nim niejedną beczkę soli, razem rozwiązali dziesiątki zagmatwanych spraw, namierzyli i ujęli dziesiątki zabójców. Jurka jest jej przyjacielem – dawnym, dobrym i niezawodnym, więc ona z przyjemnością będzie pracować pod jego zwierzchnictwem.

Nie zdążyła jeszcze przywyknąć do tej myśli i pogodzić się ze stratą Pączka, gdy nadeszła informacja: lada chwila kadrze drugiego wydziału MUR-u[3] zostanie przedstawiony nowy szef, którym wcale nie będzie podpułkownik Korotkow.

– Mówi ci coś nazwisko Afanasjew? – zapytał ją Korotkow, chciwie łykając gorącą kawę, którą zgodnie ze starym zwyczajem pił rano w pokoju Kamieńskiej.

– Afanasjew? To popularne nazwisko – odparła ostrożnie, przypominając sobie znane osoby, które tak się nazywały. – Masz na myśli kogoś konkretnego?

– Czterdzieści pięć lat, skończył wydział prawa MGU[4]razem z tobą – uściślił Jura.

– Afonia?! Niemożliwe!

– Możliwe – spokojnie potwierdził Korotkow.

– Ależ skąd, Jura, tamten Sławka Afanasjew, który ze mną studiował, pochodził z Kaliningradu i tam wyjechał. I w ogóle był z niego patentowany leń, jechał na samych trójczynach.

– Koleżanko, Kaliningradu nie dzieli od Moskwy mur berliński, odległość nie jest równa milionom parseków, a co się tyczy nauki, ty byłaś prymuską na studiach i co z tego masz? – zauważył złośliwie. – W ciągu dwudziestu lat każdy się zmienia, zarówno na gorsze, jak i na lepsze.

Ale Nastia wciąż jeszcze nie wierzyła. Afonia zostanie naczelnikiem zamiast Pączka? To przecież niemożliwe!

A jednak tak właśnie się stało. Szefem wydziału zabójstw mianowano pułkownika milicji Wiaczesława Michajłowicza Afanasjewa. Nowy szef albo sobie nie przypomniał, albo nie rozpoznał Nastii Kamieńskiej, w każdym razie traktował ją na równi z pozostałymi pracownikami i ani razu nie napomknął, że kiedyś się znali. Nastii to bardzo odpowiadało: im dalej od szefa, tym lepiej. Bo jeszcze, wykorzystując starą znajomość, zacznie przeciągać ją na swoją stronę i jej rękami spróbuje wprowadzić nowe porządki w wydziale albo zebrać informacje o podwładnych. Tego tylko brakowało!

Parę dni później Nastia musiała przyznać rację Korotkowowi – w ciągu dwudziestu lat ludzie naprawdę zmieniają się nie do poznania. Dzisiaj pułkownik Afanasjew w niczym nie przypominał trójkowicza Afonii, bumelanta, awanturnika i miłośnika wypadów na piwo po wykładach. Afanasjew sprawiał wrażenie solidnego profesjonalisty. Nie był to jednak Pączek. W żadnym calu… Do tego też trzeba się było przyzwyczaić.

Jednym słowem, w ostatnim czasie w życiu Nastii Kamieńskiej wiele się wydarzyło. Mąż znowu wyjechał za granicę, nie będzie go w domu przez cały miesiąc, więc żeby nie myśleć o stresującej sytuacji z nowym naczelnikiem i nowym wystrojem mieszkania, Nastia postanowiła nauczyć się gotować. Chociaż trochę, chociaż cokolwiek. Gotowanie uspokaja psychicznie i jest pożyteczne. Od tej pory, gdy tylko miała ze dwie godziny wolnego czasu, sięgała na półkę po jedną z wielu książek kucharskich Loszki i próbowała opanować kolejny przepis. Przesadą byłoby twierdzić, że szło jej jak z płatka, ale po paru eksperymentach zaczęło się przynajmniej rozjaśniać w głowie. Teraz wiedziała, jak długo należy gotować cebulę, żeby nabrała złocistego koloru, na czym polega metoda sauté i dlaczego stosuje się ją podczas przygotowywania rozmaitych sosów, czemu przesiewanie mąki przed zagnieceniem ciasta jest ważne i dlaczego trzeba uważnie patrzeć na zegarek, gdy gotuje się kalmary na sałatkę. Boże, jaki on jest mądry! – myślała za każdym razem, próbując wepchnąć w siebie niezbyt smaczny rezultat własnych doświadczeń kulinarnych i ze zdziwieniem przypominając sobie, jaki niebiański smak miało to samo danie, kiedy przygotowywał je Czistiakow. Losza przechowuje w głowie mnóstwo informacji i tak wiele potrafi! Nigdy się tego nie nauczę.

Tego niedzielnego poranka, dziesiątego czerwca, postanowiła opanować wyroby z bezdrożdżowego ciasta francuskiego. Mogłaby oczywiście zająć się ciastem drożdżowym, ale wtedy musiałaby pójść do sklepu po drożdże, a na to nie miała ochoty. Przesiała mąkę, po czym usypała z niej górkę, jak nakazywano w książce. W zagłębieniu umieściła margarynę i zaczęła melancholijnie siekać wszystko nożem, „aż powstanie jednolita, sypka masa”, popatrując zarazem na ekran telewizora, który wisiał na ścianie. To też była nowość; dawniej, przed remontem, mieli tylko jeden telewizor, który stał w pokoju, więc Nastia wciąż nie mogła się przyzwyczaić do tego, że teraz może jednocześnie jeść i oglądać film albo ciekawy program, nie biegając z talerzami i kubkami z kuchni do pokoju i z powrotem. I nawet widziała szczególny urok w tym, że mogła posłuchać wiadomości przy porannej kawie.

„Sypka masa” wciąż nie chciała się stać „jednolita”, grudki zmieszanej z margaryną mąki były nadal różnej wielkości, ale Nastii to nie zniechęcało. Czasu miała w bród, cały dzień, w telewizji szedł dobry film, śpieszyć się nie było gdzie, więc mogła miarowo uderzać nożem po drewnianej desce aż do napisów końcowych.

Z wielkością grudek poradziła sobie akurat pod koniec filmu i gdy przygotowała się do kolejnego ważnego etapu – zmieszania „jednolitej masy” z octem, zabrzęczał dzwonek przy drzwiach. Na progu stał Korotkow z boleściwą miną, która miała go uchronić przed wymówkami Nastii.

– Jesteś sama?

– Nie, z trzema kochankami – odparła gniewnie. – Czyżby miejska centrala telefoniczna dzisiaj strajkowała? Co to za zwyczaj wpadania bez zapowiedzi? Może nie jestem ubrana albo jeszcze śpię. Albo, na przykład, spędzam czas z kochasiem.

– A ja nie jestem milicjantem, w odróżnieniu od niektórych. – Korotkow wymownym gestem dźgnął ją palcem. – Nie mam własnej komórki, a w służbowej padła bateria, całą noc ją eksploatowałem. Siedziałem już w samochodzie, zamierzałem pojechać do biura, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że mam do ciebie dziesięć minut drogi w linii prostej. No więc postanowiłem wpaść na kawę.

– I coś przegryźć? – uściśliła Nastia.

– No… jeśli dasz, to nie odmówię, ma się rozumieć.

– Dobra. – Westchnęła. – Wejdź. Będę musiała cię nakarmić, w końcu jesteś szefem. A przy okazji, skąd właściwie jechałeś do mnie „w linii prostej”?

– Z parku Sokolniki.

– Że też pognało cię tam z samego rana – wymamrotała Nastia, mieszając ciasto.

– Gwoli ścisłości, w nocy.

Nastia popatrzyła na Jurę podejrzliwie. Znowu do późna tkwił w pracy, nie wrócił do domu, żeby nie prowokować kolejnej awantury z żoną. I, oczywiście, pojechał razem z grupą operacyjną na miejsce zbrodni. Jeśli tak było, to musiał mieć wszelkie podstawy, by sądzić, że denat może przypaść ich wydziałowi, dlatego wolał sam wszystkiego się dowiedzieć i wszystko obejrzeć. Na wszelki wypadek. Nieraz już tak bywało.

– Jasne – wycedziła. – I kogo tym razem ukatrupiono w Sokolnikach? Znowu bezdomnego? Czy może bandyci strzelali do siebie przed snem, żeby się im lepiej spało?

– Trafiłaś jak kulą w płot – prychnął Jura. – Panuje tam taki miszmasz, że włos się jeży. Nawiasem mówiąc, oglądasz seriale telewizyjne?

– Nie. A co mają do tego seriale?

– Ciemna jesteś, Kamieńska! Słyszałaś przynajmniej o reżyserce Natalii Woronowej?

– Nie słyszałam o żadnej Woronowej! Nie zawracaj mi głowy! – Nastia się rozgniewała.

– Krótko mówiąc, ta Woronowa jest znaną reżyserką, zrobiła już dwa seriale, w planach ma trzeci. Będzie kręcić w Sokolnikach. Wczoraj późnym wieczorem został zabity kierowca jej ekipy filmowej, Tiejmuraz Indżija, według wstępnych ustaleń członek ugrupowania przestępczego z Sokolników.

– Aha – rzuciła Nastia. Zabójstwo członka ugrupowania przestępczego niewiele ją obchodziło, powinien się tym zająć regionalny wydział do walki z przestępczością zorganizowaną. Umieściła ciasto w lodówce i krytycznie zlustrowała znajdujące się w niej zapasy żywności. – Z czym chcesz pierogi: z mięsem czy z kapustą?

– Z jednym i z drugim – odparł Korotkow szybko, błyskając łakomym wzrokiem. – Długo trzeba czekać?

– Trochę, co najmniej półtorej godziny. Wolno mi idzie, przecież dopiero się uczę. Dwóm nadzieniom na pewno nie sprostam, więc wybierz jedno.

– Wobec tego z mięsem. I daj kanapeczkę, co? Bo nie wytrzymam półtorej godziny. Ostatni raz jadłem wczoraj o siódmej wieczorem.

Nastia szybko zrobiła mu kanapkę z serem, świeżym ogórkiem i listkami zielonej sałaty, po czym przystąpiła do przygotowania mięsnego nadzienia do pierogów.

– A po jakie licho, za przeproszeniem, potrzebny ci był ten kierowca? – zapytała, gdy Korotkow zjadł kanapkę i odzyskał zdolność mówienia. – To przecież nie nasza działka.

– Nareszcie! Bo już się przestraszyłem, że twoje szare komórki są pochłonięte wyłącznie sztuką kulinarną i zupełnie straciłaś intuicję. Czekam, czekam, a ty wciąż nie pytasz, jakby to było normalne, że jadę do trupa kolejnego oprycha. No więc, koleżanko, kierowca ekipy filmowej nie żyje, a żona scenarzysty, obecna na planie, zniknęła.

– Gdzie? – zapytała Nastia odruchowo, przyglądając się uważnie ostrzu noża, którym kroiła cebulę.

– Któż to może wiedzieć? Na tym polega zagadka. Reżyser jest na miejscu, scenarzysta na miejscu, nigdzie się nie ulotnili, a żona scenarzysty przepadła jak kamień w wodę. Zauważ przy tym, że w żaden sposób nie może być związana z bandytami z Sokolników, bo nie jest moskwianką. Przyjechała razem z mężem z Kemerowa. Poszła z kierowcą do pobliskiej kafejki coś przegryźć. A później kierowcę, tego Indżiję, znaleziono martwego, a jej w ogóle nie znaleziono. Tak więc szykuj się na wszelki wypadek. Niewykluczone, że jutro otrzymasz tę historię w ramach zadania służbowego.

– Dziękuję – odparła Nastia posępnie. – Zawsze zjawiasz się u mnie z przyjemnymi informacjami i miłymi prezentami. Czemu nie poszedłeś wczoraj do domu, hę?

Przez chwilę Korotkow milczał, później podniósł na Nastię oczy, które nagle przygasły.

– Poszedłem. A potem wróciłem.

– Po co?

– Musiałem przecież gdzieś wyjść. Powiedziałem Lalce, że od niej odchodzę. Inteligentnie mówiąc, poprosiłem ją o rozwód. Chyba znasz Lalkę… Po takim oświadczeniu nie mogłem już zostać w domu. A do kogo miałem pójść o dziewiątej wieczorem? No to wróciłem do biura. I pognałem do Sokolników, żeby się czymś zająć, żeby coś robić. Rozumiesz? W końcu przyszedłem do ciebie… Nie wyganiaj mnie póki co, dobrze? Coś wymyślę, znajdę metę, mam już pewien pomysł. Wszystko stało się tak nagle, że nie zdążyłem przygotować drogi odwrotu. Do nikogo prócz ciebie nie mogę się zwrócić. Wszyscy mają rodziny i dzieci.

Opuścił głowę i westchnął gorzko. Nastia w milczeniu pogłaskała go po głowie i wróciła do kulinarnych ćwiczeń. A więc nie tylko w jej życiu następują zmiany. W życiu Jurki też… Może zaczął się taki okres?

 

 

 

[1] Słynny rosyjski tancerz baletowy (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2] WGIK (Wsierossijskij gosudarstwiennyj institut kiniematografii) – Wszechzwiązkowy Państwowy Instytut Kinematografii.

[3] MUR (Moskowskij ugołownyj rozysk) – Moskiewski Wydział Kryminalny.

[4] MGU (Moskowskij gosudarstwiennyj uniwiersitiet) – Państwowy Uniwersytet Moskiewski.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

A jednak mężczyzna się pojawił. Nie na pogrzebie Ani Simonowej, ale znacznie później, po upływie półtora miesiąca. Zaczekał, aż odbędzie się stypa czterdziestego dnia po śmierci, i pojawił się w Kamyszowie. Nie przyszedł do pogrążonej w smutku matki, która pochowała dwójkę dzieci, zrobił jednak wiele, żeby ulżyć jej doli. Wynajął na przykład brygadę robotników, dobrze im zapłacił, podając się za przyjaciela syna Kławdii – Jurki Simonowa, i polecił, by w jak najkrótszym czasie doprowadzili do porządku dom i przyzagrodowe gospodarstwo. Znalazł w mieście kobietę – lekarkę, która niedawno przeszła na emeryturę – i umówił się z nią, że będzie codziennie zaglądała do Kławdii, która przechodziła stan załamania. Tutaj też nie pożałował pieniędzy, ale tym razem podał się za przyjaciela Aniutki, a nie Jurki. Z grubym portfelem przymocowanym do paska udał się do szpitala miejskiego i skłonił naczelnego lekarza do złożenia obietnicy, że w razie potrzeby hospitalizacji Kławdii Simonowej wszystko będzie z górnej półki. Wstąpił również do innych służb miejskich, sypnął dolarami, żeby wdowie i osieroconej matce niczego nie brakowało i żeby nie miała żadnych problemów. Poszedł nawet na cmentarz, opłacił opiekę nad grobem, w którym pochowano troje Simonowów. Zajrzał do pracowni kamieniarskiej, dał pieniądze na nowy nagrobek. I wszędzie, gdzie był, mówił mniej więcej to samo: że on nie jest wprawdzie tutejszy, ale jeśli to, za co zapłacił, nie zostanie wykonane, natychmiast się o tym dowie i zareaguje niezwłocznie, odpowiadając pięknym za nadobne. Mówił grzecznie i niegłośno, lecz niesłychanie przekonująco.

Szefowie recydywisty Szani dowiedzieli się o zagadkowym nieznajomym zbyt późno, ze trzy dni po tym, jak ostatecznie opuścił Kamyszowo. Od razu wysłali do miasta swoich ludzi, między innymi Irka. Zdobyte informacje były sprzeczne. Wszystko się niby zgadzało – i dzień przyjazdu nieznajomego, i dzień odjazdu, i dokąd chodził, i z kim się spotykał, i komu ile i za co zapłacił. Nie zgadzało się jedno: wygląd. Jakby mężczyzna był pozbawiony twarzy. Niektórzy twierdzili, że miał szczupłą twarz z garbatym nosem i przypominał przybysza z Kaukazu, nie był jednak smagły; inni – że gębę miał typowo słowiańską, do tego mały, zadarty nos; kolejna grupa upierała się, że tajemniczy hrabia Monte Christo był piękny jak malowanie i miał regularne, to znaczy klasyczne rysy twarzy. Nie wszystko też pasowało z włosami, mimo że ci, których pytano, określili ich kolor jako jasnoblond. Niektórzy mówili jednak, że mężczyzna ma przedziałek z boku, inni zaś – że zaczesuje włosy do tyłu.

Składanie raportu powierzono Irkowi – w końcu jest synem człowieka, który cieszy się zaufaniem szefa, więc jeśli coś pójdzie nie tak, oberwie mniej niż ktokolwiek inny. Irek lubił i nie lubił gościć w domu szefa. Lubił, ponieważ wszędzie czuł zapach pieniędzy, który budził w nim słodki niepokój i wskazywał główny cel życia: zarobić tyle samo, żeby żyć nie gorzej. A może nawet lepiej. Było to zupełnie co innego, niż widzieć luksusowe wille w kinie albo w telewizji. Wille na ekranie należały do nieprawdziwych bohaterów, których w rzeczywistości może nigdy nie było, a ta stanowiąca własność szefa – oto ona, można jej dotknąć, przejść się po pokojach, usiąść w fotelu przed kominkiem. Skoro są w Rosji ludzie, którzy mają do tego dostęp, dlaczego on, Irek, nie może dołączyć do ich grona? A nie lubił tutaj bywać właśnie dlatego, że zaczynał dotkliwie odczuwać swoją nicość oraz to, że pozostawał daleko w tyle za tym całym luksusem. Szef przekazywał polecenia przeważnie przez Szanię, ale raportu zawsze chciał wysłuchać osobiście. I za każdym razem, przyjeżdżając z raportem i wspinając się po stopniach wysokich schodów, które biegły dwoma półkolami w dół, Irek doznawał uczucia pożądania i uległości. Rozpaczliwie pragnął takiego bogactwa, a jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jeśli ono się nawet pojawi, to nieprędko, niewykluczone też, że w ogóle się go nie doczeka. No bo kim on jest? Płotką, pionkiem, chłopcem na posyłki. A przede wszystkim nieudacznikiem, pechowcem i dlatego nie ma żadnych perspektyw.

Dobrze wiedział, że nad szefem stoją jeszcze ważniejsi, a co za tym idzie – bogatsi hersztowie. Tamtego najważniejszego nigdy nie widział i nazywał w myślach bossem, a tego – szefem, mimo że gość miał nie tylko imię, ale też nazwisko i ksywę, albo jak mówiono w ich środowisku, ksibę – Pełnomocnik. W odróżnieniu od Szańkina seniora ksywa szefa nie została utworzona od nazwiska, wiązała się z dawną historią, kiedy to podczas porachunków z nielojalnymi członkami grupy szef zaskoczył swoich wspólników niespodziewanym okrucieństwem i wręcz jezuicką perfidią.

– Nie jesteś człowiekiem, ale diabłem – powiedział mu wtedy jeden z kamratów.

– Nie mierzę aż tak wysoko – odparł ze skromnym uśmiechem. – Jestem pełnomocnikiem diabła.

Od tej pory się przyjęło – Pełnomocnik.

– Zmienia charakteryzację, sukinsyn – wycedził przez zęby Pełnomocnik, wysłuchawszy raportu Irka. – Nikt nie ukryje wzrostu ani figury, dlatego wszyscy opisują je tak samo. A gębę i uczesanie facet zmienia jak artysta. Prześledźmy jeszcze raz daty.

Irek znowu otworzył notes. Pierwsze pojawienie się odnotowano w poniedziałek dwudziestego ósmego maja. Dalej – według dni i godzin: gdzie, do kogo, z jaką prośbą. Ostatnia wizyta – trzydziestego pierwszego maja, w czwartek, o dziesiątej rano. Po dziesiątej trzydzieści nikt więcej nie widział go w Kamyszowie.

– A gdzie mieszkał? Na kwaterze prywatnej? Rozmawialiście z właścicielami? – niecierpliwie zapytał Pełnomocnik.

– Facet nie zatrzymał się w Kamyszowie. Codziennie przyjeżdżał samochodem, a później odjeżdżał. Przeczesaliśmy najbliższe miejscowości i nic – widocznie wynajął coś dalej – wyjaśnił Irek.

– Samochód? – Pełnomocnik zadał następne krótkie pytanie.

– Ciemnoniebieska niva.

– Numer rejestracyjny?

– Nikt nie zapisał. Nie było potrzeby, nie zwrócono uwagi.

– Kontakty pozabiznesowe?

– Brak danych. – Irek starał się odpowiadać zwięźle i rzeczowo; wiedział, że szef nie lubi długich wywodów i bezmyślnych słów, pozbawionych treści.

– Muszą być. – Spojrzenie Pełnomocnika stało się ciężkie i dosłownie wbiło Irka w fotel. – To jasne, że muszą być. Skąd facet dowiedział się o dziewczynie? Tylko od kogoś z tutejszych. Ktoś go informuje, ktoś z Kamyszowa się z nim komunikuje. I ten, którego szukamy, musiał się z nim skontaktować po przyjeździe. Przegapiłeś coś, chłopcze, nie zebrałeś wszystkich informacji.

– Dowiedziałem się wszystkiego, co możliwe – zaoponował Irek z uporem. – Sam pan przecież widzi, że gość jest bardzo ostrożny. Zmienia nawet wygląd. Nie jest tak głupi, żeby odwiedzać swojego przyjaciela; za godzinę całe miasto będzie o tym wiedziało. Jeśli taki przyjaciel istnieje, to najprawdopodobniej sam pojechał na spotkanie, gdzieś poza granice Kamyszowa.

Irek czuł strach, sprzeciwianie się szefowi stanowiło wielkie ryzyko, ale chłopak ze wszystkich sił zmagał się z piętnem nieudacznika. Starał się odwrócić typowy bieg wydarzeń, w wyniku którego nie zostanie pochwalony, a szef pokręci tylko głową z wyrzutem, jakby mówił, że synek Szani to talizman pecha, dokądkolwiek go posłać – sprawa zawsze kończy się fiaskiem. Nie dlatego, że jest głupi albo nieudolny, po prostu los go tak naznaczył.

– Dobrze mówisz. – Pełnomocnik kiwnął głową. – Odwykłem od małych mieścin, nie wziąłem tego pod uwagę. A z ciebie prawdziwy chojrak, pokazujesz pazury, nie pękasz. Zrobimy więc tak. Pojedziesz na lotnisko, odszukasz tam Blinowa i powiesz, że cię przysłałem z poleceniem.

Pomoże ci. Sprawdzisz listy pasażerów wszystkich samolotów, które wyleciały z Moskwy trzydziestego maja po dwunastej.

– Kogo mam szukać?

– Nikogo. Gdybym wiedział, kogo szukać, nie siedziałbyś teraz przede mną. Zanotujesz wszystkich mężczyzn z numerami dowodów osobistych. Przyniesiesz tutaj. To wszystko, chłopcze, jesteś wolny.

 

 

Nastia Kamieńska nie popisała się z ciastem – zabrakło jej doświadczenia. Po pierwsze, ciasto okazało się zbyt sypkie, więc ulepione przez nią pierogi z mięsem dosłownie rozpadały się w rękach. Po drugie, było go za dużo nawet dla wygłodzonego Korotkowa, który w niedzielę zjadł, ile mógł, i jeszcze zabrał ze sobą całą torbę, a mimo to pierogów zostało więcej, niż potrzeba na skromną kolację dla samotnej kobiety. Najbardziej przykre było to, że wyszły smaczne, dlatego szkoda było wyrzucać.

W poniedziałek rano Nastia, dławiąc się, wdusiła w siebie jeszcze trzy pierogi, którymi objadła się do oporu w przeddzień, i wzdrygnęła się z przerażeniem, gdy pomyślała, że będzie musiała dokończyć je wieczorem. Nawet najsmaczniejszej potrawy nie można jeść w takich ilościach bez obawy, że się dostanie uczulenia na długie lata! Nie, wieczorem chyba już tego nie zniesie. Stanowczym ruchem zapakowała pozostałe pierogi do woreczka i wsunęła go do dużej torby, żeby poczęstować chłopców w pracy. Ona już dosyć się namęczyła, teraz ich kolej.

Na porannej odprawie nowy szef oznajmił:

– Zabójstwo w Sokolnikach wywołało duży oddźwięk społeczny. Wszystkie dzisiejsze gazety rozpisują się o dalszej wojnie między stacjami telewizyjnymi. Przeważa opinia, że zabójstwo kierowcy ekipy filmowej popełniono po to, by przerwać zdjęcia i uniemożliwić kręcenie serialu, który, zgodnie z przewidywaniami, osiągnie wielki sukces, a co za tym idzie znacznie podniesie oglądalność stacji, która go będzie emitować. Przyznaję, że nie do końca rozumiem ten pogląd; uważam, że gdyby ktoś chciał przerwać zdjęcia, zabiłby głównego aktora albo reżysera, a nie kierowcę.

– Może popełniono błąd – zauważył jeden z wywiadowców. – Ktoś chciał zabić aktora, ale pomylił go z kierowcą.

– Rozsądna myśl. – Afanasjew skinął głową. – Właśnie dlatego musimy się włączyć do pracy. Kamieńska, weźmiesz to na siebie. Skontaktuj się z RUBOP-em[5], niech sprawdzą, czy denat nie należał do jakiegoś ugrupowania. Jeśli to zwyczajne porachunki, to sami się tym zajmą. Hipoteza z telewizją spoczywa na nas.

Nastia skrzywiła się w duchu, wciąż jeszcze raził ją zwyczaj nowego szefa „tykania” wszystkich. Gordiejew, który mówił do swoich podwładnych na „ty”, to zupełnie co innego. Chociaż niby czemu? Nastia nie potrafiła znaleźć logicznego wytłumaczenia. Dlaczego Gordiejew może to robić, a Afonia – nie?

– Zwyczajnie go nie lubisz. – Korotkow roześmiał się w odpowiedzi na jej zdziwienie, wyartykułowane po raz

kolejny. – I wszystko, co robi albo mówi, wydaje ci się niewłaściwe. Słuchaj, zostało ci trochę pierogów?

Nastia w milczeniu wyjęła z torby woreczek z pierogami i położyła go na biurku.

– Jedz, moje słoneczko, bo ja nie mogę już na nie patrzeć. A jednak coś mnie korci, żeby krytykować Afonię.

– No to wal – zachęcił ją Jura, wsuwając do ust rozpadający się pierożek. – Posłucham.

– Dlaczego na przykład kazał, żebym zwróciła się z zapytaniem do RUBOP-u? Czyżby uważał, że po ziemi chodzą skończeni idioci? Przecież już wczoraj mi powiedziałeś, że są informacje o związku denata z ugrupowaniem z Sokolników. To znaczy, że chłopcy z terenu od razu zainteresowali się tą sprawą. Tymczasem Afonia uważa, że tylko tutaj, na Pietrowce, siedzą ludzie, którzy potrafią wyjaśniać przestępstwa. Nie znoszę takiego niezdrowego snobizmu!

– Masz rację, koleżanko, a zarazem jej nie masz. To, co ci powiedziałem wczoraj, stanowiło nieoficjalną i niepotwierdzoną informację, która nie dotarła do mnie z RUBOP-u. Weź też pod uwagę, że wywiadowcy, którzy wyjechali do trupa, omawiali tę kwestię i naprawdę zamierzali zwrócić się z zapytaniem. Może nawet otrzymali już odpowiedź. Nie psuj więc sobie krwi zawczasu, zaraz zadzwonimy do chłopaków w Sokolnikach i wszystkiego się dowiemy. Jeśli się okaże, że chodziło o banalne porachunki, będziesz mogła odetchnąć swobodnie.

– A co z żoną scenarzysty? Mówiłeś, że zaginęła.

– No i co z tego? – Korotkow wzruszył ramionami i sięgnął po kolejnego pieroga. – Zaginęła, to zaginęła. Może była świadkiem, zobaczyła, kto i dlaczego zabił kierowcę, więc zabrano ją z miejsca zabójstwa, żeby później zdecydować, co z nią zrobić. To i tak nie ma wpływu na hipotezę dotyczącą porachunków. Słyszałaś, co powiedział Afonia? Włączasz się pod warunkiem, że to nie były porachunki. Jeśli natomiast się okaże, że przestępcy z Sokolników wyjaśniali nieporozumienia między sobą albo z kimś innym, sprawa spada na chłopców z terenu.

Nastia potraktowała słowa Korotkowa jak pocieszenie, ale słabe. W zabójstwie kierowcy nie widziała niczego ciekawego. Gdyby chodziło o szaleńca, którego istnienie w każdej godzinie i w każdej minucie zagrażałoby życiu nowej ofiary – wtedy co innego. Wtedy trzeba koniecznie wytężać wszystkie siły, fizyczne i umysłowe, żeby uratować tych, których da się jeszcze uratować. Tymczasem tutaj… Co się ze mną dzieje? – zbeształa się w duchu. Nigdy przedtem nie myślałam w ten sposób. Przedtem każde zabójstwo było przestępstwem, które zwyczajnie musiałam wyjaśnić. Za wszelką cenę. Bez względu na nakład pracy. Czyżby ogarnęła mnie taka znieczulica, że zaczęłam traktować zwłoki jak suche fakty, które nie mają ze mną osobiście nic wspólnego? Czy chodzi o Afonię? Nie podoba mi się nowy szef, dlatego praca mi zobojętniała. Typowo babskie podejście. Chyba wcześniej było mi obce. Czy to znaczy, że się starzeję? Zabito człowieka, a ja myślę tylko o tym, jak by się tu wykręcić od pracy związanej z szukaniem mordercy.

– Jura, może powinnam się stąd zabierać? – zapytała nagle.

– Dokąd? – Korotkow odruchowo zerknął na zegarek i Nastia domyśliła się, że odebrał jej pytanie dosłownie: wyznaczono spotkanie służbowe, na które ona nie chce się spóźnić.

– W ogóle. Z wydziału – dodała niepewnie. – Bez Pączka nie mam tutaj czego szukać. Teraz moja praca analityczna nikomu nie jest potrzebna, a z całą resztą radzę sobie kiepsko.

– Nie wygłupiaj się! – powiedział Jura surowo. – Potrafisz wszystko i robisz to doskonale. W ciągu ostatnich pięciu lat sprzeczamy się o to z godną pozazdroszczenia regularnością. Wolałbym, żebyś równie często robiła mi pierogi, zamiast pleść te bzdury. Byłoby więcej pożytku.

– Jura, ja…

– Nie chcę tego słuchać – przerwał jej ostro. Później podniósł na Nastię zasmucone oczy. – Asiu, proszę cię. Proszę. Kolka Siełujanow odszedł. Igor Lesnikow odszedł. Docenko się ożenił i też napomyka o przeniesieniu się tam, gdzie więcej płacą; musi teraz utrzymać rodzinę; jeśli dobrze zrozumiałem, dziecko już w drodze. W wydziale są sami nowicjusze, ty i ja jesteśmy jedynymi, którzy pracują tutaj ponad dziesięć lat. Zresztą nowicjusze też nie rokują nadziei, wciąż rozglądają się na boki. Przez kilka ostatnich lat żaden wywiadowca nie wytrzymał u nas dłużej niż półtora roku, ledwie zaczyna się orientować w pracy – od razu ucieka. Przychodzi nowy, którego zaczynamy szkolić, a on też odchodzi. I tak bez końca. Proszę, Asiu. Chcesz, to uklęknę przed tobą?

Nastia go rozumiała. Co to za przyjemność – być zastępcą naczelnika wydziału, gdy wśród twoich podwładnych nie ma ani jednego pracownika, na którym można całkowicie polegać? Jedni są młodymi partaczami, którzy niewiele wiedzą i niczego nie próbują się dowiedzieć, bo nie widzą przyszłości w tej pracy. Igor Lesnikow awansował do departamentu operacyjno-śledczego w ministerstwie. Kolę Siełujanowa skuszono stanowiskiem zastępcy wydziału kryminalnego w komendzie okręgowej. Wszystkich można zrozumieć, muszą się rozwijać, zostać podpułkownikami, a później pułkownikami. Tylko Nastii się poszczęściło, że zajmuje stanowisko majora w stopniu podpułkownika, i to jedynie dlatego, że cały rok spędziła w centrali u Zatocznego, gdzie otrzymała kolejny stopień, a potem wróciła na Pietrowkę z dwiema dużymi gwiazdkami na naramiennikach i zajęła poprzednie miejsce. I przesiedzi na nim aż do emerytury, nigdy nie zostanie pułkownikiem, ponieważ dopuszczalny pułap dla starszego oficera operacyjnego to major – i ani milimetr wyżej. Nastia nie jest zbyt ambitna i nie zamierza stawać na uszach, żeby zdobyć stopień pułkownika. Jednakże Igor i Kola to normalni faceci, nie chcą ugrzęznąć w tym bagnie. Miszeńka Docenko ma też swoje kompleksy, ożenił się z Iroczką Miłowanową. Niby nic w tym szczególnego, ale Iroczka ma dość zamożną krewną – to śledcza Tatiana Obrazcowa, w dodatku żona dobrze zarabiającego prywatnego detektywa Władika Stasowa i znana pisarka Tatiana Tomilina, która otrzymuje pokaźne honoraria za swoje książki. Iroczka przywykła nie liczyć się z pieniędzmi, a Tatiana przywykła ją utrzymywać. Misza znalazł się w bardzo niekomfortowej sytuacji, bo Tatiana i Stasow stale pomagają im finansowo. Chłopak powinien sam utrzymywać swoją rodzinę. A z pensji milicjanta trudno utrzymać niepracującą żonę z dzieckiem, leciwą mamę z groszową emeryturą i siebie – młodego, silnego faceta, któremu co najmniej trzy razy dziennie doskwiera dotkliwy głód. Okazało się więc, że stworzony i wyszkolony przez Pączka Gordiejewa zespół zaczął się powoli rozpadać, rozsypywać na kawałki. Jak wczorajsze pierogi Nastii… Zostali tylko oni z Jurą.

– Jura, a może odejdziemy razem, co? – zaproponowała. – Wszystko rozumiem, nie zostawię cię tutaj samego, obiecuję. Tylko po co chcesz pracować z Afonią? Mnie blokujesz i sam się męczysz. Chcesz, to porozmawiam z Zatocznym? Na pewno znajdzie się miejsce dla nas obojga.

– Bujasz w obłokach, Aśka. – Korotkow uśmiechnął się smutno. – Jaki Zatoczny? Czyżbyś zapomniała, że mamy nowego ministra? Na razie trwają roszady w składzie zastępców, ale gdy tylko skończy się mianowanie nowych, owi zastępcy zaczną wymieniać naczelników departamentów. I gdzie wtedy znajdzie się twój Zatoczny?

– W sumie racja. – Nastia westchnęła. – O tym jakoś nie pomyślałam. Ale ogólnie rzecz biorąc, gotów jesteś odejść?

– Szczerze?

– Szczerze.

– Jeśli szczerze, to nie. Asiu, nie jestem chłopcem, niebawem stuknie mi pięćdziesiątka…

– Jeszcze nie tak szybko – przerwała mu Nastia z uśmiechem.

– Szybciej, niż bym chciał. Mam trzydzieści lat wysługi. Rozumiesz, co to znaczy trzydzieści lat służby? Odkąd po ukończeniu dziesiątej klasy wstąpiłem do szkoły milicyjnej w Omsku, jestem gliniarzem. Wiele rzeczy widziałem, wielu się nauczyłem. Jak idiota kochałem i nadal kocham swoją pracę. Urodziłem się dla niej, wszedłem w nią jak w dobrze skrojony garnitur: czuję się wygodnie i komfortowo, nie ciśnie mnie ani nie ciągnie. Otrzymałem dwie rany, osiemnaście nagan i cholerną kupę podziękowań oraz innych nagród. I co, zbliżając się do pięćdziesiątki, mam się przyznać, że przeżyłem życie niewłaściwie? Że kochałem to, czego nie powinienem był kochać? Że przez wiele lat uczyłem się w pocie czoła, zdobywałem miano profesjonalisty, a teraz potrafię to, czego nikt nie potrzebuje i nie żąda? Zrozum, Aśka, wydział kryminalny to moje życie. Drugiego nie będę miał. W każdym razie nie chcę go mieć. Nie potrzebuję innego życia ani innej pracy. Dlatego proszę cię: nie odchodź, pomóż mi. Jeśli możesz, oczywiście.

– A obronisz mnie przed Afonią?

– Zrobię, co w mojej mocy. – Jura przyłożył rękę do serca. – Wciąż będę stawał między tobą a nim, żeby cię nie dosięgnął.

– Zgoda. Wobec tego idź zadzwonić do chłopców z RUBOP-u, żeby sprawdzili denata. A przy okazji, znalazłeś jakąś metę?

– Jeszcze nie… Chociaż właściwie się dogadałem, mój przyjaciel pracuje w Akademii MWD[6], jako zamiejscowy dostał mieszkanie w hotelu, ale niedawno się ożenił i przeniósł do żony. Mieszkanie nie jest mu więc potrzebne, tyle że obecnie zajmują je jego krewni, którzy przyjechali do Moskwy, żeby się ukulturalnić, a zarazem zrobić zakupy. Za tydzień wyjadą i wtedy się wprowadzę. Muszę gdzieś przewaletować ten tydzień… Ale to głupstwo, przenocuję w pracy, nic mi nie będzie. Nie pierwszy raz.

Nastia patrzyła na niego ze współczuciem. No co to za życie? Człowiek przez trzydzieści lat poświęcał się wyjaśnianiu przestępstw, był dwukrotnie ranny, dostał kupę nagród, a gdy postanowił odejść od żony – nie ma gdzie się podziać. Będzie się więc tułał po chwilowo wolnych chatach znajomych, bo wynajem mieszkania jest drogi, pójdzie na to cała pensja, nie zostanie nawet na papierosy, nie mówiąc już o jedzeniu, ubraniu, alimentach na syna i benzynie do samochodu, który jest zresztą tak stary, że wciąż wymaga naprawy, ona zaś, skądinąd, też nie jest darmowa. No co to za życie, które samo popycha detektywa w szeroko otwarte ramiona struktur kryminalnych i które w każdej minucie nie szepcze, lecz krzyczy: machnij na wszystko ręką, weź pieniądze, zrób, jak ci radzą, i żyj bez problemów!

– Jak chcesz, to pomieszkaj u mnie – zaproponowała szczerze. – Teraz gość nocuje u nas na miękkiej kanapie, a nie na łóżku polowym.

– Chcę – równie szczerze odparł Korotkow. – A nie będę ci przeszkadzał?

– Daruj sobie. – Nastia wesoło machnęła ręką. – Przecież nocowałeś u mnie wiele razy. Będziesz za to woził mnie samochodem do pracy, jak white lady.

Pół godziny później okazało się, że Tiejmuraz Indżija nie figuruje w ewidencji regionalnego wydziału do walki z przestępczością zorganizowaną, a więc otrzymana przez Korotkowa informacja o przynależności kierowcy ekipy filmowej do ugrupowania przestępczego z Sokolników była niewiarygodna.

– Wybacz, koleżanko. – Korotkow rozłożył ręce ze skruchą. – Chciałbym, ale… Sama rozumiesz. Chłopcy w Sokolnikach już wiedzą, że się włączamy. Gotowi są powiedzieć ci wszystko, co wiedzą.

– No tak. – Nastia sceptycznie zlustrowała zastępcę naczelnika wydziału. – Nie przypominasz posłańca dobrej nowiny. Powiedz chociaż na koniec coś miłego, żeby tabletka była mniej gorzka.

– Sprawę prowadzi śledczy Gmyria – oznajmił Jura uroczyście. – Twój ukochany Boris Witaljewicz.

– Dzięki Bogu, przynajmniej tutaj dopisało mi szczęście. – Nastia odetchnęła z ulgą i pojechała do Sokolników.

 

 

Natalia Woronowa nie bała się milicji. Nie dlatego, że była twardą sztuką, pewną swoich wpływów, która niczego się nie boi, bo wywinie się z każdej opresji. Po prostu życie układało się tak, że w swoim czasie musiała często odwiedzać tę instytucję. Pierwszy mąż Natalii był marynarzem floty podwodnej, służył w Zachodniej Licy, więc odwiedzanie go wymagało specjalnej przepustki do strefy przygranicznej, którą załatwiało się właśnie w milicji. Natalia zaś jeździła do męża co roku przez wiele lat. Później wychowanica, Irinka, sąsiadka z mieszkania komunalnego, zaczęła dostarczać powodów do spotkań ze stróżami prawa. Potem były serial dokumentalny o problemach młodzieży i pełnometrażowe filmy dokumentalne Prawa stada oraz Czym jest dobro i czym jest zło, podczas przygotowania których Woronowa musiała nawiązać ścisłą współpracę z przedstawicielami rozmaitych służb i spędzić sporo czasu w zakładzie poprawczym dla nieletnich. Dlatego w wieku czterdziestu sześciu lat nie odczuwała najmniejszego strachu przed organami ścigania oraz ich przedstawicielami. A jednak czuła się nieswojo. Rozmowa ze śledczym i składanie zeznań w charakterze świadka były dla niej czymś nowym.

– Natalio Aleksandrowna, czy może pani skomentować dzisiejsze publikacje w niektórych gazetach? – zapytał śledczy Boris Witaljewicz, kładąc przed nią dwie gazety, które czytała już rano. Jedna opublikowała materiał pod tytułem „Trwa wojna stacji telewizyjnych”, w drugiej nagłówek był jeszcze wymowniejszy: „Zginął kierowca. Kto następny?”.

Mimo uczucia wewnętrznego dyskomfortu i żywych jeszcze wspomnień tego, co się wydarzyło późnym wieczorem w sobotę, Natalia nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.

– Niech pan da spokój, Borisie Witaljewiczu. Kto by traktował poważnie takie rzeczy? Przecież to kompletne bzdury!

– Proszę o konkrety. Czy ma pani jakiekolwiek podstawy, by sądzić, że komuś zależy na przerwaniu zdjęć? Czy jest chociaż jeden człowiek w naszym kraju, który chciałby, żeby pani nigdy nie nakręciła swojego nowego serialu?

– Skoro stawia pan sprawę w ten sposób, to muszę odpowiedzieć twierdząco. Na pewno jest ktoś taki.

– Może pani podać nazwisko?

– Borisie Witaljewiczu, jestem osobą rozsądną i zdaję sobie sprawę z tego, że żyję wśród ludzi. Rozumie pan? Wśród najprzeróżniejszych ludzi z rozmaitymi myślami i uczuciami, a nie wśród aniołów, które kochają wszystkich i nie znają złości ani nienawiści. Głupio byłoby sądzić, że wszyscy odnoszą się do mnie z sympatią. Są ludzie, którzy darzą mnie niechęcią i ogromnie ucieszyliby się z każdego mojego niepowodzenia. Są pewnie nawet tacy, którzy mnie nienawidzą, ponieważ uważają, że stanęłam im na drodze albo w czymś przeszkodziłam. Są też tacy, którzy mi zazdroszczą, bo sądzą, że wszystko w życiu spadło mi z nieba. Ale nie jestem wyjątkiem, to samo można powiedzieć o każdym z nas. Między innymi o panu.

– Jeśli chodzi o mnie, to nie mam złudzeń. – Śledczy uśmiechnął się szeroko. – Trudno przypuszczać, żeby ci, których wysłałem do sądu, pałali do mnie namiętną miłością. Ale pani nie jest śledczą. Dlatego przyjrzyjmy się najpierw tym, którzy pani nienawidzą. Komu i dlaczego stanęła pani na drodze, Natalio Aleksandrowna?

Woronowa nie spodziewała się, że śledczy potraktuje jej wypowiedź tak dosłownie, więc się zmieszała.

– Wydaje mi się, że aby zabić człowieka tylko po to, by przerwać zdjęcia, nienawiść musi być bardzo… – nie znalazła odpowiedniego słowa, dlatego użyła pierwszego, które jej przyszło do głowy – bardzo poważna. A mózg jak orzeszek. Zabójstwo kierowcy nie może zakłócić zdjęć do serialu. Wywoła zamieszanie, napięcie nerwowe, poruszeni członkowie ekipy będą tracili czas na rozmowy z funkcjonariuszami wydziału kryminalnego i ze śledczym, praca ucierpi i się opóźni, ale tylko na jakiś czas. Minie najwyżej miesiąc i wszystko potoczy się swoim trybem. Zdjęcia zostaną wznowione. A na miejsce zabitego Timura zatrudnimy nowego kierowcę i tyle. Wiem, że brzmi to dość cynicznie, chcę jednak panu uświadomić, że pańska dziwna hipoteza nie ma racji bytu.

– Nie jest dziwna, szanowna Natalio Aleksandrowna. Niech pani wyobrazi sobie przez chwilę, że zginął główny aktor, a nie kierowca. Co wtedy?

– Co wtedy? Wtedy, oczywiście, byłoby gorzej. Ale jeśli pominąć czysto ludzki aspekt problemu, związany z utratą czyjegoś życia, to w tym wypadku też nie ma mowy o katastrofie. Zdjęcia trwają dopiero trzy tygodnie, więc jeśli z jakiegoś powodu ubędzie aktor z obsady, w ciągu trzech, czterech miesięcy można nakręcić na nowo wszystkie sceny z jego udziałem, powierzywszy innemu aktorowi tę rolę. Wiążą się z tym, naturalnie, czas, pieniądze i niepotrzebne nerwy; poza tym scenariusz pisany jest na bieżąco pod konkretnego odtwórcę, więc scenariusz też trzeba będzie trochę zmienić. Ale i to nie spowoduje katastrofy. Jeśli już przerwać zdjęcia drogą uśmiercenia głównego aktora, należy to zrobić pod koniec, kiedy prawie wszystko zostanie już sfilmowane. PRAWIE, a zatem pozostanie jeszcze sporo scen z jego udziałem i bez niego się nie obejdzie. Wtedy rzeczywiście pojawi się kwestia ponownego sfilmowania wszystkich scen z nowym aktorem i od samego początku. To wymaga sporo dodatkowych funduszy, więc kłopoty finansowe mogą całkowicie zablokować zakończenie pracy nad serialem.

– Ciekawe – mruknął śledczy, wysłuchawszy jej wyjaśnienia. – Pomówmy o kwestii finansowej. Powiedziała pani, że nawet gdyby teraz zabito głównego aktora, byłoby potrzebne dodatkowe finansowanie, żeby odtworzyć sfilmowane już sceny z nowym aktorem. Skąd wzięłaby pani te pieniądze?

– Z ogólnego budżetu przeznaczonego na film.

– I to nie pociągnęłoby za sobą żadnych skutków? Chodzi mi o to, czy film by nie ucierpiał?

– Oczywiście, że ucierpiałby. Musielibyśmy zaoszczędzić na czymś innym, na przykład na kostiumach, zdjęciach miejskich plenerów… w Moskwie to strasznie drogie. Na scenach zbiorowych. Nawet na dobrych aktorach. Musi pan wiedzieć, że lubię, by w epizodach występowały gwiazdy, ale dzień zdjęciowy gwiazdy kosztuje krocie. To zaszkodziłoby filmowi.

– Czy dobrze panią zrozumiałem? Gdyby dzisiaj zabito aktora grającego główną rolę w pani serialu, serial zostałby jednak zrealizowany, ale jego jakość uległaby znacznemu pogorszeniu. Zgadza się?

– Chyba tak. Trudno mi powiedzieć jednoznacznie, bo nie bywałam w takich sytuacjach… Tak, chyba tak, ale pod jednym warunkiem: gdybyśmy nie mieli dodatkowych pieniędzy.

– Ale pani je ma?

– Mogą się pojawić. Niewykluczone, że producent wejdzie w nasze położenie i przeznaczy dodatkowe środki; to bardzo mało prawdopodobne, ale teoretycznie możliwe. Możemy też zdobyć pieniądze w innym miejscu.

– A konkretnie?

– W jakimkolwiek. Od innego sponsora. Na przykład od mojego męża.

Zdumienie, które błysnęło w oczach śledczego, dowodziło, że Gmyria nie miał zielonego pojęcia, jakich pieniędzy potrzebuje Natalia Woronowa na realizację swojego filmu. Musiała więc i to szczegółowo naświetlić.

– A zatem sam pan widzi, Borisie Witaljewiczu, że jeśli nie zdołam nakręcić serialu, to żadna stacja telewizyjna nie poniesie poważnego uszczerbku, bo nikt oprócz mojego męża nie zainwestował jeszcze ani kopiejki w zdjęcia.

– Ta-ak – wycedził Boris Witaljewicz. – Zaskoczyła mnie pani, Natalio Aleksandrowna. Ciekawe, czy dziennikarze, którzy to napisali – pchnął palcem leżące na biurku gazety – orientują się, za czyje pieniądze kręci pani film?

– Powinni się orientować, bo nie ukrywam tego przed nikim. Zaraz po przystąpieniu do zdjęć udzieliłam kilku wywiadów i wspomniałam o tym. Ale to wcale nie znaczy, że teraz wszyscy o wszystkim wiedzą. Pan, na przykład, nie wiedział. Zdarza się, że dziennikarze nie wiedzą o tym, co jest napisane we wszystkich gazetach, tym bardziej tylko we dwóch… Nie możemy ich o to obwiniać, nie są w stanie czytać wszystkich wydań od deski do deski, są przecież autorami tekstów, a nie czytelnikami. – Natalia się uśmiechnęła.

Przez jakiś czas omawiali jeszcze mechanizm finansowania zdjęć oraz ich organizację, gdy nagle Boris Witaljewicz przeszedł do zupełnie innej sprawy.

– Natalio Aleksandrowna, co może pani powiedzieć o relacjach scenarzysty Nilskiego z jego żoną?

 

 

Luba z satysfakcją obejrzała się od stóp do głów w dużym lustrze wiszącym w łazience. Żadnego defektu, nawet najwybredniejszy znawca nie zdołałby znaleźć wad w jej figurze. I twarz, i włosy – wszystko aż prosi się na okładkę czasopisma. Każdy facet bez wyjątku pada plackiem przed taką urodą. Edik też najwyraźniej za nią szaleje, w każdym razie do niedawna była tego pewna na sto procent. I nagle ten wyjazd… Ni z tego, ni z owego pojechał do Kemerowa na parę dni. Czego tam szukał? Czego wypatrywał? Plecie jakieś bzdury o kobiecie, która straciła całą rodzinę i której trzeba koniecznie pomóc. Co to za kobieta, kim jest? Odkąd Edik wrócił z podróży, Luba myśli tylko o tym. Może naprawdę chodzi o kobietę, tyle że nie samotną i potrzebującą pomocy, ale zupełnie inną, młodą i ładną, młodszą i ładniejszą od niej. Od dwóch tygodni Luba uważnie przygląda się swojemu wybrankowi, szukając w jego zachowaniu oznak zainteresowania nieznaną rywalką, nie znajduje niczego konkretnego i dlatego jeszcze bardziej się złości i martwi. A Edik zachowuje się jak gdyby nigdy nic, żartuje, śmieje się, chodzi do pracy, kocha się z nią, chętnie zjada przygotowane przez nią śniadania, gdy zostaje na noc. Może nie dzieje się nic złego? No dobrze, zadurzył się, stracił głowę – kto tego nie doświadczył? Poleciał do swojej lubej na kilka dni, nasycił się nią i zrozumiał, że nie ma nikogo lepszego od Luby. Oby tak było! A jeśli jest inaczej?

Dziewczyna umyła się, starannie rozczesała gęste, sięgające ramion włosy, zebrała je wysoko na czubku głowy i spięła spinką – Edik lubi, gdy jej długa, zgrabna szyja jest całkowicie odsłonięta. Lekko podmalowała rzęsy – tylko odrobinę, żeby nie można się było nawet domyślić, że zrobiła makijaż. Jeszcze tylko podkreśli oczy. Włożyła ładną jedwabną piżamę i ruszyła do kuchni przygotować kawę, ale nie wytrzymała i zawróciła do sypialni. Tylko na chwilę. Żeby rzucić na niego okiem. Zobaczyć, jak śpi lekkim porannym snem, gdy budzik nastawiony przez nią na siódmą już zadzwonił, a przez nieszczelnie zaciągnięte zasłony słońce zalewa światłem akurat tę część łóżka, na której leży głowa Edika. Boże, ależ ona go kocha! I jego włosy w kolorze ciemnoblond, i roześmiane oczy, i szerokie ramiona, i wąskie biodra, i długie nogi. A nawet krótkie, rzadkie rzęsy na górnej powiece. Są takie zabawne…

Twarz Edika lekko drgnęła, z żalem żegnając resztki snu; oczy się otworzyły.

– O co chodzi? – zapytał apatycznie na widok stojącej w drzwiach Luby.

– O nic. Tylko patrzę.

– Dlaczego?