Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla jednych „niezłomni”, dla innych „bandyci” – historia antykomunistycznego podziemia to jeden z najbardziej zmitologizowanych wątków powojennych dziejów Polski. Politycy z przeciwnych obozów chętnie po niego sięgali umacniając tę legendę – raz białą, innym razem czarną – w zależności od potrzeb. Nadszedł wreszcie czas na chłodną ocenę, której podjęło się dwóch znakomitych historyków, prof. Rafał Wnuk i dr Sławomir Poleszak.
W 1945 roku z antykomunistyczną konspiracją związanych było ponad 100 tysięcy kobiet i mężczyzn, a w oddziałach biło się 15-17 tysięcy zbrojnych. Dlaczego po wkroczeniu sowietów do Polski nie złożyli broni? Jak wyglądało ich życie codzienne? Jak zakończyła się walka? Autorzy odpowiadają na te pytania w oparciu o historie konkretnych ludzi. Prześwietlają pojedyncze biografie dowódców, takich jak Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, Józef Kuraś ,,Ogień”, Leopold Okulicki „Niedźwiadek” czy Marcelina Malessa „Marcysia”, ale też i zwykłych „leśnych”.
Najdzielniejsi z dzielnych czy błędni rycerze? Romantyczni ideowcy czy przesiąknięci przemocą, bojący się powrotu do normalności weterani? Książka historyków Wnuka i Poleszaka pokazuje, że jakkolwiek wyobrażamy sobie antykomunistyczne podziemie po wojnie, prawda wygląda jeszcze inaczej. Autorzy nie stronią od bezpośrednich polemik, piszą o swoich bohaterach z pasją, ale klarownie i precyzyjnie. Demontują mit o „podziemnej wspólnocie”, pokazując rywalizujące lub zwalczające się nurty podziemia. Wyjaśniają też, dlaczego nie zgadzają się na używanie terminu „Żołnierze Wyklęci”.
Niezłomni czy realiści? to przykład tego, jak powinno się pisać dziś historię Polski – rzetelnie i w nowoczesnym ujęciu.
Historia ludzi, którym przyszło wybierać w sytuacji, gdy każdy wybór był zły.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1228
1. PIĘTNO WOJNY
TRAUMA
Strach, destrukcja, chaos, przemoc, niepewność jutra, gwałtowne wyostrzenie konfliktów narodowościowych, zerwanie lub przewartościowanie tradycyjnych więzi rodzinnych i sąsiedzkich, utrata własności lub zmiana relacji gospodarczych stały się doświadczeniem powszechnym. Do tego dodać należy wszechobecność śmierci. Żołnierz lub partyzant ginął z rąk nieprzyjaciela, w bombardowanym mieście śmierć dosięgnąć mogła każdego, bez względu na wiek, płeć, status społeczny czy narodowość, w obozach zagłady i obozach dla jeńców sowieckich dokonywano mordów na skalę przemysłową. Ludzie tracili życie, bo należeli do „niewłaściwej” kategorii. Żydzi – bo Niemcy uznali ich za podludzi, za insekty; żołnierze Wojska Polskiego w Katyniu – bo Sowieci uważali, że są elementem klasowo obcym; Polacy na Wołyniu – bo nacjonaliści ukraińscy doszli do wniosku, iż są oni przeszkodą w budowie narodowego państwa ukraińskiego. Niektórzy ginęli „przypadkiem” – schwytani w ulicznej łapance, a potem rozstrzelani podczas egzekucji lub zamordowani w pacyfikowanej wsi.
Jeden z dowódców AK na Zamojszczyźnie wspominał: „jak trup leżał na ulicy, to się odwracało głowę i przechodziło się na drugą stronę. Żeby tylko nie być powiązanym z trupem. Jak powiążą, to i ja będę trupem. Dziś [początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku] byłoby zbiegowisko, płacz, wzywano by policję”[4]. W październiku 1941 roku dyrektor szpitala w Szczebrzeszynie Zygmunt Klukowski w dzienniku zapisał:
Widok leżących na ulicach trupów tak już spowszedniał, że ludzie mało zwracają na nie uwagi, przechodzą obojętnie. [...] Widziałem, jak starą Żydówkę, która już nie mogła iść o własnych siłach, gestapowiec zabił wystrzałem z karabinu. Mierzył dość długo, strzelił raz, lecz nie zabił, strzelił ponownie i dopiero poszedł dalej, dopędzając prowadzoną grupę. Ludzie patrzyli jak na rzecz zwykłą, codzienną. Nie wiem dlaczego, ale i na mnie nie sprawiło to już tak silnego wrażenia jak dawniej[5].
Jacek Kuroń dzieciństwo spędził w okupowanym Lwowie. W pamięć wryła mu się następująca scena: „Bawiliśmy się na podwórzu, nagle rozległ się huk. To pod bramką ktoś strzelił z rewolweru. Cisza, zamarliśmy, dozorczyni pyta z podwórka: Co się stało? Pamiętam dokładnie odpowiedź dozorcy: – Nic. Ukrainiec zabił Żydka. Wybiegliśmy na ulicę, była krew i małe pokręcone zwłoki żydowskiego dziecka. Nic, Ukrainiec zabił Żydka”[6]. A oto obraz ze stolicy Polski z kwietnia 1945 roku: „Na niektórych ulicach zobaczyć można setki prowizorycznych mogił, z których wydobywa się trudny do zniesienia zaduch – informowało «Życie Warszawy» i nawoływało – Niech hasłem waszym będzie: Na 1 maja ani jeden trup nie będzie w Warszawie nie pochowany”[7]. Kto zdołał oswoić się z wszechobecnym zabijaniem, strachem, obecnością zwłok, utratą bliskich i znajomych, ten istotnie zwiększał własne szanse na przeżycie.
W okresie okupacji człowiek znajdował się w sytuacjach granicznych z częstotliwością dziś niewyobrażalną. Każda skutkowała cierpieniem fizycznym lub psychicznym. O ile ból fizyczny mija stosunkowo szybko, o tyle trauma wywołana utratą dzieci, rodziców, przyjaciół i długotrwałym obcowaniem ze śmiercią może trwać w nieskończoność. Niemieckie obozy koncentracyjne, obozy zagłady i łagry GUŁAG-u były instytucjami stworzonymi do zadawania śmierci i cierpienia. Anna Pawełczyńska – była więźniarka Auschwitz-Birkenau – podkreśla, że człowiek, który w obozie nie porzucił tradycyjnej hierarchii wartości, nie wytłumił empatii, skazywał się na śmierć. Według niej „mechanizm terroru wytwarzał sytuację, w której jedni więźniowie ograniczali szanse przeżycia innym samym swoim istnieniem”[8]. Michaił Heller, sam więzień łagru, po lekturze Opowiadań kołymskich Warłama Szałamowa i prozy Tadeusza Borowskiego doszedł do wniosku, że pisarze ci wydobywają na jaw to, o czym inni autorzy bądź nie mogą, bądź też nie chcą pisać: „obóz zabija także tych, którzy zdołali przetrwać. Tylko nielicznym udaje się potem zmartwychwstać”[9]. Przez obozy koncentracyjne i łagry przeszło kilka procent mieszkańców Polski. Zobojętnienie jako warunek przetrwania wojny było powszechne.
Nie znamy i zapewne już nie poznamy wielkości wojennego żniwa śmierci. Najniższe szacunki mówią o czterech, najwyższe zaś o sześciu milionach zabitych spośród 36 milionów obywateli II RP. Najczęściej pada liczba 5,5 mln, przy czym 2,9 mln to ofiary narodowości żydowskiej. W ciągu sześciu wojennych lat zamordowanych zostało lub – zdecydowanie rzadziej – poległo około 15% mieszkańców kraju. Najwyższe, dziewięćdziesięcioprocentowe straty poniosła ludność żydowska[10]. Niektóre warstwy społeczne i grupy zawodowe były zdecydowanie bardziej narażone na represje niż pozostałe. W latach 1939–1945 zginęło 40% osób z wyższym, 30% z wykształceniem średnim i 20% duchownych Kościoła rzymskokatolickiego[11].
Polskie społeczeństwo wyszło z wojny głęboko straumatyzowane. Marcin Zaremba uznał wszechobecność śmierci za pierwsze i najważniejsze z pięciu źródeł owej traumy. Na drugim miejscu wymienił biedę. Polski dochód narodowy w 1945 roku był o ponad 60% niższy niż w 1938 roku. W zburzonych miastach i spalonych wioskach ludzie tracili cały swój dobytek. Para butów czy ciepły płaszcz stały się dobrami luksusowymi. W oczy wielu zajrzał głód. Mizerne, kartkowe racje uzupełniano zakupami na czarnym rynku, gdzie jednak zaopatrywać się mogli jedynie ludzie lepiej sytuowani. W latach 1944–1945 miliony żołnierzy Armii Czerwonej i Wehrmachtu ogołociło tereny przyfrontowe z wszelkich zapasów. Części pól nie dało się uprawiać ani zebrać z nich plonów. Konsekwencją biedy było skupienie się ludzi na zaspokojeniu podstawowych potrzeb. By przetrwać, uciekano się do kradzieży, szabru, a nawet otwartej przemocy[12]. Bandy rabunkowe pojawiły się już na początku okupacji i z roku na rok stawały się coraz bardziej uciążliwą plagą.
Dezintegracja i atomizacja to kolejne źródło traumy. Na roboty w głąb III Rzeszy Niemcy wywieźli około 2 mln obywateli polskich, kolejne 320 tys. deportowali Sowieci. Do tego należy dodać Żydów wysiedlonych do gett, ludzi wywiezionych do obozów koncentracyjnych i sowieckich łagrów, żołnierzy WP, którzy wycofali się w 1939 roku na Węgry, Rumunię, Litwę czy Łotwę, i żołnierzy WP wywiezionych do niemieckich obozów dla jeńców wojennych, ochotników przedzierających się na Węgry w celu dołączenia do Armii Polskiej we Francji, w końcu osoby uciekające z Wołynia i Galicji Wschodniej przed czystkami etnicznymi ukraińskich nacjonalistów. Wszystko to razem tworzy obraz milionów ludzi wyrwanych z własnego środowiska, rzuconych w obce, często wrogie otoczenie. Wymuszonym migracjom towarzyszyło gwałtowne zerwanie dających poczucie bezpieczeństwa więzi społecznych.
Okupanci zlikwidowali instytucje uznawane wcześniej za gwaranta bezpieczeństwa i ładu społecznego. Zastąpili je nowymi, które służyły w pierwszym rzędzie terrorowi i wyzyskowi ekonomicznemu. Zamiast stabilizowania tkanki społecznej, jeszcze bardziej ją rozbijały. Od sądów nie oczekiwano sprawiedliwych wyroków, policji nie uważano za stróżów prawa, nikt nie spodziewał się pomocy ze strony okupacyjnej administracji. Oficjalne niemieckie urzędy traktowano jako obce i wrogie. Budowane sukcesywnie instytucje Polskiego Państwa Podziemnego (PPP) starały się wypełnić tę próżnię. Na terenach wiejskich często najskuteczniejszą formą legitymizacji podziemia była nie walka z Niemcami, lecz skuteczne rozprawienie się z lokalnymi szajkami rabunkowymi. Najlepiej nawet zorganizowana konspiracja nie jest jednak w stanie zastąpić cieszących się zaufaniem społecznym instytucji praworządnego państwa.
Ostatnim wymienionym przez Zarembę źródłem traumy stał się rozpad obowiązującej wcześniej hierarchii i przekreślenie tradycyjnych ról społecznych. Na ziemiach wschodnich II RP już w 1939 roku Sowieci znacjonalizowali większe gospodarstwa rolne, wszystkie majątki ziemskie, fabryki i sklepy. Z dnia na dzień zniknęła cała elita finansowa, większość klasy średniej i ziemiaństwo. Ważne stanowiska w aparacie sowieckiej władzy zajęli ludzie znajdujący się wcześniej na marginesie życia gospodarczego i społeczno-politycznego: bezrolni i małorolni chłopi, najbiedniejsi, słabo wykształceni robotnicy i działacze radykalnej lewicy. Na terenach włączonych do ZSRR lub III Rzeszy polskie elity państwowe (urzędnicy, oficerowie WP i policji) poddano brutalnym represjom. Przedstawicieli owych elit zepchnięto ze szczytu drabiny społecznej na sam jej dół. Tak w nazistowskiej, jak i w komunistycznej perspektywie stali się skazaną na atrofię kastą pariasów. Pod okupacją niemiecką Żydów najpierw pozbawiono własności, następnie odcięto od kontaktów gospodarczych i społecznych z otoczeniem, a w końcu zgładzono. Doprowadziło to do szybkiej i zasadniczej zmiany ukształtowanych przez pokolenia ról społecznych. W efekcie Polacy, Ukraińcy i Białorusini weszli w nisze gospodarcze – handel, rzemiosło, drobne usługi – wcześniej zdominowane przez Żydów. Bezpośrednio po wojnie felietonista „Dziennika Powszechnego” napisał:
Sławny aktor został kelnerem, kelner zaczął pisać wiersze, poeta szmuglował prozaiczną słoninę, a dawny rzeźnik został dyrektorem teatrzyku. Profesorowie i uczeni pracowali łopatą, a dawni kryminaliści zostali ich dozorcami. Pan Kowalski poczuł, że płynie w nim germańska krew, a pan Miller czy inny Szmidt ginęli za Polskę[13].
Wojenna bieda doprowadziła do zniwelowania nierówności ekonomicznych, co przełożyło się na spłaszczenie struktury społecznej i stępienie antagonizmów klasowych. Unieważnienie przez wojnę wcześniejszych ról, skrócenie dystansu między wsią a miastem, inteligencją a chłopami i robotnikami doprowadziło do swego rodzaju demokratyzacji społecznej. Proces ten wzmocniony został przez olbrzymie straty wśród warstw wyższych.
KONSPIRATORZY
Członkowie podziemia podlegali tym samym czynnikom wywołującym stres co ich otoczenie. Jednakże w pewnym sensie byli w lepszej sytuacji psychologicznej niż ludzie niezwiązani z podziemiem. Człowiek angażujący się w konspirację miał świadomość, że w razie wpadki grozi mu egzekucja lub obóz koncentracyjny. Konspirator stawał się zwierzyną łowną, na którą polowało Gestapo. Jednak podczas wojny każdy mógł trafić do obozu lub zginąć w wyniku akcji pacyfikacyjnej, bombardowania, za handel kiełbasą lub chlebem, posiadanie niezakolczykowanej (niezarejestrowanej przez Niemców) świni, brak dokumentów czy pobyt na ulicy po godzinie policyjnej. W takich przypadkach trudno było nadać sens śmierci. Powszechność stosowania najwyższej kary prowadziła do jej inflacji. Konspirator zaś wiedział, że jeżeli straci życie, to przynajmniej w imię nadrzędnych wartości, takich jak wolność i ojczyzna. Akces do podziemia był metodą na oswojenie śmierci i odrzuceniem roli bezradnej ofiary. Kilka lat po wojnie Adam Uziembło napisał:
ci, co brali udział w życiu podziemnym, wyłamywali się z bierności. Nie o jakieś „zasługi” tu idzie, a o ratunek dla własnej godności. Walka dawała rozkosz niemal fizyczną, dotykalną. Uprzytomnić sobie dziś trudno, jak bujnie wchłaniało się szczęście wolności w obozach leśnych, w powielarni, na ulicy pełnej policji i szpiegów, z paczką czegoś zakazanego pod pachą. Te chwile opłacały nie tylko trud, ale i strach, jaki wypadało przeżyć[14].
W szczególnej sytuacji znaleźli się konspiratorzy walczący z bronią w ręku. Sebastian Pawlina zauważa: „tak jak działalność zbrojna była formą odreagowania stresu, tak samo jej rozpoczęcie wiązało się z jeszcze jednym – przeświadczeniem o istnieniu [...] granicy, której przekroczenie zmusza do obrony pewnych wartości”[15]. Historyk ten wymienia motywacje kierujące młodymi ludźmi zdecydowanymi na podjęcie walki zbrojnej w oddziałach warszawskiego Kierownictwa Dywersji (Kedywu). Najczęściej obok patriotyzmu wymieniane przyczyny to: przekonanie, że „tak dalej nie można”, zemsta oraz chęć zerwania z rolą zwierzyny łownej i przeistoczenia w myśliwego. Potrzeby te oddają słowa Stanisława Likiernika, według którego prowadzona w ramach Kedywu walka zbrojna pozwalała „wyżyć się, robiąc coś, co zmieniało człowieka ze szczutej zwierzyny w stronę walczącą, co «czyniło człowiekiem»”[16]. Andrzej Świętochowski napisał z kolei: „Straciłem najlepszego przyjaciela i wiem, że teraz zaczyna się moja wojna z tymi, którzy go zamordowali”[17]. Dla Macieja Dawidowskiego „Alka” zaś aresztowanie ojca było „jakby wypowiedzeniem jego prywatnej wojny Niemcom. Jego pierwszą próbą stawienia oporu wrogowi”[18]. Uwolniony z Auschwitz Roman Art wszedł do Kedywu, by mścić się na Niemcach za to, co zobaczył w obozie.
To, że sami zabijali lub mogli zabijać, sprawiało, że okazywano im szacunek lub zwyczajnie się ich bano, co z kolei budowało poczucie własnej wartości. We wspomnieniach wielu partyzantów pojawiają się towarzysze broni, o których krążyła opinia, że „mają lekki cyngiel” lub po prostu „lubią zabijać”.
Na poszczególne likwidacje – pisze akowiec z Rzeszowskiego Stefan Dąmbski – chodziło się przeważnie na ochotnika. Nasz oddział [...] nie używał do akcji więcej jak dziesięciu lub najwyżej piętnastu chłopców [...]. Byli to ludzie zawsze przygotowani na każdą robotę, dobrze znani dowództwu, mający tak wyrobioną markę, że po prostu wybierano ich rutynowo w zależności od kwalifikacji. Co trzeba było mieć w sobie, ażeby być naprawdę dobrym na tych robotach? Potrzebne było wyszkolenie, dobra kondycja fizyczna, no i – co najważniejsze – zimna krew, opanowanie. [...] Trzeba było wyeliminować strach. [...] Dniami pracowałem nad sobą. Uciekałem od realności. Żyłem wieczną imaginacją, wmawiałem sobie, że ja tej wojny nie przeżyję, a gdybym nawet przeżył jakimś cudem, to nie będę miał żadnej pomyślnej przyszłości przed sobą i że moja śmierć to jedyne mądre rozwiązanie. Żyjąc z tym założeniem całymi miesiącami, w końcu w nie uwierzyłem. I to uczyniło mnie takim dobrym.
W pewnym okresie byłem dumą całego oddziału. Ponieważ nie robiło mi różnicy, czy ja żyję, nie dbałem zupełnie o to, czy żyją inni. Strzelałem do ludzi jak do tarczy na ćwiczeniach, bez żadnych emocji. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją, lubiłem patrzeć na krew tryskającą z rozwalonej głowy[19].
Wspomnienia te stanowią rzadki zapis autorefleksji człowieka świadomego, że wyroki śmierci, jakie wykonał, poczyniły w jego psychice nieodwracalne spustoszenia. Zaakceptowanie, zdawało się, nieuchronnej perspektywy własnej śmierci, wręcz „zaprzyjaźnienie się” z nią, uczyniło go sprawnym, profesjonalnym zabójcą, który zaczął czerpać przyjemność z wykonywanej „pracy”. Stefan Dąmbski to przykład młodego mężczyzny podejmującego walkę z pobudek patriotycznych, u którego trauma śmierci wywołuje niedające się cofnąć zmiany w psychice.
Ludzie zgłaszający się na ochotnika do wykonywania egzekucji byli wśród partyzantów marginesem. Niemniej to właśnie ich towarzysze broni zapamiętali szczególnie mocno. Likwidatorzy budzili jednocześnie strach i szacunek. Jeśli zaczynali zabijać na własne konto, dla przyjemności i bez rozkazu przełożonych, stawali się zwykłymi mordercami. Wówczas ów szacunek tracili, a otaczał ich już tylko strach.
W obliczu wszechobecnej biedy akces do podziemia bywał strategią przetrwania młodzieży. Stefan Dąmbski napisał:
Dywersja dawała takiemu chłopcu szanse [...] i roztaczała nad nim pewnego rodzaju opiekę. Dowództwo martwiło się za niego: co będzie jadł na obiad, gdzie będzie spał i co robił... Czuł się potrzebny. I potrzebny był rzeczywiście, bo bez takich chłopców AK nie mogłaby istnieć i nie mogłaby prowadzić większych akcji. [...] Nie przeczę, że mnie i takim jak ja życie dywersyjne było bardzo na rękę. Nie musiałem chodzić do szkoły [...], nie musiałem pracować fizycznie, nie miałem żadnych zobowiązań rodzinnych i nie musiałem się martwić o to, co jutro włożę do garnka[20].
Sebastian Pawlina przywołuje szereg przykładów akcji rekwizycyjnych w niemieckich magazynach lub okradania transportów. Zdobytą żywność rozdysponowywano wśród żołnierzy warszawskiego Kedywu, resztę zaś sprzedawano na czarnym rynku. Część konspiratorów otrzymywała regularne pensje wypłacane z pieniędzy przekazywanych do kraju za pośrednictwem cichociemnych lub ze środków zdobytych podczas napadów na niemieckie instytucje[21]. Uziembło opisał nierzadkie przypadki konspiratorów, którzy walkę podziemną łączyli z działalnością zarobkową. Wspomina między innymi o otrzymującym regularny żołd żołnierzu jednego z oddziałów specjalnych AK:
To dla niego za mało. On musi przecie nie tylko jeść, ale i ubrać się – no i zabawić. To leży w sferze jego potrzeb i stylu tego „żołnierskiego” życia, które nie znosi ascezy, a w gruncie rzeczy jest zbyt nerwowe i puste, aby mogło bez podniety, narkozy. Więc – z kolegami „wyprawiają się”. Polują na Niemców i ich broń potem sprzedają własnej organizacji, która płaci za sztukę tyle to a tyle. Raz przynieśli z wyprawy jedenaście spluw i rozpylacz. [...] Rozbroić Niemca – rzecz chwalebna. Jeśli spróbuje się bronić – to życie szkopa nie ma wartości. Owszem, należy mu się słusznie kula, jeśli nie co gorszego. Życie własne – ha to zależy od zręczności. Dochód – to grunt. Zdobycz – romantyka junactwa. A przecież w gruncie rzeczy jesteśmy znowu na pograniczu bandytyzmu – ba, już właściwie tę granicę przekroczyliśmy[22].
Zaangażowanie w podziemie bywało więc ucieczką od biedy. Niektórzy konspiratorzy, zwłaszcza ci dysponujący bronią, uczestnicząc w akcjach zarobkowych, często wkraczali w szarą strefę oddzielającą walkę o niepodległość od cwaniactwa czy pospolitego przestępstwa. W podziemnym czy partyzanckim wydaniu walka o wolność łączyła się z rabunkiem i chęcią zysku, a chęć wymierzenia sprawiedliwości przeradzała się w przemoc i zemstę. Wzniosłość i szlachetność splatały się z niegodziwością i utylitaryzmem niekiedy tak ściśle, że tworzyły niemożliwy do rozplątania węzeł.
Konspiracja stanowiła odpowiedź na zanik instytucji nowoczesnego państwa. Centralna Delegatura Rządu na Kraj wraz z jej wojewódzkimi i powiatowymi komórkami tworzyły ogólnopolską administrację, złożona z przedstawicieli podziemnych demokratycznych stronnictw politycznych Rada Jedności Narodowej (RJN) spełniała funkcję parlamentu[23], Sądy Kapturowe zaś wydawały wyroki za zdrady, szpiegostwa, denuncjacje i działania na szkodę współobywateli. Razem tworzyły trzy podstawowe rodzaje władz (wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą) niezbędne dla funkcjonowania państwa. Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), a następnie AK były Wojskiem Polskim w konspiracji. Do tego należy dodać tajne komplety, setki tytułów podziemnej prasy i gęstą sieć organizacji społecznych, politycznych i kulturalnych. Tak zbudowane Polskie Państwo Podziemne wypełniło częściowo przestrzeń powstałą po zlikwidowaniu przez okupantów instytucji państwowych i stowarzyszeń społecznych II Rzeczpospolitej. Trzeba jednak zaznaczyć, że powstawało ono stopniowo i dopiero w 1943 roku osiągnęło względną dojrzałość. Komórki PPP istniały w każdej większej miejscowości na obszarze Generalnej Guberni. Na terenach włączonych do III Rzeszy i części ziem wschodnich sieć podziemnych instytucji była zdecydowanie słabsza. Na dużych obszarach Wołynia i Polesia, na Śląsku i Pomorzu PPP oddziaływało na wąski krąg przedwojennych polskich obywateli.
Cywilni i wojskowi przywódcy PPP, zarówno lokalni, jak i ci pracujący na szczeblu centralnym, występowali w imieniu Polski. Równie ważne, jeśli nie ważniejsze było to, że ich przywództwo nie wynikało z nominacji władzy zwierzchniej. W warunkach konspiracji narzucony z góry, nieakceptowany przez podwładnych przełożony nie miał szansy na wyegzekwowanie poleceń czy rozkazów. Podkomendny musiał chcieć wykonywać powierzone mu zadania. Liderzy winni byli zdobyć zaufanie podwładnych, zbudować swój autorytet. Ci, którzy to potrafili, stawali się otoczonymi szacunkiem, skutecznymi przywódcami. Ci zaś, którzy nie posiadali odpowiednich cech, zostali zepchnięci na margines. W ZWZ i AK nie odnalazło się wielu przedwojennych zawodowych oficerów WP, a komendantami oddziałów zbrojnych zostawali nauczyciele, podoficerowie rezerwy, urzędnicy itp. Znali oni miejscowych ludzi, potrafili z nimi rozmawiać i zdobywać ich zaufanie. Zawodowi oficerowie częstokroć próbowali wymuszać posłuszeństwo rozkazem lub groźbą kary. Wyniesione z koszar przyzwyczajenia nie pomagały jednak w konspiracji czy oddziale partyzanckim. Polskie Państwo Podziemne i pozostające poza nim organizacje konspiracyjne były oparte głównie na lojalności i osobistym zaufaniu, a dopiero w drugiej kolejności na sformalizowanej zależności służbowej.
Dla ludzi „na dole” podziemie posiadało wymiar praktyczny. Dzieci i młodzież korzystały z tajnego nauczania, konspiracyjna prasa przełamywała niemiecki monopol informacyjny, wyroki śmierci na zdrajcach pokazywały, że sprawiedliwość wciąż istnieje. Żołnierze ZWZ-AK występowali wówczas w roli gwaranta spokoju i ładu społecznego, a więc w sposób bezpośredni, namacalny i widoczny brali na siebie obowiązki należące normalnie do państwa. Ze wspomnień ludzi podziemia przebija przekonanie, iż w podziemiu spotkali najwspanialsze osoby, z którymi połączyły ich niezwykle silne więzy, niedające się porównać z niczym, co było wcześniej lub później.
Praca konspiracyjna – pisze Tomasz Strzembosz – w tym zwłaszcza w konspiracji wojskowej, a więc przede wszystkim w Armii Krajowej, była czymś więcej niż organizacją, do której „się należy”. Była treścią i sensem życia kilku setek tysięcy polskiej młodzieży. I to nie przez rok czy dwa, a czasami sześć lat – bardzo długich lat okupacji. Zastępowała im dom rodzinny (iluż było go pozbawionych!), zastępowała (lub uzupełniała) pracę zawodową, naukę szkolną lub uniwersytecką, życie towarzyskie. Wszystko to, czego ta młodzież była w ogromnym stopniu pozbawiona [...] tu miały miejsce ich największe porywy i największe dramaty; tutaj przeżyli jeżeli nie najlepsze (wielu je tak określa!), to „najmocniejsze lata” swojego życia, lata, z którymi nic nie może się porównać[24].
Podziemie dla wielu działających w nim stanowiło lekarstwo na atomizację polskiego społeczeństwa. Zerwane wskutek wywózek, wypędzeń, zakazów i prześladowań stare więzi społeczne zastępowała więź konspiracyjna. Członek AK odnajdywał się w otoczeniu ludzi podzielających jego wartości, otrzymywał od nich wsparcie i je odwzajemniał, był akceptowany i co najważniejsze – miał poczucie przynależności, nie czuł się osamotniony. Choć takie korzyści, jak dodatkowa żywność czy przywilej posiadania broni były istotne, to najistotniejsze wydawało się oparcie w grupie, poczucie, że jest się częścią jakiejś wielkiej, ważnej sprawy. Konspiracja nadawała życiu sens. Jan Karski stan ten ujął następująco: „członek zbrojnego Podziemia, pomijając to, że mógł wpaść i narażał się na to wszystko, co wiązało się ze schwytaniem przez Gestapo, korzystał z przywilejów nieosiągalnych dla reszty ludności polskiej”[25].
W końcu – na charakter konspiracji miała też wpływ wspomniana już kwestia rozpadu przedwojennej hierarchii i przekreślenie tradycyjnych ról społecznych. Tomasz Strzembosz zauważył, że wojna przyniosła daleko idącą wymianę elit, przede wszystkim w środowiskach przed wojną słabo zaangażowanych w życie publiczne. Dotyczyło to środowisk robotniczych, wsi i małych miasteczek. „Odnowieniu uległy kadry kierownicze, do których weszli w wielu wypadkach zupełnie nowi, często bardzo młodzi, ludzie, na zasadzie selekcji pozytywnej. Konspiracja sprzyjała bowiem wyrastaniu grupy przywódczej spośród ludzi najbardziej energicznych i koncepcyjnych. Znikły ograniczenia stworzone przez sformalizowany system awansów, bariery wieku i pochodzenia”[26].
Na skutek wojny popękały przedwojenne „szklane sufity”, wojna zmiotła dużą część starych elit. Przypomnijmy, że wojnę przeżyło zaledwie 60–70 tys. osób posiadających dyplom jakiejś uczelni wyższej i mniej niż 300 tys. osób z ukończoną szkołą średnią, co oznacza, że pod koniec okupacji średnie lub wyższe wykształcenie posiadało co najwyżej 1,5% mieszkańców kraju. Nowe elity kształtowały się najczęściej w konspiracji, w kręgach PPP, w kadrach Armii Krajowej. Lokalni dowódcy AK – nauczyciele wiejscy, przedwojenni sierżanci i podporucznicy, wybijający się liderzy chłopscy – zajęli miejsce przypadające wcześniej ziemianom, wójtom, starostom, sędziom itp. Zmiana ta mogła się dokonać jedynie na skutek załamania się wcześniejszego porządku społecznego. Marcin Zaremba patrzy na ten proces odmiennie niż Strzembosz, nie podziela jego optymizmu. Uważa on, że osłabiona wymordowaniem elit tkanka nie była w stanie się bronić, co po wojnie ułatwiło komunistom stworzenie nowych elit i podporządkowanie sobie życia społecznego. Wyciągane przez obu autorów wnioski to efekt przyjętej perspektywy. Podziemie niewątpliwie wykreowało nowych liderów, natomiast potężne straty poniesione przez stare elity sprzyjały wprowadzanym przez komunistów rewolucyjnym przemianom.
Żołnierze 5. Brygady Wileńskiej Armii Krajowej w marszu: (pierwszy z lewej) rtm. Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, kapelan ks. Aleksander Grabowski „Ignacy” (piąty z lewej), dowódca 1. kompanii 5. Brygady ppor. Wiktor Wiącek „Rakoczy” (szósty z lewej), por. Grabowski „Pancerny” (dziewiąty z lewej) i ppor. Sergiusz Sprudin – fotoreporter z Komendy Okręgu Wileńskiego AK, maj 1944 r.
W jakim punkcie znaleźli się polscy konspiratorzy, gdy w ślad za wycofującymi się Niemcami oddziały Armii Czerwonej wkroczyły na terytorium II Rzeczpospolitej? Jakim dysponowali doświadczeniem? Co wiedzieli, a czego nie? Bez odpowiedzi na te pytania nie można zrozumieć motywacji i decyzji ani dowódców podziemia, ani szeregowych jego członków. Żołnierz AK z Nowogródczyzny przez półtora roku żył pod okupacją sowiecką, a następne trzy lata pod okupacją niemiecką. Jeśli trafił do partyzantki, to z dużym prawdopodobieństwem brał udział nie tylko w walkach z Niemcami, ale też z partyzantami sowieckimi. Z jego perspektywy komuniści byli takim samym przeciwnikiem jak naziści. Członek samoobrony AK z Wołynia śmiertelnych wrogów widział w nacjonalistach ukraińskich. Uznawał on, że by przeżyć i uratować życie bezbronnych cywilów, ma prawo skorzystać z każdej pomocy, także tej oferowanej przez Niemców – znienawidzonych okupantów, czy przez sowieckich partyzantów. W oczach konspiratora z Zamojszczyzny na najwyższym szczeblu w hierarchii wrogów bezsprzecznie lokowali się Niemcy, a na drugim nacjonaliści ukraińscy. Trzeci pozostawał nieobsadzony. Do sowieckich partyzantów i AL-owców miał stosunek ambiwalentny – widział w nich sojusznika w walce z Niemcami, ale i potencjalne zagrożenie. Działacz PPP z Warszawy, Kielc czy Krakowa Niemców nieodmiennie nazywałby wrogiem numer jeden, a Związek Radziecki niechcianym, niegodnym zaufania sojusznikiem, polskich komunistów zaś traktował jak obcą agenturę i jednocześnie konkurencję. Słowo Volksdeutsch (folksdojcz) znaczyło dla niego tyle co zdrajca lub kolaborant. W tym samym czasie polski konspirator na Śląsku czy Kaszubach niemal na pewno podpisał volkslistę, lecz jednocześnie za swego głównego wroga uznawał Niemców. Na Armię Czerwoną czekał z obawą, przede wszystkim jednak z nadzieją. To, kogo działacze podziemia uznawali za obcego, wroga czy sojusznika, zależało od miejsca, w którym przyszło im żyć podczas okupacji.
Polskie Państwo Podziemne współtworzyli ludzie o różnorodnych światopoglądach: ludowcy, narodowcy, socjaliści, chadecy, konserwatyści, liberałowie, przedwojenni zwolennicy sanacji i jej zagorzali przeciwnicy. Łączyło ich uznanie II Rzeczpospolitej Polskiej za własne państwo, którego władze przebywały tymczasowo na uchodźstwie, jak też wizja powojennej Polski jako demokratycznego, suwerennego, praworządnego bytu pozostającego częścią świata Zachodu.
Poza tak wyznaczonymi ramami znaleźli się komuniści i najbardziej radykalna część ruchu narodowego. Ci pierwsi nie utożsamiali się ani z II Rzeczpospolitą, ani z władzami na uchodźstwie, a PPP i AK określali mianem reakcji. Z ich punktu widzenia wrogiem numer jeden były faszystowskie Niemcy, wrogiem numer dwa zaś właśnie „rodzima reakcja”, czyli niekomunistyczne podziemie. Skrajni nacjonaliści też stali na stanowisku dwóch wrogów: Niemców i Sowietów traktowali jako tak samo niebezpiecznych. Po bitwie stalingradzkiej ich stanowisko zaczęło ewoluować, za wroga numer jeden uznali Związek Radziecki i rodzimych komunistów. III Rzesza, której upadek zdawał się być kwestią czasu, stała się wrogiem numer dwa. Wyciągali stąd prosty wniosek – nie należy trwonić sił na walkę ze słabnącymi Niemcami, trzeba za to skoncentrować się na zwalczaniu rosnącego zagrożenia komunistycznego. Podobnie jak komuniści dążyli do zastąpienia II Rzeczpospolitej monopartyjną dyktaturą i z zaciekłością zwalczali liberalną demokrację. Dla komunistów wkroczenie Armii Czerwonej na ziemie Polski przedwojennej było spełnieniem marzeń, dla radykalnych nacjonalistów – ziszczeniem się koszmaru.
SPIS ŹRÓDEŁ ILUSTRACJI I MAP
wikipedia.org: Andros64 (s. 27
SPIS MAP
Organizacja terytorialna Armii Krajowej, 1944–1945: s. 23
Źródła map: Atlas Polskiego Podziemia Niepodległościowego 1944–1956 oraz materiały własne autorów.
PRZYPISY
1. PIĘTNO WOJNY