Nieznane Życie Jezusa
Oryginalny i nieocenzurowany opis podróży i odkrycia manuskryptów w buddyjskim klasztorze Himis, wraz z przedstawieniem ich treści, zgodnie z wydaniem z 1887 r.
Autor: Nikolaj Aleksandrowicz Notowicz
Tytuł oryginalny: Unknown Life of Jesus Christ
Research i opracowanie tekstu: Wydawnictwo Horyzont Idei
© Polskie Wydawnictwa Niezależne, Damian Tarkowski,
Wydawnictwo Horyzont Idei, 2022
Wydanie pierwsze, Toruń 2022
ISBN: 978-83-65185-33-4T łumaczenie i redakcja:
Adrianna Krawczyk, Damian Tarkowski
Adres internetowy:
www.hoid.pl; www.sklep.hoid.pl;
Facebook:
www.facebook.pl/HORYZONTIDEI
E–mail: kontakt@hoid.pl; damtar@hoid.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Dziękujemy za zakup oryginalnego e–booka!
Wesprzyj naszą działalność, zakupując książki, e–booki i
audiobooki Wydawnictwa Horyzont Idei dostępne na naszej
stronie internetowej: www.sklep.hoid.pl oraz u naszych
partnerów na platformach:
ibuk.pl; ebookpoint.pl; virtualo.pl; publio.pl; woblink.com;
legimi.pl; empikGO, audioteka.pl, storytel.pl, nieznany.pl, i in.
Współpracujemy także z autorami oryginalnych tekstów w języku polskim
oraz z innymi wydawnictwami w zakresie udostępniania licencji oraz praw
autorskich do nagrań audio lub wydawnictw drukowanych.
Spis treści:
Przedmowa
Podróż po Tybecie
Ladakh
Festiwal w Gonpie
Życie świętego Issy, „najlepszego z synów ludzkich”.
I.
II.
IV.
V.
VI.
VII.
VIII.
IX.
X.
XI.
XII.
XIII.
XIV.
Podsumowanie zawierające hipotezy Autora
Przedmowa
Po zakończeniu wojny tureckiej (trwała od 1877 do 1878 roku) odbyłem serię podróży po krajach Orientu. Z małego niezwykłego Półwyspu Bałkańskiego, udałem się przez Kaukaz do Azji Środkowej i Persji, a w końcu, w 1887 roku, odwiedziłem Indie, kraj godny podziwu, który pociągał mnie od najwcześniejszego dzieciństwa. Moim celem w tej podróży było studiowanie i poznanie ludów, które zamieszkują Indie i ich zwyczajów, poznanie wielkiej i tajemniczej archeologii oraz kolosalnej i majestatycznej natury tego kraju. Wędrując bez ustalonych planów, z jednego miejsca do drugiego, dotarłem do górzystego Afganistanu, skąd przedostałem się do Indii drogą przez malownicze przełęcze Bolan i Guernai. Następnie, idąc w górę Indusu do Raval Pindi, przejechałem przez Pendżab – krainę pięciu rzek; odwiedziłem Złotą Świątynię Amritsy – grobowiec króla Pendżabu, Randżida Singha, niedaleko Lahaur; i skierowałem się w stronę Kaszmiru, „Doliny Wiecznej Błogości”. Potem skierowałem moje kroki tak, jak prowadziła mnie ciekawość, aż dotarłem do Ladakhu, skąd zamierzałem wrócić do Rosji drogą przez Karakorum i Chiński Turkiestan.
Pewnego dnia, odwiedzając buddyjski klasztor położony na mojej trasie, od głównego lamy dowiedziałem się, że w archiwach w Lhasie znajdowały się starożytne pamiętniki odnoszące się do życia Jezusa Chrystusa i narodów zachodnich, i że niektóre wielkie klasztory posiadały stare kopie i tłumaczenia tych kronik.
Ponieważ było mało prawdopodobne, że kiedykolwiek będę mógł jeszcze odbyć kolejną podróż do tego kraju, postanowiłem odłożyć mój powrót do Europy na późniejszy termin i, za wszelką cenę, albo znaleźć te kopie w wielkich klasztorach, albo udać się do Lhasy – odbywając podróż, która nie jest tak niebezpieczna i trudna, jak się powszechnie uważa, a wiąże się z takimi tylko niebezpieczeństwami, do których byłem już przyzwyczajony i które nie mogły wpłynąć na moją decyzję o podróży.
Podczas mego pobytu w Leh, stolicy Ladakhu, odwiedziłem wielki klasztor Himis, położony w pobliżu miasta, którego główny lama poinformował mnie, że ich biblioteka klasztorna zawiera kopie manuskryptów, o których mowa. Aby nie wzbudzać podejrzeń władz, co do celu mojej wizyty w klasztorze, i aby uniknąć przeszkód, które mogłyby mnie napotkać ze względu na moje rosyjskie pochodzenie – i móc spokojnie kontynuować moją podróż po Tybecie – po powrocie do Leh dałem znać, że wyjeżdżam do Indii, i tak opuściłem stolicę Ladakhu. Niefortunny upadek, który spowodował złamanie nogi, dostarczył mi zupełnie nieoczekiwanego pretekstu do powrotu do klasztoru, gdzie otrzymałem pomoc chirurgiczną. Skorzystałem z mojego krótkiego pobytu wśród lamów, aby uzyskać zgodę ich przywódcy na przyniesienie mi z ich biblioteki manuskryptów odnoszących się do Jezusa Chrystusa, i wspomagany przez mojego tłumacza, który przetłumaczył dla mnie język tybetański, starannie spisałem w notatniku to, co lama mi przeczytał.
Nie wątpiąc w autentyczność tej kroniki, zredagowanej z wielką dokładnością przez bramińskich, a szczególnie buddyjskich historyków Indii i Nepalu, pragnąłem, po moim powrocie do Europy, opublikować jej tłumaczenie.
W tym celu zwróciłem się do kilku powszechnie znanych dostojników kościelnych, prosząc ich o recenzję i ocenę moich notatek.
Biskup Platon, sławny metropolita kijowski, uważał, że moje odkrycie ma wielkie znaczenie. Mimo to starał się odwieść mnie od opublikowania tych wspomnień, uważając, że ich upowszechnienie może mi tylko zaszkodzić. „Dlaczego?” – tego czcigodny prałat nie chciał mi powiedzieć bardziej wprost. Ponieważ jednak nasza rozmowa miała miejsce w Rosji, gdzie cenzor postawiłby weto wobec takiego dzieła, postanowiłem poczekać.
Rok później znalazłem się w Rzymie. Pokazałem mój rękopis kardynałowi, bardzo bliskiemu Ojcu Świętemu, który odpowiedział mi dosłownie tymi słowami: „Co dobrego przyniesie wydrukowanie tego? Nikt nie przywiąże do tego wielkiej wagi, a pan stworzy sobie wielu wrogów. Ale, jest pan jeszcze bardzo młody! Jeśli chodzi o pieniądze, mogę zażądać w nagrodę za pańskie notatki, sumy, która zwróci pańskie wydatki i zrekompensuje stratę czasu”. Oczywiście, odmówiłem.
W Paryżu rozmawiałem o moim projekcie z kardynałem Rotellim, którego poznałem w Konstantynopolu. On również był przeciwny temu, aby moje dzieło zostało wydrukowane, tłumacząc to pretekstem, jakoby było na to „zbyt wcześnie”. „Kościół”, dodał, „cierpi już zbyt mocno z powodu nowego prądu ateistycznych idei, a ty w ten sposób tylko dasz nowy pokarm heretykom i obalaczom doktryny ewangelicznej. Mówię to w interesie wszystkich kościołów chrześcijańskich”.
Następnie udałem się do pana Jules’a Simona. Uznał on moją sprawę za bardzo interesującą i poradził mi, abym zapytał o opinię Ernesta Renana, co do najlepszego sposobu opublikowania tych wspomnień. Następnego dnia siedziałem w gabinecie wielkiego filozofa. Na zakończenie naszej rozmowy, Ernest Renan zaproponował, abym powierzył mu wspomniane pamiętniki, aby mógł złożyć Akademii raport na temat odkrycia.
Propozycja ta, jak można łatwo zrozumieć, była bardzo kusząca i pochlebna dla mojego amour propre, poczucia własnej wartości. Zabrałem jednak rękopis ze sobą, pod pretekstem jego dalszej rewizji. Przewidywałem, że gdybym przyjął tę propozycję, przypadłby mi w udziale jedynie zaszczyt uznania za odnalezienie kronik, podczas gdy znakomity autor „Życia Jezusa” zagarnąłby całą chwałę za publikację i komentarz do tego materiału. Uważałem się za dostatecznie przygotowanego do opublikowania tłumaczenia kronik, i opatrzenia ich moimi notatkami, i dlatego nie przyjąłem tej bardzo łaskawej oferty, którą mi złożył. Ale, aby nie zranić uczuć wielkiego mistrza, do którego czułem głęboki szacunek, postanowiłem opóźnić publikację do czasu jego śmierci, która nie mogła być odległa, jeśli sądzić po widocznej ogólnej słabości Renana. W krótkim czasie po jego śmierci napisałem ponownie do Julesa Simona z prośbą o radę. Odpowiedział mi, że to moja sprawa, aby ocenić okoliczności do upublicznienia wspomnień.
Dlatego uporządkowałem moje notatki i teraz je publikuję, zastrzegając sobie prawo do możliwości udowodnienia autentyczności tych kronik. W moich komentarzach przedstawiam argumenty, które muszą wystarczyć, aby przekonać o szczerości i dobrej wierze buddyjskich kompilatorów. Chciałbym dodać, że przed podjęciem krytyki mojej publikacji, stowarzyszenia naukowcówmogą, bez większych kosztów, wyposażyć ekspedycję naukową mającą za misję zbadanie tych manuskryptów na miejscu, gdzie je odkryłem, i w ten sposób łatwo zweryfikować ich wartość historyczną.
Nikolai Notowicz
Podróż po Tybecie
Podczas mego pobytu w Indiach, często miałem okazję rozmawiać z buddystami, a ich opowieści o Tybecie podniecały moją ciekawość do tego stopnia, że postanowiłem odbyć podróż do tego wciąż prawie nieznanego kraju. W tym celu wyruszyłem na trasę przecinającą Kaszmir, który od dawna zamierzałem odwiedzić.
14 października 1887 roku wsiadłem do wagonu kolejowego zatłoczonego żołnierzami i udałem się z Lahaur do Rawalpindi, dokąd dotarłem następnego dnia, koło południa. Po krótkim odpoczynku i obejrzeniu miasta, któremu stale stacjonujący tam garnizon nadaje wygląd obozu wojskowego, zaopatrzyłem się w rzeczy niezbędne do podróży po kraju, w którym konie zastępują wagony kolejowe. Wspomagany przez mojego sługę, tamtejszego człowieka z Puducherry, spakowałem cały mój bagaż, wynająłem tonga (dwukołowy pojazd ciągnięty przez dwa konie), usadowiłem się na tylnym siedzeniu i wyruszyłem malowniczą, prowadzącą do Kaszmiru, doskonałą drogą, po której szybko się przemieszczaliśmy. Musieliśmy użyć nie lada umiejętności, aby przebić się przez szeregi wojskowej karawany, której bagaże były przewożone na wielbłądach, będącej częścią oddziału wracającego z obozowiska na wsi do miasta. Wkrótce dotarliśmy do końca doliny Pendżab i wspinając się w górę drogą o nieskończonej ilości zakrętów, weszliśmy na przełęcze Himalajów. Wzniesienie stawało się coraz bardziej strome. Za nami, niczym piękna panorama, rozpościerała się kraina, którą właśnie przemierzyliśmy, a która zdawała się od być od nas coraz dalej i dalej. Gdy ostatnie promienie słońca spoczęły na szczytach gór, nasza tonga wyszła wesoło z zygzaków, które oko mogło jeszcze śledzić, daleko w dół pokrytego lasem zbocza, i zatrzymała się w małym miasteczku Muré, dokąd przybywały rodziny angielskich urzędników, by szukać cienia i odpoczynku.
Zwykle można udać się tongą z Muré do Śrinagaru, ale wraz z nadejściem pory zimowej, kiedy wszyscy Europejczycy opuszczają Kaszmir, usługi przewozu tongą są zawieszone. Podjąłem się mojej podróży dokładnie w czasie, kiedy żywiołowość życia letniego zaczyna słabnąć, a Anglicy, których spotkałem na drodze, wracając do Indii, byli bardzo zdumieni moim widokiem i bezskutecznie starali się dociec celu mojej podróży do Kaszmiru.
Porzucając tongę, wynająłem osiodłane konie – nie bez znacznych trudności – i nadszedł wieczór, kiedy zaczęliśmy schodzić z Muré, znajdującego się na wysokości pięciu tysięcy stóp. Ten etap naszej podróży nie miał w sobie nic zabawnego. Droga była poryta głębokimi koleinami przez późne deszcze, nastała ciemność, a nasze konie raczej zgadywały jak iść, niż rzeczywiście widziały drogę. Gdy zapadła noc, burzliwy deszcz zaskoczył nas na otwartym terenie, a dzięki gęstemu listowiu stuletnich dębów, stojących po bokach naszej drogi, pogrążyliśmy się w głębokiej ciemności. Aby nie zgubić się nawzajem, od czasu do czasu nawoływaliśmy się. W tej nieprzeniknionej ciemności dostrzegliśmy ogromne masy skalne zwisające niemalże nad naszymi głowami i byliśmy świadomi, że po naszej lewej stronie płynie rwący potok, którego woda tworzy niewidoczną dla nas kaskadę. Przez dwie godziny brodziliśmy w błocie, a lodowaty deszcz zmroził mnie do szpiku kości. Wtem w oddali dostrzegliśmy małe ognisko, którego widok rozbudził nasze siły. Ale jakże zwodnicze są światła w górach! Wydaje ci się, że widzisz ogień płonący całkiem blisko ciebie, a on w jednej chwili znika, by pojawić się ponownie, na prawo, na lewo, powyżej, poniżej, jakby czerpał przyjemność z płatania figli znękanemu podróżnikowi. Na całej swej długości droga posiada tysiąc zakrętów, wije się tu i tam, a płomień pochodni, który jest nieruchomy, wydaje się być w ciągłym ruchu, bo ciemność nie pozwala ci zdać sobie sprawy, że sam w każdej chwili nadajesz mu kierunek.
Już całkiem straciłem nadzieję na zbliżenie się do tego upragnionego ognia, gdy pojawił się on ponownie, tym razem tak blisko, że nasze konie zatrzymały się przed nim.
Muszę tutaj wyrazić moje szczere podziękowania Anglikom za dalekowzroczność, której dali dowód budując przy drogach małe, jednopiętrowe domy na wzór bungalowów dla schronienia podróżnych. Prawdą jest, że nie należy wymagać komfortu w tego rodzaju hotelu; ale jest to sprawa, w której podróżny, przygnieciony zmęczeniem, nie jest wymagający, a to, że ma do swojej dyspozycji czysty i suchy pokój, jest szczytem szczęścia.
Hindusi, bez wątpienia, nie spodziewali się zobaczyć podróżnego przybywającego o tak późnej porze i w takim okresie, ponieważ zabrali klucze do tych domków, więc musieliśmy dostać się do nich inaczej. Rzuciłem się na przygotowane dla mnie łóżko, składające się z poduszki i koca nasączonego wodą, i prawie natychmiast zasnąłem. O świcie, po wypiciu herbaty i zaopatrzeniu się w konserwy, ponownie podjęliśmy marsz, teraz już skąpani w palących promieniach słońca. Od czasu do czasu mijaliśmy wioski; pierwszą we wspaniałej wąskiej przełęczy, potem wzdłuż drogi wijącej się między górami. Zeszliśmy w końcu do rzeki Dżelum, której wody płyną z wdziękiem, pośród skał, które powstrzymują jej bieg, pomiędzy skalnymi ścianami, których szczyty w wielu miejscach wydają się prawie sięgać lazurowego nieba Himalajów, nieba, które tutaj pokazuje się niezwykle czyste i pogodne.
Przed południem dotarliśmy do wioski zwanej Tongue – położonej na brzegu rzeki – której widok przedstawia niezwykły zestaw chat, dających efekt pudełek, których otwory tworzą fasadę. Tutaj sprzedawane są smakołyki i wszelkiego rodzaju towary. Miejsce to roi się od Hindusów, którzy noszą na czołach różnokolorowe znaki swoich kast. Można też zobaczyć tu pięknych ludzi z Kaszmiru, ubranych w swoje długie białe koszule i śnieżne turbany. Wynająłem tutaj, za dobrą cenę, hinduski pojazd od Kaszmirczyka. Pojazd ten jest tak skonstruowany, że aby utrzymać się w nim na miejscu, trzeba skrzyżować nogi na modłę turecką. Siedzenie jest tak małe, że zmieszczą się na nim najwyżej dwie osoby. Brak jakiegokolwiek oparcia dla pleców czyni ten środek transportu bardzo niebezpiecznym; mimo to, zaakceptowałem ten rodzaj okrągłego stołu zamontowanego na dwóch kołach i ciągniętego przez konia, ponieważ zależało mi na jak najszybszym dotarciu do końca mojej podróży. Ledwie jednak przebyłem na nim pięćset metrów, a już poważnie pożałowałem konia, którego porzuciłem, tak bardzo musiałem się męczyć, trzymając skrzyżowane nogi i utrzymując równowagę. Niestety, było już za późno.
Zapadał wieczór, gdy zbliżałem się do wioski Hori. Wyczerpany zmęczeniem i ciągłymi wstrząsami, z nogami jakby zaatakowanymi przez miliony mrówek, nie byłem w stanie cieszyć się malowniczym krajobrazem, jaki rozpościerał się przed nami, gdy jechaliśmy wzdłuż rzeki Dżelum, której brzegi z jednej strony ograniczone są stromymi skałami, a z drugiej mocno zalesionymi zboczami gór. W Hori natknąłem się na karawanę pielgrzymów wracających z Mekki.
Myśląc, że jestem lekarzem i widząc mój pośpiech, by dotrzeć do Ladakhu, zaprosili mnie, bym do nich dołączył, co obiecałem zrobić w Śrinagarze.
Spędziłem ciężką noc, siedząc w łóżku, z zapaloną latarką w ręku, nie mogąc zmrużyć oczu, w ciągłym strachu przed ukłuciami i ukąszeniami skorpionów i robactwa, od których roi się w bungalowach. Niekiedy wstydziłem się strachu, jakim napawało mnie to robactwo; mimo to nie mogłem tam zasnąć. Gdzież, doprawdy, jest w człowieku granica, która oddziela odwagę od tchórzostwa? Nie będę się chwalił swoją odwagą, ale nie jestem tchórzem, a jednak strach nie do pokonania, którym napawały mnie te małe złośliwe stworzenia, mimo ogromnego zmęczenia, odciągał sen od moich powiek.
Nasze konie zaprowadziły nas w płaską dolinę, otoczoną wysokimi górami. Skąpany w promieniach słońca, nie potrzebowałem wiele czasu, aby zasnąć w siodle. Nagłe uczucie świeżości przeniknęło mnie i obudziło. Zobaczyłem, że już zaczęliśmy wspinać się na górską ścieżkę, pośród gęstego lasu, w którego szczelinach od czasu do czasu otwierały się przed nami zachwycające widoki, rwące potoki, odległe góry, bezchmurne niebo, krajobraz, daleko w dole, o cudownym pięknie. Wszędzie wokół nas rozbrzmiewały pieśni niezliczonej ilości cudownie upierzonych ptaków. Wyszliśmy z lasu w południe, zeszliśmy do małej wioski na brzegu rzeki, a po orzeźwieniu się lekką, zimną kolacją, kontynuowaliśmy naszą podróż. Przed wyruszeniem poszedłem na bazar i próbowałem tam kupić szklankę ciepłego mleka od Hindusa, który przykucnął przed wielkim kotłem pełnym gotującego się mleka. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy powiedział mi, abym zabrał cały kociołek wraz z jego zawartością, przekonując mnie, że zanieczyściłem umieszczone w nim mleko! „Chcę tylko szklankę mleka, a nie cały kociołek”, powiedziałem do niego.
„Zgodnie z naszymi prawami”, odparł kupiec, „jeśli ktoś nienależący do naszej kasty zatrzyma swój wzrok przez dłuższy czas na jednym z naszych naczyń kuchennych, musimy dokładnie umyć ten artykuł i wyrzucić jedzenie, które się w nim znajduje. Zanieczyściłeś moje mleko i nikt więcej go nie wypije, bo nie tylko nie poprzestałeś na wpatrywaniu się w nie, ale nawet wskazałeś je palcem”.
Rzeczywiście długo badałem wzrokiem jego towar, aby upewnić się, że to naprawdę mleko, i wskazałem palcem kupcowi, z której strony chcę, aby mleko się wylało. Pełen szacunku dla praw i zwyczajów obcych ludów, zapłaciłem bez sprzeciwu rupię, cenę całego mleka, które wylano na ulicę, choć sam wziąłem tylko jedną szklankę. Była to lekcja, która nauczyła mnie, aby od tej pory nie przykuwać wzroku do jedzenia Hindusów.
Nie ma wierzenia religijnego bardziej zamąconego przez ilość praw obrzędowych, komentarzy i nakazów, aniżeli religia bramińska.
Podczas gdy każda z innych głównych religii ma tylko jedną natchnioną księgę, Biblię, Ewangelie lub Koran – księgi, z których żydzi, chrześcijanie i muzułmanie czerpią swoje credo, to hinduscy bramini posiadają tak wielką liczbę tomów i komentarzy in folio, że najmądrzejszy bramin nie miałby czasu przejrzeć nawet jednej dziesiątej z nich. Pomijając cztery księgi Wed; Purany – które są napisane w sanskrycie i składają się z osiemnastu tomów – zawierających czterysta tysięcy strof traktujących o prawach, teogonii, medycynie, stworzeniu i zniszczeniu świata itd.; komentarze do Wed, Upaniszady, objaśnienia do Puran – i wiele innych komentarzy ujętych w kilku tomach; prócz tego pozostaje jeszcze dwanaście obszernych ksiąg zawierających prawa Manu, wnuka Brahmy. Są to księgi traktujące nie tylko o prawie cywilnym i karnym, ale także o regułach kanonicznych, a więc zasadach, które nakładają na wiernych tak znaczną liczbę obrzędów, że przy zetknięciu z tym, człowiek jest zaskoczony podziwem dla niewyczerpanej cierpliwości, jaką Hindusi okazują w przestrzeganiu nakazów wpojonych im przez świętego Manu. Manu był bezsprzecznie wielkim prawodawcą i wielkim myślicielem, lecz napisał on tak wiele, że często zdarzało mu się przeczyć samemu sobie nawet na jednej i tej samej stronie. Bramini nie zadają sobie trudu, aby to zauważyć, a biedni Hindusi, których praca podtrzymuje kastę bramińską, posłusznie słuchają swoich duchownych, których przepisy nakazują im, aby nigdy nie dotykać człowieka, który nie należy do ich kasty, a także absolutnie zabraniają obcym skupiać swą uwagę na jakiejkolwiek rzeczy należącej do Hindusa. Trzymając się ściśle litery tego prawa, Hindus mniema, że jego pożywienie jest nieczyste, gdy ktoś nieznajomy spogląda na nie zbyt długo.
A jednak braminizm był, nawet na początku swego odrodzenia, religią czysto monoteistyczną, uznającą tylko jednego nieskończonego i niepodzielnego Boga. Jak to bywało we wszystkich czasach i religiach, duchowieństwo wykorzystało uprzywilejowane położenie, które stawia je ponad nieświadomym tłumem i wcześnie wytworzyło różne zewnętrzne formy kultu i pewne prawa, myśląc, że w ten sposób będzie mogło wpływać na masy i panować nad nimi. Wkrótce rzeczy zmieniły się tak dalece, że zasada monoteizmu, o której Wedy dały tak jasne pojęcie, została pomieszana, lub jakby wręcz wyparta przez absurdalny i bezgraniczny szereg bogów i bogiń, półbogów, dżinów i diabłów, którzy byli reprezentowani przez bożki, o nieskończonej różnorodności, ale wszystkie jednakowo okropnie wyglądające. Lud ten, niegdyś chwalebny, tak jak niegdyś wielka i czysta była jego religia, teraz stopniowo popada w zupełny idiotyzm. Cały ich dzień ledwie wystarcza na wykonanie wszystkich religijnych obrządków. Trzeba powiedzieć z całą stanowczością, że Hindusi żyją tylko po to, aby wspierać swą główną kastę, braminów, którzy trzymają w swoich rękach całą doczesną władzę, niegdyś znajdującą się w posiadaniu niezależnych władców ludu. Rządzący Indiami Anglik nie miesza się do tej sfery życia publicznego, a więc bramini zyskują przez podtrzymywanie nadziei ludu na lepszą przyszłość.
Słońce schowało się za szczytem góry i ciemność nocy w jednej chwili ogarnęła wspaniały krajobraz, który przemierzaliśmy. Wkrótce wąska dolina Dżelum zapadła w sen. Nasza droga, wijąca się wzdłuż stromych skał, została natychmiast skryta przed naszym wzrokiem; góry i drzewa zmieszały się w jedną ciemną masę, a gwiazdy błyszczały na sklepieniu niebieskim. Musieliśmy zsiąść z konia i wybadać drogę wzdłuż zbocza góry, bojąc się, że padniemy ofiarą przepaści, zionącej u naszych stóp. O późnej godzinie w nocy przeszliśmy przez most i wspięliśmy się na strome wzniesienie prowadzące do bungalowów w Ouri, które na tej wysokości wydaje się być całkowicie odizolowane. Następnego dnia przemierzyliśmy uroczy region, zawsze idąc wzdłuż rzeki, na zakręcie której zobaczyliśmy ruiny sikhijskiej fortecy, ta zaś wydawała się smutno wspominać swoją chwalebną przeszłość. W małej dolinie, wtuleni w góry, znaleźliśmy domek, który zdawał się nas witać. W jego pobliżu obozował regiment kawalerii Maharadży z Kaszmiru.
Kiedy oficerowie dowiedzieli się, że jestem Rosjaninem, zaprosili mnie do wspólnej uczty. Tam miałem przyjemność poznać pułkownika Browna, który jako pierwszy sporządził słownik afgańsko–angielski.
Ponieważ zależało mi na jak najszybszym dotarciu do miasta Śrinagar, z niewielkim opóźnieniem ruszyłem dalej. Po długiej podróży wzdłuż biegu rzeki, kontynuowałem moją podróż przez malowniczy region leżący u podnóża gór. Tutaj, przed naszymi oczami, znużonymi monotonnym pustkowiem poprzednich krajobrazów, roztaczał się uroczy widok dobrze zaludnionej doliny, z wieloma dwupiętrowymi domami otoczonymi ogrodami i polami uprawnymi. Nieco dalej zaczyna się słynna dolina Kaszmiru, położona za pasmem wysokich skał, które przekroczyłem pod wieczór. Jakże wspaniała panorama odsłoniła się przed moimi oczami, gdy znalazłem się na ostatniej skale, oddzielającej dolinę Kaszmiru od górzystego kraju, który przemierzyłem. Mój wzrok oczarował wspaniały obraz. Ta gęsto zaludniona dolina, której granice giną na horyzoncie, jest ukryta pośród wysokich Himalajów. Przy wschodzie i zachodzie słońca, strefa wiecznych śniegów wydaje się srebrnym pierścieniem, który jak pas otacza ten bogaty i zachwycający płaskowyż, wyżłobiony przez liczne rzeki i poprzecinany doskonałymi drogami, ogrodami, wzgórzami i jeziorem, którego wyspy są zajęte przez budowle w pretensjonalnym stylu, a wszystko to sprawia, że podróżny czuje się tak, jakby wszedł do innego świata. Wydaje mu się, gdyby ośmielił się pójść jeszcze trochę dalej, znalazłby tam raj, o którym jego nauczycielka tak często opowiadała mu w dzieciństwie.
Zasłona nocy powoli okrywała dolinę, łącząc góry, ogrody i jezioro w jedną ciemną amplitudę, przebijaną tu i ówdzie przez odległe ognie, przypominające gwiazdy. Zszedłem w dolinę, kierując się w stronę rzeki Dżelum, która przedarła się przez wąski wąwóz w górach, aby połączyć się z wodami rzeki Indus. Według legendy, dolina ta była kiedyś morzem śródlądowym; przejście przez otaczające ją skały otworzyło się i wypompowało wody, nie pozostawiając nic więcej z jej dawnego charakteru poza jeziorem, rzeką i pomniejszymi ciekami wodnymi. Brzegi rzeki są teraz usłane domkami na wodzie, długimi i wąskimi, których właściciele wraz z rodzinami zamieszkują je przez cały rok.
Stąd do Śrinagaru można dotrzeć w jeden dzień jazdy konno; ale łodzią podróż wymaga już półtora dnia. Przystałem ten drugi sposób transportu, a po wybraniu łodzi i dobiciu targu z jej właścicielem, zająłem miejsce na dziobie, na dywanie, osłoniętym przez pewien rodzaj dachu. Łódź opuściła brzeg o północy, niosąc nas szybko w kierunku Śrinagaru. Na rufie Hindus przygotował mi herbatę. Poszedłem spać, szczęśliwy, wiedząc, że moja podróż wkrótce miała się skończyć. Gorąca pieszczota promieni słonecznych przenikających przez mój mały dach obudziła mnie, a to, czego doświadczyłem, zachwyciło mnie ponad wszelką miarę. Całkowicie zielone brzegi; odległe zarysy górskich szczytów pokrytych śniegiem; ładne wioski, które od czasu do czasu pokazywały się u podnóża gór; krystaliczna tafla wody; czyste i osobliwie przyjemne powietrze, którym oddychałem z radością; muzykalne pieśni nieskończonej ilości ptaków; niebo o niezwykłej czystości; za mną plusk wody wzburzanej przez wiosło o okrągłym końcu, którym z łatwością władała wspaniała kobieta (o cudownych oczach i cerze brązowej od słońca), poruszająca się z dostojną obojętnością. Wszystkie te rzeczy razem wzięte zdawały się wprowadzać mnie w ekstazę i zupełnie zapomniałem o przyczynie mojej obecności na tej rzece. W tej chwili nie miałem nawet pragnienia dotarcia do końca mojej podróży – a przecież ileż jeszcze czekało mnie trudów i niebezpieczeństw! Tak wielkie w tej jednej chwili odczuwałem zadowolenie!
Łódź płynęła szybko, a krajobraz wciąż odkrywał przed moimi oczami nowe piękno, zatracając się narastających kombinacjach z horyzontem, który zlewał się z mijanymi górami, stając się z nimi jednością. Następnie ukazywała się nowa panorama, która zdawała się rozszerzać i wypływać z górskich zboczy, zachwycając coraz bardziej… Dzień już chylił się ku zachodowi, ale ja nie byłem jeszcze zmęczony kontemplowaniem tej wspaniałej przyrody, której widok ożywił we mnie wspomnienia z dzieciństwa i młodości. Jakże piękne były te dni, które bezpowrotnie minęły!
Im bardziej zbliżaliśmy się do Śrinagaru, tym liczniejsze były wioski otoczone zielenią. Na widok naszej łodzi, niektórzy z ich mieszkańców przybiegali, aby nas zobaczyć, mężczyźni w swoich turbanach, kobiety w swoich małych czepkach, jedni i drudzy podobnie ubrani w białe suknie sięgające do ziemi, dzieci biegały nago, przywodząc na myśl stroje naszych pierwszych rodziców.
Wjeżdżając do miasta widzi się szereg baraków i pływających na wodzie domów, w których mieszkają całe rodziny. Wierzchołki odległych, pokrytych śniegiem gór były pieszczone ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, gdy sunęliśmy między drewnianymi domami Śrinagaru, ściśle przylegającymi do obu brzegów rzeki. Wydaje się, że życie ustaje tu o zachodzie słońca; tysiące różnokolorowych otwartych łodzi (dunga) i barek pokrytych palankinami (bangla) umocowanych było wzdłuż plaży; mężczyźni i kobiety zebrali się w pobliżu rzeki, w prymitywnych strojach Adama i Ewy, przechodząc przez swoje wieczorne ablucje, nie czując przed sobą żadnego skrępowania ani pruderii, ponieważ wykonywali obrzęd religijny, którego znaczenie jest dla nich większe niż wszystkie ludzkie uprzedzenia.
Dwudziestego października obudziłem się w schludnym pokoju, z którego miałem piękny widok na rzekę, teraz zalaną promieniami słońca Kaszmiru. Ponieważ nie jest moim celem opisywać tu szczegółowo moje doświadczenia, powstrzymam się od wyliczania uroczych dolin, rajskich jezior, czarujących wysp, tych historycznych miejsc, tajemniczych pagód i urokliwych wiosek, które wydają się zagubione w rozległych ogrodach, gdzie ze wszystkich stron wznoszą się majestatyczne szczyty gigantycznych Himalajów, spowite jak okiem sięgnąć wiecznym śniegiem. Odnotuję tylko przygotowania, jakie poczyniłem w związku z moją podróżą w kierunku Tybetu. Spędziłem sześć dni w Śrinagarze, robiąc długie wycieczki w czarujące okolice miasta, badając liczne ruiny, które świadczą o starożytnym dobrobycie tego regionu i studiując dziwne zwyczaje tego kraju.
Kaszmir, jak również pozostałe przylegające do niego prowincje, Baltistan, Ladakh i inne, są wasalami Anglii. Dawniej stanowiły one część posiadłości Randżida Singa, Lwa Pendżabu. W chwili jego śmierci, wojska angielskie zajęły Lahaur, stolicę Pendżabu, oddzieliły Kaszmir od reszty imperium i scedowały go, pod pozorem prawa dziedzicznego za sumę stu sześćdziesięciu milionów franków, na Gulaba–Singha, jednego z krewnych zmarłego suwerena, nadając mu oprócz tego tytuł Maharadży. W czasie mojej podróży, faktycznym Maharadżą był Pratap–Singh, wnuk Gulaba, którego rezydencją jest Jamoo, na południowym stoku Himalajów.
Sławna „szczęśliwa dolina” – Kaszmir (mierząca osiemdziesiąt pięć mil długości na dwadzieścia pięć mil szerokości) cieszyła się chwałą i dobrobytem tylko za czasów Wielkiego Mogoła, którego dwór uwielbiał kosztować tutaj słodyczy wiejskiego życia, w ciągle jeszcze istniejących budynkach na małej wyspie na jeziorze. Większość Maharadżów Hindustanu dawniej spędzała tu letnie miesiące i brać udział we wspaniałych uroczystościach wydawanych przez Państwo Wielkich Mogołów; ale od tej pory czasy bardzo się zmieniły, i szczęśliwa dolina jest dzisiaj niczym więcej, niż żebraczą kryjówką. Wodne rośliny i szumowiny pokryły czyste wody jeziora; dziki jałowiec zdusił wszelką roślinność na wyspach; pałace i budynki są ledwie wspomnieniem ich minionej wielkości; ziemia i trawa pokrywają budynki, które teraz popadają w ruinę. Otaczające góry i ich wiecznie białe szczyty wydają się być pochłonięte ponurym smutkiem i żywić nadzieję na lepsze czasy dla ujawnienia ich nieśmiertelnego piękna. Niegdyś uduchowieni, piękni i czyści mieszkańcy stali się zwierzęcy i otumanieni, brudni i leniwi, a zamiast miecza teraz rządzi nimi bat.
Mieszkańcy Kaszmiru tak często ulegali najazdom i grabieżom, mieli tak wielu panów, że stali się już obojętni na wszystko. Spędzają czas nad brzegami rzek, plotkując o swoich sąsiadach, zajmują się żmudną pracą przy wyrabianiu swoich słynnych chust, albo wykonywaniem filigranowych złotych lub srebrnych robótek. Kaszmirskie kobiety są melancholijnego usposobienia, a na ich rysach maluje się niewyobrażalny smutek. Wszędzie panuje nędza i nieporządek. Piękni mężczyźni i wspaniałe kobiety Kaszmiru są brudni i odziani w łachmany. Strój obu płci składa się, tak zimą, jak i latem, z długiej koszuli lub sukni z grubego materiału i z nadętymi rękawami. Noszą tę koszulę aż do całkowitego zużycia i nigdy nie jest ona prana, tak że biały turban mężczyzn wygląda jak oślepiający śnieg przy ich brudnych koszulach, które są całe pokryte plamami z potu i smaru.
Podróżnik czuje się przesiąknięty smutkiem, widząc kontrast między otaczającą go bogatą i piękną przyrodą, a ludźmi odzianymi w łachmany.
Stolica kraju, Śrinagar (Miasto Słońca), lub, aby określić ją nazwą, która jest jej nadana od nazwy kraju, Kaszmir, leży na brzegu rzeki Dżelum, wzdłuż której rozciąga się w kierunku południowym na odległość pięciu kilometrów, a jej szerokość nie przekracza dwóch kilometrów.
Jej dwupiętrowe domy, zamieszkałe przez sto tysięcy mieszkańców, zbudowane są z drewna i graniczą z obydwoma brzegami rzeki. Wszyscy mieszkają nad rzeką, której brzegi połączone są dziesięcioma mostami. Tarasy prowadzą z domów do rzeki Dżelum, gdzie przez cały dzień ludzie dokonują uroczystych ablucji, kąpią się i myją swoje naczynia kuchenne, na które składa się kilka miedzianych garnków. Część mieszkańców praktykuje religię muzułmańską; dwie trzecie jest wyznania bramińskiego, a buddystów można tu znaleźć stosunkowo niewielu.
Nadszedł czas, aby poczynić inne przygotowania do podróży, zanim znów miałem zanurzyć się w nieznanym. Zakupiwszy różnego rodzaju konserwy, wino i inne rzeczy niezbędne w podróży przez kraj tak słabo zaludniony jak Tybet, spakowałem cały mój bagaż do skrzyń; wynająłem sześciu przewoźników i tłumacza, kupiłem konia na własny użytek i ustaliłem datę mojego wyjazdu na dwudziesty siódmy dzień października. Aby rozweselić moją podróż, wziąłem od dobrego Francuza, uprawiającego wino u maharadży, dużego psa Pamira, który już raz przemierzył tę drogę z moimi przyjaciółmi, Bonvallotem, Capusem i Pepinem, znanymi odkrywcami. Ponieważ chciałem skrócić moją podróż o dwa dni, rozkazałem moim przewoźnikom wyruszyć o świcie z drugiej strony jeziora, które przepłynąłem łodzią, i dołączyłem do nich i do mojego konia u podnóża łańcucha górskiego, który oddziela dolinę Śrinagaru od wąwozu Sind.
Nigdy nie zapomnę tortur, przez jakie musieliśmy przejść, wspinając się prawie na czworakach na szczyt góry, wysoki na trzy tysiące stóp. Tragarzom brakowało tchu; co chwila bałem się, że któryś spadnie ze swoim ciężarem z pochyłości w przepaść i z bólem patrzyłem, jak mój biedny pies Pamir, dysząc i z wywieszonym językiem, robi dwa lub trzy kroki i pada na ziemię wyczerpany. Zapominając o własnym zmęczeniu, pieściłem i zachęcałem biedne zwierzę, które, jakby rozumiejąc mnie, wstawało, by zrobić jeszcze dwa lub trzy kroki i znów upadało.
Gdy dotarliśmy na szczyt, zapadła noc; rzuciliśmy się łapczywie na śnieg, by ugasić pragnienie, a po krótkim odpoczynku zaczęliśmy schodzić w dół przez bardzo gęsty las sosnowy, spiesząc się, by dotrzeć do wioski Haïena, u podnóża rozpadliny, w ciemnościach obawiając się ataku drapieżnych zwierząt.
Ze Śrinagaru do Haïeny prowadzi równa dobra droga, wiodąca prosto na północ przez Ganderbal, gdzie skierowaliśmy się na prostszą drogę wysoką na trzy tysiące stóp, co skróciło zarówno czas, jak i odległość.