Śmiech bogów - Aleksandra Marinina - ebook + książka

Śmiech bogów ebook

Aleksandra Marinina

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nastia Kamieńska prowadzi dochodzenie w sprawie zabójstw dwóch młodych mężczyzn. Szybko odkrywa, że w przeddzień śmierci obaj byli na koncercie zespołu rockowego Bi-Bi-Es i zginęli, ponieważ krytykowali solistkę Swietłanę Miedwiediewą. Zabójca zwany Fanem rzuca mroczny cień na Moskwę.

 

W tym samym czasie biznesmen Rubcow zwraca się z prośbą do komisariatu na Pietrowce o wyjaśnienie, kto pisze do jego córki Żeni dziwne listy. Detektywi wyjaśniają, że dziewczyna otrzymuje je przez pomyłkę – jej niezwykłe podobieństwo do Miedwiediewej sprawia, że zabójca bierze ją za piosenkarkę.

 

Kamieńska podejmuje trudną decyzję. Postanawia filmować kolejne występy zespołu, mając nadzieję, że pośród słuchaczy wypatrzy groźnego zabójcę.

 

Anastazja Kamieńska powraca!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 603

Oceny
4,2 (164 oceny)
72
58
27
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
REBUS101

Dobrze spędzony czas

trochę zbytnio pokomplikowana intryga ale ogólnie ok
00
Sengatime

Nie oderwiesz się od lektury

Pięć gwiazdek może trochę na wyrost, ale postanowiłam wyróżnić ten tom. Oprócz bardzo przyzwoitego śledztwa, jest jeszcze motyw chichotu losu, oraz przemyślenia o dorosłości Nastii, oba bardzo mi przypadły do gustu.
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Когда боги смеются

Copyright © Aleksandra Marinina, 2000

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Stronka, 2020

 

 

Redaktor prowadzący: Szymon Langowski

Marketing i promocja: Anna Rychlicka-Karbowska

Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała / Słowne Babki

Korekta: Zuzanna Żółtowska, Zofia Żółtek / Słowne Babki

Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Fotografia na okładce: © Olga Visavi / Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66657-07-6

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

My nie wygrywamy nigdy. Łudzimy się niekiedy,

że zwycięstwo bliskie, ale to tylko pobłażliwe kpiny bogów.

Jack London, Gdy bogowie się śmieją[1]

 

 

 

[1] London J., Dzieła wybrane, t. 2. Nowele. tł. T.J. Dehnel, Warszawa: Iskry, 1957.

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
Wydawnictwo Poznańskie

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

Olga opuściła skwarną ulicę, zanurzyła się w chłodnym półmroku klatki schodowej i mimo woli się uśmiechnęła. Prawdę mówiąc, zawsze uśmiechała się tutaj, na stopniach prowadzących do windy. Bo właśnie w tym miejscu nachodziła ją wciąż ta sama myśl: jak to dobrze, że jest miejsce, do którego idzie z radością. Jak to dobrze, że jest na świecie ktoś, z kim w żadnym wypadku się nie pokłóci. Ktoś, kto jej nie oszuka i nie zdradzi. Ktoś, z kim, jak się okazało, nie potrafi się rozstać.

Gdy tylko otworzyła drzwi, zawołała:

– Jesteś w domu?

– Jasne! – Rozległ się głos Pawła. – A ty czemu tak wcześnie?

Olga zrzuciła sandałki na wysokich szpilkach i boso ruszyła do pokoju, po drodze zdejmując czarną bawełnianą bluzkę i wąską, długą spódnicę.

– Paszka, wiesz, na czym polega kobiece szczęście?

Paweł zajrzał do pokoju i zatrzymał się na progu, przyglądając się Oldze z dobroduszną kpiną.

– Domyślam się.

– Nie domyślasz się. Kobiece szczęście to dobrze dopasowana bielizna. A na czym polega kobiece nieszczęście?

– Pewnie chodzi o niedopasowaną bieliznę. Zgadłem?

– Brawo.

Cisnęła ubranie na fotel i sięgnęła po lekki jedwabny szlafroczek. Paweł jak zwykle się odwrócił, ale nie wyszedł z pokoju. Oboje nie czuli szczególnego skrępowania w swojej obecności, ale zachowywali pozory przyzwoitości.

– Co za idiotyzm! – ciągnęła Olga wesoło, rozbierając się do naga. – Pamiętasz bieliznę, którą kupiliśmy razem w Barcelonie? Wyglądała niesłychanie atrakcyjnie, dzisiaj ją włożyłam, ale się okazało, że koronki są szorstkie do niemożliwości! Zamiast przybierać erotyczne pozy i kusić swojego ukochanego, wierciłam się i wyczekiwałam sposobności, żeby się podrapać. W efekcie sknociłam dzisiejszą love story, musiałam powiedzieć, że rozbolała mnie głowa, i ze wstydem wycofać się z pola seksualnej bitwy. Niech to diabli – szybko obejrzała się w lustrze – teraz mam zaczerwienioną skórę na biodrze, na biuście też. Jak pech, to pech. Nie mogę nosić tego cuda. Na tym właśnie polega kobiece nieszczęście. – Owinęła się w poły szlafroka i zawiązała pasek w talii. – Gotowe, możesz się odwrócić. Nawiasem mówiąc, wybierałeś się dzisiaj na jakąś imprezę. Odwołano ją?

Paweł podszedł do kanapy i opadł na nią z rozmachem, wysoko unosząc nogi.

– Zostałem dzisiaj porzucony. Moja ślicznotka dostała cynk o niespodziewanym powrocie drogiego małżonka i uznała, że lepiej niepotrzebnie nie ryzykować. Życie jest długie, jeszcze się zabawimy. Słuchaj, chodźmy gdzieś na kolację, dobrze? Rozpiera mnie niewykorzystana wena donżuańska. Poflirtuję przynajmniej z tobą.

Olga ostrożnie dotknęła palcami tych miejsc na biodrach i na biuście, gdzie wciąż jeszcze czuła swędzenie, i pokręciła głową.

– Będzie chyba lepiej, jeśli do jutra nic na siebie nie włożę – powiedziała z wahaniem. – W lodówce jest pełno jedzenia, po co mamy gdzieś iść?

– Brak ci wyczucia – mruknął Paweł ze smutkiem. – Ogarnął mnie poryw romantyzmu, a ty zepsułaś całą zabawę.

– Nie marudź, to nie ja zepsułam zabawę, ale bielizna, którą kupiliśmy razem, a zatem odpowiedzialność spada na nas oboje. Jeśli dobrze pamiętam, w tamtym sklepiku to właśnie ty zwróciłeś uwagę na ten komplet, więc teraz masz za swoje. Posuń się, chcę się położyć.

Paweł posunął się na szerokiej kanapie, zwalniając jej miejsce.

– Dobrze, przekonałaś mnie, zostajemy w domu. Lolka, nie zapomniałaś o urodzinach mojej rodzicielki? Nadciąga katastrofa, zostało raptem pięć dni. Co jej podarujemy?

Tak, to problem. Matka Pawła przykładała wagę do prezentów, sama lubiła je robić, długo i starannie obmyślając i wybierając upominek, ale wymagała też podobnego podejścia do siebie. Co roku problem pojawiał się z całą ostrością i był jakoś rozwiązywany, ale za każdym razem stawał się coraz trudniejszy. Nie wolno było się powtarzać. I pod żadnym pozorem uzgadniać prezentu z jubilatką. Prezent musiał być niespodzianką, to nie podlegało dyskusji. Ta zasada obowiązywała w rodzinie Pawła od niepamiętnych czasów.

– Zastanówmy się. – Olga westchnęła, wyciągając się na kanapie. – I wysilmy szare komórki. Suknia wieczorowa?

– Przywieźliśmy jej z Belgii.

– Ach tak, zapomniałam. Wazon na podłogę?

– Z Anglii, na pięćdziesiąte piąte urodziny.

– Słusznie, teraz sobie przypominam. Broszka?

– Też stamtąd.

– Może torebka i rękawiczki z dobrej skóry?

– Ogarnij się, Lolka! Całkiem straciłaś pamięć? Przecież dostała to od nas na ostatnie urodziny.

– Przepraszam – wybąkała, moszcząc się wygodniej koło niego. – Jestem wykończona, morzy mnie sen, zupełnie nie mogę zebrać myśli.

Paweł się podniósł i zaczął ją szarpać za ramiona.

– Nie śpij! Dopiero dziewiąta, jeżeli zaśniesz, to znowu wstaniesz o piątej rano i będziesz się tłuc po mieszkaniu. Otwieraj oczy, bo sprawię ci zimny prysznic. No dalej, Lolka!

Nagle Olga się poderwała, jej oczy jaśniały radością.

– Mam! Pamiętasz, gdy byliśmy w Grecji, widzieliśmy w księgarni ekskluzywne wydanie o Jerozolimie? Olbrzymi foliał, tekst po angielsku i po grecku, mnóstwo ilustracji, w zestawie była nawet lupa, żeby oglądać szczegóły. I przyzwoita cena; jeżeli przeliczyć drachmy na wiadomą walutę, to wychodzi około trzydziestu dolarów. Takiej rzeczy nie wstyd podarować.

– Proponujesz skoczyć po prezent do Aten? – Paweł uśmiechnął się sceptycznie. – Same bilety będą kosztować tyle co dwadzieścia takich prezentów, chociaż, oczywiście, dla kochanej mamusi…

– Osioł. – Olga się roześmiała. – Łarisa jest teraz w Atenach, wraca za dwa dni. Jeżeli uda nam się złapać ją przez telefon, to możesz uważać problem za rozwiązany. W ten sposób bez przeszkód doholujemy rodzinną społeczność do następnych urodzin. Tylko spróbuj powiedzieć, że nie jestem genialna, a palnę cię w ucho.

– Jesteś genialna – odparł Paweł bardzo poważnie, całując jej rękę. – Co ja bym bez ciebie zrobił?

W tym roku matka Pawła kończyła pięćdziesiąt dziewięć lat, na sześćdziesiąte urodziny syn postanowił sprezentować jej wycieczkę do Izraela, gdzie Elena Fiodorowna miała mnóstwo przyjaciół, z którymi od dawna chciała się zobaczyć. Stać ją było na podróż, ale jak to często bywa, wciąż ją odkładała, uznając, że są rzeczy ważniejsze niż odwiedzanie przyjaciół. Praca, mąż, dzieci, wnuczka, letnisko, dwa psy – wszystko to wymagało ustawicznej uwagi i w żadnym razie nie mogło się obejść bez jej udziału. O ile Olga pamiętała, rozmowy o podróży do Izraela toczyły się od jakichś dziesięciu lat. Elena Fiodorowna utrzymywała regularne kontakty telefoniczne ze swoimi przyjaciółmi w Jerozolimie i Tel Awiwie, ale jak dotąd nie wybrała się w podróż. Jeżeli jednak położyć przed nią bilety i paszport z ważną wizą, wtedy sprawa będzie wyglądała całkiem inaczej. Elena Fiodorowna szanowała wysiłki podejmowane dla jej dobra. W tej sytuacji pojechałaby, nawet gdyby nie miała tam zupełnie nic do roboty.

Olga lekko zeskoczyła z kanapy, na której jeszcze dwie minuty wcześniej omal nie zasnęła, i rzuciła się na poszukiwania notesu z numerem telefonu przyjaciółki. Miała szczęście, Łarisa nie rozstawała się z komórką nawet w łazience, gdzie zastał ją telefon Olgi.

– Pamiętasz, w którym sklepie widziałaś książkę? – zapytała rzeczowo.

– Na głównej ulicy, sklep Patakisa.

– Znajdę – obiecała Łarisa.

– Kiedy przylatujesz?

– W sobotę.

– Odbierzemy cię z Paszą z lotniska. – Odwiesiwszy słuchawkę, Olga westchnęła z ulgą. – No i proszę, problem rozwiązany. A ty się bałeś!

Znowu podeszła do lustra i smutno kręcąc głową, uniosła połę szlafroka, żeby jeszcze raz przyjrzeć się śladom po nieudanej randce.

– No dlaczego mam takiego pecha?! – wyjęczała, przesuwając palcami po podrażnionej skórze.

Paweł też wstał i przeciągnął się z lubością.

– Daj spokój, Lolka, rano będziesz jak nowa. Co ciekawego w pracy?

Olga zrobiła straszną minę i wyciągnęła przed siebie skrzyżowane palce.

– Czeka nas święto w firmie – wycedziła grobowym głosem. – Jedzie do nas rewizor. Jak to się dzisiaj mówi, audytor. Wszyscy się trzęsą ze strachu.

– A ty?

– Ja nie.

– Jesteś przecież zastępczynią głównego księgowego, czyżbyś się nie bała?

– O to właśnie chodzi, Pawłusza, że jestem jego zastępczynią. Tylko on i ja wiemy, że wszystko jest w najlepszym porządku, toteż nie mamy się czego bać. Cała reszta nie zna się na księgowości; wszystkim się wydaje, że kontrola na pewno coś wykryje. Nawet prezes mocno pobladł na twarzy, z dziesięć razy dziennie nas zaczepia i pyta, czy jesteśmy przygotowani. W porządku, już się obudziłam. Chodźmy na kolację.

Szybko przygotowała posiłek i nakryła stół. Poruszała się lekko i zwinnie, więc Paweł bezwiednie zapatrzył się na jej gibką, atrakcyjną figurę.

– Co zrobimy z urlopem? – zapytał, odsuwając talerz po jedzeniu i zabierając się do parzenia herbaty. – Mam wrzesień i kawałek sierpnia.

– A ja odwrotnie, cały sierpień i kawałek września – odparła Olga. – Wykroimy dwa tygodnie, żeby pojechać gdzieś razem, a reszta – według własnego uznania. Masz konkretne propozycje?

– Konkretne nie, ale chciałbym popływać i poleżeć na piasku, powygrzewać kości.

– Wobec tego Hiszpania odpada, ten kraj obliguje do aktywnego wypoczynku, tam sobie nie poleżysz, plaże są gorsze niż w Soczi – powiedziała, marszcząc nos. – Do Hiszpanii dobrze pojechać z kochankiem, gdy we krwi buzuje jeszcze romantyzm. Wypożyczyć samochód i jeździć z miasta do miasta. To nie dla nas. Jesteśmy już za starzy, potrzebujemy czegoś spokojniejszego. Może wybierzemy się na południe Francji?

– Czemu nie? – Paweł się ożywił. – Dobra myśl. Pamiętasz, jak tam było fajnie? Wiedliśmy cichą, spokojną egzystencję: hotel – plaża, plaża – hotel. Ty, co prawda, biegałaś na każdą dyskotekę, mimo że odwodziłem cię od tego, jak mogłem.

– Ależ, Pawłusza. – Olga się roześmiała. – Wtedy byłam znacznie młodsza. Teraz się postarzałam i nie będę nigdzie biegać, obiecuję.

– To duży nietakt z twojej strony przypominać mi o wieku. Nie zapominaj, że urodziliśmy się tego samego dnia. A ja uważam się za całkiem młodego. Lolka, kto zmywa naczynia zgodnie z grafikiem?

– A jaki dzisiaj dzień, parzysty czy nieparzysty? – zapytała Olga, w skupieniu marszcząc czoło.

– Środa.

– W takim razie ty. – Olga włożyła brudne naczynia do zlewu i nagle z oburzeniem klasnęła w dłonie. – Ach, ty chytrusie! To dlatego proponowałeś, żeby pójść do restauracji! I udawałeś naiwnego, plotłeś o romantycznej wenie, udawałeś, że nie pamiętasz, kto ma dzisiaj zmywać! Paszka, znam cię od urodzenia, nie próbuj mnie nabierać.

Paweł potulnie przewiązał się fartuchem i sięgnął po gąbkę.

– Dobrze – obiecał z westchnieniem. – Nie będę.

Po kolacji obejrzeli francuski film w telewizji, po czym rozeszli się do swoich pokojów.

– Lolka – powiedział na pożegnanie Paweł, całując Olgę w policzek. – Jesteś najlepszą kobietą na świecie. Wszystkie moje laski nie są warte twojego małego paluszka. Kiedyś napiszę traktat o tym, czym jest prawdziwa miłość.

Czym jest prawdziwa miłość?, myślała Olga, powoli zapadając w łagodny, przyjemny sen. – Szczęściarz z Paszki, bo już wie. A ja, głupia, wciąż jeszcze czegoś szukam, wciąż wybieram, przebieram…

 

*

 

Nieubłaganie zbliżała się połowa lipca, do ostatecznego terminu uregulowania podatków pozostawało zaledwie półtora miesiąca, a Czistiakowowi nie udało się jeszcze zebrać potrzebnej sumy. W styczniu dobrowolnie stawił się w urzędzie skarbowym i złożył deklarację o dochodach w wysokości czterdziestu sześciu tysięcy dolarów. Naliczono mu taki podatek, że nic, tylko się powiesić: cała kwota czterdziestu sześciu tysięcy z niewielkim wyjątkiem wpłynęła od zagranicznych uniwersytetów i wydawnictw na konto walutowe Czistiakowa w Inkombanku, który zwyczajnie stracił licencję i nie wypłacił ani kopiejki łatwowiernym właścicielom oszczędności. Przez całą jesień, zimę i wiosnę Nastia i Aleksiej mocno zaciskali pasa, odmawiając sobie niekiedy nawet najpotrzebniejszych rzeczy. Czistiakow chwytał się każdej propozycji prowadzenia płatnych wykładów. Nastia z kolei, nie mając żadnej możliwości, żeby dorobić, wspierała wspólną sprawę w miarę sił: przerzuciła się na tańsze papierosy i ohydną kawę, która kosztowała znacznie mniej niż jej ulubiony Kapitan Kolumb. Oboje bardzo się starali, a mimo to…

Pierwszego czerwca do potrzebnej sumy brakowało im dziewięćdziesięciu tysięcy rubli, co w przekładzie na powszechny język walutowy oznaczało cztery tysiące dolarów. Skąd wezmą taką sumę starszy oficer z Pietrowki 38 i profesor zatrudniony w instytucji państwowej? Na to pytanie nie było odpowiedzi.

Szykowali się do ostatniego rozpaczliwego zrywu. Dzisiaj pułkownik Gordiejew obiecał udzielić Nastii urlopu od dziesiątego czerwca, więc zdążyła już zadzwonić do wydawnictwa, w którym często dorabiała jako tłumaczka podczas urlopów. Czistiakow też wziął urlop i zamierzał zabrać się do udzielania korepetycji, przygotowując absolwentów szkół do egzaminów wstępnych z fizyki i matematyki.

– Loszyk, hura! – zawołała Nastia, wpadając do mieszkania. – Pączek mnie puścił!

– Kamień z serca. – Aleksiej westchnął z ulgą. – A dzwoniłaś do wydawnictwa?

– Oczywiście. Obiecano mi, że dziś albo jutro ktoś się odezwie i powie, jaką mają pracę. Byłoby idealnie, gdyby się znalazło coś po francusku, w końcu ten język znam najlepiej. W najgorszym razie wezmę książkę angielską albo włoską. A ty co wskórałeś?

– Na razie nic, ale rozpuściłem wici, poczekamy na wyniki. – Aleksiej wziął od niej torbę i mimo woli stęknął. – Boże, Asiu, co ty tam dźwigasz? Buchnęłaś wagon cegieł z budowy?

– Kupiłam słowniki. Gdy Pączek się ulitował i uwzględnił moją pokorną prośbę o urlop poza obowiązującym grafikiem, pobiegłam jak na skrzydłach do księgarni, żeby obejrzeć nowe wydania różnych przydatnych słowników. No i kupiłam, ma się rozumieć, nie potrafiłam się powstrzymać.

– Drogie? – zapytał Czistiakow podejrzliwie, z hukiem stawiając torbę na podłodze.

– Ależ, Losza… – jęknęła Nastia. – To przecież do pracy.

– Spryciara – powiedział z uśmiechem. – Wykorzystujesz moje miękkie serce. Zjemy kolację czy najpierw weźmiesz prysznic?

– Wezmę prysznic – mruknęła, rozbierając się. – Chociaż wolałabym go nie oglądać.

W tej sprawie Nastia Kamieńska miała rację, łazienka rzeczywiście nie cieszyła oka. Rozpoczęty przed rokiem remont został szybko przerwany w związku z pamiętnym siedemnastym sierpnia[2]. Jeszcze pół roku później na środku mieszkania piętrzyły się zwały materiałów budowlanych i wykończeniowych, kupionych wcześniej, ale niewykorzystanych ze względu na brak pieniędzy na dalszy remont, a także na konieczność odkładania każdej kopiejki na podatki. Nastia i Aleksiej kategorycznie odmówili przyjęcia pomocy finansowej od Saszy – brata Nastii, więc ten po paru nieudanych próbach wepchnięcia im pieniędzy przysłał ciężarówkę z robotnikami i wywiózł cały budowlany Mont Blanc za miasto, na swoje letnisko, nie pytając ich o zgodę. Teraz po mieszkaniu można było poruszać się swobodnie, bez obawy zrzucenia czegoś albo potknięcia się i rozbicia głowy. Jednakże samo mieszkanie, przygotowane do niedoszłego remontu, robiło przygnębiające wrażenie. Zdarte tapety i skute ze ścian kafelki w łazience budziły smutne skojarzenie z domami przeznaczonymi do rozbiórki, z biedą, niechlujstwem i beznadzieją. Gwoli prawdy trzeba powiedzieć, że zarówno Nastia, jak i jej mąż przyzwyczaili się w końcu do tego stanu rzeczy i już nie tak gwałtownie reagowali na ową szpetotę, zwłaszcza że zdążyli wyremontować i umeblować kuchnię. Zapraszanie kogokolwiek do takiego zrujnowanego gniazda było, oczywiście, wykluczone, ale to nie stanowiło problemu. Krewni i przyjaciele zrozumieją sytuację, można się ich nie krępować – podczas kryzysu wszyscy stracili pieniądze, a dalsi znajomi prawie nie bywają w tym mieszkaniu. Wprawdzie Aleksiej zamierzał udzielać korepetycji, więc pojawią się tutaj uczniowie…

– Loszyk, a jak my tu kogokolwiek wpuścimy? – zapytała Nastia ze smutkiem, wychodząc z łazienki. – Przecież to wstyd. Jesteś profesorem, honorowym członkiem akademii, a mieszkasz w koszmarnych warunkach.

– Nie wpadaj w kompleksy – odparł Aleksiej beztrosko. – Najważniejsze to się nie wstydzić. Gdy człowiek się wstydzi, inni od razu to zauważają i zaczynają się przyglądać: co w nim takiego niewłaściwego, występnego, że się tego wstydzi? Będę się zachowywał jak król na imieninach i niefrasobliwym tonem wszystkim wyjaśnię, że trwa właśnie remont. To oczywiste, że podczas remontu mieszkanie nie może przypominać carskiego pałacu. Masz ochotę na chłodnik?

Nastia usiadła przy stole w kuchni i z ulgą wyciągnęła nogi, które po całym dniu były ciężkie i spuchnięte.

– Mam – wycedziła błogo. – Zimny chłodnik w taką pogodę to szczyt marzeń. Losza, jak sądzisz, czy w tym roku powtórzy się zeszłoroczne okropieństwo, to znaczy upał?

– Wszystko na to wskazuje. – Aleksiej kiwnął głową. – Synoptycy zapowiadają ponad trzydzieści stopni w przyszłym tygodniu. Aśka, czuję się winny, wszyscy normalni ludzie wyjeżdżają gdzieś nad morze albo na łono natury podczas urlopu, a ty przez moje cholerne honoraria będziesz musiała sterczeć w Moskwie. Ale gdy tylko wygrzebiemy się z tej historii z podatkami, przysięgam, że pojedziemy tam, gdzie są ciepłe morze, gorący piasek i chłodny wiatr. Wierzysz mi?

– Wierzę. – Nastia się uśmiechnęła. – Tylko kiedy to będzie? Tegoroczny urlop wykorzystamy teraz, a do następnego lata musimy jeszcze dożyć. Nie zapominaj też, że Pączek puścił mnie poza grafikiem, więc w następnym roku na pewno nie będę odpoczywać latem. Dlatego możesz składać dowolne obietnice, pora ich realizacji nadejdzie nieprędko. Może obiecasz mi brazylijski karnawał?

Aleksiej spojrzał na nią ze zdumieniem i odstawił pusty talerz.

– Chcesz pojechać do Brazylii na karnawał? Nie sądziłem, że moja żona jest kobietą z takimi pretensjami...

– Nie, na karnawał nie chcę, nie lubię hałaśliwego tłumu. Do Brazylii też nie chcę, za długo trzeba lecieć. Ale zapytać przecież można?

– Kto pyta, nie błądzi – odparł żartobliwie.

Po kolacji Nastia zajęła się studiowaniem kupionych słowników, czując radosny przedsmak pracy nad przekładem i delektując się myślą o zdecydowanej przewadze urlopu, która pozwala nie zrywać się na dźwięk budzika o wpół do siódmej rano. Szybko się jednak rozczarowała. Telefon od redaktora z wydawnictwa pozbawił ją dobrej połowy sielankowych iluzji.

– Bardzo mi przykro, ale w ciągu najbliższych dwóch miesięcy nie będziemy potrzebować tłumaczy. Wszystkie książki zostały już rozdysponowane. Chyba że jesienią…

– Nie, urlop mam teraz. Dziękuję i przepraszam za kłopot.

Nastia odwiesiła słuchawkę i utkwiła markotny wzrok w niepotrzebnym już słowniku.

– Sama jestem sobie winna – oznajmiła ponuro Aleksiejowi. – Takie prace planuje się z wyprzedzeniem, powinnam była już w marcu się umówić.

– Ale przecież nie miałaś pewności, że naczelnik cię puści. – Czistiakow zaczął ją pocieszać. – A zresztą w marcu jeszcze wierzyliśmy, że zbierzemy pieniądze. Nie rób sobie wyrzutów, Asieńko, jakoś sobie poradzimy. Za to wyśpisz się do woli i odpoczniesz.

Nastia zatrzasnęła słownik i stanowczo potrząsnęła głową.

– Nie, nic z tych rzeczy. Jesteśmy rodziną czy sąsiadami z komunałki? Ja też będę dawać korepetycje, w końcu od czego znajomość pięciu języków? Poniewierają się tylko w głowie i obrastają kurzem.

– Czemu nie? – Mąż się ożywił. – Świetny pomysł.

 

*

 

O siódmej wieczorem w poczekalni było chłodno i cicho. Panująca w ciągu dnia krzątanina wydawała się nieprawdziwa albo urojona. Olbrzymi zegar na ścianie pokazywał za dziesięć ósmą. Żenia cierpliwie czekała. Niedługo otworzą się obite skórą drzwi, ukaże się w nich ojciec i zawiezie ją do domu.

Podeszła do wysokiego lustra, w którym mogła się przejrzeć od stóp do głów. Boże, czuje wstręt na widok swojego odbicia! Ohydny szary kostium z białą bluzką, okropne niemodne pantofle z tępymi noskami i na niskich, szerokich obcasach. Twarz bez makijażu, wyblakła i niewyrazista. Długie, ciemne włosy zaplecione w gruby warkocz. I rzecz najpotworniejsza: głupie białe skarpetki. No dlaczego, dlaczego musi tak wyglądać? Dlaczego ojciec zmusza ją, żeby się ubierała i czesała, jakby miała trzynaście lat? Tyran! Sadysta! Tymczasem ona nie może nic na to poradzić, jest od niego całkowicie zależna, przecież on ją utrzymuje. Żenia nie ma własnych pieniędzy, żeby kupić sobie oryginalne, modne stroje i wyglądać na oryginalną współczesną dziewczynę. Nie może się sprzeciwiać ojcu, może tylko nieśmiało prosić, otrzymując w odpowiedzi, ma się rozumieć, kategoryczną odmowę.

Nie usłyszała, jak za jej plecami otworzyły się drzwi, i ocknęła się dopiero wtedy, gdy tuż nad uchem zagrzmiał głos ojca.

– Czego tak wypatrujesz? Jeszcze za wcześnie, żebyś się kręciła przed lustrem.

Żenia niezręcznie się odwróciła, zaczepiwszy biodrem o róg stołu. Skrzywiła się na skutek nagłego bólu i oblała rumieńcem.

– Słoniątko – rzucił ojciec z niezadowoleniem. – Zbieraj się, jedziemy do domu.

Dziewczyna pośpiesznie chwyciła torebkę i posłusznie ruszyła za nim.

 

*

 

Dzień nie układał się już od rana. Tekst ogłoszenia naklejonego na drzwiach wejściowych tydzień temu przybrał realną formę – od poniedziałku wyłączono gorącą wodę. W metrze coś się stało, między stacją Siemionowskaja a Elektrozawodskaja pociąg tkwił w tunelu przez całe dwadzieścia pięć minut, wskutek czego Nastia musiała biec od stacji Czechowskaja do budynku na Pietrowce. Gdy w końcu wpadła do swojego pokoju, okazało się, że przez otwarty w nocy lufcik naleciało mnóstwo puchu z topoli, który zbity w olbrzymie kule, zuchwale zajął wszystkie kąty i, co gorsza, pokrył wszystkie blaty. Pływał też w karafce z wodą i panoszył się w kubku, z którego Nastia zamierzała wypić kawę przed naradą służbową. Zerknąwszy z rozpaczą na zegarek, pomyślała, że jeżeli pójdzie do toalety, by wymienić wodę w karafce i umyć kubek, na pewno nie zdąży wypić kawy.

Jakby tego wszystkiego było mało, pułkownik Gordiejew przekazał Nastii arcynieprzyjemną wiadomość.

– Siełujanow został pilnie oddelegowany do centrali i wyjeżdża dzisiaj do Chabarowska, powołany w skład zespołu. To nie potrwa długo – oznajmił, nie patrząc na Nastię. – Kamieńska, na razie nie idziesz na urlop, nie ma kto pracować.

Był to cios poniżej pasa, ale wykłócanie się z przełożonym w takich sprawach nie było przyjęte. W końcu zgodnie z grafikiem urlop Nastii przypadał dopiero w listopadzie, Gordiejew i tak poszedł jej na rękę, pozwalając odpocząć w czerwcu. Nie o wszystkim jednak sam decyduje. Nie mógł zatrzymać Siełujanowa i odmówić centrali, kolejni dwaj pracownicy poszli na urlop w czerwcu zgodnie z grafikiem, a Wiktor Aleksiejewicz nie uznał za możliwe, żeby ich nie puścić – mają dzieci w wieku szkolnym i tylko latem mogą spędzić z nimi wakacje. W wydziale obowiązywała zasada, że pracownicy mający niepełnoletnie dzieci dostawali urlop latem przynajmniej raz na trzy lata, nie rzadziej. Tamci dwaj mieli pełne prawo do urlopu w czerwcu, ostatni raz spędzali wakacje z dziećmi jeden – cztery lata temu, drugi – trzy. A zatem Gordiejew nie miał innego wyjścia, jak tylko zostawić w pracy Kamieńską.

Westchnąwszy ciężko, Nastia postanowiła pogodzić się z sytuacją i spróbowała włączyć się w omawianie bieżących spraw, ale szło jej kiepsko. Umysł od rana był nastawiony na to, że pozostały zaledwie dwa dni, że od środy będzie wolna jak ptak i zacznie dorabiać. Mimo że szczerze i gorąco kochała swoją pracę, problem terminowego zapłacenia podatków wydawał jej się w chwili obecnej znacznie ważniejszy. Jeżeli pieniądze nie trafią na konto urzędu skarbowego w wyznaczonym terminie, zostanie naliczona grzywna w wysokości jednej dziesiątej procenta dziennie – wbrew pozorom to wcale niemało. Miesięcznie trzy procenty. Dla osób zamożnych może to głupstwo, ale dla niej i dla Czistiakowa liczy się każda kopiejka.

Zamiast uważnie słuchać naczelnika, przyglądała się kolegom. Korotkow poprawił się po śmierci chorującej od dawna teściowej, razem z żoną przemeblował mieszkanie i teraz ma gdzie odespać bezsenne noce. Zwyczajne noce też stały się spokojne, bez ciągłych krzyków ciężko chorej kobiety. Syn ma swój pokój i może zapraszać kolegów. Po śmierci teściowej Korotkow pożyczył od Nastii siedemset dolarów na pogrzeb. Było to w listopadzie, akurat w Dniu Milicjanta. Od tamtej pory zwrócił tylko trzysta, nie wiadomo, kiedy uda mu się oddać resztę. Teraz te pieniądze by się przydały, ale Nastia nie będzie się dopytywać. Dobrze wie, że Jura robi wszystko, co w jego mocy, żeby zwrócić dług.

Obok Korotkowa siedzi Misza Docenko, którego wszyscy w wydziale od jakiegoś czasu nazywają nie inaczej, jak tylko „nasz narzeczony”. Ubiegłej jesieni poznał wreszcie Iroczkę Miłowanową, krewną Stasowa, i twardo postanowił, że się ożeni. W grudniu zamierzał złożyć wniosek o zawarcie małżeństwa w kwietniu, zaraz po Wielkanocy, więc pracownicy wydziału do walki z ciężkimi przestępstwami przeciwko zdrowiu zacierali już ręce z radości na myśl o obficie zastawionym stole weselnym. Tymczasem rozwijająca się błyskawicznie sytuacja w pewnym momencie przyhamowała. Ani w grudniu, ani w styczniu wniosek nie wpłynął do urzędu stanu cywilnego; minęła Wielkanoc, nadeszło lato, a sprawa nie ruszyła z miejsca. Ze wszystkich podwładnych Gordiejewa chyba tylko Nastia wiedziała, co się stało.

Igor Lesnikow… Ostatnimi czasy przykro na niego patrzeć. Twarz mu poszarzała, oczy przyblakły i się zapadły, wyraźnie widać siwiznę. Igor był zawsze skryty, nie rozwodził się na temat swojego życia osobistego, więc Nastia nie wiedziała, co się u niego dzieje. Prawda była jednak taka, że w ciągu niecałego miesiąca z najprzystojniejszego wywiadowcy na Pietrowce zamienił się niemal w starca. Tak w każdym razie go postrzegała.

W gabinecie Gordiejewa było duszno, toteż gdy rozległy się długo oczekiwane słowa „wszyscy są wolni”, funkcjonariusze pośpiesznie ruszyli ku drzwiom. Wróciwszy do siebie, Nastia z miną pełną obrzydzenia obejrzała pokój i doszła do pesymistycznego wniosku, że nie uniknie walki z puchem. Nie zamierza myć podłogi, rzecz jasna, ale musi przetrzeć wilgotną ściereczką biurko i komputer, nie mówiąc już o karafce z wodą i kubkach.

– Aśka, poratujesz kawą? – Usłyszała za plecami głos Korotkowa.

– Ma się rozumieć. – Ucieszyła się. – Ale nie za darmo. Cena jest umowna. Masz tutaj ściereczkę i zmocz ją pod kranem. Z tej karafki trzeba wylać wodę i nalać świeżej, a te oto dwa kubki trzeba umyć. Cena ci odpowiada?

Korotkow ze zdumieniem rozłożył ręce.

– Ostro pogrywasz, koleżanko! Ciężko ci zrobić nawet takie głupstwo? Dla ubóstwianego naczelnika?

– Po pierwsze, nie jesteś już naczelnikiem, tylko jego zastępcą – odparowała. – A po drugie, wasza męska toaleta jest dwa kroki stąd, nasza zaś jest w remoncie, więc ja, nieszczęsna, chora staruszka, będę musiała wdrapywać się na drugie piętro. No to jak, Jurik, dogadamy się?

Jurij machnął ręką z rezygnacją.

– Dobrze, niech ci będzie, daj ściereczkę i naczynia.

Nastia szybko wręczyła mu ściereczkę, karafkę i kubki.

– Gdy wrócisz, powiem ci pewną mądrą rzecz, Jurik. Tylko się nie obraź.

Podczas nieobecności Korotkowa Nastia, niezręcznie się nachyliwszy, zebrała z podłogi największe kule puchu, zawinęła je w papierową serwetkę i wyrzuciła do kosza.

– Mów swoją mądrą rzecz – zażądał Korotkow, wróciwszy z mokrą ściereczką, czystymi kubkami i karafką ze świeżą wodą.

Nastia nalała wody do wysokiego ceramicznego dzbanka i włączyła grzałkę. Na wszelki wypadek schowała kubki, po czym powiedziała:

– Skoro nie chcesz wykonywać moich głupich próśb, zaopatrz się we własną kawę. Niezależność jest dobra i cenna, ale trzeba za nią płacić. Jak zresztą za wszystko w tym życiu. Nie obraziłeś się?

Jurij posłał jej wściekłe spojrzenie, po czym raptem parsknął śmiechem.

– Sprzątnęłaś kubki, żebym ich nie dosięgnął? Słusznie, bo zaraz bym je rozbił o podłogę. Nie, Nastiucha, nie obraziłem się, bo masz stuprocentową rację. Wiesz, dlaczego wciąż kończy mi się kawa? Dlatego że kocham cię, głuptasie, całym sercem detektywa, i lubię wpaść do ciebie i napić się twojej kawy z twoich ładnych kubków. Żebym mógł się rozsiąść na krześle jak padyszach, odchylić, założyć nogę na nogę, a ty żebyś mi nalewała i podawała. W przeciwnym razie muszę sam sobie robić kawę i pić ją, gapiąc się w ścianę. Nuda! A co z rozmową?

– No to przychodź do mnie ze swoją puszką – zaproponowała Nastia. – Kawa jest twoja, a woda, naczynia i cukier – moje. Nie żal mi kawy, Jura, próbuję tylko wprowadzić racjonalny element do naszych relacji, żeby uniezależnić cię od mojego lenistwa.

– Nic nie rozumiesz! – żachnął się Korotkow, rozpierając się wygodnie – jota w jotę jak na odmalowanym przed chwilą obrazku. – Jeżeli przyjdę do ciebie ze swoją puszką kawy, to wiadomo, że zamierzam pogadać, a to jest niedopuszczalne w relacjach naczelnika i podwładnej. Jeżeli jednak idę bez niczego, mogę się pocieszać myślą, że jestem nieszczęśliwy, wyczerpany ciężką pracą związaną z chwytaniem opryszków i na gwałt potrzebuję kubka kawy, żeby zregenerować utracone siły, co pozwoli mi nadal stać na straży porządku. Chwytasz różnicę? I nie kłóć się ze mną, jestem starszy stanowiskiem i wiekiem.

Z nieukrywaną przyjemnością pił aromatyczną, gorącą kawę, jak zwykle odsuwając chwilę, gdy będzie musiał wcielić się w rolę szefa, zająć codzienną pracą i, co najbardziej przykre, podejmować decyzje. Tutaj, w tym pokoju, gdzie spędził wiele niespokojnych, męczących i radosnych godzin, mógł jeszcze czuć się równy reszcie wywiadowców. Minął rok z hakiem, odkąd go awansowano i mianowano zastępcą naczelnika wydziału zamiast pułkownika Żeriechowa, który odszedł na emeryturę. Rok to szmat czasu, więc Korotkow zdążył się właściwie przyzwyczaić do swojej nowej sytuacji, mimo to codziennie robił sobie przerwę, rozsiadając się w pokoiku Nastii i udając, że jest taki sam jak wszyscy.

– Nigdzie się dzisiaj nie wybierasz? – zapytał.

– Raczej nie. Mam sporo papierkowej roboty. A czemu?

– Powiem Lusi, żeby do ciebie zadzwoniła, jeżeli mnie nie zastanie, dobrze? Wieczorem chcieliśmy gdzieś razem wyskoczyć…

– À propos Lusi – przerwała mu Nastia. – W żadnym razie nie namawiam cię do rozwodu, ale jestem ciekawa. Czekałeś tyle lat, bez przerwy mówiłeś o rozwodzie, a teraz co?

Korotkow sposępniał. Już nie siedział swobodnie, odchylony na krześle, ale zgarbił się i oparł łokcie na kolanach.

– Sam nie wiem, Asiu. Tak bardzo chciałem się rozwieść; wydawało mi się, że gdy tylko skończą się męki teściowej, będę miał moralne prawo, żeby odejść od Lalki. Póki jej matka chorowała, nie mogłem zostawić jej samej z tym koszmarem.

– To akurat rozumiem. Ale przecież jej matka już nie żyje. Spotykasz się z Lusią, jeśli mnie pamięć nie myli, od dziewięćdziesiątego drugiego roku. Siedem lat, Jura. Co cię trapi? A może Lusia nie chce się rozwieść ze swoim mężem?

– I Lusia… – Przerwał, po czym rzucił gwałtownie: – I ja też. Trudno to wytłumaczyć, Asiu, ale… Nie mogę.

Nastia milczała, czekając na dalszy ciąg. Właściwie była niemal pewna, że wie, co Korotkow usiłuje powiedzieć. Chciała jednak, żeby sam jej to wyznał. Tymczasem Jurij też milczał, licząc widocznie na to, że Nastia jak zwykle pomoże mu komentarzem albo pytaniem.

– Rozumiesz mnie? – zapytał w końcu, nie doczekawszy się pomocy.

– A ty rozumiesz sam siebie?

– Słabo. Wiem tylko, że nie mogę powiedzieć Lalce: „To koniec, moja droga, piętnaście lat wspólnego życia wzięło w łeb, poszło, można by rzec, w diabły. Odchodzę od ciebie”. Nie wiem, dlaczego nie mogę tego powiedzieć, po prostu nie potrafię.

– Powiedzieć ci dlaczego?

– Powiedz. – Korotkow posłusznie kiwnął głową, jakby proponowano mu obwieszczenie wyroku, którego można nie ogłaszać.

– Właśnie z powodu owych piętnastu lat wspólnego życia. Ten niezbity fakt pociąga za sobą przynajmniej dwa skutki. Pierwszy: w ciągu piętnastu lat wiele się wydarzyło; ostatnie dziesięć, kiedy chorowała twoja teściowa, było, oczywiście, czasem trudnym, bolesnym i nie do zniesienia. Ale bez względu na to, jaki jest twój stosunek do Lalki, ów trudny i bolesny czas dzieliliście ze sobą. Przetrwaliście go razem. Nie tak łatwo to zignorować, mój drogi. Póki żyła teściowa, miałeś wrażenie, że gdy tylko… wtedy od razu odetchniesz z ulgą i zabierzesz się do układania swojego życia osobistego, ale nic z tego! Bo życie osobiste dlatego jest osobiste, że mieści w sobie twoje wnętrze, twoją duszę, wszystkie twoje przeżycia i cierpienia, one zaś związane są z Lalką, a nie z Ludmiłą. Czy ta teza jest dla ciebie jasna?

Jura skinął głową w milczeniu.

– Drugi skutek: w ciągu piętnastu lat z Lalką owo wspólne życie stało się twoim chlebem powszednim. Inna kwestia, czy on ci się podoba. Ale tak to wyglądało. Zmiana życia jest zawsze trudna, związałeś się z nim, przywykłeś i zaadoptowałeś się do niego. Nie potrafisz inaczej żyć. Dlatego się boisz.

– Sądzisz, że niepotrzebnie? – Korotkow uniósł głowę. – Sądzisz, że powinienem się zdecydować i zerwać raz na zawsze?

– Nie, Juroczka, wcale tak nie sądzę. Ani przez chwilę. Gwałtowna zmiana może się okazać katastrofą i dla ciebie, i dla twojej żony, i dla Ludmiły. Jednym słowem, dla każdego, kogo dotknie twój rozwód. Musisz bardzo starannie wszystko rozważyć i spróbować ustalić, co się stanie z wami wszystkimi, gdy zdecydujesz się na ten krok. Przede wszystkim – co się stanie z tobą. Dam ci mały przykład, nie jest zmyślony, znam tę kobietę. Wiele lat temu się rozwiodła, ale podczas gdy szukała okazji, żeby się rozstać z byłym mężem, ten zachorował. Stwardnienie rozsiane. Taki, wyobraź sobie, niefart. No więc przez siedem lat opiekowała się nim, przewracała na łóżku, zmieniała pościel, wstawała po nocach, przynosiła coś do picia albo do jedzenia. Całe mieszkanie przesiąkło zapachem leków i moczu, więc kobieta nieustannie marzyła o tym, że gdyby nie miała męża – zauważ, że byłego – to przynajmniej wyremontowałaby mieszkanie. Miała ukochanego, nieżonatego, który gotów był w każdej chwili ją poślubić; ona jednak nie mogła zostawić swojego chorego eksmęża, więc biegała, jak młoda kobieta, na randki. Wreszcie wszystko się skończyło, nieszczęśnik odszedł. Jak myślisz, co było potem? Kobieta zabrała się do remontu mieszkania? Wyszła za mąż? Nic podobnego! Siedzi i płacze całymi dniami. Dokucza jej samotność. I pustka. Nie ma się kim opiekować. Bo przez siedem lat ów koszmar stał się jej życiem, do którego, nieważne – dobrego czy złego, przywykła i z którym się oswoiła. Okazało się, że nie potrafi i nie chce inaczej żyć. Czy ta myśl jest zrozumiała?

– Słuchaj, Asiu. – Korotkow nagle się uśmiechnął. – Czy tobie czasem nie chodzi po głowie rozwód?

Nastia spojrzała na niego ze zdumieniem i zaskoczona upuściła papierosa.

– Co za bzdury! Skąd ten pomysł?

– A stąd, koleżanko, że twój zbiór argumentów jest bardzo spójny, nie mógł się zrodzić w spontanicznej rozmowie. Musiałaś długo analizować problem, żeby go tak przedstawić. Przyznaj się: życie rodzinne cię rozczarowało?

– Jurik, jesteś niepoprawny! Dlaczego trzeba koniecznie uczyć się na własnym życiu? Można wyciągnąć wnioski, obserwując innych.

– Na przykład mnie? – Jurij gniewnie zmrużył oczy. – Znalazłaś sobie królika doświadczalnego?

– I ciebie, i Iroczkę, która wciąż nie wychodzi za naszego Miszę. Myślisz, że nie chce założyć rodziny? Chce, i to jeszcze jak! Myślisz, że Miszka się jej nie podoba? Podoba. Ona naprawdę go kocha. Ale rola niani w rodzinie Stasowa jest sensem jej życia, więc przez cały czas, może nawet nieświadomie, stawia nowe warunki dotyczące małżeństwa, byle tylko opóźnić wesele. Ona się boi, Jura. Próbuje wymyślić sposób, który pozwoli jej zostać żoną Miszki, a jednocześnie prowadzić poprzednie życie. Dlatego chce, żeby on zamienił swoje mieszkanie, które dzieli z mamą, na dwie kawalerki. Jedna z nich musi znajdować się koniecznie w domu Stasowa, żeby mogła dalej opiekować się małym Griszeńką, gotować obiady Stasowowi i Tatianie, a przy tym być dobrą żoną dla Michaiła. Słuchaj, szefie, nie wydaje ci się, że zachowujemy się nieprzyzwoicie?

– Dlaczego? – zdziwił się Korotkow. – Co takiego robimy?

– Do końca dnia jeszcze daleko, a my zamiast zajmować się robotą, dyskutujemy na temat duszy. Dzisiaj nie przeglądałam nawet rejestru.

Jurij niechętnie wstał z krzesła i ruszył ku drzwiom.

– Naczytałaś się, Aśka, niewłaściwych książek, w których wywiadowcy na okrągło chwytają bandytów, jakby nie mieli innego życia. Czy my nie jesteśmy ludźmi? Można by pomyśleć, że nie mamy uczuć.

– Ależ mamy – przyznała Nastia ze śmiechem. – I to do licha i trochę. A skoro mówimy o przeżyciach, nie wiesz, co się dzieje z Lesnikowem? Wygląda jak z krzyża zdjęty.

– Z Lesnikowem? – Jurij uśmiechnął się i otworzył drzwi na korytarz. – Chyba znowu wracamy do tematu rozwodu.

– Co ty mówisz? – jęknęła. – To niemożliwe. Wszyscy przecież wiedzą, że Igor uwielbia swoją żonę, podobnie jak córkę.

– Niewykluczone. No dobrze, pracusiu, na razie.

Korotkow zamknął za sobą drzwi, pozostawiając Nastię sam na sam z papierosem, nieprzeczytanym rejestrem wykroczeń, do których doszło w ciągu minionej doby, i z uczuciem głębokiej konsternacji. Igor Lesnikow! Coś takiego…

 

 

 

[2] 17 sierpnia 1998 roku rząd rosyjski podjął decyzję o dewaluacji rubla, co było wynikiem potężnego kryzysu finansowego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

Olga z przyjemnością przeglądała się w dużym lustrze wiszącym na ścianie w łazience. Właśnie wzięła chłodny prysznic, więc każda komórka jej ciała śpiewała beztrosko i radośnie. No cóż, jak na swoje trzydzieści dwa lata wygląda całkiem nieźle, a trzy lata temu, gdy spotkała Romana, nikt nie dawał jej więcej niż dziewiętnaście czy dwadzieścia. Nawet doświadczony Roman się nabrał, uznał ją za młodą trzpiotkę i nie zwrócił żadnej uwagi podczas pierwszego spotkania. A raczej zwrócił, ale zwiodła go jej dziewczęca figurka i od razu stwierdził, że jest dla niego za młoda. Za to później był mile zdziwiony, gdy się dowiedział, że Olga ma już dwadzieścia dziewięć lat i dzieli ich nie tak strasznie duża różnica wieku, jak na początku sądził.

Od podziwiania swoich wdzięków w lustrze oderwał ją dźwięk rozbitego szkła. Szybko owinęła się ręcznikiem i wyjrzała z łazienki.

– Roma, co się stało?

– Rozbiłem kolejny kieliszek – odparł z irytacją. – Teraz zostały tylko dwa.

Stał przy otwartych drzwiczkach barku; na klapie widniał jeden kieliszek, do połowy wypełniony drogim białym winem. Resztki drugiego błyskały na podłodze, odbijając promienie zachodzącego słońca.

– Nie denerwuj się. – Olga się uśmiechnęła. – Kupimy nowe. To żaden problem.

– Te bardzo mi się podobały – powiedział Roman ze skruchą. – W dodatku dostałem je od ciebie dwa lata temu na Nowy Rok, pamiętasz? To twój prezent, więc żywię do niego szczególny stosunek.

Olga parsknęła dźwięcznym śmiechem, objęła go mocno i czule pocałowała w usta.

– W twoim wieku nie powinieneś być aż tak sentymentalny. To nie pierwszy i nie ostatni mój prezent dla ciebie. W końcu szklane naczynia zawsze się biją, nie bez powodu są szklane. Nie denerwuj się, mój drogi, proszę cię. Chcesz, to pójdę i kupię takie same?

Roman delikatnie pogłaskał nagie ramiona Olgi, sięgnął po kieliszek z winem i jej podał.

– Spróbuj, to bardzo smaczne wino. Rzeczywiście musimy kupić nowe kieliszki, ale zrobimy to… Najwcześniej w sobotę. Albo w niedzielę, w zależności od tego, jak pójdą mi interesy. Podczas gdy brałaś prysznic, zajrzałem do szafek kuchennych i doszedłem do wniosku, że dawno nie robiliśmy zakupów. Kawy ziarnistej zostało na dnie, a młynek, jak pewnie zauważyłaś, szwankuje, trzeba kupić nowy. O kieliszkach już nie wspomnę, ale wszystkie zapasy do łazienki też się kończą, dzisiaj zużyłem ostatnie resztki żelu pod prysznic – mojego ulubionego, z rozmarynem.

– Tak – podjęła Olga z ożywieniem. – Kupmy też nowe naczynia, dobrze, Roma? Znudziły mi się te głupie brązowe talerze, nie mogę już na nie patrzeć.

– Kiedyś ci się podobały – zauważył z uśmiechem. – Pamiętam, jak mnie namawiałaś, żebyśmy kupili akurat ten francuski serwis.

– Masz co sobie przypominać – mruknęła kapryśnie. – Gdy go kupowaliśmy, francuskie naczynia były w modzie. Wszyscy mieli bzika na punkcie brązowych i czarnych serwisów.

– Tak? A teraz co jest modne?

– Mglisty Albion. Jasna ceramika z błękitnym albo zielonym wzorem. I jednolite kolorowe szkło matowe. Nawiasem mówiąc, nietłukące się. Kupimy?

– Zgoda. Zerknij jeszcze do wszystkich szafek, zapamiętaj, czego potrzebujemy. W ten weekend musimy koniecznie wybrać się do sklepów.

– Roma, a mogę liczyć na nowe ręczniki?

Mężczyzna wziął od niej kieliszek i duszkiem dopił jasne wino.

– Możesz mieć wszystko, czego zapragniesz, kochanie. Przecież wiesz, że nigdy niczego ci nie odmawiam.

Olga patrzyła na niego z czułością i myślała o tym, jak cudownie jest jej z tym mężczyzną. Spokojnie, pewnie, bez problemów. Jest łagodny i hojny, stanowczy, ale nie szorstki. W każdym razie wobec niej. Jest też wspaniałym partnerem w łóżku, w ciągu trzech lat ani razu nie miała chęci wymigać się od seksu, który przynosił jej radość. Ciekawe, jak długo będą jeszcze razem? Do późnej starości? Czy może za jakiś czas Roman straci głowę dla jakiejś młodszej kobiety i wtedy ją zostawi? Wszystko możliwe…

Olga Pletniewa zawsze była realistką. A przynajmniej starała się nią pozostać.

 

*

 

Nastia Kamieńska nie lubiła wcześnie wstawać. To jednak nie oznaczało, że mogła sobie pozwolić na dłuższy sen. Całe jej świadome życie upłynęło pod znakiem bezwzględnej konieczności zrywania się na dźwięk budzika: przedszkole, szkoła, uniwersytet, praca w milicji – wszystko to wymagało wczesnego wstawania i przychodzenia na określoną godzinę bez spóźnienia. Z trzydziestu dziewięciu lat przeżytych w ten sposób przetrwała trzydzieści sześć, ale się nie przyzwyczaiła. Jednakże obecny upał, który zdaniem synoptyków przekroczył temperatury notowane od stu osiemnastu lat, zmusił ją, żeby się dostosowała. Teraz wstawała jeszcze wcześniej niż zwykle, wolała bowiem wyjść z domu i dotrzeć do pracy, gdy termometr pokazywał dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem stopni, jako że w trzydziestu, na dodatek w metrze, i to w godzinach szczytu, na domiar złego z przesiadkami… Tego nie była już w stanie znieść.

Starając się stąpać na palcach, żeby nie obudzić Loszy, wyślizgnęła się z pokoju i dała nura do łazienki. Moja logika jest jednak dziwna, pomyślała, wchodząc pod zimny prysznic, żeby zmyć z siebie senność. Przecież dzwonił budzik. Głośno i długo. Loszka powinien był się obudzić, w końcu nie jest głuchy. A skoro się nie obudził, musi spać tak mocno, że można mu tupać nad uchem podkutymi butami, on zaś nawet nie drgnie. To przecież rzecz oczywista, ja jednak co dnia usilnie staram się nie hałasować po tym, jak jazgot budzika poderwie mnie na nogi. I podejrzewam, że nie ja jedna.

Gdy wyszła z łazienki, nagle postanowiła sprawdzić swoje przypuszczenie.

– Losza, śpisz? – zapytała szeptem, zaglądając do pokoju.

– Oczywiście, że nie – odparł głośno Czistiakow, nie otwierając oczu.

– No to po co udajesz?

– Żeby ci nie przeszkadzać w piciu porannej kawy.

– Wczoraj też nie spałeś?

– Owszem – potwierdził.

– I przedwczoraj?

– Asiu, trudno zasnąć po twoim donośnym budziku, dostaję od niego tachykardii. Chcesz, żebym wstał?

– Nie, nie, leż, proszę. Ja tylko tak…

Czistiakow odrzucił prześcieradło, którego używał zamiast kołdry z uwagi na upał, i wolno opuścił nogi na podłogę.

– Znam te twoje „tylko tak” – powiedział, szeroko ziewając. – Pewnie chcesz, żebym ci przygotował śniadanie.

– Aha, znam tę twoją szlachetność – oznajmiła Nastia, przedrzeźniając go żartobliwie. – Pewnie chce ci się jeść i nie możesz się doczekać, aż w końcu wyjdę, i pojawi się okazja niekontrolowanego napchania żołądka. Tylko udajesz bezinteresownego, w gruncie rzeczy jesteś jeszcze interesowniejszy niż ja.

Aleksiej wciągnął szorty i poszedł się umyć. Chwilę później wszedł do kuchni i się rozejrzał.

– Co ci zrobić? Chcesz, to ugotuję owsiankę?

– Owsiankę?! – Z przerażeniem wybałuszyła oczy. – Za nic! Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? Nie znoszę jej! Ohyda!

– Szkoda – zauważył pojednawczo. – Jest zdrowa. No to co chcesz?

– Loszeńka, przecież rano nie jestem w stanie niczego przełknąć oprócz kawy i soku, sto razy ci mówiłam, a ty nie zapamiętałeś. Wstyd, profesorze.

Czistiakow uśmiechnął się i sięgnął do lodówki po warzywa.

– Nie narzekam na pamięć, ale za każdym razem żywię nadzieję, że w końcu się zmienisz i zaczniesz jadać śniadania jak normalny człowiek. Dzisiaj też na to liczyłem, widać niepotrzebnie.

– A niby czemu mam się zmienić? – zapytała podejrzliwie. – Przestałam ci odpowiadać?

– Jeszcze nie, należy jednak dążyć do doskonałości. Masz ochotę na sałatkę?

– Loszka, przestań kpić, niczego nie zjem, już nalewam sobie kawę.

Nastia nasypała kawy rozpuszczalnej do dużego kubka, po chwili wahania dodała jeszcze łyżeczkę. Oczy jej się zamykają, kawa musi być mocniejsza. Aleksiej szybko i zręcznie pokroił warzywa oraz włoszczyznę i usiadł przy stole z solidną porcją sałatki, podczas gdy Nastia ledwie zdążyła wypić pół kubka.

– Asiu, nie wiesz przypadkiem, jak długo jedzie się stąd na ulicę Mosfilmowską?

Nastia podniosła na męża zdziwione oczy.

– Przypadkiem wiem, parę lat temu ukrywał się tam pewien płatny zabójca, a my go tropiliśmy. Droga jest długa i niewygodna. Masz tam jakąś sprawę do załatwienia?

– Jeszcze nie wiem.

– Jak to?

– Na razie nie podjąłem decyzji. Dostałem propozycję, żeby się zająć latoroślą jakiegoś dzianego biznesmena. Miałbym go przygotować do egzaminów wstępnych, ale pod warunkiem że to ja będę przyjeżdżał do niego, a nie on do mnie. No więc się zastanawiam, czy się tego podjąć.

– Czy ta latorośl jest niepełnosprawna i nie wychodzi z domu? – zapytała.

– Ależ skąd, chłopak jest zdrów jak ryba.

– Wobec tego się nie podejmuj – odparowała Nastia, w ogóle się nie zastanawiając.

– Nawiasem mówiąc, byłyby z tego niezłe pieniądze – zauważył spokojnie Aleksiej między kęsami sałatki. – Nie zapominaj, że zająłem się korepetytorstwem wyłącznie dla pieniędzy, a nie z miłości do sztuki pedagogicznej.

– Mimo to się nie podejmuj. Jeżeli uczeń się domaga, żeby nauczyciel do niego przyjeżdżał, to taki uczeń ma nauczyciela za nic i w ogóle go nie szanuje. Będą cię tam traktować jak lokaja, któremu zrobiono łaskę i pozwolono zarobić drobną sumkę. Po co ci to?

– A pieniążki? – Czistiakow zmrużył oczy. – Są przecież potrzebne, chyba nie zaprzeczysz.

– Losza, poczucie własnej godności jest potrzebniejsze, temu też nie zaprzeczysz.

– Przecież nie przeczę. Pomagam ci się obudzić, moja ty łatwowierna żono.

– Niby czemu łatwowierna? – Nastia nie zrozumiała.

– A temu, że naprawdę uwierzyłaś, jakobym się zastanawiał nad tą propozycją. Oho, już się ocknęłaś, nawet oczka ci błyszczą! To właśnie miałem na celu. Bo wyglądałaś jak śnięta ryba.

– Ach tak! – Z hukiem odstawiła na stół kubek z niedopitą kawą i sięgnęła po papierosy. – To znaczy, że nie było żadnej propozycji?

– Ależ dlaczego? Była.

– I co odpowiedziałeś?

– Asieńko, znamy się prawie od dwudziestu czterech lat. Czyżbyś potrzebowała moich wyjaśnień w tym względzie?

– No to dzięki Bogu. – Nastia westchnęła z ulgą. – Jesteś jednak łotrem, Czistiakow. Żeby mnie, podpułkownika milicji, tak nabrać!

– Nie jestem łotrem. – Roześmiał się. – To raczej ty jesteś głuptasem.

– Właściwie masz rację… – Zerknęła na zegarek i się poderwała. – Pędzę, Loszyk, póki ludzie nie wylegli na tereny operacyjne. O siódmej rano metrem można jeszcze jeździć, ale o ósmej – lepiej od razu się powiesić. Całuję mocno, wrócę późno.

– Leć. – Aleksiej kiwnął głową. – O dziewiętnastej mam ostatniego ucznia, więc możesz się nie pokazywać przed dwudziestą pierwszą.

– A kiedy zjawi się pierwszy uczeń?

– O dziewiątej. Dzięki twojemu obrzydliwemu budzikowi zyskałem dwie godziny, więc popracuję nad referatem. – Zauważywszy cień zdziwienia, który przemknął przez jej twarz, dodał: – Przypominam, jeśli zapomniałaś: we wrześniu lecę do Helsinek na sympozjum.

– Pamiętam, ale przecież jest dopiero połowa czerwca…

– Znowu przypominam, jeżeli zapomniałaś: do połowy lipca zajmujemy się rozwiązaniem problemu podatków, dwudziestego przyjeżdża kuzynka mojej mamy, niemłoda i bardzo schorowana dama, którą trzeba będzie wozić po lekarzach i szykować do operacji, a później odwiedzać w szpitalu, by w końcu zabrać stamtąd i odesłać do domu. W połowie sierpnia obiecałem ojcu, że mu pomogę w remoncie letniska i poświęcę na to dwa tygodnie. Po tym wszystkim bardzo szybko nadejdzie już wrzesień, więc lepiej przygotować się zawczasu.

– Rzeczywiście, zapomniałam o letnisku – wybąkała Nastia przepraszającym tonem. – No dobrze, słoneczko, idę.

Zdążyła dotrzeć do pracy, zanim słońce zaczęło przypiekać na całego. Ze świeżym umysłem wykonała mnóstwo pożytecznej pracy. Uporządkowała dokumenty dotyczące bieżących spraw, a także materiały do informacji analitycznych na temat stanu przestępczości z użyciem przemocy w mieście. Była już przygotowana, żeby równo o dziesiątej stawić się w gabinecie pułkownika Gordiejewa na naradzie służbowej, gdy zajrzał do niej Korotkow.

– Alarm powietrzny odwołany – oznajmił wesoło. – Pączek został pilnie wezwany do centrali, narady nie będzie. Możesz się odprężyć i zapalić.

Nastia nie zdążyła odpowiedzieć, bo drzwi się otworzyły i pojawił się Wiktor Aleksiejewicz we własnej osobie.

– No oczywiście – burknął. – Myszy harcują, gdy kota nie czują. Już się cieszycie z wolnego? Usiądź, Jura, musimy porozmawiać.

Korotkow westchnął z rezygnacją i ulokował się na parapecie – w pokoiku Nastii znajdowało się tylko jedno wolne krzesło, które w danej sytuacji przeznaczone było, rzecz jasna, dla naczelnika.

– Mam dla was dwa polecenia, jedno przyjemne, drugie nie. Od którego zacząć?

– Od nieprzyjemnego – zaproponowała Nastia. – Będziemy to mieli za sobą.

– Jak sobie życzysz… – Gordiejew milczał przez chwilę, przesuwając wzrokiem po twarzach Nastii i Korotkowa. – A więc tak, moje dzieci. Mamy problem z Lesnikowem. Dowiedziałem się, że żona od niego odchodzi. Pewnie też o tym wiecie. Chcę, żeby któreś z was, a najlepiej oboje, spróbowało z nią porozmawiać.

– O czym? – zdziwiła się Nastia. – Nie rozumiem, o czym w tej sytuacji można z nią rozmawiać. Jeżeli nie chce z nim dłużej być, to nie chce i koniec. Co tu dadzą jakieś rozmowy?

– Jesteś jeszcze młoda. – Gordiejew pokręcił głową. – Nie znasz życia. Udało ci się z mężem, więc teraz przyrównujesz wszystkich do siebie. No to powiedz mi, dlaczego żony odchodzą od detektywów?

– Dlatego że już ich nie kochają – odparła szybko.

– I dlaczego jeszcze?

– Dlatego że detektywi je zdradzają.

– I co jeszcze?

Nastia się zawahała. Jakie inne powody mogłyby skłonić żonę do odejścia? Albo ona przestaje go kochać, albo on ją, innych opcji nie ma.

– A widzisz! – Gordiejew pochylił się lekko do przodu, wskutek czego krzesło skrzypnęło groźnie pod jego masywnym ciałem, i wycelował w Nastię pulchny wskazujący palec. – A ja ci powiem, moje dziecko, że żony odchodzą od nas, detektywów, najczęściej dlatego, że nie rozumieją naszej pracy i jej specyfiki. Pracę mamy paskudną, sama dobrze wiesz, a jeżeli nie wiesz, to zapytaj swojego kumpla Korotkowa, jak jego ukochana połowica reaguje na wszystkie nasze dziwactwa. Albo swojego drogiego kolegę Kolę Siełujanowa, dlaczego rzuciła go pierwsza żona. Detektyw otrzymuje zadanie operacyjne, by zająć się jakąś paniusią, ciągnie ją więc do restauracji, tańczy z nią walce i tanga, można by rzec, że tuli do piersi, pije szampana i kieliszek koniaku, no a jak inaczej, skoro w oczach tej paniusi nie jest gliniarzem, lecz adoratorem. No i po takim wieczorze, odstawiwszy ją na miejsce stałej dyslokacji, zjawia się w domu o pierwszej w nocy, przesiąknięty zapachem koniaku i perfum. Czy to się spodoba normalnej żonie? Za nic w świecie. Powiesz, że to kwestia zaufania?

– Owszem – przyznała Nastia.

– Słusznie, ale tylko wtedy, gdy żona rozumie specyfikę pracy. A jeżeli tak nie jest? Wybierała się z całą rodziną na kolację albo na imieniny do mamy, wystroiła dziecko, poszła do fryzjera i do kosmetyczki, wyprasowała mężowi koszulę. Ale pięć minut przed wyjściem – zauważ, że była akurat niedziela – mąż jej oznajmia, że ma pilnie stawić się w pracy, więc ona musi pójść bez niego, w dodatku pojechać komunikacją miejską, bo on nie zdąży jej odwieźć. Czy to się jej spodoba? Za pierwszym razem ustąpi, za drugim też, ale za trzecim wybuchnie. Pojadą razem na urlop, zrobią plany, a na trzeci dzień mąż zostanie wezwany do pracy. Może się też zdarzyć, że mężulek przepadnie na parę dni albo tygodni, powiedziawszy jej przedtem: „Nie denerwuj się, kochanie, jadę w delegację. Kiedy wrócę – nie wiem, dokąd jadę – nie powiem, nie będę dzwonić, czekaj i radź sobie jakoś”. Mąż wyjedzie, a żona łamie sobie głowę, czy facet naprawdę pracuje, czy może zabawia się z inną kobietą. Nie ma gdzie zadzwonić, więc tego nie sprawdzi. Zaufanie zaufaniem, ale jego pokłady nie wystarczą na długo, szybko się wyczerpią. Niewiele znajdzie się takich żon, które wszystko rozumieją i wychodzą za nas, dobrze wiedząc, co je czeka. Większość nawet nie podejrzewa, że bycie żoną detektywa to prawdziwe piekło i codzienny egzamin. Nie wytrzymują i odchodzą. Kochają swoich mężów, ale nie potrafią prowadzić takiego życia. I dlatego proszę was, moje dzieci, żebyście porozmawiali z żoną Lesnikowa. Jeżeli ona odchodzi do innego, wtedy, oczywiście, nie ma sprawy. Ale jeżeli ich małżeństwo można jeszcze uratować, musimy spróbować to zrobić. Bo nie mogę dłużej patrzeć na Igora, serce mi krwawi. Poza tym, że zwyczajnie po ludzku żal mi chłopaka, jako naczelnik nie potrafię się pogodzić z tym, że tracę podwładnego. W takim stanie Lesnikow nie jest pracownikiem, ale ciężarem. Nawet nie mogę mu niczego powierzyć, bo wszystko sknoci. Daję mu jakieś drobne zadania, a te bardziej skomplikowane zwalam na was.

– No dobrze, ale dlaczego ja, Wiktorze Aleksiejewiczu? – obruszył się Korotkow. – Czy ja jestem najlepszym przyjacielem Igora? Czemu robi pan ze mnie kozła ofiarnego?

Gordiejew wolno odwrócił się razem z krzesłem, teraz siedział twarzą do okna i nie odrywał wzroku od Korotkowa.

– Nie jesteś kozłem ofiarnym, Juriju Wiktorowiczu, jesteś moim zastępcą. Jasne? I będziesz robił, co każę. A jeśli chodzi o najlepszego przyjaciela, to o ile mi wiadomo, Lesnikow w ogóle nie ma przyjaciół w naszym wydziale, do nikogo się nie zbliża i nikomu nie zwierza. Nie ma więc żadnej różnicy, czy ty, czy ktoś inny. Jesteś jednak jego szefem, to powinno coś znaczyć dla jego żony.

– Zgoda. – Jura się poddał. – Ale po co mieszać do tego Aśkę?

– Dla towarzystwa, żebyś się nie nudził. Doceniam fakt, że wystąpiłeś w jej obronie; to świadczy o tym, że powoli stajesz się przełożonym z krwi i kości, który zawsze osłania swoich podwładnych przed wyższą władzą. Brawo, dzisiaj stawiam ci piątkę. To wszystko, moje dzieci, dyskusja skończona. Dałem zadanie, wykonujcie je. Przystępujemy do drugiej części.

– Przyjemnej? – Korotkow się ożywił. – Nareszcie!

Gordiejew sprężystym ruchem wstał z krzesła i lekko odsunął je nogą pod ścianę.

– Wczoraj, moje dzieci, znaleziono zwłoki pewnego młodego mężczyzny o nazwisku Kurbanow. Nie ma w nim niczego szczególnego, sprawą zajęto się w terenie. Ale bardzo szybko się okazało, że parę tygodni temu na zupełnie innym terenie zabito innego mężczyznę nazwiskiem Frize, też w kwiecie wieku. Obaj panowie zostali zamordowani dzień po tym, jak byli na koncercie popularnej wśród młodzieży grupy rockowej Bi-Bi-Es. Wniosek jest jasny i oczywisty, jak zwykle: obie sprawy karne trafiły do jednego śledczego, a zatem praca operacyjna spoczywa na nas i na chłopcach z terenu, ma się rozumieć. Anastazjo, pokierujesz śledztwem dotyczącym tych zabójstw, muzyka i kultura wysoka to akurat to, co lubisz. Korotkow, przydziel obowiązki; gdy wrócę z ministerstwa, czekam na twoje propozycje, kto jeszcze będzie pracował z Kamieńską.

Gordiejew się obrócił i wyszedł. Jura i Nastia przez jakiś czas z zakłopotaniem spoglądali na drzwi, które się za nim zamknęły, po czym w tej samej chwili zwrócili się ku sobie.

– Słuchaj, czegoś tu nie rozumiem, co w tym przyjemnego? – zapytał ze zdziwieniem Korotkow.

– Zastępca naczelnika, a taki niedomyślny. – Nastia się uśmiechnęła. – Po pierwsze, mamy duże szczęście, że to jedynie młodzi chłopcy, a nie deputowani czy członkowie rządu. Nikt nas nie będzie wzywał na dywanik do generała dwa razy dziennie. A po drugie, w porównaniu z perspektywą spotkania z żoną Lesnikowa nawet rozczłonkowanie jest przyjemniejsze. Coś się tak zasępił, jakby mama postawiła cię do kąta?

– No bo… – Korotkow podrapał się po policzku, zsunął się z parapetu i zaczął masować zdrętwiałą nogę. – Cholera, starość nie radość, posiedziałem dwadzieścia minut w niewygodnej pozycji i masz… Asiu, tak się zastanawiam… Nazwisko Frize coś mi mówi. Facet przewinął się w jakiejś sprawie, dam sobie rękę uciąć. Nazwisko jest rzadkie, dobrze je pamiętam.

Nastia parsknęła śmiechem.

– Osioł z ciebie, Jurik! Naczytałeś się kryminałów w młodości i teraz czujesz zamęt w głowie.

– Co mają do tego kryminały?

– A to, że Frize to bohater kryminałów petersburskiego pisarza Siergieja Wysockiego.

– Nie gadaj – mruknął Korotkow nieufnie, wciąż jeszcze krzywiąc się z bólu. – Bohater Wysockiego to Igor Korniłow, jeszcze nie straciłem rozumu.

– Po części straciłeś. Najpierw był Korniłow, później pojawił się Frize, który miał narzeczoną Bertę, bardzo wysoką koszykarkę. No jak, przypomniałeś sobie?

– Rzeczywiście! – zawołał. – Teraz sobie przypominam. Trochę mi ulżyło. To znaczy, że nasz denat to tylko facet o tym samym nazwisku. A już zacząłem wysilać mózgownicę; podejrzewałem, że został zabity w związku z jakąś starą sprawą. Czasami miło jest stwierdzić, że człowiek się myli, prawda?

– Owszem. A ty się jeszcze dziwiłeś, nie rozumiałeś, co w tym wszystkim przyjemnego. Oto twoja przyjemność, szefie.

– Żebyś tak pypcia dostała na języku – burknął. – Nie waż się nazywać mnie szefem.

 

*

 

Jeżeli zapytać przeciętną dziewczynę, jakie słowo najbardziej porusza jej wyobraźnię, to w dziewięćdziesięciu ośmiu przypadkach na sto delikwentka odpowie: „miłość”, „narzeczony”, „ślub”, „piękny książę” albo coś w tym guście. Żenia należała jednak do owych szczególnych dwóch przypadków, które nie pasowały do statystyki. Odkąd bowiem skończyła dwanaście lat, najbardziej ekscytującym i zagadkowym, kuszącym, a zarazem przerażającym słowem było dla niej „WIĘZIENIE”. Już jako mała dziewczynka z drżeniem i strachem czytała Jeden dzień Iwana Denisowicza, Notatnik Szarego Wilka i Odlan albo Powietrze wolności. Kiedy podrosła, sięgnęła po literaturę dokumentalną i publicystykę, kupowała kasety wideo z amerykańskimi filmami o obyczajach więziennych. Ojciec nie akceptował tej pasji, ale za każdym razem ustępował, słysząc od córki, że zamierza zostać adwokatem i bronić praw osób pozbawionych wolności. Brzmiało to jak swego rodzaju zapowiedź przyszłej kariery, więc nie wypadało oponować. Gdyby Żenia powiedziała mu prawdę… Ale już od dawna nie mówiła jej ojcu.

To normalne, że ludzie darzą samych siebie miłością. Już Carnegie w książkach sprzed trzydziestu lat uczył nas, że najsłodszym dźwiękiem dla człowieka jest jego własne imię. I bez względu na to, co twierdzą pyszałkowaci literaturoznawcy, ulubionymi książkami stają się te, w których człowiek czyta o swoim życiu i o bohaterach, którzy go przypominają. Właśnie dlatego Żenię pociągały książki o więzieniach i o miejscach pozbawienia wolności.

Okna jej pokoju wychodziły na słoneczną stronę, więc jaskrawe słońce zbudziło ją, gdy jeszcze nie było wpół do siódmej. Jak zwykle sięgnęła po książkę. Póki ojciec nie wstał, może przeczytać po raz tysięczny ulubione strony powieści Stephena Kinga Skazani na Shawshank. Trzeba mieć niezwykle silną wolę, żeby cierpliwie odbywać wyrok za to, czego się nie zrobiło! I mozolnie, z dnia na dzień, latami, bez pośpiechu i nie wpadając w rozpacz, przygotowywać ucieczkę. Ona, Żenia, nigdy, przenigdy nie będzie tak silna, mądra i przebiegła, ale może przynajmniej podziwiać tych, którzy potrafili stać się tacy.

O siódmej piętnaście wstała i ruszyła do łazienki. Miała kwadrans na poranną toaletę; równo o wpół do ósmej zwalniała łazienkę dla ojca i szykowała śniadanie, on zaś się mył i golił. Od siódmej czterdzieści pięć do ósmej trzydzieści – śniadanie i ubieranie się, od ósmej trzydzieści do ósmej pięćdziesiąt – droga do pracy. Kolejne dziesięć minut przeznaczone było na to, żeby doprowadzić do porządku siebie oraz biurko i przygotować się do pełnienia obowiązków. I tak co dnia.

– No cóż, Jewgienijo – zaczął ojciec, siadając przy stole i nalewając sobie kawy. – W tym roku będziesz wypoczywać od pierwszego lipca.

Żenia czujnie podniosła głowę, usiłując nie pokazać po sobie radosnego oczekiwania. W końcu nie jest już uczennicą, pracuje, więc może ojciec przestanie traktować ją jak dziecko i zorganizuje normalny urlop, a nie szkolne wakacje. Zabierze ją ze sobą nad morze albo gdzieś do Europy, dokąd zazwyczaj wyrusza sam.

– Najpierw pojedziemy samochodem do Petersburga, szlakiem Radiszczewa. Weźmiesz zeszyt i będziesz wszystko notować. Przedtem przeczytasz Podróż z Petersburga do Moskwy, objedziemy razem wszystkie miejscowości, o których pisał Radiszczew. Później wybierzemy się do wujka Siowy nad Morze Żygulowskie[3], to świetne miejsce na połów ryb.

– Tato, ja przecież nie lubię wędkować – nieśmiało zaoponowała Żenia, uświadamiając sobie, że nadzieje nie spełniły się również tym razem. Urlop jest jednak długi, wyprawa do Petersburga zabierze najwyżej trzy dni, odwiedziny u wujka Siowy – kolejny tydzień, a co z resztą czasu? Może ojciec zaproponuje jej to, o czym marzy.

– Nie będziesz siedzieć z wędką, nikt ci nie każe. Łowienie ryb to moja rozrywka. Ty weźmiesz Wojnę i pokój, wszystkie cztery tomy, i zajmiesz się lekturą.

– Ale już czytałam Wojnę i pokój, tato! Przerabialiśmy ją w szkole.

– Nie szkodzi, przeczytasz jeszcze raz, odświeżysz w pamięci, utrwalisz. To wspaniałe dzieło, warto do niego wracać, zwłaszcza że od tamtej pory wydoroślałaś i spojrzysz na powieść innymi oczami. Będziesz zapisywać w zeszycie ciekawe sentencje, sprawdzę. Z wujkiem Siową poćwiczysz angielski, nie za długo, wystarczą dwie, trzy godziny dziennie. W końcu to urlop. – Posłał córce pokrzepiający uśmiech.

– A później? – zapytała Żenia ostrożnie.

– Co później? – zdziwił się ojciec. – Później wrócisz do Moskwy i pójdziesz do pracy, moje obowiązki przejmie Artur Andriejewicz, więc będziesz jego sekretarką. Jeszcze za krótko pracujesz, nie przysługuje ci długi urlop. Wrócisz, a ja pojadę do Miami na dwa tygodnie. Podczas mojej nieobecności Grigorij i jego żona przeprowadzą się do nas i zaopiekują się tobą. Podaj masło, proszę.

Ojciec energicznie posmarował masłem i dżemem kromkę pszennego chleba, odgryzł kęs i zaczął go z apetytem przeżuwać, spoglądając na ekran telewizora, gdzie akurat zaczęło się kolejne wydanie porannych wiadomości.

– Pojedźmy nad morze, tato – poprosiła Żenia nieśmiało. – Wszyscy jeżdżą nad Morze Śródziemne, do Turcji i Hiszpanii. Morze Żygulowskie nie jest przecież prawdziwe, no i pełno tam komarów…

– Jesteś jeszcze za młoda, żeby się rozjeżdżać po obcych krajach – uciął ojciec. – Nie zapracowałaś na bilet nawet w jedną stronę, a zamierzasz tam odpoczywać. Niby po czym? Aż tak się spracowałaś? Zmęczyłaś? Krótko mówiąc, Jewgienijo, przygotowałem ci plan urlopu, więc się szykuj, czytaj Radiszczewa, notuj w zeszycie nazwy geograficzne – niedługo sprawdzę.

Żenia opuściła głowę, uznając, że sprzeciw jest daremny, i ze wszystkich sił walczyła z napływającymi łzami. Paroma szybkimi łykami dopiła herbatę i poszła do swojego pokoju. Tam rzuciła się na tapczan i gorzko się rozpłakała, objąwszy poduszkę. Rajeczko, moja kochana, droga, złota, jedyna, myślała. Dlaczego zostawiłaś mnie samą z tym potworem? Dlaczego umarłaś? Było mi z tobą tak dobrze, broniłaś mnie, rozpieszczałaś, pozwalałaś mi na wszystko i starałaś się, żeby tata się nie dowiedział. A teraz cię nie ma i nikt mnie nie uratuje ani nie obroni. Żyję jak w więzieniu, a mój rodzony ojciec jest najokrutniejszym i najbezwzględniejszym nadzorcą, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Nie mam nikogo na świecie, nikt mi nie pomoże i mnie nie wesprze. Tylko on, mój nieznany i tajemniczy przyjaciel, ale gdzie on jest? Kto to taki?

Wyciągnęła spod materaca przezroczystą plastikową kopertę i wyjęła stamtąd listy. Oto one, listy od nieznanego przyjaciela. A może od przyjaciółki? Pierwszy dostała dawno, jeszcze wiosną.

„Gdy będzie ci smutno i ciężko, pamiętaj: jestem z tobą. Zawsze możesz na mnie liczyć. Przyjaciel”.

 

*

 

Okoliczności zabójstw były podobne jak dwie krople wody. W dodatku obie ofiary – Kurbanow i Frize – przypominali bliźniaków. Różnili się tylko danymi w dowodach tożsamości. Obaj byli ostrzyżeni na jeża, nosili kolczyk w uchu, a w chwili śmierci mieli na sobie nieforemne koszulki, o dwa rozmiary za duże, i szerokie szorty za kolana. Na nogach, mimo upału, okropne buty na grubej podeszwie. Frize został uduszony sznurem od odtwarzacza, drugi mężczyzna, Kurbanow – struną od gitary.

– Może to przyjaciele? – zapytała Nastia, w zamyśleniu oglądając zdjęcia zrobione na miejscu zbrodni. – Przyjaciele bardzo często ubierają się jednakowo, zwłaszcza w młodzieńczym wieku.

Misza Docenko popatrzył na nią z kpiną i wrzucił jeszcze jedną kostkę cukru do kubka.

– Nie, Anastazjo Pawłowna, nie miała pani racji, zmuszając mnie, żebym przeszedł z panią na ty. Wracam do neutralnej formy „pani”.

– Dlaczego? – zdziwiła się.

– Dlatego że jest pani strasznie stara, madame, i zrozumienie dwudziestolatków najwyraźniej panią przerasta. Siedemdziesiąt procent danej kategorii wiekowej ubiera się tak jak ci dwaj. I prawie wszyscy noszą odtwarzacze i słuchają muzyki, gdy gdzieś idą albo jadą.

– Poważnie? No proszę, nie zauważyłam… – wybąkała zmieszana.

– Słuchając ciebie, można by pomyśleć, że latasz samolotem do pracy. – Docenko pokręcił głową. – Jeździsz przecież środkami komunikacji miejskiej, chodzisz po ulicach. Nie próbowałaś używać oczu?

– A niech cię, Miszeńka! – Nastia się roześmiała. – Patrzę pod nogi, żeby się nie potknąć, albo wbijam wzrok w książkę, gdy uda mi się usiąść. Muszę jednak przyznać ci rację. Rzeczywiście nie rozglądam się wokół, błądzę myślami gdzieś daleko i nie zwracam uwagi na otaczający świat. Głupia cecha. Naprawdę jesteś pewien, że Kurbanow i Frize nie byli przyjaciółmi?

Michaił otworzył notes, przekartkował strony zapisane równym, drobnym pismem.

– W związku z zabójstwem Walerija Frizego, lat dziewiętnaście, sporządziliśmy listę jego znajomych, wśród których chłopak nazwiskiem Kurbanow nie figurował. Nie sporządziliśmy jeszcze pełnej listy znajomych wczorajszego denata Kurbanowa, ale Frize się tam nie przewinął. Kurbanow ma dwadzieścia lat, nie uczy się i nie pracuje, ma kartotekę u toksykologa jako heroinista, z tego względu otrzymał zwolnienie ze służby w naszych bohaterskich siłach zbrojnych. Frize natomiast, odwrotnie, od rana do wieczora zajęty jest działaniem społecznie użytecznym, studiuje na uniwersytecie, wieczorami dorabia w bardzo przyzwoitej firmie – dobrze posługuje się komputerem. Właściwie nie pije i nawet nie pali, dba o zdrowie. Mimo nawału zajęć dwa razy w tygodniu odwiedzał siłownię. – Docenko zamknął notes i upił parę łyków kawy. – Po szczegóły pojadę za pół godziny, umówiłem się z wywiadowcą z Okręgu Zachodniego, gdzie znaleziono ciało Frizego. Zjawi się tam również ktoś z Okręgu Południowego, na którego terenie zabito Kurbanowa. Madame, oczywiście, ze mną nie pojedzie?

– Pojadę. – Nastia się uśmiechnęła. – Tobie na złość. Żebyś nie zapominał, że to mnie Pączek zrobił szefem.

 

*

 

Pierwszą rzeczą, jaka się rzucała w oczy, gdy się patrzyło na Andrieja Czebotajewa, były jego długachne rzęsy. Dziewczyny mogłyby mu pozazdrościć!

– Specjalnie je zapuszczasz? – zainteresował się Docenko trzy minuty po zawarciu znajomości z wywiadowcą z Okręgu Zachodniego. – Czy są przyklejone?

– Męczę się przez całe życie – wyznał Andriej. – W szkole byłem obiektem drwin, więc próbowałem nawet je obciąć. Urosły jeszcze dłuższe. Później nauczyłem się czerpać z tego pożytek.

– Hipnotyzujesz dziewczyny? – domyślił się Docenko.

– Nie tylko. Oszukuję wszystkich. Robię okrągłe oczy, trzepoczę rzęsami, udaję świętoszka.

– I co? Pomaga? – zapytał Misza.

– Zawsze – odparł krótko i pewnie Czebotajew. – Zwłaszcza z facetami. Od razu się nabierają. To jak, porozmawiamy tutaj czy się przejdziemy na miejsce? To niedaleko, jakieś dziesięć minut marszu.

Nastia nie miała zupełnie ochoty nigdzie iść, ulokowała się już wygodnie na jedynym nierozchybotanym krześle, ale panująca w pokoju duchota groziła kłopotami z krążeniem, i to w niedalekiej przyszłości. Na ulicy nie jest o wiele chłodniej, oczywiście, ale przynajmniej powietrze nieco się porusza, imitując podmuchy wiaterku.

– Wyjdźmy na zewnątrz – zarządziła. – Tam się zastanowimy. Kiedy przyjedzie ktoś z Okręgu Południowego?

Czebotajew zerknął na zegarek.

– Za jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt minut, może za godzinę.

– No to świetnie. Później przejedziemy się razem z nim na miejsce wczorajszego zabójstwa.

Walerij Frize został znaleziony w odległości stu pięćdziesięciu metrów od własnego domu, śmierć nastąpiła między pierwszą a wpół do drugiej w nocy. Wyglądało na to, że chłopak szedł z metra do domu i słuchał muzyki. Słuchawki odtwarzacza skutecznie chroniły jego słuch przed wszelkimi dźwiękami, zwłaszcza stłumionymi i ostrożnymi. Zabójca praktycznie bez przeszkód zbliżył się od tyłu i wykorzystał sznur odtwarzacza jako narzędzie zbrodni. Poszło mu lekko i łatwo.

Od chwili zabójstwa do dzisiaj wysiłki milicji skierowane były na to, żeby ujawnić podejrzane kontakty Frizego wśród jego znajomych z uniwersytetu, z pracy w firmie, gdzie obsługiwał programy komputerowe, a nawet wśród dawnych kolegów ze szkoły i sąsiadów z kamienicy i podwórka. Hipotezy wyłaniały się co dnia, jako że podejrzani z punktu widzenia wywiadowców osobnicy pojawiali się w otoczeniu Walerija na każdym kroku. Jeden był związany z narkotykami, drugi wysługiwał się kryminalistom, a inny był wcześniej karany. I o każdym należało zasięgnąć dodatkowych informacji i ustalić, gdzie spędzał czas w chwili zabójstwa Frizego. Jednakże wczoraj sytuacja radykalnie się zmieniła i stało się oczywiste, że źródeł zbrodni należy szukać wcale nie tam, ale wśród osób odwiedzających nocne kluby, gdy występuje w nich zespół Bi-Bi-Es. Bo jedyna rzecz, jaka łączyła dwóch mężczyzn uduszonych późną nocą w drodze do domu, to właśnie występy w nocnych klubach, na które obaj denaci wybrali się w przeddzień śmierci. Walerij Frize spędził wieczór w klubie Herkules, Nikołaj Kurbanow – w Nocnym Motylu.

– Andriusza, a co to za zespół Bi-Bi-Es? – zapytała Nastia, gdy wracali do komisariatu. – Nigdy o nim nie słyszałam.

– Też mi wykładnik! – prychnął Docenko. – Niczego nie znasz z wyjątkiem swojego Verdiego.

– A ty nie znasz nawet Verdiego – odparowała gniewnie. – Nie pyskuj przełożonym.

– Chłopcy, dziewczęta, nie kłóćcie się. – Czebotajew zrobił markotną minę i zatrzepotał rzęsami. – Mówię, co wiem. Zespół wykonuje muzykę dyskotekową. W jego skład wchodzą trzy osoby: Boris Chudiakow, Birimbek Biejsienow i Swietłana Miedwiediewa. Stąd nazwa – od pierwszych liter imion. Dzieciaki ich uwielbiają.

– A konkretnie? – sprecyzowała Nastia. – Nastolatki? Czy starsi?