Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna odsłona śledztw major Kamieńskiej pióra mistrzyni rosyjskich kryminałów!
Co łączy trzech wziętych autorów, którzy piszą razem poczytne powieści, z młodą kobietą zabitą w jej mieszkaniu? Na pierwszy rzut oka nic. Anastazja Kamieńska wie, że niekiedy losy ludzkie splatają się w nieoczekiwany sposób. Głównym zadaniem milicjantki jest ujawnić powiązania: wydobyć na jaw to, co ukryte. A to potrafi. Dopiero gdy się z tym upora, wyjaśni się, dlaczego jednego z pisarzy dźgnięto nożem i dlaczego zabito młodą kobietę…
To jednak nie będzie koniec problemów – Nastia Kamieńska będzie musiała jeszcze namierzyć przestępców, którzy za wszelką cenę będą unikać wymiaru sprawiedliwości. Kto będzie górą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 654
Rozdział 1
Nie czuli potrzeby, by ukrywać swoje spotkania, wszyscy troje znali się od dawna, a w przeszłości łączyły ich nie tylko praca i wspólne interesy, ale też wspólne przykrości, obecnie zaś – wzajemne wsparcie w niełatwym procesie przezwyciężania następstw owych przykrości. Dlatego bieżąca rozmowa odbywała się nie w warunkach konspiracyjnych na jakimś sekretnym, neutralnym terenie, lecz na najzwyklejszym letnisku jednej z osób, w najzwyklejszym czasie pobytu za miastem – w sobotę koło piątej po południu, na świeżym powietrzu, przy dymiącym grillu ustawionym w odległości mniej więcej dziesięciu metrów od domu.
– Mam nadzieję, że nie zapomnieliście tamtego dziennikarza, który ściągnął nam tyle kłopotów na głowę? – jak gdyby od niechcenia zapytał właściciel letniska, tęgi mężczyzna okazałej postury z masywną głową, gładkimi policzkami i błyszczącymi, wypukłymi oczami, podobny raczej do odnoszącego sukcesy naukowca niż do dawnego naczelnika, który jakiś czas temu spadł z hukiem z kierowniczego fotela.
– Kto by go zapomniał? – wycedził przez zęby szczupły, bardzo wysoki mężczyzna, zręcznie obracając nad paleniskiem cienkie rożna z małymi kawałeczkami baraniny.
Trzecia w tym całkiem przeciętnym towarzystwie była kobieta koło pięćdziesiątki ze skorą do uśmiechu, ale robiącą wrażenie złośliwej twarzą, zgrabna i bardzo zadbana. Wyglądałaby jakieś osiem lat młodziej, gdyby nie rozległa, niezafarbowana siwizna we włosach. Stała, wsunąwszy ręce w rękawy cienkiej, drogiej kurtki, lekko kołysząc się na piętach i przyglądając się szczytom sosen, gęsto porastających letnisko. Sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie słyszała prowadzonej półgłosem rozmowy, choć wcale tak nie było.
– Ale przecież on... nie ma go... – zauważyła obojętnie, nie odrywając wzroku od ledwie poruszających się puszystych, ciemnozielonych gałęzi.
– No właśnie – z naciskiem przytaknął Okazały. – Dziennikarza nie ma, a gdzie się podziały jego materiały?
– Opublikowano je – tak samo obojętnie powiedziała Kobieta.
– Tylko za jego życia – zaoponował Okazały. – Po jego śmierci niczego więcej nie opublikowano. I nie było żadnego hałasu. Jaki z tego wniosek?
– To znaczy, że niczego więcej na nikogo nie znalazł – odezwał się Szczupły. – Co znalazł, to wydrukowano. A potem koniec. Jaki sens ma ta rozmowa? Co z tego, że coś tam na kogoś zebrał, najważniejsze, że nas zdążył obsmarować. Jak wiadomo, bliższa ciału koszula, nie jestem łasy na cudze frykasy. Jeśli ktoś jeszcze ucierpi po jego śmierci, to trudno.
– Nie jesteś strategiem, mój przyjacielu. Ani strategiem, ani taktykiem. – Okazały pokręcił głową. – A jeśli wam powiem, że po śmierci tego pismaka została cała sterta materiałów, którymi nie zdążył się zająć i których nie wydrukował w swoim szmatławcu?
– No i dobrze. – Szczupły zrobił nieostrożny ruch, dotknął palcami rozgrzanej części rożna i się oparzył. Grymas bólu wykrzywił jego ładną, subtelną twarz. – Co nam do tego?
– Skąd wiadomo o materiałach? – W głosie Kobiety dała się słyszeć nutka zainteresowania. W odróżnieniu od męża była i taktykiem, i strategiem, więc niemal od razu uchwyciła niewypowiedzianą myśl Okazałego. – Czy ta informacja jest wiarygodna?
– Zdecyduj sama.
Okazały kuglarskim gestem wyjął z przepastnej kieszeni obszernej skórzanej kamizelki, narzuconej na jasną koszulę z krótkimi rękawami, książeczkę niewielkiego formatu w miękkiej oprawie i pokazał Kobiecie okładkę.
– Nic ci to nie mówi?
– Absolutnie nic. – Wzruszyła ramionami. – Nie czytam takich rzeczy.
– Ja też nie. – Uśmiechnął się. – Ale moja żona owszem. I wiesz, co mi powiedziała kilka dni temu? Że w tej książeczce opisano naszego wspólnego znajomego z sąsiedniego obwodu. Doskonale go pamięta i rozpoznała od razu. Nazwisko jest oczywiście inne, ale stanowisko, opis wyglądu, przyzwyczajenia, sposób mówienia, a nawet pewne jego grzechy, wszystko się zgadza co do joty. Nie uwierzyłem, więc wsunęła zakładkę, żebym w nocy przeczytał.
– No i? – Szczupły podniósł na Okazałego zaniepokojony wzrok. – Co tam znalazłeś?
– Coś! Jak głupiec czytałem książkę przez całą noc, porównywałem strzępki informacji, robiłem uwagi ołówkiem na marginesach, rano wysłałem kierowcę do sklepu, kazałem kupić wszystkie książki z tej serii i jeszcze przez dwa dni, podczas gdy wy używaliście życia, przesiedziałem zgarbiony nad tekstami. Po tym sukinsynie zostały informacje! Zostały! Tylko gdzie one są? Gdyby je znaleziono podczas przeszukania w jego domu albo w redakcji, już byśmy o tym wiedzieli, podniosłaby się niesłychana wrzawa. A tak cisza. Każdego z nas zahaczono w związku z hipotezą zemsty za publikacje, po czym wszystko przygasło. Następnym krokiem powinno być sprawdzenie hipotezy o zapobieżeniu szykowanym publikacjom, to znaczy zaczęto by wałkować tych, na których dziennikarz zebrał materiał, ale jeszcze nie oddał do druku. I gdyby rozważano tę hipotezę w trakcie dochodzenia, sprawę wyjaśniano by do tej pory, bo figurantów jest bez liku. Tymczasem dochodzenie zamknięto. Zawieszono. Dowiadywałem się, to pewne. I co najciekawsze, zawieszono już dawno, prawie rok temu.
– Dlaczego zawieszono? – Kobieta zmrużyła oczy. – Czyżby milicja nie wierzyła, że to był nieszczęśliwy wypadek? Dlaczego sprawy nie zamknięto z uwagi na brak znamion przestępstwa?
– Widocznie w to nie wierzą. Z jakiegoś powodu nikt nie chce wierzyć w nieszczęśliwe wypadki przydarzające się dziennikarzom. – Okazały znowu uśmiechnął się krzywo. – Nieszczęśliwy wypadek może się przydarzyć każdemu: dozorcy wujkowi Wani, mistrzowi olimpijskiemu, a nawet agentowi. Tylko nie dziennikarzowi. Jeżeli dziennikarz nie umiera śmiercią naturalną na skutek długotrwałej choroby, to jasne, że walczył o prawdę, a tacy jak my paskudni łajdacy usiłowali go powstrzymać. To stereotypowe myślenie, które narzucili sami dziennikarze. Że niby oni są tacy wyjątkowi i w odróżnieniu od nas wszystkich umierają wyłącznie na służbie. Dobrze, zostawmy to, moi przyjaciele. Ważne jest jedno: hipoteza o nieszczęśliwym wypadku nie przeszła, a żadne inne hipotezy nie pojawiły się podczas dochodzenia; wszystko, co można było wymyślić, sprawdzono, nie ma już czego weryfikować, dlatego postępowanie zawieszono. Lecz skoro sprawę zakończono tak szybko, w ciągu zaledwie sześciu miesięcy, to znaczy, że zebrane przez dziennikarza materiały zaginęły. Milicja ich nie ma. Ale ci literaci owszem. A ja chciałbym je zdobyć.
– Naprawdę? – zdziwił się Szczupły. – Po co ci one?
– Nie jemu, ale nam wszystkim – spokojnie osadziła męża Kobieta. – Pomysł jest znakomity, trzeba dokładnie przemyśleć plan realizacji. Długo ci to jeszcze zabierze? Mięso się nie spali?
– Jeszcze parę minut. Można nakrywać do stołu – oznajmił nieco urażonym tonem Szczupły, fachowym wzrokiem obrzucając rożna z baraniną.
– No to świetnie. – Skinęła głową. – Zjemy w milczeniu, zastanowimy się, a potem omówimy, co robić dalej.
Znowu podniosła głowę, utkwiwszy oczy w uspokajającej wzrok ciemnej zieleni igliwia, ale zdążyła pochwycić pełne aprobaty i zachwytu spojrzenie, które posłał jej Okazały. Odczytała je całkiem bezbłędnie i jak zwykle stłumiła uśmiech satysfakcji.
Oto z kim powinienem był się ożenić. Teraz już za późno, nie wypada odbijać żon przyjaciołom. Ech, gdyby nie łączyły nas dawne relacje, tobym... – pomyślał Okazały.
Jak wielu mężczyzn w podobnych chwilach najpierw pomyślał o niemożności zdrady męskiej przyjaźni. Myśl o zdradzie swojej żony nawet mu nie przyszła do głowy.
– ...A zatem można uważać, że statystyczny model osobowości przestępców popełniających kradzieże nie jest wiarygodny. To zaś prowadzi do tego, że działania ukierunkowane na zapobieganie wzmiankowanym przestępstwom, a także na ich wyjaśnienie okazują się mało efektywne. Mówiąc prościej, nasza wiedza jest niepełna i tak naprawdę nie wiemy, kogo ścigać.
Nastia odetchnęła i wbiła wzrok w zadrapanie na krawędzi lakierowanego stołu. Po tej stronie była sama. Zupełnie sama, ze wszystkimi swoimi poglądami, na pierwszy rzut oka spornymi, ale ukształtowanymi w trakcie wieloletniej, okupionej cierpieniami pracy w wydziale kryminalnym. Naprzeciwko niej zasiadała komisja prowadząca egzamin na stopień doktora prawa karnego i kryminologii. Zagadnienie prawne Nastia omówiła śpiewająco, nie zawierało spornych kwestii, wszystkie teoretyczne dyskusje skończyły się dawno temu, jeszcze w latach sześćdziesiątych, gdy przyjmowano nową koncepcję prawa karnego. Jednakże z zagadnieniem dotyczącym kryminologii nie poszło tak gładko. Można by było, rzecz jasna, przedstawić wszystko, co napisano w podręcznikach i monografiach, ale Nastia Kamieńska miała swoje zdanie o tamtych wnioskach, które opierały się na analizie statystycznej. I jeżeli w podręczniku na przykład twierdzono, że wśród osób popełniających przestępstwa recydywiści stanowią dwadzieścia pięć procent, nie mogła, no po prostu nie mogła się zmusić, żeby bezmyślnie powtórzyć tę liczbę, bo wydawała jej się nad wyraz wątpliwa. Owe wątpliwości obejmowały nie tylko wskaźniki recydywy, ale i wiele innych rzeczy, a właściwie wszystko. Za jedyny przydatny w analizie wskaźnik Nastia uważała liczbę ujawnionych przestępców, nie można jej było traktować dwojako, no bo ilu pojmano – tylu pojmano, nic dodać, nic ująć. Wszystkie pozostałe wskaźniki odnosiły się tylko do owych ujętych przestępców i opisywały ich całkiem poprawnie. No i co z tego? A co wiemy o tamtych, których nie ujęto? Może to sami recydywiści. Albo odwrotnie... I niewykluczone, że to wyłącznie kobiety, chociaż zgodnie z oficjalną statystyką kobiety stanowią zaledwie piętnaście procent przestępców. I niepełnoletnich jest mniej więcej tyle samo. W ciągu piętnastu lat pracy na Pietrowce Nastia przekonała się, że przestępstwo wyjaśnione nie jest tożsame z niewyjaśnionym. Jeżeli przestępstwa nie zdołano wyjaśnić, to znaczy, że różni się czymś od tamtego, które jednak udało się wyjaśnić. A ponieważ każde działanie, każdy czyn nosi na sobie piętno osobowości, to logika podpowiada, że wszystkie różnice wynikają właśnie z osobowości przestępcy. Sprawca przestępstwa jest zupełnie inny i dlatego przestępstwo nie zostaje wyjaśnione.
Nastia usiłowała zwięźle przekazać swoją myśl członkom komisji, ale chyba się jej nie powiodło, ponieważ na twarzach doktorów oraz doktorów habilitowanych (w liczbie sześciu) malowało się zdziwienie pomieszane ze sceptycyzmem i szlachetnym oburzeniem.
– Czy dobrze panią zrozumiałem, Anastazjo... eee... – przewodniczący komisji przekartkował dokumenty – Pawłowna, że podaje pani w wątpliwość to, co napisano w podręcznikach kryminologii w ciągu ostatnich trzydziestu lat? Czy to nie nazbyt śmiałe?
No oczywiście, niczego innego się nie spodziewała. Zaraz przepędzą ją stąd na cztery wiatry i drzwi do nauki zatrzasną się z hukiem. Doigrała się. Musiała jednak koniecznie wyartykułować swoje opinie, bo właśnie one miały się znaleźć u podstaw jej rozprawy, jeżeli oczywiście do niej dojdzie. Bo jeżeli nie zda egzaminu specjalizacyjnego, to może nie dojść.
– Nie podaję wszystkiego w wątpliwość, mówię tylko o tym, co bazuje na analizie danych dotyczących wyjaśnionych przestępstw i ujawnionych przestępców – odparła Nastia posępnie, nie odrywając oczu od zadrapania na blacie. – Gdyby wykrywalność przestępstw była bliska stu procent, nie miałabym wątpliwości. Ale tylko pod warunkiem, że nie istniałyby przestępstwa utajone. Tymczasem one są, badania dowodzą, że obywatele nie zgłaszają na milicję mniej więcej co trzeciego przestępstwa. Wykrywalność kradzieży nie przekracza pięćdziesięciu procent, to znaczy, że ujawniliśmy tylko trzydzieści pięć incydentów ze stu, do których rzeczywiście doszło. To w najlepszym razie. I mamy dane o złodziejach, którzy dopuścili się tylko tych trzydziestu pięciu kradzieży. A pozostałe sześćdziesiąt pięć? Co o nich wiemy? Nic. Jakie mamy podstawy, by twierdzić, że sześćdziesięciu pięciu nieujętych złodziei niczym się nie różni od tamtych trzydziestu pięciu, których ujęliśmy? Żadne.
– Ale trzydzieści pięć na sto to dość reprezentatywna próba statystyczna – odezwał się siedzący z brzegu młody doktor habilitowany, właśnie ten, z którego prac Nastia wyczytała dane o przestępstwach utajonych. – Trzydzieści pięć procent pozwala nam dokonać charakterystyki całej populacji. Zdaje się, że nie zna pani podstaw socjologii i analizy statystycznej.
Nastia zrozumiała, że sprawa wygląda kiepsko, egzaminatorzy wyraźnie zamierzają postawić jej niedostateczny i zarzucają brak elementarnej wiedzy. Trudno, teraz będzie walczyć do upadłego, a jeżeli rzeczywiście nie zda egzaminu – no cóż, to nie koniec świata, przystąpi do niego za rok. Napisze nowy raport z prośbą o przydzielenie do grupy osób podchodzących do egzaminu i podejmie nową próbę. Szkoda oczywiście, przecież pozostałe dwa egzaminy – z języka obcego i filozofii – już zdała na ocenę bardzo dobrą.
– Próba statystyczna o wysokości trzydziestu pięciu procent może zadowolić tych, których zadowala duży błąd. Jeżeli przy obliczeniu statystycznych wskaźników wieku przestępcy zadowoli mnie błąd rzędu dziesięciu lat, to można również bazować na trzydziestu pięciu procentach. Jeżeli natomiast chcę, żeby błąd był mniejszy od roku, to próba statystyczna powinna wynosić od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu procent całej populacji. Mniej więcej – dodała na wszelki wypadek. – Ale nie to jest najważniejsze. Próba statystyczna powinna być losowa, tylko wtedy może zostać uznana za reprezentatywną. Ja zaś sądzę, że te nieszczęsne trzydzieści pięć procent, jeżeli mówimy o kradzieżach, nie stanowi losowego wyboru. To prawidłowość, rozumie pan? Chwytamy tylko tych, których możemy schwytać. Tylko tych, na których wystarcza nam wiedzy oraz intelektu. A pozostałe sześćdziesiąt pięć procent złodziei jest całkiem inne. Oczywiście, w innych rodzajach przestępstw liczby się różnią, inny jest tam wskaźnik przestępstw utajonych i wykrywalności, ale ogólna zasada pozostaje. Na podstawie danych statystycznych możemy wyrokować tylko o przestępcach ujawnionych i nie mamy prawa obejmować uzyskanymi wnioskami całej populacji.
W gabinecie naczelnika katedry prawa karnego, gdzie obradowała komisja, zawisła pauza, wprawdzie niedługa, ale przykra.
– Jest pani wolna – powiedział oschle profesor pełniący funkcję przewodniczącego. – Proszę zaczekać na korytarzu. Chyba jest pani ostatnia. Nikogo więcej nie ma?
– Nie. Dziękuję – wybąkała Nastia i wyślizgnęła się za drzwi.
Było ich czworo – jeden śledczy, dwaj pracownicy centralnego aparatu ministerstwa i ona, Nastia Kamieńska – czworo kandydatów zdających dzisiaj egzamin doktorski z prawa karnego i kryminologii. Trzech przemaglowanych wcześniej zgodnie podniosło na nią oczy, w których widniało pytanie: no jak, w porządku? Nastia w milczeniu pokręciła głową.
– Co, całkiem marnie? – ze współczuciem zapytał młody chłopak w mundurze z naszywkami śledczego. – Nie odpowiedziałaś na żadne pytanie?
– Odpowiedziałam. – Nastia westchnęła. – Ale moje odpowiedzi się nie spodobały.
– Daj spokój – pokrzepiająco odezwał się jeden z ministerialnych aparatczyków. – Jak to mówią, wszystko jest kwestią gustu, nic na to nie poradzisz. Najważniejsze, że odpowiadałaś. Jeżeli egzaminatorzy nie są zgodni, to ich problem, masz prawo do własnego zdania. Pamiętasz, co powiedział bohater w jednym filmie: wal śmiało, wtedy to się nazywa punkt widzenia. Mówiłaś pewnie czy mamrotałaś?
– Nie wiem... Chyba mamrotałam. Przecież człowiek nie słyszy się z boku.
– Jeżeli mamrotałaś, to kiepsko – włączył się drugi aparatczyk. – Wiem z własnego doświadczenia, że jak się składa raport pewnym głosem, to można wcisnąć szefostwu każdą bzdurę. A gdy się popisujesz elokwencją, to nie przechodzi najlepszy pomysł. Może posłucham, co oni tam mówią.
Lekko odsunął Nastię pod przeciwległą ścianę korytarza i przyłożył ucho do drzwi. Chwilę później, nie odwracając głowy, machnął ręką w stronę swojego kolegi z ministerstwa i wystawił cztery palce.
– Postawili mi „dobry”. – Tamten uśmiechnął się z radością. – Udało się. W prawie jeszcze jako tako się orientuję, ale w kryminologii ani w ząb.
Następnym gestem, który polegał na klepaniu się po klatce piersiowej i ponownym wystawieniu czterech palców, amator podsłuchiwania obwieścił swoją ocenę. Parę minut później egzaminowani dowiedzieli się, że młody śledczy otrzymał „bardzo dobry”. A potem pojawiły się trudności... Aparatczyk chmurzył brwi, rozcierał zdrętwiałą od niewygodnej pozycji szyję, poruszał ustami, ale wciąż nie podnosił ręki z wystawionymi palcami. Wreszcie odsunął się od bezcennych drzwi i podszedł do reszty.
– Coś ty im naplotła? – zapytał, przyglądając się Nastii z ciekawością. – Wysunęłaś jakąś wywrotową teorię?
– Dlaczego wywrotową? – Zmieszała się.
– Bo mówią, że nie wolno cię wpuszczać do sali wykładowej i że jeżeli się obronisz i zaczniesz pracę na uczelni, to będzie całkowita katastrofa. I coś o twoim ojcu. Że niby tylko z szacunku dla niego i tak dalej. Czyżbyś była czyjąś córeczką?
– Nie – odparła Nastia gwałtownie, przygryzając wargę. – Nie jestem z nikim skoligacona. Oni mnie z kimś mylą. Mówili coś na temat oceny?
– Wahają się między „dostatecznym” a dwóją. Tamten w okularach, z cienkim głosem, bardzo chce cię oblać, strasznie mu się nie spodobałaś ze swoją wywrotową teorią, ale przewodniczący straszy go tatusiem. Reszty głosów nie rozróżniam. Ktoś jednak rzucił, że zażyłaś ich analizą statystyczną i za to jedno można ci postawić „dobry”, mówił coś jeszcze o matematyce, że podobno nieźle ją znasz, co jest godne pochwały, lecz oni od razu zaczęli go uciszać. Że niby nie szanujesz twórców fundamentalnych dzieł naukowych i uważasz się za najmądrzejszą.
A więc dwója. Albo trója, co jest równie paskudne, bo Nastia znała dobrze oba przedmioty: zarówno prawo, jak i kryminologię. Jeszcze paskudniejsze było to, że do sprawy wciągnięto tatę. Nastia ma czterdzieści trzy lata, dwadzieścia lat temu przestała być „córeczką Leonida Pietrowicza”, stając się najpierw Nastią Kamieńską z grupy naukowej, później Kamieńską z wydziału „samego Gordiejewa”, a po przekroczeniu czterdziestki „samą Kamieńską”. Ma reputację, którą zdobyła własnymi rękami, wysiłkiem własnego umysłu i własnym zdrowiem. Od dawna nosi stopień podpułkownika milicji, jej nazwisko figuruje w dziesiątkach rozkazów dotyczących przyznania premii uznaniowej za wyjaśnienie szczególnie ciężkich przestępstw. A teraz proszę, egzaminatorzy są gotowi postawić jej „dostateczny” tylko z szacunku dla taty, który tak naprawdę jest jej ojczymem, a nie rodzonym ojcem. O nie, wielkie dzięki, panowie profesorowie, postawcie lepiej dwóję, tylko nie wspominajcie o tacie.
Nastia odwróciła się do okna i bezmyślnie zapatrzyła się w krople deszczu spływające po szybie. Płyną sobie, płyną i nie mają zmartwień...
Jak urzeczony wpatrywał się w spływające po szybie krople deszczu. Oto ono, materialne ucieleśnienie niespodziewanego pomysłu, który przyszedł mu do głowy. Nie należał wyłącznie do niego, rzecz jasna, sam nigdy nie wymyśliłby czegoś takiego, wyczytał go z książek, które przypadkiem wpadły mu w ręce. No bo czym jest kropla deszczu na szybie? W przyrodzie mamy do czynienia z obiegiem wody, tego uczył się jeszcze w szkole na lekcjach przyrodoznawstwa, czy jak tam ten przedmiot się nazywał. Na planecie jest określona ilość wody, część paruje, skrapla się, spada w postaci opadów, później znowu paruje... Krótko mówiąc, nigdzie nie znika ani nie przepada na dobre. Gdy jednak woda występuje pod postacią opadu, wariantów może być mnóstwo. Płatek śniegu może wpaść do zaspy i połączyć się z ogólną masą, poleżeć na zimnie do wiosny, później roztopić się, wyparować i unieść się w górę. Może też spaść na czyjąś dłoń, pozwolić komuś cieszyć się przez chwilę swoim pięknem, wdziękiem i wyjątkowością, po czym zamienić się w kropelkę zimnej wody. Kropelka zostanie starta chusteczką do nosa albo serwetką, później serwetka wyschnie, woda wyparuje i wszystko zacznie się od początku. I co czeka kroplę w kolejnym obiegu? Nie wiadomo. Może stanie się deszczem, może znowu śniegiem, a może rosą, może spadnie na dach domu i wtedy jej topnienie i parowanie będzie jedynie kwestią zmiany pór roku, a może wpadnie do oceanu i wtedy jeszcze przez dziesięciolecia lub całe wieki będzie musiała czekać na swoją szansę, spoczywając w wielokilometrowej otchłani wodnej. Będzie spokojnie pływać, przypominać sobie, jak była niesłychanie pięknym płatkiem śniegu, kropelką rosy leżącą na listku rumianku, jak nadepnął ją bezpański pies, który przebiegł przez brudną kałużę na skraju prowincjonalnego miasta. Później pies potrząsnął łapą, kropelka wody spadła na rozgrzany słońcem kamień... Może chciałaby jeszcze pożyć pod postacią kropli deszczu w kałuży, obok przechodzą ludzie, rozmaite odgłosy, to ciekawe, ale w jednej chwili musiała wyparować z gorącego kamyka i zacząć całą drogę od nowa. A teraz mieszka sobie w oceanie. Czemu nie? To też interesujące, nigdy przedtem nie była w oceanie, jest tutaj dużo roślin, pływają różne rybki... Wszystko ma swój urok i budzi ciekawość.
Kropla deszczu pełznie po szybie. Miliony takich kropel spada z nieba, ale tylko część trafia na twardą powierzchnię, na przykład na szybę okienną, i staje się widoczna dla ludzkiego oka. Okno nie jest zbyt wysokie, bywa półtora-, a nawet dwumetrowe, bywa też całkiem malutkie, więc droga od miejsca, na które kropla spadnie, do dolnej ramy nie jest długa. A dalej już jak się poszczęści: kropla albo spływa na dół, zlewa się z resztą wody i czeka, kiedy będzie mogła wyparować, kiedy zacznie się kolejny obieg, albo wysycha, wyprzedzając inne krople w drodze do nowych przygód. Tak czy inaczej, nie znika na dobre, pytanie tylko, jak długo będzie musiała przebywać pod tą czy inną postacią i jak długo będą ją widzieć ludzie. Ją samą można zniszczyć, ale jej istotę – nigdy.
Czy ludzkie życie nie jest tym samym? Ciało obraca się w proch, dusza jest nieśmiertelna...
Myśl na razie pozostaje niejasna, niewyraźnie sformułowana, ale i tak mężczyzna będzie ją forsować, nie zrezygnuje z niej. I wtedy wszyscy się dowiedzą. I zrozumieją. I wreszcie docenią.
Drzwi się otworzyły, na korytarz wyjrzała sekretarz komisji.
– Towarzysze oficerowie, możecie wejść.
Ogłoszenie ocen przebiegało szybko. Kapitan Chromczenko – bardzo dobry, podpułkownik Tatarinow – dobry, major Suładze – dobry, podpułkownik Kamieńska – dostateczny. A więc jednak tata... Nie, tak nie może być.
– Proszę postawić mi niedostateczny – powiedziała Nastia spokojnie, wiedząc, że nie ma już nic do stracenia.
Przewodniczący komisji, który odczytywał oceny, westchnął ciężko z miną mówiącą, że jeżeli Pan Bóg nie dał babie rozumu, znajduje to wyraz absolutnie we wszystkim. Głupie były jej odpowiedzi i głupie jest zachowanie.
– Dlaczego, jeśli wolno wiedzieć? – zapytał ze znużeniem.
– Dlatego że znam kryminologię lepiej niż na dostateczny. I moje odpowiedzi wywarły na państwu niekorzystne wrażenie nie dlatego, że nie znam przedmiotu, ale dlatego, że nie potrafiłam się przygotować i przedstawić przekonujących argumentów, które uzasadniłyby mój punkt widzenia. Proszę o możliwość ponownego przystąpienia do egzaminu, jeszcze raz przemyślę swoje wywody logiczne, żeby następnym razem członkowie komisji zrozumieli tok moich rozważań.
– Sądzi pani, że stopień przygotowania naukowego naszej komisji nie jest wystarczający, i liczy na to, że następnym razem będzie miała więcej szczęścia? – ironicznie przygadał jej jeden z członków komisji. – To znaczy, że my wszyscy tutaj jesteśmy tępi, a w innej komisji będą czekać na panią geniusze reprezentujący ten sam co pani poziom intelektualny? Pozwolę sobie zwrócić uwagę, że to dość śmiałe oświadczenie.
– Uważam swoją odpowiedź za całkowicie poprawną, ale niedostatecznie uzasadnioną i źle sformułowaną – odparła Nastia stanowczo.
– Kieruje się pani dziwną logiką. – Przewodniczący wzruszył ramionami.
– Nie jest dziwna, tylko różni się od waszej. Właśnie dlatego mężczyznom detektywom łatwiej jest chwytać mężczyzn przestępców. Nie rozumieją logiki kobiet przestępczyń i dlatego nie potrafią ich schwytać. Nawiasem mówiąc, właśnie dlatego nie dowierzam danym statystycznym dotyczącym stosunku kobiet do mężczyzn wśród przestępców. W rzeczywistości kobiet przestępczyń jest znacznie więcej, niż nam się wydaje.
Nastia czuła wbijający się w bok ostry łokieć majora Suładze, słyszała jego słowa wyszeptane przez zaciśnięte zęby: „Oszalałaś? Natychmiast się zamknij!”, ale nie potrafiła się powstrzymać. Złość na siebie za brak umiejętności jasnego zaprezentowania swojego punktu widzenia, złość na członków komisji, którzy postawili jej tróję z szacunku dla ojczyma, wstyd za to, że ona tę złość czuje, i niezadowolenie z siebie za to, że jest jej wstyd – wszystkie te emocje gmatwały się, tworząc niewyobrażalne kłębowisko, i zmuszały do robienia rzeczy, które nie leżały w jej naturze. Nastia Kamieńska nigdy nie była bojowniczką, zwłaszcza o własne prawa.
Ścianami gabinetu wstrząsnął śmiech. Pierwszy roześmiał się mężczyzna, który pisał prace naukowe na temat przestępczości utajonej. W ślad za nim zachichotał i zaniósł się śmiechem przewodniczący. Kilka minut później śmiali się wszyscy oprócz Nastii, która posępnie czekała na decyzję dotyczącą jej losu.
– Mogła to pani powiedzieć na samym początku – rzekł z aprobatą przewodniczący, gdy opanował śmiech. – Takie argumenty są jasne i zrozumiałe. Proszę zapamiętać, towarzyszko podpułkownik, że najbardziej skomplikowane myśli w nauce to takie, które można wyjaśnić prostymi słowami. Jeśli się nie da, to znaczy, że myśl jest wadliwa. Brawo, że się pani nie zmieszała i w ostatniej chwili potrafiła się skupić. To się okaże bardzo przydatne na obronie rozprawy, jeżeli zamierza pani forsować swoje przekonania. Nie będzie pani łatwo na posiedzeniu rady naukowej, więc z góry współczuję. Ma pani szczęście, że jeszcze nie wpisałem ocen do protokołu. Sądzę, że członkowie komisji nie będą oponować, jeżeli postawimy pani dobry.
Członkowie komisji nie oponowali. Ale Nastia poczuła się jeszcze gorzej. Jak gdyby wyżebrała ocenę albo otrzymała ją drogą oszustwa.
– Czemu spuściłaś nos na kwintę? – Pogodny Suładze nie dawał jej spokoju. – Przecież dostałaś wysoką ocenę, a wyglądasz, jakby wszyscy umarli. Jedź z nami posiedzieć gdzieś, żeby to uczcić.
Nastia najpierw się zgodziła, lecz w ostatniej chwili się rozmyśliła i wróciła do domu. Koledzy, z którymi zdawała egzamin, nie rozumieli jej nastroju, ale Losza na pewno zrozumie.
I rzeczywiście zrozumiał.
– Asieńko, chyba pamiętasz znakomite powiedzenie twojego taty: „Nie ma złej pogody, pogoda zawsze jest dobra, jeżeli właściwie się ubrać”. Nie ma złych ocen, ocena zawsze jest dobra, trzeba tylko mieć do niej właściwy stosunek. Nie byłaś gotowa na to, żeby przedstawić swoje nietypowe przemyślenia grupie naukowców. Nie przygotowałaś się, twoje wywody wydawały ci się oczywiste, więc nie opracowałaś systemu argumentacji, by zaprezentować je przystępnie, przekonująco, a zarazem delikatnie. Delikatnie, Asieńko! Bo żaden naukowiec, nawet bardzo postępowy i demokratyczny, nie zniesie, gdy dziewczyna z ulicy, która nie ma na swoim koncie żadnej publikacji i nie spędziła ani jednego dnia w nauce, zacznie obalać podstawy i uczyć go życia. Oględnie mówiąc, wykazałaś się brakiem inteligencji, rozwagi i delikatności, moja droga, ale nawet w tych warunkach udało ci się zdobyć pozytywną ocenę. O czym to świadczy?
– O czym? – powtórzyła posłusznie Nastia, która słuchała męża jak zaczarowana.
Losza mówił akurat te słowa, których potrzebowała. Nazywał rzeczy po imieniu, nie próbując ukrywać jej wad i akcentować zalet, mówił zarówno o jednych, jak i o drugich, i dlatego wydawał się obiektywny i przekonujący. Natomiast przez Nastię przemawiały emocje i wyzywając się od ostatnich za błędy, o których wspominał Losza, zapominała o pozytywnym aspekcie sprawy, a próbując się pocieszyć i myśleć tylko o pozytywach, od razu wyrzucała sobie ślepotę i brak obiektywizmu.
– O tym, że twoje koncepcje mogą zostać przyjęte przez społeczność naukową, że nie są bzdurne, że stoją za nimi myśl oraz hipoteza, oryginalna i prawdopodobna. Przecież członkowie komisji w końcu cię zrozumieli! Gdy przytoczyłaś prosty i czytelny przykład, wszyscy doskonale cię zrozumieli. A gdy się wymądrzałaś i żonglowałaś pseudonaukowymi określeniami, budziłaś w nich tylko irytację. Bo każdy człowiek, który przepracował w nauce ponad pięć lat, doskonale wie, że pseudonaukę w dziewięćdziesięciu procentach wykorzystuje się po to, by zamaskować brak myśli. Albo własną obawę przed zrobieniem wrażenia osoby naiwnej i kiepsko wykształconej. Świetnie znasz kryminologię, więc gdybyś nie popełniła taktycznego błędu, gdybyś zawczasu zadbała o to, żeby przemyśleć swoje odpowiedzi i nadać im zrozumiałą i możliwą do przyjęcia formę, dostałabyś dzisiaj „bardzo dobry”. Za olbrzymi błąd zapłaciłaś tylko różnicą jednej oceny, a przecież zdarza się, że za takie błędy ludzie płacą znacznie więcej: stopniem naukowym, niewydaniem monografii, utratą stanowiska. A zatem łatwo się wykpiłaś. No jak, uspokoiłem cię?
– Uspokoiłeś. – Nastia otarła policzek o miękką, puszystą wełnę swetra Loszy. – Ale w pracy nie zostawią na mnie suchej nitki. Przecież wszyscy myślą, że jestem specjalistką pierwszej wody... Wyśmieją.
– Asiu! Czyżbym niepotrzebnie produkował się przez bitą godzinę? Słuchałaś mnie uważnie, nawet spałaszowałaś z nerwów całego kalafiora, gdy ci tłumaczyłem, jak powinnaś traktować swoją ocenę, i gdzie efekt? Czyżbyś niczego nie zrozumiała?
– Ojej, Losza, zrozumiałam wszystko. Masz rację po tysiąckroć. Mimo to niezręcznie mi przed chłopakami za tę czwórkę. Co oni o mnie pomyślą?
– Pomyślą, że dostałaś czwórkę. Nic więcej. Nie trzeba, Asieńko, myśleć za innych ludzi i z góry bać się tego, co pomyślą. Weźmy twojego Zarubina. Wciąż nie może sprawić, by Gula za niego wyszła. Co o tym sądzisz?
– Że nie potrafi jej przekonać. – Nastia się roześmiała. – Nic więcej. Czy ja nie mam o czym myśleć?
– No i oni też mają o czym myśleć oprócz twojego egzaminu. Wyrzuć z głowy głupstwa i stań przy zlewie, pozmywaj naczynia, wytrzyj je i odstaw na miejsce. Później możesz jeszcze zająć się prasowaniem, już od dwóch miesięcy nie mamy czasu wziąć żelazka do rąk; wszystko, co pralka wyprała, leży zwalone na stertę. No już, bierz się do roboty.
Prasowanie nie uśmiechało się Nastii. Zmywanie naczyń jakoś przeżyje, ale na widok żelazka i deski do prasowania ogarniało ją przerażenie. Trudno, nic na to nie poradzi, będzie musiała zająć się pościelą. Może powinna pójść za radą Loszki i zamiast myśleć o ocenach, zatopić się w nudnej pracy? Prace domowe nie bywają ciężkie, zawsze są przyjemne, jeżeli je właściwie traktować. Ale właściwie – to znaczy jak?
Rozważania zaabsorbowały Nastię i chociaż nie wymyśliła formuły, za pomocą której można by namiętnie polubić proces prasowania wysuszonej bielizny, pod koniec wytężonej aktywności umysłowej ze zdziwieniem stwierdziła, że wyprasowała wszystko.
Wszystko zaczęło się od barszczu. Osiemdziesięciotrzyletnia Głafira Mitrofanowna była tego całkiem pewna. No może nie całkiem... Bo przed barszczem był jeszcze chłopiec, który wpadł pod samochód. Może tak naprawdę wszystko zaczęło się właśnie od niego, a barszcz to już ciąg dalszy. Ale mimo że Głafira Mitrofanowna wytężała wyobraźnię, nie potrafiła połączyć tych dwóch zdarzeń. Z jednej strony chłopiec, który zginął pod kołami samochodu, niby nie ma z nią żadnego związku, a barszcz ma, i to bezpośredni, bo własnoręcznie ugotowała go rankiem tamtego dnia, więc to, co się wydarzyło potem, okryło ją, jej zdaniem, wiekuistą hańbą.
Jednak z drugiej strony może z barszczem stało się tak przez tego chłopca? Któż to wie...
Wstała jak zwykle o piątej. Nigdy nie wylegiwała się w łóżku dłużej niż do piątej, nawet w dni wolne. Przyzwyczaiła się. Gdy mieszkała u mamki na wsi do trzeciego czy czwartego roku życia, pewnie spała do woli, ale tego nie pamiętała. Lecz to, że gdy skończyła pięć lat, zaczęła wstawać razem ze starszym rodzeństwem, pamiętała doskonale. Wtedy nie mogła jeszcze nosić wody ze studni, ale wygnać bydło, zadać kurom i umyć podłogi w całej chacie – to wszystko spoczywało na jej barkach. W wieku trzynastu lat wysłano ją do dalekiej rodziny w mieście, właściwie to była rodzina babki Dusi, co mieszka dwie chaty dalej. Jacyś ludzie w Moskwie potrzebowali niańki do dziecka, więc babka Dusia poleciła im pracowitą, zmyślną dziewczynę sąsiadów, która mając trzynaście lat, nie tylko pomagała w domu, ale też zajmowała się czwórką młodszego rodzeństwa, więc wiedziała, jak radzić sobie z niemowlakami.
Ulokowano ją w rodzinie profesora medycyny z żoną i dwuletnim synem. Sam profesor nie nawykł do prac domowych, rzecz jasna, widocznie pochodził z dawnych panów, ale żonę miał dobrą, na pierwszy rzut oka spodobała się Głaszy, ładna, śniada nie po słowiańsku, nos z garbkiem, oczyska ogromne i wyraziste, ona sama zaś szczupluteńka – talię można objąć dłońmi; aż nie wiadomo, czy to ona urodziła dziecko, jednym słowem: nieziemska piękność. W dodatku niezarozumiała i niekapryśna. „Ty, Głaszeńko – mówi – tylko opiekuj się małym, bo ja nie mogę siedzieć w domu, muszę często wychodzić, jestem przecież aktorką, pracuję w teatrze, w ciągu dnia próby, wieczorem przedstawienia, zdarzają się też wyjazdy, a ja jakoś sobie poradzę ze sprzątaniem i gotowaniem”. Głasza zachodziła w głowę, jak pracodawczyni zamierzała poradzić sobie bez pomocy, wykonując taki zawód, i niebawem się okazało, że miała absolutną rację, nie dając jej wiary. Tylko przez pierwsze trzy dzionki Głafira była „jedynie niańką dzidziusia”, później szybko i sprawnie przejęła prowadzenie domu.
I robi to do tej pory. Od siedemdziesięciu lat. Profesor zginął podczas wojny, operował gdzieś w szpitalu polowym, który zbombardowano. Jego piękna żona, artystka ludowa, żyła dłużej, umarła w czasach Breżniewa, w siedemdziesiątym dziewiątym roku. A ichni synek Glebuszka, mimo że parę razy brał ślub i doczekał się dzieci, wciąż zajmuje to samo mieszkanie i żyje pod jej, Głaszy, skrzydłami. To nic, że skończył już siedemdziesiąt dwa lata, że jest sławny i bogaty oraz że ma ojcowskie, wielkopańskie nawyki. Znany w całym kraju pisarz Bogdanow, laureat i tak dalej, wciąż jest dla Głafiry Mitrofanowny nierozważnym i nieposłusznym Glebuszką, którego wyniańczyła, wychowała, wypiastowała i będzie się nim opiekować, póki nogi nie odmówią jej posłuszeństwa. A nie odmówią, daj Boże, jeszcze długo, bo zdrowia jej nie brak i sił ma na razie dosyć.
Oczywiście wiele się zmieniło przez te siedemdziesiąt lat; przez pierwsze piętnaście mieszkała z rodziną, ale w czterdziestym ósmym roku, już po wojnie, artystka ludowa Bogdanowa, wdowa po profesorze chirurgu, który zginął bohaterską śmiercią, załatwiła jej osobne lokum – pokój w słabo zaludnionej komunałce. „Nie możesz, Głaszeńko – mówi – mieszkać przez całe życie u obcych ludzi. Glebuszka jest już duży, stuknęło mu siedemnaście lat, zaczyna studia, a ty potrzebujesz własnej rodziny, męża, dzieci”. Głasza strasznie się wtedy przestraszyła, pomyślała, że zawiodła w czymś panią i dlatego ta się jej pozbywa. Pomyliła się jednak. Ziemfira Elchanowna wcale nie zamierzała rezygnować z usług pomocy domowej, chciała tylko zapewnić jej lepsze warunki. Od tamtej pory różne rzeczy działy się w życiu Głafiry, ale jedno się nie zmieniało: żyła na dwa domy. Umeblowała przytulnie swój pokoik w mieszkaniu komunalnym, nocowała to tam, to w domu pracodawców, ponieważ pokojów było w nim bez liku, za Stalina profesorowie cieszyli się poważaniem, więc przydzielano im mieszkania jak się patrzy. Głafira miała mężów, i to dwóch, ale dzieci Bóg jej nie zesłał, mężowie też okazali się jacyś do niczego, zaglądali do kieliszka i nie byli chętni do pracy. Jednego przepędziła, drugi zapił się na śmierć. Tak więc się złożyło, że nie miała w Moskwie żadnej innej rodziny oprócz pracodawców.
Tamtego przeklętego dnia wstała o piątej rano, za oknem ciemność, w końcu to jesień, i zabrała się do wykonywania codziennych obowiązków. Nocowała u pracodawców (tak właśnie mówiła z przyzwyczajenia w myślach: „u pracodawców”, chociaż teraz pracodawca był tylko jeden – Glebuszka, Gleb Borisowicz Bogdanow), dlatego starała się nie hałasować, żeby przypadkiem nie zakłócić snu pisarza. Dzisiaj środa, czyli że o dwunastej zjawią się Katierina i Wasieńka, środa i sobota to ich dni. Zdarza się, że przyjeżdżają też kiedy indziej, jeśli Glebuszka sobie zażyczy albo sprawa tego wymaga, ale w środę i sobotę – obowiązkowo, tak się przyjęło od samego początku. A więc trzeba ugotować obiad dla trzech osób.
Glebuszka śpi do późna, potem wychodzi na spacer, dba o zdrowie i słusznie robi, bo całymi dniami przesiaduje i ślęczy nad swoimi rękopisami, niedługo nabawi się jakiegoś paskudnego choróbska. Już przecież niedomaga na serce, wciąż się martwił, martwił, przeżywał, biedaczek, no i teraz serce szwankuje. A na to, jak wiadomo, jest tylko jedno lekarstwo: spokój i piesze spacery. Spokoju Glebuszka się nie doczeka, dobrze, że chociaż spacery mu służą. Każdego dnia wstaje, je śniadanie i przechadza się dwie godziny, nawet w deszczu czy w śniegu. Głafira Mitrofanowna popiera takie zwyczaje, od młodości nawykła do tego, żeby wszystko odbywało się zawsze w tym samym czasie i w jednakowej kolejności. Jeżeli coś się zmienia albo odbywa się nie tak jak zwykle, wtedy się denerwuje i niepokoi, czuje się nieswojo, jakby traciła grunt pod nogami. Ale takie rzeczy zdarzają się rzadko. Glebuszka jest zwolennikiem surowych zasad i nie lubi niespodzianek.
No więc wczesnym rankiem ugotowała obiad, podała Glebuszce śniadanie, wysłała go na spacer, a sama wybrała się na zakupy. Pamięć zrobiła się dziurawa, wieczorem poprzedniego dnia przypomniała sobie, że nazajutrz, w środę, przyjdą Wasieńka z Katieriną, musi zatem upiec ciastka z jabłkami, które Wasieńka tak lubi, i bułeczki do barszczu, a nie sprawdziła, czy są drożdże. Rano pobiegła nastawić ciasto i zobaczyła, że nie ma drożdży. Skończyły się tamtym razem, gdy piekła kulebiak z mięsem. Zeszła do sklepu, który jest w tym samym domu, taki niewielki sklep, wybór niezbyt duży, ale miała nadzieję, że drożdże będą. Nadzieja się nie ziściła. W dwóch większych sklepach spożywczych – jeden na sąsiedniej ulicy, drugi po przeciwnej stronie koło metra – też ich nie było.
Głafira Mitrofanowna zakrzątnęła się, nie lubiła rezygnować ze swoich planów; skoro już postanowiła poczęstować Wasieńkę ciastkami, to nie odpuści. Dlatego pojechała do siebie. Dobrze pamiętała, że w lodówce leży kostka drożdży, ze dwa dni temu wpadła jej w oczy. Niepokoiło ją tylko to, że nie zdąży się uwinąć przed powrotem Glebuszki, a on się przyzwyczaił, że gdy tylko wejdzie, od razu pije kawę i czyta gazety, które przynosi ze spaceru. I jeżeli Głasza nie poda kawy, będzie niezadowolony.
Ale zdążyła. Wróciła dosłownie pięć minut przed pracodawcą, więc się udało.
Glebuszka przyszedł wypoczęty, w dobrym humorze, chłodne jesienne powietrze go orzeźwiło. Głafira Mitrofanowna jak zwykle z lubością syciła wzrok swoim pupilem: jaki on jest przystojny, jej chłopiec, jej Gleb, posturą wdał się w ojca, a twarzą w matkę Azerbejdżankę, nos, oczy, brwi, wytwornie wygięte usta, wypisz wymaluj nieboszczka Ziemfira Elchanowna: była słynną pięknością, nie przypadkiem została artystką ludową. Stara Głafira zawsze wspominała ją ciepło i z rozrzewnieniem, natomiast jej męża, profesora chirurga, prawie nie wspominała. No bo jakie może mieć wspomnienia o mężczyźnie, który od trzydziestego trzeciego roku, gdy Głasza przyjechała do Moskwy, aż do samej wojny w domu tylko nocował, i to nie zawsze, przychodził znużony i milczący, wychodził skoro świt, przeważnie mieszkał na letnisku w Srebrnym Borze, kiedy reszta rodziny była w mieście, i odwrotnie: często zostawał w Moskwie, gdy rodzina wyjeżdżała na letnisko. Nie układało mu się z żoną, Głasza to czuła, ale nie wtrącała się w sprawy pracodawców. A gdy zaczęła się wojna, Głaszę z Ziemfirą i Glebuszką od razu ewakuowano, razem z teatrem, i więcej nie widziała chirurga.
Zaparzyła kawę, zmieliwszy ziarna w ręcznym młynku, jak lubi Glebuszka, podała bułeczki z bitą śmietaną, zerknęła na duży zegar ścienny: za dwadzieścia dwunasta, niebawem przyjdzie Wasieńka, a po nim Katierina, ona nigdy nie przychodzi na czas, wiecznie się spóźnia, choć kilka minut, ale się spóźnia. Tylko denerwuje Glebuszkę swoją niepunktualnością. Głafira była bardzo dumna z tego, że nauczyła się kiedyś bez zająknienia i w odpowiednim momencie wypowiadać to długie i pokrętne słowo. Znowu popatrzyła ukradkiem na zegar: byłoby dobrze, gdyby Wasieńka przyszedł troszeczkę wcześniej, chociaż za dziesięć dwunasta, gdy Glebuszka pije jeszcze kawę, tygielek do parzenia kawy i bułeczki stoją na stole, Glebuszka na pewno zaprosi Wasię, jest uprzejmy, dobrze wychowany, nie będzie sam się częstował, gdy gość jest w domu. Ma wszystko zaplanowane co do minuty, więc równo o dwunastej stół będzie dziewiczo czysty, a on sam gotów do pracy. Wasieńka, biedne dziecko, chodzi wciąż głodny, nie ma kto go nakarmić, jest sam jak palec, mimo że rodzice żyją. A wszystko to wina Katieriny. To przez nią tak wyszło.
Sztuczka z poczęstunkiem przybyłego przed czasem Wasi się nie udała, młody mężczyzna zjawił się trzy minuty po dwunastej. Głasza już miała wsunąć mu po kryjomu bułeczkę w przedpokoju, ale w tej samej chwili nadeszła Katierina. Teraz aż do obiadu będą się naradzać w gabinecie Glebuszki. Jedno słowo: projekt. I nad czym tu mędrkować? Przez całe życie Glebuszka pisał swoje książki, miał pieniądze, uznanie i sławę. No i mógłby pisać jak dotąd. Po co mu Wasia z Katieriną? Tylko zawracanie głowy z nim, z tym projektem.
Gleb Borisowicz prawie nigdy nie zamykał drzwi do gabinetu, nie czuł potrzeby samotności, czuł za to nerwową niechęć do ścisku, więc gdy w gabinecie był jeszcze ktoś oprócz niego, zaczynało mu się wydawać, że jest tłoczno i nie ma czym oddychać. Głafira cicho krzątała się po mieszkaniu, wykonując codzienne zajęcia i starając się nie hałasować. Z jednej strony nie chciała przeszkadzać Glebuszce, ale z drugiej była ciekawa, co tym razem omawiają.
– Wpadłem na genialny pomysł. – To mówi Wasieńka, jej ulubieniec. – Sami posłuchajcie. Mały chłopiec wpada pod samochód, ginie i jego dusza rozmawia z Bogiem. Bozia pyta, czemu tak wcześnie, mógł sobie jeszcze pożyć, pobawiłby się, a chłopiec odpowiada, że mu się znudziło, że doświadczył już życia syna tych konkretnych rodziców...
– Stop, stop, stop! – Głos Glebuszki jest niezadowolony, słychać w nim nawet odrazę. – Co to za bajki? Jak to się łączy...
– Z fabułą wcale. Ale mamy przecież bohatera, który pisze sztuki, no więc niech pisze o chłopcu i jego duszy. Tylko posłuchajcie, jak wszystko cudownie się układa, to po prostu wspaniały pomysł...
Głafira aż drgnęła. Czy to możliwe, żeby mały chłopiec wpadł pod samochód i zginął i żeby potem coś tam cudownie się układało? Wasieńka mówi od rzeczy, nie to, co trzeba; ona wprawdzie go lubi, współczuje mu i stara się raz po raz podsunąć coś do jedzenia, ale opieka i współczucie to jedno, a bezbożne bzdury, które wygaduje – co innego.
– Glebie Borisowiczu, jaka to dla pana różnica, o czym będzie nowa sztuka tej postaci? I tak mamy w planie zabójstwo reżysera sztuki, umieściliśmy w fabule co najmniej pięć fragmentów prób teatralnych, a to znaczy, że będziemy przecież musieli opisywać, co to za sztuka i o czym, w dodatku... – Głafira usłyszała szelest kartek. – W dodatku są jeszcze trzy sceny, kiedy reżyser omawia przebieg pracy nad nowym przedstawieniem: raz z żoną, raz z kochanką i jeszcze scena z kierownikiem zespołu.
– Już postanowiliśmy, że reżyser wystawia Szekspira – przerwał Bogdanow. – I trzy rozdziały traktują właśnie o tym.
– No to napiszemy je od nowa, nie ma problemu – zaoponował Wasia. – Jak pan chce, to się tym zajmę.
– No pewnie, ty napiszesz. – Jędzowata Katierina nie mogła się nie wtrącić. – Takim stylem, że nie da się czytać.
– Pani styl, droga Catherine, nie jest lepszy – odparował Wasia.
– To prawda. Ja też nim nie błyszczę i właśnie dlatego teksty pisze Gleb Borisowicz. A tak w ogóle, Wasieńka, redaktor nie zgodzi się na chłopca wpadającego pod koła. Czyżbyś zapomniał o zapisie w kontrakcie? W naszych powieściach nie może być żadnej zbędnej przemocy i nieuzasadnionego okrucieństwa, zwłaszcza gdy to dotyczy śmierci dzieci. Sto razy już to omawialiśmy, pora, byś zapamiętał.
– W porządku – nieoczekiwanie ustąpił Wasilij. – Jak nie chcecie, to nie. Wystawiajmy Szekspira.
– Odrobiłeś zadanie domowe? – zapytał surowo Gleb Borisowicz. – Byłeś w akademiku uczelni teatralnej?
– Odrobiłem. Byłem. Mam złożyć sprawozdanie?
Przez jakiś czas Głafira Mitrofanowna zaniechała podsłuchiwania: była poruszona. Coś takiego! Kto to widział, żeby wpychać małe dziecko pod koła? I jeszcze te rozmowy z Bozią... Jak Wasieńka może wymyślać coś takiego? Czy on ma pojęcie o tym, co boskie? Pewno ani razu nie był w cerkwi, nie czytał Pisma Świętego, nie zna żadnej modlitwy. Sama Głafira nie wyróżniała się szczególną pobożnością, w końcu od trzynastu lat mieszka w mieście, gdzie Boga nie uznawano i nie czczono, nie chodziła również do cerkwi i nie przestrzegała postów – u Bogdanowów takie rzeczy nie były przyjęte, więc zapomniała już wszystkie święta, pamiętała tylko Boże Narodzenie i Wielkanoc. Jednakże to, co zdążyła wchłonąć w rodzicielskim domu, częściowo przetrwało w jej duszy i objawiało się przekonaniem, że jeżeli ktoś nie wierzy szczerze, nie powinien rozprawiać o tym, co boskie. Nie wiesz, nie rozumiesz, to siedź i milcz.
Nagle poczuła do swojego ulubieńca Wasieńki jakąś.... ni to urazę, ni to złość. Do czego to podobne, ona podchodzi do niego z sercem na dłoni, lituje się nad nim, współczuje mu, a teraz się okazuje, że on jest zupełnie inny... Nie potrafiła sformułować tego jaśniej, ale to, co usłyszała i poczuła, pozostawiło w jej duszy mętny, nieprzyjemny osad.
O trzeciej jak zwykle podała obiad. Najpierw przystawki – sałatkę i galaretę z sandacza, później barszcz z bułeczkami czosnkowymi. Myśli o chłopcu, który zginął, i o rozmowach jego duszy z Bogiem wciąż jej nie opuszczały, toteż pozostawała głęboko zadumana i robiła wszystko automatycznie, nie patrząc.
Wasieńka pierwszy chwycił gorącą bułeczkę, chciwie wbił w nią zęby, nabrał łyżkę parującego barszczu, podniósł do ust...
– Babciu Głaszo, dzisiaj zupa chyba ci nie wyszła – powiedział z zakłopotaniem. – Zdaje się, że skwaśniała.
– Jak mogła skwaśnieć, skoro ugotowałam ją rano? – obruszyła się Głafira Mitrofanowna. – Coś ty wymyślił?
W tej samej chwili Katierina przełknęła pierwszą łyżkę barszczu i w zamyśleniu pokręciła głową.
– To prawda, Głafiro Mitrofanowna, smak jest jakiś dziwny. Może gotowała pani według nowego przepisu?
– Wcale nie według nowego, dzisiaj gotowałam tak samo jak przez całe życie. Może śmietana jest za kwaśna? Wzięłam tłustą, czterdziestoprocentową, ona nie bywa kwaśna, ale może wciśnięto mi zepsutą. Glebuszka, ty powiedz, jeszcze jej nie dodałeś – zwróciła się do Bogdanowa.
Tamten wahał się chwilę, nim spróbował, najpierw powąchał, podniósłszy łyżkę do nosa, później upił mały łyczek.
– Spróbuj sama, Głasza. – Z jego tonu nie wynikało, czy zupa mu smakuje. – Ale wydaje mi się, że coś rzeczywiście jest nie tak.
Kipiąc z oburzenia, Głafira wypadła z pokoju, pobiegła do kuchni, zanurzyła chochlę w garnku, po czym przełknęła solidny łyk gorącego płynu. Ale zanim receptory smakowe przekazały informację do mózgu, wprawne oko zauważyło malutkie pęcherzyki na powierzchni gorącego barszczu – niezawodną oznakę tego, że wywar naprawdę skwaśniał. Jak to możliwe? Przecież gotowała dopiero dzisiaj... Pomidory dają oczywiście kwaśny posmak i jeżeli zostawić garnek na kuchence przez całą noc, to w ciągu doby barszcz może skwaśnieć, nie musi tak być, ale może. Jednak żeby w ciągu paru godzin, w dodatku jesienią, a nie podczas upału... Nigdy wcześniej tak się nie stało.
– No i co, Głafiro Mitrofanowna? – Tuż obok rozległ się głos Katieriny, która zjawiła się w kuchni z tacą w rękach. Na tacy: trzy pełne talerze barszczu. – Przekonała się pani?
– Nie rozumiem – wybąkała staruszka ze zmieszaniem. – Nigdy w życiu nic podobnego mi się nie zdarzyło. Co za wstyd!
– Ależ skąd! Nie ma się czego wstydzić. Każdemu się zdarza. To nic strasznego.
– Ale dlaczego on skwaśniał?! – krzyknęła Głafira z rozpaczą.
– Do garnka mogło się dostać coś brudnego i dlatego skwaśniał. Niech się pani nie przejmuje.
– Skąd miałoby się wziąć coś brudnego? Wszystko utrzymuję w sterylnej czystości, zobacz sama, wszystko błyszczy, nigdzie nie ma drobinki kurzu, można jeść z podłogi, przecieram ją na mokro kilka razy dziennie.
– A warzywa, Głafiro Mitrofanowna? Oprócz buraków dodała pani ziemniaki, cebulę i kapustę. Są przecież z bazaru, a nie ze sterylizatora, może coś pani przeoczyła i do wody dostał się jakiś brud.
– Ja przeoczyłam?! – pisnęła Głafira. – Ja miałabym przeoczyć?! Sugerujesz, że zrobiłam się ślepa i do niczego? Widzę lepiej niż ty! Ręce też mi nie drżą i wzrok nie zawodzi. To nie moja wina, że barszcz się zepsuł!
– No dobrze, dobrze, nie pani. – Katierina uśmiechnęła się pojednawczo. – Niepotrzebnie się pani denerwuje. To nie pani wina.
Głafira zgodnie pokiwała głową i nagle wbiła zdumiony wzrok w rozmówczynię.
– W takim razie czyja? Że nie moja, to pewne. Ale jeśli nie moja, to czyja?
I wybiegła co tchu z kuchni.
– Glebuszka, zadzwoń natychmiast po milicję, niech wyślą barszcz do ekspertyzy!
– Do jakiej ekspertyzy? Głasza, opamiętaj się...
– Babciu Głaszo, za bardzo lubisz kryminały. Zupa skwaśniała i tyle!
– Nie wierzę, że to moja wina! Przez prawie dwie godziny nie było mnie w domu; gdy byłeś na spacerze, poszłam na zakupy! Mógł się ktoś zjawić i wsypać truciznę do garnka!
– Głasza, weź się w garść, co ty pleciesz? Kto niby miałby się zjawić? Komu zależało na tym, żeby wsypać truciznę do barszczu? Chyba nie chcesz powiedzieć, że ktoś chce otruć mnie albo ciebie, albo Wasię czy Katierinę.
– Sam wiesz, co chcę powiedzieć!
– Głasza! Przestań w tej chwili. Wylej barszcz i żebym więcej nie słyszał o tym ani słowa!
– To prawda, Głafiro Mitrofanowna, nie trzeba robić z igły widły? To zwyczajne kuchenne zamieszanie, co ma do tego milicja?
– A to, że barszcz nie mógł ni z tego, ni z owego skwaśnieć! Gotuję w tym domu od siedemdziesięciu lat i ani razu nic mi się nie zepsuło. To nie jest przypadek. A ty, Glebuszka, nie patrz tak na mnie. Wiem, co mówię. Ty też wiesz.
– Dobrze, dosyć, dyskusja zamknięta. Głasza, podaj drugie danie. Później porozmawiamy na osobności...
– Mój Boże, tyle hałasu z powodu barszczu – powiedział, krzywiąc się i zsuwając słuchawki, mężczyzna w samochodzie niedaleko domu, w którym mieszkał Gleb Borisowicz Bogdanow. – I ani słowa o tym, co nas interesuje.
– Zaczekaj, zaraz zjedzą obiad i znowu zaczną dyskutować o książce. – Kobieta delikatnie pogładziła go po ramieniu. – Nie denerwuj się, Sława, słuchamy ich dopiero pierwszy dzień.
– Zapomniałaś, że nie możemy ich słuchać codziennie – zripostował tamten z rozdrażnieniem. – Spotykają się dwa razy w tygodniu, więc jeśli dzisiaj niczego się nie dowiemy, będziemy musieli czekać do soboty. A później znowu do środy. Czas biegnie...
– Sławik, przecież mamy jeszcze szansę... Jeżeli to sam Bogdanow, może coś powiedzieć w rozmowie telefonicznej. Albo ktoś do niego przyjdzie. Rozumiesz? Musimy stale podsłuchiwać, co się dzieje w jego mieszkaniu.
– Szansa, szansa... – burknął Sława. – Trzydzieści trzy procent to niezbyt duża szansa.
– Ale też nie mała. Przecież dopiero zaczęliśmy, nie można od razu wpadać w rozpacz.
– Nie uspokajaj mnie, Lizo, proszę. Zaczęli o dwunastej, a o trzeciej przerwali, żeby zjeść obiad. I co robili przez trzy godziny? Najpierw pletli jakieś bzdury o chłopcu i Bogu, później słuchali szczegółowego sprawozdania o zwyczajach i porządkach w akademiku studentów Instytutu Szczukina. I to wszystko. Ani jednego przydatnego słowa. I zupełnie nie wiadomo, kiedy właściwie zajmą się dochodzeniem w sprawie zabójstwa. Chyba jeszcze nawet nie wymyślili, jak zabiją tego swojego reżysera.
– À propos śmierci chłopca – powiedziała Liza w zamyśleniu. – Gdzieś już czytałam o czymś podobnym... Nie mogę sobie przypomnieć gdzie. Chyba coś w przekładzie, zdaje się, że z angielskiego... Ten młody geniusz to banalny plagiator, wykorzystuje fakt, że ludzie takiego pokroju jak członkowie spółki autorskiej nie czytają literatury tego rodzaju, są wychowani w duchu ateistycznym, więc zapożycza pomysły z modnej literatury ezoterycznej.
– Do diabła z nim. – Sława machnął ręką. – Dla nas to bez różnicy, komu kradnie pomysły. Co innego jest ważne.
– Nie masz racji – cicho zaoponowała jego żona.
– Dlaczego?
– Dlatego że jeżeli naprawdę kradnie cudze pomysły, to taki ma sposób bycia. Rozumiesz? A to jest dla nas ważne. No co tam u nich?
– Jedzą. A raczej piją już herbatę.
– O czym rozmawiają?
– O czym, o czym... O barszczu, a niby o czym, niech go licho – mruknął. – Staruszka całkiem upadła na głowę, gada tylko o milicji. Czyżby ktoś rzeczywiście chciał otruć tego Bogdanowa? Komu on jest potrzebny, stary grzyb?
Wyszli z domu jak zwykle razem. Katierina ruszyła do swojego samochodu, a Wasilij zatrzymał się przy bramie, jakby się namyślał, w którą stronę pójść.
– Gdzie twój gruchot? – zapytała, obrzuciwszy wzrokiem ulicę i nie dostrzegłszy znajomego żółtego żiguli.
– Przecież to gruchot. – Wasia wzruszył ramionami. – Gdzie ma być jak nie znowu w naprawie?
– Dlaczego nie kupisz sobie normalnego samochodu, co? Brakuje ci pieniędzy?
Wasilij nic nie powiedział, tylko znowu wzruszył ramionami.
– Zastanawiam się, co z nimi robisz? – Katierina westchnęła.
– Można by pomyśleć, że płacą mi niebotyczną kasę – odparował Wasilij.
– Wasia, nie zapominaj, że jestem księgową i potrafię liczyć pieniądze. Na przyzwoity samochód powinno ci było wystarczyć. Może grasz w kasynie?
– Żarty się pani trzymają, Kat. A tak w ogóle czy to taki zwyczaj księgowy, żeby liczyć cudze pieniądze?
Katierina stanęła koło samochodu, wyjęła kluczyki.
– Może podwiozę cię przynajmniej do metra?
Wasia skinął głową i usiadł na przednim siedzeniu. Właściwie do najbliższej stacji metra było całkiem blisko, raptem pięć minut pieszo, więc Katierina jak zawsze w podobnych sytuacjach zawiezie go nie tam, ale na stację Mendelejewskaja, to po drodze, a jemu zostanie tylko osiem przystanków bez przesiadki.
– Masz w domu coś do jedzenia? – zapytała.
– Kupię. To żaden problem.
– Wasia, nie siedź głodny, dobrze? Ojciec się martwi, boi się, że nabawisz się wrzodów. Żywisz się przecież licho wie czym. Jak nie chce ci się samemu czegoś przygotować, idź do kawiarni albo restauracji.
– Skąd te wielkopańskie nawyki, szanowna Kitri?
Catherine, Kat, Kitri. I jeszcze Kitty, Katarina i Keto. Tak się przyjęło od samego początku, gdy dziesięć lat temu Katierina wyszła za ojca Wasi. Wasilij miał wtedy osiemnaście lat, a ona trzydzieści dwa.
– Ciocia Katia brzmi śmiesznie, a Jekatierina Siergiejewna pompatycznie – oznajmił wtedy chłopak. – Mam nadzieję, że wystarczy pani poczucia humoru, żeby zaakceptować moje warianty pani imienia.
– Wystarczy, wystarczy – zapewniła.
Minęło dziesięć lat. Z najeżonego i pełnego sprzeciwu wobec otaczającego świata chłopaka Wasilij zamienił się w oryginalnego młodego mężczyznę, który odbył służbę wojskową, ostatecznie nie zdobył żadnego wykształcenia i był przekonany o własnym geniuszu. Po rozwodzie rodziców prawie od razu poszedł do wojska, później przeniósł się do matki, ale tylko na kilka miesięcy, i upewniwszy się, że rodzicielka prowadzi burzliwe życie osobiste, łatwo namówił ją i ojca, żeby mu dawali pieniądze na wynajem mieszkania. Gdy zaczął dostawać honoraria za udział w projekcie, sam płacił czynsz. Katierina szacowała, że bez problemu mógł sobie kupić nie tylko używane auto zagranicznej marki, ale też niedrogie mieszkanko, nie w centrum Moskwy oczywiście, lecz przyzwoite, a co najważniejsze, własne. Jednakże Wasia nadal jeździł starym samochodem ojca, wynajmował tanie mieszkanie gdzieś na końcu szosy Ałtufjewskiej i ubierał się wcale nie w butikach. Co robi z pieniędzmi? Oszczędza? Wydaje na kobiety? Czy na hazard? A może na narkotyki?
Katierina zatrzymała samochód koło kawiarni, w której menu było niezbyt bogate, za to wykwintne.
– Wstąpmy na kawę – zaproponowała.
To był wybieg; Wasia domyślał się, że druga żona ojca zamierza go taktownie dożywić, a Katierina dobrze wiedziała, że on się tego domyśla, lecz stara się zachować twarz.
– A co, nie macie kawy w domu? – zapytał złośliwie, przestrzegając zasad gry.
– Mamy, ale w domu nie przygotuję takich sałatek, jakie tutaj podają. Nawet nie wiem, gdzie kupić potrzebne składniki. Poza tym lubię owoce morza, a twój ojciec ma na nie straszną alergię, nie znosi nawet zapachu krewetek i muli, więc nie mogę przynieść ich do domu. No to jak, idziemy?
– Chodźmy. – Wasilij zgodził się z westchnieniem, udając posłuszeństwo.
Usiedli przy stoliku, złożyli zamówienie, Katierina wzięła tylko kawę i ciastko (jakby dziesięć minut temu nie wychwalała egzotycznych sałatek, bez których nie może żyć), Wasilij zażyczył sobie dwie sałatki i danie na gorąco.
– Opowiedz mi historię o chłopcu – poprosiła. – Od początku do końca.
– Po co? Przecież odrzuciła ją pani jako nieprzydatną.
– Do naszej książki rzeczywiście się nie nadaje, to nie miejsce dla niej. Ale jestem ciekawa. Zaintrygowałeś mnie.
– Naprawdę? Dobrze, proszę słuchać. Mistrz oczywiście nie jest w stanie zrozumieć takich historii, to człowiek ortodoksyjny, ale pani, Catherine, może coś pojmie. No więc mały chłopiec wpada pod samochód, jego dusza trafia do nieba i rozmawia z Bogiem:
„Dlaczego nie chciałaś dłużej żyć w tej rodzinie? Miałaś wspaniałych rodziców, daliby ci dobre wychowanie i godziwe wykształcenie, mogłabyś zrobić błyskotliwą karierę, zostać bogatym i szczęśliwym mężczyzną. Owszem, twoi rodzice mieli pewne... hmmm... kłopoty natury intymnej, omal nie doszło do rozwodu, gdy skończyłaś pięć lat, ale teraz wszystko się ułożyło. O co więc chodzi?”
„To wszystko jest nudne. Już cztery razy byłam synem szczęśliwych rodziców – odpowiada Dusza dziecka. – Dwa razy chłopcem i dwa razy dziewczynką. Wiem już wszystko o tym życiu. Specjalnie wybrałam ostatnią rodzinę, żeby doświadczyć przeżyć pięcioletniego dziecka, którego rodzice są o krok od rozwodu. Nieustanne kłótnie, awantury, podejrzenia i temu podobne. Dostałam to, na czym mi zależało, dalej nie ma nic ciekawego, dalej i tak wiem wszystko. Teraz wybiorę sobie rodziców, u których będę dziewczynką, a później urodzi im się jeszcze jedno dziecko. Kalekie, ciężko chore na zespół Downa albo na coś podobnego. Chcę doświadczyć przeżyć starszej siostry, która była jedyna i ukochana, a później w jednej chwili straciła rolę córki i stała się darmową służącą, zauważaną tylko dlatego, że usługuje drugiemu dziecku. Ono skupia całą uwagę rodziców, zabiera ich tkliwość i miłość. Wyobrażasz sobie, jaka to trauma dla dziewczynki? Jak sobie z tym poradzi? Chcę tego doświadczyć”.
„Rozumiem cię, moje dziecko. Ale czy pomyślałaś o tamtych rodzicach, których właśnie porzuciłaś? Oni teraz przecież płaczą, przez ciebie pogrążyli się w ogromnym smutku. Księga Losu została napisana dawno temu, więc oboje wiemy, że nie będą mieć więcej dzieci, że odtąd aż do śmierci będą cię opłakiwać i odwiedzać twój grób. Za co ich tak ukarałaś?”
„Ojcze mój, sam powiedziałeś, że Księga Losu została napisana dawno temu. Dusze moich rodziców same wybrały życie, które teraz przeżywają. Wiele lat temu zapragnęły zdobyć doświadczenie ludzi tracących jedynego syna. Nawiasem mówiąc, ja tego już doświadczyłam, i to nie raz. Chyba pamiętasz, jak gdzieś w Azji Środkowej byłam matką, której trójka dzieci zginęła podczas pożaru, byłam też mężczyzną na Bliskim Wschodzie, którego żona i córka zginęły w trakcie ataku terrorystycznego, no i byłam również kobietą, która w katastrofie samolotu straciła całą rodzinę: lecących razem męża, dzieci oraz rodziców”.
„Tak, pamiętam twoją historię, moje dziecko. A jednak zapytam: nie żałowałaś rodziców? Nie myślałaś o tym, że sprawiasz im ból?”
„Oczywiście, że nie! W ciele chłopca byłam duszą siedmioletniego dziecka, które chce tylko się bawić i cieszyć życiem. W tamtej chwili, gdy ciało zderzyło się z samochodem, przypomniałam sobie, że jestem nie zwyczajną duszą siedmioletniego dziecka, lecz Wieczną i Nieśmiertelną Duszą, która przeżywa życie wiele razy i doświadcza różnych rzeczy zgodnie z własnym wyborem. Musiałam więc dokonać wyboru: czy zostać w ciele chłopca i nadal zdobywać to doświadczenie, czy opuścić ciało, uwolnić się i wybrać nowe życie i nowe przygody. W tamtej chwili, Ojcze mój, kierowałam się nie ziemskimi uczuciami, to znaczy litością i współczuciem, ale Wieczną Mądrością i Wiedzą. Wiedziałam, że chłopiec musi zginąć, bo Dusze moich rodziców wiedziały o tym znacznie wcześniej i właśnie to chciały przeżyć”.
„Nie brak w tym logiki. No cóż, moje dziecko, błogosławię cię na nowe życie...”
Katierina słuchała uważnie, bojąc się przeoczyć choćby słowo. Sądziła, że historia będzie długa, że po rozmowie z Bogiem nastąpią jakieś wydarzenia, poglądowo ilustrujące pewną zakończoną myśl, lecz Wasilij nagle umilkł.
– Opowiadaj dalej – poprosiła niecierpliwie.
– O czym? – zdziwił się. – To wszystko, koniec bajeczki. Dalej jeszcze nie wymyśliłem.
– Ale nic nie zrozumiałam. Zrelacjonowałeś ciekawy dialog, za którym powinna jednak stać jakaś teoria czy myśl. Tymczasem twoja myśl jest całkiem surowa i powierzchowna, nie ma też żadnej koncepcji.
– Przejęła pani te słowa od ojca? – Wasia się uśmiechnął. – Teoria, koncepcja... Fajnie być żoną profesora, co, Mrs Kat?
– Bycie synem profesora też nie jest złe – odparowała oschle. – Przynajmniej jest okazja, by zapamiętać, że każda teoria musi być konsekwentna i spójna wewnętrznie. Ty jednak chyba nie skorzystałeś z tej okazji. Sądziłam, że rzeczywiście wymyśliłeś coś godnego uwagi. Ale okazuje się, że to tylko zbiór nieprzemyślanych odczuć.
– Odczucia, nawiasem mówiąc, to też coś. Pani, droga Catherine, nie może się pochwalić nawet odczuciami – zripostował Wasilij niemrawo. – Pani wypociny składają się z samych faktów, za którymi nie ma ani myśli, ani odczuć.
Katierina złagodniała. Nigdy nie miała żalu do Wasi, bo nie był, o dziwo, obrażalski ani pamiętliwy. Starała się nie robić mu uwag i nie krytykować go bez powodu, ponieważ do tej pory czuła się winna za rozwód jego rodziców. Natomiast Gleb Borisowicz nie liczył się ze słowami i zazwyczaj surowo, sprawiedliwie, a niekiedy wręcz obcesowo oceniał wysiłki Wasi, by tworzyć samodzielnie. I żeby chłopak choć raz obraził się na poważnie! Siedzi, uśmiecha się, czasem nawet chichocze, jakby to nie jego krytykowano, nie jego nazywano (wprawdzie w zawoalowanej formie) miernotą pozbawioną talentu. Wszelka krytyka spływa po nim jak woda po kaczce. To dopiero szczęśliwy charakter!
– Wasieńka, porozmawiajmy serio. Jeżeli masz oryginalny pomysł, trzeba się postarać go zrealizować. Ale powinien mieć możliwą do przyjęcia formę, która po pierwsze sprawi, że będzie zrozumiały, a po drugie nie będzie odrzucony ani przez redaktora czy wydawcę, ani przez Gleba. Jeżeli możesz jasno i przystępnie mi go przedstawić, spróbuję wymyślić do niego historię.
– A więc zamierza mi pani pomóc, madame Catherine?
Zjadł już wszystko, teraz palił papierosa i uśmiechał się ironicznie i zarozumiale. Każdemu innemu Katierina nie wybaczyłaby takiego uśmiechu. Dawniej nie wybaczała, był czas... Mimo że nie ma ochoty tego wspominać, czasami musi.
– Wiesz, Wasieńka, ile razy widziałam taką minę jak twoja teraz? – Jej głos brzmiał niby tkliwie, lecz Wasilij dobrze znał tę intonację, dlatego stłumił krzywy uśmieszek i udał zainteresowanie.
– Gdzie niby ją pani widziała?
– Tam, gdzie pomyślałeś. Ale dość o tym. Proponuję pomoc. Jeżeli nie jest ci potrzebna, po prostu powiedz i zamkniemy temat. Martwisz się o swoje autorstwo i właśnie dlatego nie chcesz się zwierzać?
– To wszystko głupstwa, Kat. – Machnął wesoło ręką. – Mam pomysł, ale on nie jest mój, wyczytałem go u innego pisarza. To jednak beletrystyka, mało kto czytał tę książkę, jedynie wąskie grono entuzjastów, więc postanowiłem zapoznać z pomysłem masowego czytelnika w moim opracowaniu. Co prawda podczas gdy obmyślałem cudzy pomysł, wpadłem na własny. Opowiedzieć ci o nim?
– Oczywiście.
– Tyle że jeszcze go do końca nie przemyślałem, jest na poziomie odczuć.
– Mów, mów – zachęciła go Katierina.
– No więc... życie to gra. Rozumie pani?
– Nie.
– No to proszę zobaczyć. Dzieci bawią się... na przykład w kozaków i rozbójników. Jedni są kozakami, drudzy rozbójnikami. Bawią się na poważnie, zupełnie zapominając o tym, że tak naprawdę nazywają się Misza, Grisza i Pietia. Gra zakończyła się jakimś wynikiem, nieważne jakim. I wtedy znowu stają się Griszą, Miszą i Pietią. To, jak się zachowują poza grą, wcale nie zależy od tego, co się między nimi działo, gdy się bawili, kto kogo zabił czy wziął do niewoli. Nawet im nie przyjdzie do głowy, by powiedzieć: „Nie podzielę się z tobą ciastkiem, bo przecież cię zabiłem, nie żyjesz”. Skończyli zabawę i zapomnieli o niej. A kiedy trzy dni później znowu zaczną się bawić, nikt nie pomyśli o tym, żeby w jakiś wyrafinowany sposób torturować więźnia tylko za to, że poprzedniego dnia nie pozwolił odpisać zadania z matematyki. A więc gdy się bawią, zapominają o swoich relacjach wynikających z realnych wydarzeń, gdy zaś się nie bawią, zapominają, co się działo podczas zabawy. Nasze dusze zachowują się podobnie. Egzystują, by tak rzec, w czystej postaci. Ale kiedy wcielają się w ciało i przeżywają konkretne życie, pojawia się coś w rodzaju gry. W dodatku podczas gdy przebywają w ludzkim ciele, nie pamiętają o swoim istnieniu „w czystej postaci”, grają w tę grę z pasją i szczerze. Tak jak grają dzieci. Albo sportowcy. Przecież wiadomo, że wynik meczu piłki nożnej niczego nie zmieni w tym życiu, chore dzieci nie wyzdrowieją, biedni się nie wzbogacą, wojny się nie skończą, ekologia się nie polepszy, mężowie nie wrócą do porzuconych żon. Nie ma żadnego znaczenia, kto wygrał, kto przegrał i czy mecz w ogóle się odbył. A ile emocji! Tysiące kibiców, nie mówiąc już o graczach i trenerach, odchodzą od zmysłów, jakby coś istotnego mogło się zmienić. Rozumie pani?
– Owszem. – Katierina skinęła głową. – Chcesz powiedzieć, że nie ma żadnego znaczenia, czy konkretne ludzkie życie naprawdę było? A jeżeli było, to nieważne, jakie było i jak się skończyło? To masz na myśli?
– No... w sumie... prawie. Tak, prawie. Życie to po prostu kolejna przygoda Nieśmiertelnej Duszy. Nie najważniejsza, nie jedyna, ale kolejna. Jedna z wielu. W tym tkwi sedno. Kolejna gra. Kolejny mecz. Dosyć, Catherine, nie chcę o tym więcej mówić. Albo jest pani na tyle inteligentna, by mnie zrozumieć, albo nie jest, a wtedy dalsza rozmowa nie ma sensu. Dziękuję za kolację.
Wstał, nie czekając, aż kelner przyniesie rachunek.
– Dojdę pieszo do metra, stąd już niedaleko.
– Jak chcesz – wybąkała Katierina z onieśmieleniem, zaskoczona nagłym pożegnaniem.
– Serdeczne pozdrowienia dla ojca. Może się pani podzielić z nim moim pomysłem, jest profesorem i wybitnym teoretykiem, więc będzie mu łatwiej go przetrawić. Przywykł rozmyślać o abstrakcyjnych rzeczach. Pani jako księgowa woli mieć do czynienia z konkretami, czysta abstrakcja panią przerasta.
Katierina przemogła już zmieszanie i odzyskała panowanie nad sobą.
– To oczywiste, że sam nie zaryzykujesz, by powiedzieć ojcu; w moich ustach twoja koncepcja zabrzmi znacznie klarowniej. Potrafię nie tylko wymyślać historie, ale też dokonywać podsumowania, co tobie jest obce.
Była to bynajmniej nie kłótnia, lecz zwyczajna wymiana zdań. Właśnie tak rozmawiają już od dziesięciu lat z wyjątkiem tamtego okresu, gdy Wasia służył w wojsku. Prawią sobie złośliwości i się uśmiechają, czasami obłudnie, ale przeważnie szczerze. Nie ma między nimi niedomówień, każde z nich dobrze wie, jaki stosunek ma do niego druga strona. Katierina zdawała sobie sprawę, że Wasia jej nie lubi, i uważała to za całkiem naturalne. Nowa żona ojca niczego nie zabrała Wasilijowi, przeciwnie, rozwód rodziców sprawił, że zostawiono go w spokoju i pozwolono mieszkać oddzielnie, do czego w gruncie rzeczy dążył. Gdyby ojciec się nie rozwiódł i nie ożenił z Katieriną, Wasilij musiałby do tej pory mieszkać z mamą i tatą, tańczyć, jak mu zagrają, i liczyć każdą kopiejkę. I najprawdopodobniej ożeniłby się z byle kim, z pierwszą lepszą kobietą, nie kulawą i nie garbatą, ale z mieszkaniem, tylko po to, żeby móc się wyprowadzić od starych. A dzisiaj męczyłby się z niekochaną żoną i na razie niepotrzebnymi mu dziećmi, raz po raz zaliczał skok w bok, kłamał jak najęty i miał dość niekończących się scen rodzinnych. Pojawienie się Katieriny wybawiło go od tej miłej perspektywy, więc Wasilij to doceniał. A jednak jej nie lubił. Bo jeszcze przed projektem potrafiła zrobić to, czego on nie potrafił. No a później... Bał się jej. Gdy wrócił z wojska, przekonawszy się na własnej skórze, co to jest fala, stał się dla swoich niedoświadczonych przyjaciół wybitnym autorytetem. Lecz to, co przeżyła Katierina, nie wytrzymywało żadnego porównania z wojskiem, dlatego Wasia pasował przed żoną ojca. Potrafiła powiedzieć, popatrzeć i uśmiechnąć się tak, że młodemu mężczyźnie robiło się zimno i dostawał dreszczy.
Tak czy inaczej, Wasia nie lubił Katieriny, ale nie lubił spokojnie, bez złości i gniewu. Katierina pozostała mu obca. Obca i zagadkowa. A owa zagadka, która okazała się ponad jego siły, nie kryła się wcale w jej kobiecości, akurat żadnej szczególnej kobiecości Wasilij w niej nie widział, nie uważał jej za ładną, nie dostrzegał uroku i w ogóle nie rozumiał, w czym jest lepsza od jego matki. W tym, że jest młodsza? Ale niewiele; gdy ojciec rozwiódł się z mamą i ożenił z trzydziestodwuletnią Katieriną, matka skończyła czterdziestkę, więc to nieduża różnica. Nie, to nie kobieca tajemnica zbijała Wasię z tropu, chodziło o coś innego. Do tej pory nie potrafił zrozumieć, jak jej się to udało. Jej, ekonomistce z wykształcenia, księgowej z zawodu, złodziejce, która odsiedziała cztery lata i którą z tego powodu mąż rzucił łatwo, jakby mimochodem, między pieluszkami, skarpetami, garnkami i odkurzaczem, udało się to, co do tej pory nie udawało się Wasi, który od wielu lat poświęcał temu cały swój czas, oddawał całe serce, całego siebie. No dlaczego? Dlaczego?
Nie rozumiał i dlatego się irytował. I nie lubił Katieriny.
Ona również go nie lubiła. Bo rzadko spotyka się ludzi naprawdę lubiących tych, wobec których czują się winni.