Nieznane Życie Jezusa [wydanie pełne, nieocenzurowane] - Nikolaj Notowicz - ebook + audiobook

Nieznane Życie Jezusa [wydanie pełne, nieocenzurowane] ebook i audiobook

Nikolaj Notowicz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pewnego dnia, odwiedzając buddyjski klasztor położony na mojej trasie, od głównego lamy dowiedziałem się, że w archiwach w Lhasie znajdowały się starożytne pamiętniki odnoszące się do życia Jezusa Chrystusa i narodów zachodnich, i że niektóre wielkie klasztory posiadały stare kopie i tłumaczenia tych kronik...

Gdzie Jezus spędził swoje młode lata? Kogo nauczał? Czy zapiski z buddyjskich klasztorów pokrywają się z historią spisaną przez ewangelistów? Co młody Jezus robił w Indiach? 

Ta książka zawiera odpowiedzi na powyższe pytania - rodząc cały szereg kolejnych...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 44 min

Lektor: Elevenlabs
Oceny
4,0 (16 ocen)
8
2
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasia3839

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka
00
Zeta1234

Nie oderwiesz się od lektury

Pozycja zaczyna się właściwie od drugiej połowy, pierwsza część stanowi opis podróży do Indii.
00

Popularność




Nie­zna­ne Ży­cie Je­zu­sa
Ory­gi­nal­ny i nie­ocen­zu­ro­wa­ny opis pod­ró­ży i od­kry­cia ma­nu­skryp­tów w bud­dyj­skim klasz­to­rze Hi­mis, wraz z przed­sta­wie­niem ich tre­ści, zgod­nie z wy­da­niem z 1887 r.
Au­tor: Ni­ko­laj Alek­san­dro­wicz No­to­wicz
Ty­tuł ory­gi­nal­ny: Unk­nown Li­fe of Je­sus Christ
Re­se­arch i opra­co­wa­nie tek­stu: Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei
© Pol­skie Wy­dawnic­twa Nie­za­le­żne, Da­mian Tar­kow­ski,
Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei, 2022
Wy­da­nie pierw­sze, To­ruń 2022
ISBN: 978-83-65185-33-4T łu­ma­cze­nie i re­dak­cja:
Ad­rian­na Kraw­czyk, Da­mian Tar­kow­ski
Ad­res in­ter­ne­to­wy:
www.ho­id.pl; www.sklep.ho­id.pl;
Fa­ce­bo­ok:
www.fa­ce­bo­ok.pl/HO­RY­ZON­TI­DEI
E–ma­il: kon­takt@ho­id.pl; dam­tar@ho­id.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Dzi­ęku­je­my za za­kup ory­gi­nal­ne­go e–bo­oka!
Wes­przyj na­szą dzia­łal­no­ść, za­ku­pu­jąc ksi­ążki, e–bo­oki i 
audio­bo­oki Wy­daw­nic­twa Ho­ry­zont Idei do­stęp­ne na na­szej
stro­nie in­ter­ne­to­wej: www.sklep.ho­id.pl oraz u na­szych
part­ne­rów na plat­for­mach:
ibuk.pl; ebo­ok­po­int.pl; vir­tu­alo.pl; pu­blio.pl; wo­blink.com;
le­gi­mi.pl; em­pik­GO, au­dio­te­ka.pl, sto­ry­tel.pl, nie­zna­ny.pl,  i in.
Wspó­łpra­cu­je­my ta­kże z au­to­ra­mi ory­gi­nal­nych tek­stów w języ­ku pol­skim
oraz z in­ny­mi wy­daw­nic­twa­mi w za­kre­sie udo­stęp­nia­nia li­cen­cji oraz praw
au­tor­skich do na­grań au­dio lub wy­daw­nictw dru­ko­wa­nych.
Spis tre­ści:
Przed­mo­wa
Pod­róż po Ty­be­cie
La­dakh
Fe­sti­wal w Gon­pie
Ży­cie świ­ęte­go Is­sy, „naj­lep­sze­go z sy­nów ludz­kich”.
I.
II.
IV.
V.
VI.
VII.
VIII.
IX.
X.
XI.
XII.
XIII.
XIV.
Pod­su­mo­wa­nie za­wie­ra­jące hi­po­te­zy Au­to­ra
Przed­mo­wa
Po za­ko­ńcze­niu woj­ny tu­rec­kiej (trwa­ła od 1877 do 1878 ro­ku) od­by­łem se­rię pod­ró­ży po kra­jach Orien­tu. Z ma­łe­go nie­zwy­kłe­go Pó­łwy­spu Ba­łka­ńskie­go, uda­łem się przez Kau­kaz do Azji Środ­ko­wej i Per­sji, a w ko­ńcu, w 1887 ro­ku, od­wie­dzi­łem In­die, kraj god­ny po­dzi­wu, któ­ry po­ci­ągał mnie od naj­wcze­śniej­sze­go dzie­ci­ństwa. Mo­im ce­lem w tej pod­ró­ży by­ło stu­dio­wa­nie i po­zna­nie lu­dów, któ­re za­miesz­ku­ją In­die i ich zwy­cza­jów, po­zna­nie wiel­kiej i ta­jem­ni­czej ar­che­olo­gii oraz ko­lo­sal­nej i ma­je­sta­tycz­nej na­tu­ry te­go kra­ju. Wędru­jąc bez usta­lo­nych pla­nów, z jed­ne­go miej­sca do dru­gie­go, do­ta­rłem do gó­rzy­ste­go Afga­ni­sta­nu, skąd prze­do­sta­łem się do In­dii dro­gą przez ma­low­ni­cze prze­łęcze Bo­lan i Gu­er­nai. Na­stęp­nie, idąc w gó­rę In­du­su do Ra­val Pin­di, prze­je­cha­łem przez Pen­dżab – kra­inę pi­ęciu rzek; od­wie­dzi­łem Zło­tą Świ­ąty­nię Am­rit­sy – gro­bo­wiec kró­la Pen­dża­bu, Ran­dżi­da Sin­gha, nie­da­le­ko La­haur; i skie­ro­wa­łem się w stro­nę Kasz­mi­ru, „Do­li­ny Wiecz­nej Bło­go­ści”. Po­tem skie­ro­wa­łem mo­je kro­ki tak, jak pro­wa­dzi­ła mnie cie­ka­wo­ść, aż do­ta­rłem do La­da­khu, skąd za­mie­rza­łem wró­cić do Ro­sji dro­gą przez Ka­ra­ko­rum i Chi­ński Tur­kie­stan.
Pew­ne­go dnia, od­wie­dza­jąc bud­dyj­ski klasz­tor po­ło­żo­ny na mo­jej tra­sie, od głów­ne­go la­my do­wie­dzia­łem się, że w ar­chi­wach w Lha­sie znaj­do­wa­ły się sta­ro­żyt­ne pa­mi­ęt­ni­ki od­no­szące się do ży­cia Je­zu­sa Chry­stu­sa i na­ro­dów za­chod­nich, i że nie­któ­re wiel­kie klasz­to­ry po­sia­da­ły sta­re ko­pie i tłu­ma­cze­nia tych kro­nik.
Po­nie­waż by­ło ma­ło praw­do­po­dob­ne, że kie­dy­kol­wiek będę mó­gł jesz­cze od­być ko­lej­ną pod­róż do te­go kra­ju, po­sta­no­wi­łem odło­żyć mój po­wrót do Eu­ro­py na pó­źniej­szy ter­min i, za wszel­ką ce­nę, al­bo zna­le­źć te ko­pie w wiel­kich klasz­to­rach, al­bo udać się do Lha­sy – od­by­wa­jąc pod­róż, któ­ra nie jest tak nie­bez­piecz­na i trud­na, jak się po­wszech­nie uwa­ża, a wi­ąże się z ta­ki­mi tyl­ko nie­bez­pie­cze­ństwa­mi, do któ­rych by­łem już przy­zwy­cza­jo­ny i któ­re nie mo­gły wpły­nąć na mo­ją de­cy­zję o pod­ró­ży.
Pod­czas me­go po­by­tu w Leh, sto­li­cy La­da­khu, od­wie­dzi­łem wiel­ki klasz­tor Hi­mis, po­ło­żo­ny w po­bli­żu mia­sta, któ­re­go głów­ny la­ma po­in­for­mo­wał mnie, że ich bi­blio­te­ka klasz­tor­na za­wie­ra ko­pie ma­nu­skryp­tów, o któ­rych mo­wa. Aby nie wzbu­dzać po­dej­rzeń władz, co do ce­lu mo­jej wi­zy­ty w klasz­to­rze, i aby unik­nąć prze­szkód, któ­re mo­gły­by mnie na­po­tkać ze względu na mo­je ro­syj­skie po­cho­dze­nie – i móc spo­koj­nie kon­ty­nu­ować mo­ją pod­róż po Ty­be­cie – po po­wro­cie do Leh da­łem znać, że wy­je­żdżam do In­dii, i tak opu­ści­łem sto­li­cę La­da­khu. Nie­for­tun­ny upa­dek, któ­ry spo­wo­do­wał zła­ma­nie no­gi, do­star­czył mi zu­pe­łnie nie­ocze­ki­wa­ne­go pre­tek­stu do po­wro­tu do klasz­to­ru, gdzie otrzy­ma­łem po­moc chi­rur­gicz­ną. Sko­rzy­sta­łem z mo­je­go krót­kie­go po­by­tu wśród la­mów, aby uzy­skać zgo­dę ich przy­wód­cy na przy­nie­sie­nie mi z ich bi­blio­te­ki ma­nu­skryp­tów od­no­szących się do Je­zu­sa Chry­stu­sa, i wspo­ma­ga­ny przez mo­je­go tłu­ma­cza, któ­ry prze­tłu­ma­czył dla mnie język ty­be­ta­ński, sta­ran­nie spi­sa­łem w no­tat­ni­ku to, co la­ma mi prze­czy­tał.
Nie wąt­pi­ąc w au­ten­tycz­no­ść tej kro­ni­ki, zre­da­go­wa­nej z wiel­ką do­kład­no­ścią przez bra­mi­ńskich, a szcze­gól­nie bud­dyj­skich hi­sto­ry­ków In­dii i Ne­pa­lu, pra­gnąłem, po mo­im po­wro­cie do Eu­ro­py, opu­bli­ko­wać jej tłu­ma­cze­nie.
W tym ce­lu zwró­ci­łem się do kil­ku po­wszech­nie zna­nych do­stoj­ni­ków ko­ściel­nych, pro­sząc ich o re­cen­zję i oce­nę mo­ich no­ta­tek.
Bi­skup Pla­ton, sław­ny me­tro­po­li­ta ki­jow­ski, uwa­żał, że mo­je od­kry­cie ma wiel­kie zna­cze­nie. Mi­mo to sta­rał się od­wie­ść mnie od opu­bli­ko­wa­nia tych wspo­mnień, uwa­ża­jąc, że ich upo­wszech­nie­nie mo­że mi tyl­ko za­szko­dzić. „Dla­cze­go?” – te­go czci­god­ny pra­łat nie chciał mi po­wie­dzieć bar­dziej wprost. Po­nie­waż jed­nak na­sza roz­mo­wa mia­ła miej­sce w Ro­sji, gdzie cen­zor po­sta­wi­łby we­to wo­bec ta­kie­go dzie­ła, po­sta­no­wi­łem po­cze­kać.
Rok pó­źniej zna­la­złem się w Rzy­mie. Po­ka­za­łem mój ręko­pis kar­dy­na­ło­wi, bar­dzo bli­skie­mu Oj­cu Świ­ęte­mu, któ­ry od­po­wie­dział mi do­słow­nie ty­mi sło­wa­mi: „Co do­bre­go przy­nie­sie wy­dru­ko­wa­nie te­go? Nikt nie przy­wi­ąże do te­go wiel­kiej wa­gi, a pan stwo­rzy so­bie wie­lu wro­gów. Ale, jest pan jesz­cze bar­dzo mło­dy! Je­śli cho­dzi o pie­ni­ądze, mo­gę za­żądać w na­gro­dę za pa­ńskie no­tat­ki, su­my, któ­ra zwró­ci pa­ńskie wy­dat­ki i zre­kom­pen­su­je stra­tę cza­su”. Oczy­wi­ście, od­mó­wi­łem.
W Pa­ry­żu roz­ma­wia­łem o mo­im pro­jek­cie z kar­dy­na­łem Ro­tel­lim, któ­re­go po­zna­łem w Kon­stan­ty­no­po­lu. On rów­nież był prze­ciw­ny te­mu, aby mo­je dzie­ło zo­sta­ło wy­dru­ko­wa­ne, tłu­ma­cząc to pre­tek­stem, ja­ko­by by­ło na to „zbyt wcze­śnie”. „Ko­ściół”, do­dał, „cier­pi już zbyt moc­no z po­wo­du no­we­go prądu ate­istycz­nych idei, a ty w ten spo­sób tyl­ko dasz no­wy po­karm he­re­ty­kom i oba­la­czom dok­try­ny ewan­ge­licz­nej. Mó­wię to w in­te­re­sie wszyst­kich ko­ścio­łów chrze­ści­ja­ńskich”.
Na­stęp­nie uda­łem się do pa­na Ju­les’a Si­mo­na. Uznał on mo­ją spra­wę za bar­dzo in­te­re­su­jącą i po­ra­dził mi, abym za­py­tał o opi­nię Er­ne­sta Re­na­na, co do naj­lep­sze­go spo­so­bu opu­bli­ko­wa­nia tych wspo­mnień. Na­stęp­ne­go dnia sie­dzia­łem w ga­bi­ne­cie wiel­kie­go fi­lo­zo­fa. Na za­ko­ńcze­nie na­szej roz­mo­wy, Er­nest Re­nan za­pro­po­no­wał, abym po­wie­rzył mu wspo­mnia­ne pa­mi­ęt­ni­ki, aby mó­gł zło­żyć Aka­de­mii ra­port na te­mat od­kry­cia.
Pro­po­zy­cja ta, jak mo­żna ła­two zro­zu­mieć, by­ła bar­dzo ku­sząca i po­chleb­na dla mo­je­go amo­ur pro­pre, po­czu­cia wła­snej war­to­ści. Za­bra­łem jed­nak ręko­pis ze so­bą, pod pre­tek­stem je­go dal­szej re­wi­zji. Prze­wi­dy­wa­łem, że gdy­bym przy­jął tę pro­po­zy­cję, przy­pa­dłby mi w udzia­le je­dy­nie za­szczyt uzna­nia za od­na­le­zie­nie kro­nik, pod­czas gdy zna­ko­mi­ty au­tor „Ży­cia Je­zu­sa” za­gar­nąłby ca­łą chwa­łę za pu­bli­ka­cję i ko­men­tarz do te­go ma­te­ria­łu. Uwa­ża­łem się za do­sta­tecz­nie przy­go­to­wa­ne­go do opu­bli­ko­wa­nia tłu­ma­cze­nia kro­nik, i opa­trze­nia ich mo­imi no­tat­ka­mi, i dla­te­go nie przy­jąłem tej bar­dzo ła­ska­wej ofer­ty, któ­rą mi zło­żył. Ale, aby nie zra­nić uczuć wiel­kie­go mi­strza, do któ­re­go czu­łem głębo­ki sza­cu­nek, po­sta­no­wi­łem opó­źnić pu­bli­ka­cję do cza­su je­go śmier­ci, któ­ra nie mo­gła być od­le­gła, je­śli sądzić po wi­docz­nej ogól­nej sła­bo­ści Re­na­na. W krót­kim cza­sie po je­go śmier­ci na­pi­sa­łem po­now­nie do Ju­le­sa Si­mo­na z pro­śbą o ra­dę. Od­po­wie­dział mi, że to mo­ja spra­wa, aby oce­nić oko­licz­no­ści do upu­blicz­nie­nia wspo­mnień.
Dla­te­go upo­rząd­ko­wa­łem mo­je no­tat­ki i te­raz je pu­bli­ku­ję, za­strze­ga­jąc so­bie pra­wo do mo­żli­wo­ści udo­wod­nie­nia au­ten­tycz­no­ści tych kro­nik. W mo­ich ko­men­ta­rzach przed­sta­wiam ar­gu­men­ty, któ­re mu­szą wy­star­czyć, aby prze­ko­nać o szcze­ro­ści i do­brej wie­rze bud­dyj­skich kom­pi­la­to­rów. Chcia­łbym do­dać, że przed pod­jęciem kry­ty­ki mo­jej pu­bli­ka­cji, sto­wa­rzy­sze­nia na­ukow­cówmo­gą, bez wi­ęk­szych kosz­tów, wy­po­sa­żyć eks­pe­dy­cję na­uko­wą ma­jącą za mi­sję zba­da­nie tych ma­nu­skryp­tów na miej­scu, gdzie je od­kry­łem, i w ten spo­sób ła­two zwe­ry­fi­ko­wać ich war­to­ść hi­sto­rycz­ną.
Ni­ko­lai No­to­wicz
Pod­róż po Ty­be­cie
Pod­czas me­go po­by­tu w In­diach, często mia­łem oka­zję roz­ma­wiać z bud­dy­sta­mi, a ich opo­wie­ści o Ty­be­cie pod­nie­ca­ły mo­ją cie­ka­wo­ść do te­go stop­nia, że po­sta­no­wi­łem od­być pod­róż do te­go wci­ąż pra­wie nie­zna­ne­go kra­ju. W tym ce­lu wy­ru­szy­łem na tra­sę prze­ci­na­jącą Kasz­mir, któ­ry od daw­na za­mie­rza­łem od­wie­dzić.
14 pa­ździer­ni­ka 1887 ro­ku wsia­dłem do wa­go­nu ko­le­jo­we­go za­tło­czo­ne­go żo­łnie­rza­mi i uda­łem się z La­haur do Ra­wal­pin­di, do­kąd do­ta­rłem na­stęp­ne­go dnia, ko­ło po­łud­nia. Po krót­kim od­po­czyn­ku i obej­rze­niu mia­sta, któ­re­mu sta­le sta­cjo­nu­jący tam gar­ni­zon na­da­je wy­gląd obo­zu woj­sko­we­go, za­opa­trzy­łem się w rze­czy nie­zbęd­ne do pod­ró­ży po kra­ju, w któ­rym ko­nie za­stępu­ją wa­go­ny ko­le­jo­we. Wspo­ma­ga­ny przez mo­je­go słu­gę, tam­tej­sze­go czło­wie­ka z Pu­du­cher­ry, spa­ko­wa­łem ca­ły mój ba­gaż, wy­na­jąłem ton­ga (dwu­ko­ło­wy po­jazd ci­ągni­ęty przez dwa ko­nie), usa­do­wi­łem się na tyl­nym sie­dze­niu i wy­ru­szy­łem ma­low­ni­czą, pro­wa­dzącą do Kasz­mi­ru, do­sko­na­łą dro­gą, po któ­rej szyb­ko się prze­miesz­cza­li­śmy. Mu­sie­li­śmy użyć nie la­da umie­jęt­no­ści, aby prze­bić się przez sze­re­gi woj­sko­wej ka­ra­wa­ny, któ­rej ba­ga­że by­ły prze­wo­żo­ne na wiel­błądach, będącej częścią od­dzia­łu wra­ca­jące­go z obo­zo­wi­ska na wsi do mia­sta. Wkrót­ce do­tar­li­śmy do ko­ńca do­li­ny Pen­dżab i wspi­na­jąc się w gó­rę dro­gą o nie­sko­ńczo­nej ilo­ści za­krętów, we­szli­śmy na prze­łęcze Hi­ma­la­jów. Wznie­sie­nie sta­wa­ło się co­raz bar­dziej stro­me. Za na­mi, ni­czym pi­ęk­na pa­no­ra­ma, roz­po­ście­ra­ła się kra­ina, któ­rą wła­śnie prze­mie­rzy­li­śmy, a któ­ra zda­wa­ła się od być od nas co­raz da­lej i da­lej. Gdy ostat­nie pro­mie­nie sło­ńca spo­częły na szczy­tach gór, na­sza ton­ga wy­szła we­so­ło z zyg­za­ków, któ­re oko mo­gło jesz­cze śle­dzić, da­le­ko w dół po­kry­te­go la­sem zbo­cza, i za­trzy­ma­ła się w ma­łym mia­stecz­ku Mu­ré, do­kąd przy­by­wa­ły ro­dzi­ny an­giel­skich urzęd­ni­ków, by szu­kać cie­nia i od­po­czyn­ku.
Zwy­kle mo­żna udać się ton­gą z Mu­ré do Śri­na­ga­ru, ale wraz z na­de­jściem po­ry zi­mo­wej, kie­dy wszy­scy Eu­ro­pej­czy­cy opusz­cza­ją Kasz­mir, usłu­gi prze­wo­zu ton­gą są za­wie­szo­ne. Pod­jąłem się mo­jej pod­ró­ży do­kład­nie w cza­sie, kie­dy ży­wio­ło­wo­ść ży­cia let­nie­go za­czy­na słab­nąć, a An­gli­cy, któ­rych spo­tka­łem na dro­dze, wra­ca­jąc do In­dii, by­li bar­dzo zdu­mie­ni mo­im wi­do­kiem i bez­sku­tecz­nie sta­ra­li się do­ciec ce­lu mo­jej pod­ró­ży do Kasz­mi­ru.
Po­rzu­ca­jąc ton­gę, wy­na­jąłem osio­dła­ne ko­nie – nie bez znacz­nych trud­no­ści – i nad­sze­dł wie­czór, kie­dy za­częli­śmy scho­dzić z Mu­ré, znaj­du­jące­go się na wy­so­ko­ści pi­ęciu ty­si­ęcy stóp. Ten etap na­szej pod­ró­ży nie miał w so­bie nic za­baw­ne­go. Dro­ga by­ła po­ry­ta głębo­ki­mi ko­le­ina­mi przez pó­źne desz­cze, na­sta­ła ciem­no­ść, a na­sze ko­nie ra­czej zga­dy­wa­ły jak iść, niż rze­czy­wi­ście wi­dzia­ły dro­gę. Gdy za­pa­dła noc, burz­li­wy deszcz za­sko­czył nas na otwar­tym te­re­nie, a dzi­ęki gęste­mu li­sto­wiu stu­let­nich dębów, sto­jących po bo­kach na­szej dro­gi, po­grąży­li­śmy się w głębo­kiej ciem­no­ści. Aby nie zgu­bić się na­wza­jem, od cza­su do cza­su na­wo­ły­wa­li­śmy się. W tej nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści do­strze­gli­śmy ogrom­ne ma­sy skal­ne zwi­sa­jące nie­ma­lże nad na­szy­mi gło­wa­mi i by­li­śmy świa­do­mi, że po na­szej le­wej stro­nie pły­nie rwący po­tok, któ­re­go wo­da two­rzy nie­wi­docz­ną dla nas ka­ska­dę. Przez dwie go­dzi­ny bro­dzi­li­śmy w bło­cie, a lo­do­wa­ty deszcz zmro­ził mnie do szpi­ku ko­ści. Wtem w od­da­li do­strze­gli­śmy ma­łe ogni­sko, któ­re­go wi­dok roz­bu­dził na­sze si­ły. Ale ja­kże zwod­ni­cze są świa­tła w gó­rach! Wy­da­je ci się, że wi­dzisz ogień pło­nący ca­łkiem bli­sko cie­bie, a on w jed­nej chwi­li zni­ka, by po­ja­wić się po­now­nie, na pra­wo, na le­wo, po­wy­żej, po­ni­żej, jak­by czer­pał przy­jem­no­ść z pła­ta­nia fi­gli znęka­ne­mu pod­ró­żni­ko­wi. Na ca­łej swej dłu­go­ści dro­ga po­sia­da ty­si­ąc za­krętów, wi­je się tu i tam, a pło­mień po­chod­ni, któ­ry jest nie­ru­cho­my, wy­da­je się być w ci­ągłym ru­chu, bo ciem­no­ść nie po­zwa­la ci zdać so­bie spra­wy, że sam w ka­żdej chwi­li na­da­jesz mu kie­ru­nek.
Już ca­łkiem stra­ci­łem na­dzie­ję na zbli­że­nie się do te­go upra­gnio­ne­go ognia, gdy po­ja­wił się on po­now­nie, tym ra­zem tak bli­sko, że na­sze ko­nie za­trzy­ma­ły się przed nim.
Mu­szę tu­taj wy­ra­zić mo­je szcze­re po­dzi­ęko­wa­nia An­gli­kom za da­le­ko­wzrocz­no­ść, któ­rej da­li do­wód bu­du­jąc przy dro­gach ma­łe, jed­no­pi­ętro­we do­my na wzór bun­ga­lo­wów dla schro­nie­nia pod­ró­żnych. Praw­dą jest, że nie na­le­ży wy­ma­gać kom­for­tu w te­go ro­dza­ju ho­te­lu; ale jest to spra­wa, w któ­rej pod­ró­żny, przy­gnie­cio­ny zmęcze­niem, nie jest wy­ma­ga­jący, a to, że ma do swo­jej dys­po­zy­cji czy­sty i su­chy po­kój, jest szczy­tem szczęścia.
Hin­du­si, bez wąt­pie­nia, nie spo­dzie­wa­li się zo­ba­czyć pod­ró­żne­go przy­by­wa­jące­go o tak pó­źnej po­rze i w ta­kim okre­sie, po­nie­waż za­bra­li klu­cze do tych dom­ków, wi­ęc mu­sie­li­śmy do­stać się do nich ina­czej. Rzu­ci­łem się na przy­go­to­wa­ne dla mnie łó­żko, skła­da­jące się z po­dusz­ki i ko­ca na­sączo­ne­go wo­dą, i pra­wie na­tych­miast za­snąłem. O świ­cie, po wy­pi­ciu her­ba­ty i za­opa­trze­niu się w kon­ser­wy, po­now­nie pod­jęli­śmy marsz, te­raz już skąpa­ni w pa­lących pro­mie­niach sło­ńca. Od cza­su do cza­su mi­ja­li­śmy wio­ski; pierw­szą we wspa­nia­łej wąskiej prze­łęczy, po­tem wzdłuż dro­gi wi­jącej się mi­ędzy gó­ra­mi. Ze­szli­śmy w ko­ńcu do rze­ki Dże­lum, któ­rej wo­dy pły­ną z wdzi­ękiem, po­śród skał, któ­re po­wstrzy­mu­ją jej bieg, po­mi­ędzy skal­ny­mi ścia­na­mi, któ­rych szczy­ty w wie­lu miej­scach wy­da­ją się pra­wie si­ęgać la­zu­ro­we­go nie­ba Hi­ma­la­jów, nie­ba, któ­re tu­taj po­ka­zu­je się nie­zwy­kle czy­ste i po­god­ne.
Przed po­łud­niem do­tar­li­śmy do wio­ski zwa­nej Ton­gue – po­ło­żo­nej na brze­gu rze­ki – któ­rej wi­dok przed­sta­wia nie­zwy­kły ze­staw chat, da­jących efekt pu­de­łek, któ­rych otwo­ry two­rzą fa­sa­dę. Tu­taj sprze­da­wa­ne są sma­ko­ły­ki i wszel­kie­go ro­dza­ju to­wa­ry. Miej­sce to roi się od Hin­du­sów, któ­rzy no­szą na czo­łach ró­żno­ko­lo­ro­we zna­ki swo­ich kast. Mo­żna też zo­ba­czyć tu pi­ęk­nych lu­dzi z Kasz­mi­ru, ubra­nych w swo­je dłu­gie bia­łe ko­szu­le i śnie­żne tur­ba­ny. Wy­na­jąłem tu­taj, za do­brą ce­nę, hin­du­ski po­jazd od Kasz­mir­czy­ka. Po­jazd ten jest tak skon­stru­owa­ny, że aby utrzy­mać się w nim na miej­scu, trze­ba skrzy­żo­wać no­gi na mo­dłę tu­rec­ką. Sie­dze­nie jest tak ma­łe, że zmiesz­czą się na nim naj­wy­żej dwie oso­by. Brak ja­kie­go­kol­wiek opar­cia dla ple­ców czy­ni ten śro­dek trans­por­tu bar­dzo nie­bez­piecz­nym; mi­mo to, za­ak­cep­to­wa­łem ten ro­dzaj okrągłe­go sto­łu za­mon­to­wa­ne­go na dwóch ko­łach i ci­ągni­ęte­go przez ko­nia, po­nie­waż za­le­ża­ło mi na jak naj­szyb­szym do­tar­ciu do ko­ńca mo­jej pod­ró­ży. Le­d­wie jed­nak prze­by­łem na nim pi­ęćset me­trów, a już po­wa­żnie po­ża­ło­wa­łem ko­nia, któ­re­go po­rzu­ci­łem, tak bar­dzo mu­sia­łem się męczyć, trzy­ma­jąc skrzy­żo­wa­ne no­gi i utrzy­mu­jąc rów­no­wa­gę. Nie­ste­ty, by­ło już za pó­źno.
Za­pa­dał wie­czór, gdy zbli­ża­łem się do wio­ski Ho­ri. Wy­czer­pa­ny zmęcze­niem i ci­ągły­mi wstrząsa­mi, z no­ga­mi jak­by za­ata­ko­wa­ny­mi przez mi­lio­ny mró­wek, nie by­łem w sta­nie cie­szyć się ma­low­ni­czym kra­jo­bra­zem, ja­ki roz­po­ście­rał się przed na­mi, gdy je­cha­li­śmy wzdłuż rze­ki Dże­lum, któ­rej brze­gi z jed­nej stro­ny ogra­ni­czo­ne są stro­my­mi ska­ła­mi, a z dru­giej moc­no za­le­sio­ny­mi zbo­cza­mi gór. W Ho­ri na­tknąłem się na ka­ra­wa­nę piel­grzy­mów wra­ca­jących z Mek­ki.
My­śląc, że je­stem le­ka­rzem i wi­dząc mój po­śpiech, by do­trzeć do La­da­khu, za­pro­si­li mnie, bym do nich do­łączył, co obie­ca­łem zro­bić w Śri­na­ga­rze.
Spędzi­łem ci­ężką noc, sie­dząc w łó­żku, z za­pa­lo­ną la­tar­ką w ręku, nie mo­gąc zmru­żyć oczu, w ci­ągłym stra­chu przed ukłu­cia­mi i ukąsze­nia­mi skor­pio­nów i ro­bac­twa, od któ­rych roi się w bun­ga­lo­wach. Nie­kie­dy wsty­dzi­łem się stra­chu, ja­kim na­pa­wa­ło mnie to ro­bac­two; mi­mo to nie mo­głem tam za­snąć. Gdzież, do­praw­dy, jest w czło­wie­ku gra­ni­ca, któ­ra od­dzie­la od­wa­gę od tchó­rzo­stwa? Nie będę się chwa­lił swo­ją od­wa­gą, ale nie je­stem tchó­rzem, a jed­nak strach nie do po­ko­na­nia, któ­rym na­pa­wa­ły mnie te ma­łe zło­śli­we stwo­rze­nia, mi­mo ogrom­ne­go zmęcze­nia, od­ci­ągał sen od mo­ich po­wiek.
Na­sze ko­nie za­pro­wa­dzi­ły nas w pła­ską do­li­nę, oto­czo­ną wy­so­ki­mi gó­ra­mi. Skąpa­ny w pro­mie­niach sło­ńca, nie po­trze­bo­wa­łem wie­le cza­su, aby za­snąć w sio­dle. Na­głe uczu­cie świe­żo­ści prze­nik­nęło mnie i obu­dzi­ło. Zo­ba­czy­łem, że już za­częli­śmy wspi­nać się na gór­ską ście­żkę, po­śród gęste­go la­su, w któ­re­go szcze­li­nach od cza­su do cza­su otwie­ra­ły się przed na­mi za­chwy­ca­jące wi­do­ki, rwące po­to­ki, od­le­głe gó­ry, bez­chmur­ne nie­bo, kra­jo­braz, da­le­ko w do­le, o cu­dow­nym pi­ęk­nie. Wszędzie wo­kół nas roz­brzmie­wa­ły pie­śni nie­zli­czo­nej ilo­ści cu­dow­nie upie­rzo­nych pta­ków. Wy­szli­śmy z la­su w po­łud­nie, ze­szli­śmy do ma­łej wio­ski na brze­gu rze­ki, a po orze­źwie­niu się lek­ką, zim­ną ko­la­cją, kon­ty­nu­owa­li­śmy na­szą pod­róż. Przed wy­ru­sze­niem po­sze­dłem na ba­zar i pró­bo­wa­łem tam ku­pić szklan­kę cie­płe­go mle­ka od Hin­du­sa, któ­ry przy­kuc­nął przed wiel­kim ko­tłem pe­łnym go­tu­jące­go się mle­ka. Ja­kże wiel­kie by­ło mo­je zdzi­wie­nie, gdy po­wie­dział mi, abym za­brał ca­ły ko­cio­łek wraz z je­go za­war­to­ścią, prze­ko­nu­jąc mnie, że za­nie­czy­ści­łem umiesz­czo­ne w nim mle­ko! „Chcę tyl­ko szklan­kę mle­ka, a nie ca­ły ko­cio­łek”, po­wie­dzia­łem do nie­go.
„Zgod­nie z na­szy­mi pra­wa­mi”, od­pa­rł ku­piec, „je­śli ktoś nie­na­le­żący do na­szej ka­sty za­trzy­ma swój wzrok przez dłu­ższy czas na jed­nym z na­szych na­czyń ku­chen­nych, mu­si­my do­kład­nie umyć ten ar­ty­kuł i wy­rzu­cić je­dze­nie, któ­re się w nim znaj­du­je. Za­nie­czy­ści­łeś mo­je mle­ko i nikt wi­ęcej go nie wy­pi­je, bo nie tyl­ko nie po­prze­sta­łeś na wpa­try­wa­niu się w nie, ale na­wet wska­za­łeś je pal­cem”.
Rze­czy­wi­ście dłu­go ba­da­łem wzro­kiem je­go to­war, aby upew­nić się, że to na­praw­dę mle­ko, i wska­za­łem pal­cem kup­co­wi, z któ­rej stro­ny chcę, aby mle­ko się wy­la­ło. Pe­łen sza­cun­ku dla praw i zwy­cza­jów ob­cych lu­dów, za­pła­ci­łem bez sprze­ci­wu ru­pię, ce­nę ca­łe­go mle­ka, któ­re wy­la­no na uli­cę, choć sam wzi­ąłem tyl­ko jed­ną szklan­kę. By­ła to lek­cja, któ­ra na­uczy­ła mnie, aby od tej po­ry nie przy­ku­wać wzro­ku do je­dze­nia Hin­du­sów.
Nie ma wie­rze­nia re­li­gij­ne­go bar­dziej za­mąco­ne­go przez ilo­ść praw obrzędo­wych, ko­men­ta­rzy i na­ka­zów, ani­że­li re­li­gia bra­mi­ńska.
Pod­czas gdy ka­żda z in­nych głów­nych re­li­gii ma tyl­ko jed­ną na­tchnio­ną ksi­ęgę, Bi­blię, Ewan­ge­lie lub Ko­ran – ksi­ęgi, z któ­rych ży­dzi, chrze­ści­ja­nie i mu­zu­łma­nie czer­pią swo­je cre­do, to hin­du­scy bra­mi­ni po­sia­da­ją tak wiel­ką licz­bę to­mów i ko­men­ta­rzy in fo­lio, że naj­mądrzej­szy bra­min nie mia­łby cza­su przej­rzeć na­wet jed­nej dzie­si­ątej z nich. Po­mi­ja­jąc czte­ry ksi­ęgi Wed; Pu­ra­ny – któ­re są na­pi­sa­ne w san­skry­cie i skła­da­ją się z osiem­na­stu to­mów – za­wie­ra­jących czte­ry­sta ty­si­ęcy strof trak­tu­jących o pra­wach, teo­go­nii, me­dy­cy­nie, stwo­rze­niu i znisz­cze­niu świa­ta itd.; ko­men­ta­rze do Wed, Upa­ni­sza­dy, ob­ja­śnie­nia do Pu­ran – i wie­le in­nych ko­men­ta­rzy ujętych w kil­ku to­mach; prócz te­go po­zo­sta­je jesz­cze dwa­na­ście ob­szer­nych ksi­ąg za­wie­ra­jących pra­wa Ma­nu, wnu­ka Brah­my. Są to ksi­ęgi trak­tu­jące nie tyl­ko o pra­wie cy­wil­nym i kar­nym, ale ta­kże o re­gu­łach ka­no­nicz­nych, a wi­ęc za­sa­dach, któ­re na­kła­da­ją na wier­nych tak znacz­ną licz­bę obrzędów, że przy ze­tkni­ęciu z tym, czło­wiek jest za­sko­czo­ny po­dzi­wem dla nie­wy­czer­pa­nej cier­pli­wo­ści, ja­ką Hin­du­si oka­zu­ją w prze­strze­ga­niu na­ka­zów wpo­jo­nych im przez świ­ęte­go Ma­nu. Ma­nu był bez­sprzecz­nie wiel­kim pra­wo­daw­cą i wiel­kim my­śli­cie­lem, lecz na­pi­sał on tak wie­le, że często zda­rza­ło mu się prze­czyć sa­me­mu so­bie na­wet na jed­nej i tej sa­mej stro­nie. Bra­mi­ni nie za­da­ją so­bie tru­du, aby to za­uwa­żyć, a bied­ni Hin­du­si, któ­rych pra­ca pod­trzy­mu­je ka­stę bra­mi­ńską, po­słusz­nie słu­cha­ją swo­ich du­chow­nych, któ­rych prze­pi­sy na­ka­zu­ją im, aby ni­g­dy nie do­ty­kać czło­wie­ka, któ­ry nie na­le­ży do ich ka­sty, a ta­kże ab­so­lut­nie za­bra­nia­ją ob­cym sku­piać swą uwa­gę na ja­kiej­kol­wiek rze­czy na­le­żącej do Hin­du­sa. Trzy­ma­jąc się ści­śle li­te­ry te­go pra­wa, Hin­dus mnie­ma, że je­go po­ży­wie­nie jest nie­czy­ste, gdy ktoś nie­zna­jo­my spo­gląda na nie zbyt dłu­go.
A jed­nak bra­mi­nizm był, na­wet na po­cząt­ku swe­go od­ro­dze­nia, re­li­gią czy­sto mo­no­te­istycz­ną, uzna­jącą tyl­ko jed­ne­go nie­sko­ńczo­ne­go i nie­po­dziel­ne­go Bo­ga. Jak to by­wa­ło we wszyst­kich cza­sach i re­li­giach, du­cho­wie­ństwo wy­ko­rzy­sta­ło uprzy­wi­le­jo­wa­ne po­ło­że­nie, któ­re sta­wia je po­nad nie­świa­do­mym tłu­mem i wcze­śnie wy­two­rzy­ło ró­żne ze­wnętrz­ne for­my kul­tu i pew­ne pra­wa, my­śląc, że w ten spo­sób będzie mo­gło wpły­wać na ma­sy i pa­no­wać nad ni­mi. Wkrót­ce rze­czy zmie­ni­ły się tak da­le­ce, że za­sa­da mo­no­te­izmu, o któ­rej We­dy da­ły tak ja­sne po­jęcie, zo­sta­ła po­mie­sza­na, lub jak­by wręcz wy­par­ta przez ab­sur­dal­ny i bez­gra­nicz­ny sze­reg bo­gów i bo­giń, pó­łbo­gów, dżi­nów i dia­błów, któ­rzy by­li re­pre­zen­to­wa­ni przez bo­żki, o nie­sko­ńczo­nej ró­żno­rod­no­ści, ale wszyst­kie jed­na­ko­wo okrop­nie wy­gląda­jące. Lud ten, nie­gdyś chwa­leb­ny, tak jak nie­gdyś wiel­ka i czy­sta by­ła je­go re­li­gia, te­raz stop­nio­wo po­pa­da w zu­pe­łny idio­tyzm. Ca­ły ich dzień le­d­wie wy­star­cza na wy­ko­na­nie wszyst­kich re­li­gij­nych obrząd­ków. Trze­ba po­wie­dzieć z ca­łą sta­now­czo­ścią, że Hin­du­si ży­ją tyl­ko po to, aby wspie­rać swą głów­ną ka­stę, bra­mi­nów, któ­rzy trzy­ma­ją w swo­ich rękach ca­łą do­cze­sną wła­dzę, nie­gdyś znaj­du­jącą się w po­sia­da­niu nie­za­le­żnych wład­ców lu­du. Rządzący In­dia­mi An­glik nie mie­sza się do tej sfe­ry ży­cia pu­blicz­ne­go, a wi­ęc bra­mi­ni zy­sku­ją przez pod­trzy­my­wa­nie na­dziei lu­du na lep­szą przy­szło­ść.
Sło­ńce scho­wa­ło się za szczy­tem gó­ry i ciem­no­ść no­cy w jed­nej chwi­li ogar­nęła wspa­nia­ły kra­jo­braz, któ­ry prze­mie­rza­li­śmy. Wkrót­ce wąska do­li­na Dże­lum za­pa­dła w sen. Na­sza dro­ga, wi­jąca się wzdłuż stro­mych skał, zo­sta­ła na­tych­miast skry­ta przed na­szym wzro­kiem; gó­ry i drze­wa zmie­sza­ły się w jed­ną ciem­ną ma­sę, a gwiaz­dy błysz­cza­ły na skle­pie­niu nie­bie­skim. Mu­sie­li­śmy zsi­ąść z ko­nia i wy­ba­dać dro­gę wzdłuż zbo­cza gó­ry, bo­jąc się, że pad­nie­my ofia­rą prze­pa­ści, zio­nącej u na­szych stóp. O pó­źnej go­dzi­nie w no­cy prze­szli­śmy przez most i wspi­ęli­śmy się na stro­me wznie­sie­nie pro­wa­dzące do bun­ga­lo­wów w Ouri, któ­re na tej wy­so­ko­ści wy­da­je się być ca­łko­wi­cie od­izo­lo­wa­ne. Na­stęp­ne­go dnia prze­mie­rzy­li­śmy uro­czy re­gion, za­wsze idąc wzdłuż rze­ki, na za­kręcie któ­rej zo­ba­czy­li­śmy ru­iny si­khij­skiej for­te­cy, ta zaś wy­da­wa­ła się smut­no wspo­mi­nać swo­ją chwa­leb­ną prze­szło­ść. W ma­łej do­li­nie, wtu­le­ni w gó­ry, zna­le­źli­śmy do­mek, któ­ry zda­wał się nas wi­tać. W je­go po­bli­żu obo­zo­wał re­gi­ment ka­wa­le­rii Ma­ha­ra­dży z Kasz­mi­ru.
Kie­dy ofi­ce­ro­wie do­wie­dzie­li się, że je­stem Ro­sja­ni­nem, za­pro­si­li mnie do wspól­nej uczty. Tam mia­łem przy­jem­no­ść po­znać pu­łkow­ni­ka Brow­na, któ­ry ja­ko pierw­szy spo­rządził słow­nik afga­ńsko–an­giel­ski.
Po­nie­waż za­le­ża­ło mi na jak naj­szyb­szym do­tar­ciu do mia­sta Śri­na­gar, z nie­wiel­kim opó­źnie­niem ru­szy­łem da­lej. Po dłu­giej pod­ró­ży wzdłuż bie­gu rze­ki, kon­ty­nu­owa­łem mo­ją pod­róż przez ma­low­ni­czy re­gion le­żący u pod­nó­ża gór. Tu­taj, przed na­szy­mi ocza­mi, znu­żo­ny­mi mo­no­ton­nym pust­ko­wiem po­przed­nich kra­jo­bra­zów, roz­ta­czał się uro­czy wi­dok do­brze za­lud­nio­nej do­li­ny, z wie­lo­ma dwu­pi­ętro­wy­mi do­ma­mi oto­czo­ny­mi ogro­da­mi i po­la­mi upraw­ny­mi. Nie­co da­lej za­czy­na się słyn­na do­li­na Kasz­mi­ru, po­ło­żo­na za pa­smem wy­so­kich skał, któ­re prze­kro­czy­łem pod wie­czór. Ja­kże wspa­nia­ła pa­no­ra­ma od­sło­ni­ła się przed mo­imi ocza­mi, gdy zna­la­złem się na ostat­niej ska­le, od­dzie­la­jącej do­li­nę Kasz­mi­ru od gó­rzy­ste­go kra­ju, któ­ry prze­mie­rzy­łem. Mój wzrok ocza­ro­wał wspa­nia­ły ob­raz. Ta gęsto za­lud­nio­na do­li­na, któ­rej gra­ni­ce gi­ną na ho­ry­zon­cie, jest ukry­ta po­śród wy­so­kich Hi­ma­la­jów. Przy wscho­dzie i za­cho­dzie sło­ńca, stre­fa wiecz­nych śnie­gów wy­da­je się srebr­nym pie­rście­niem, któ­ry jak pas ota­cza ten bo­ga­ty i za­chwy­ca­jący pła­sko­wyż, wy­żło­bio­ny przez licz­ne rze­ki i po­prze­ci­na­ny do­sko­na­ły­mi dro­ga­mi, ogro­da­mi, wzgó­rza­mi i je­zio­rem, któ­re­go wy­spy są za­jęte przez bu­dow­le w pre­ten­sjo­nal­nym sty­lu, a wszyst­ko to spra­wia, że pod­ró­żny czu­je się tak, jak­by wsze­dł do in­ne­go świa­ta. Wy­da­je mu się, gdy­by ośmie­lił się pó­jść jesz­cze tro­chę da­lej, zna­la­złby tam raj, o któ­rym je­go na­uczy­ciel­ka tak często opo­wia­da­ła mu w dzie­ci­ństwie.
Za­sło­na no­cy po­wo­li okry­wa­ła do­li­nę, łącząc gó­ry, ogro­dy i je­zio­ro w jed­ną ciem­ną am­pli­tu­dę, prze­bi­ja­ną tu i ów­dzie przez od­le­głe ognie, przy­po­mi­na­jące gwiaz­dy. Zsze­dłem w do­li­nę, kie­ru­jąc się w stro­nę rze­ki Dże­lum, któ­ra przeda­rła się przez wąski wąwóz w gó­rach, aby po­łączyć się z wo­da­mi rze­ki In­dus. We­dług le­gen­dy, do­li­na ta by­ła kie­dyś mo­rzem śró­dlądo­wym; prze­jście przez ota­cza­jące ją ska­ły otwo­rzy­ło się i wy­pom­po­wa­ło wo­dy, nie po­zo­sta­wia­jąc nic wi­ęcej z jej daw­ne­go cha­rak­te­ru po­za je­zio­rem, rze­ką i po­mniej­szy­mi cie­ka­mi wod­ny­mi. Brze­gi rze­ki są te­raz usła­ne dom­ka­mi na wo­dzie, dłu­gi­mi i wąski­mi, któ­rych wła­ści­cie­le wraz z ro­dzi­na­mi za­miesz­ku­ją je przez ca­ły rok.
Stąd do Śri­na­ga­ru mo­żna do­trzeć w je­den dzień jaz­dy kon­no; ale ło­dzią pod­róż wy­ma­ga już pó­łto­ra dnia. Przy­sta­łem ten dru­gi spo­sób trans­por­tu, a po wy­bra­niu ło­dzi i do­bi­ciu tar­gu z jej wła­ści­cie­lem, za­jąłem miej­sce na dzio­bie, na dy­wa­nie, osło­ni­ętym przez pe­wien ro­dzaj da­chu. Łó­dź opu­ści­ła brzeg o pó­łno­cy, nio­sąc nas szyb­ko w kie­run­ku Śri­na­ga­ru. Na ru­fie Hin­dus przy­go­to­wał mi her­ba­tę. Po­sze­dłem spać, szczęśli­wy, wie­dząc, że mo­ja pod­róż wkrót­ce mia­ła się sko­ńczyć. Go­rąca piesz­czo­ta pro­mie­ni sło­necz­nych prze­ni­ka­jących przez mój ma­ły dach obu­dzi­ła mnie, a to, cze­go do­świad­czy­łem, za­chwy­ci­ło mnie po­nad wszel­ką mia­rę. Ca­łko­wi­cie zie­lo­ne brze­gi; od­le­głe za­ry­sy gór­skich szczy­tów po­kry­tych śnie­giem; ład­ne wio­ski, któ­re od cza­su do cza­su po­ka­zy­wa­ły się u pod­nó­ża gór; kry­sta­licz­na ta­fla wo­dy; czy­ste i oso­bli­wie przy­jem­ne po­wie­trze, któ­rym od­dy­cha­łem z ra­do­ścią; mu­zy­kal­ne pie­śni nie­sko­ńczo­nej ilo­ści pta­ków; nie­bo o nie­zwy­kłej czy­sto­ści; za mną plusk wo­dy wzbu­rza­nej przez wio­sło o okrągłym ko­ńcu, któ­rym z ła­two­ścią wła­da­ła wspa­nia­ła ko­bie­ta (o cu­dow­nych oczach i ce­rze brązo­wej od sło­ńca), po­ru­sza­jąca się z do­stoj­ną obo­jęt­no­ścią. Wszyst­kie te rze­czy ra­zem wzi­ęte zda­wa­ły się wpro­wa­dzać mnie w eks­ta­zę i zu­pe­łnie za­po­mnia­łem o przy­czy­nie mo­jej obec­no­ści na tej rze­ce. W tej chwi­li nie mia­łem na­wet pra­gnie­nia do­tar­cia do ko­ńca mo­jej pod­ró­ży – a prze­cież ileż jesz­cze cze­ka­ło mnie tru­dów i nie­bez­pie­cze­ństw! Tak wiel­kie w tej jed­nej chwi­li od­czu­wa­łem za­do­wo­le­nie!
Łó­dź pły­nęła szyb­ko, a kra­jo­braz wci­ąż od­kry­wał przed mo­imi ocza­mi no­we pi­ęk­no, za­tra­ca­jąc się na­ra­sta­jących kom­bi­na­cjach z ho­ry­zon­tem, któ­ry zle­wał się z mi­ja­ny­mi gó­ra­mi, sta­jąc się z ni­mi jed­no­ścią. Na­stęp­nie uka­zy­wa­ła się no­wa pa­no­ra­ma, któ­ra zda­wa­ła się roz­sze­rzać i wy­pły­wać z gór­skich zbo­czy, za­chwy­ca­jąc co­raz bar­dziej… Dzień już chy­lił się ku za­cho­do­wi, ale ja nie by­łem jesz­cze zmęczo­ny kon­tem­plo­wa­niem tej wspa­nia­łej przy­ro­dy, któ­rej wi­dok oży­wił we mnie wspo­mnie­nia z dzie­ci­ństwa i mło­do­ści. Ja­kże pi­ęk­ne by­ły te dni, któ­re bez­pow­rot­nie mi­nęły!
Im bar­dziej zbli­ża­li­śmy się do Śri­na­ga­ru, tym licz­niej­sze by­ły wio­ski oto­czo­ne zie­le­nią. Na wi­dok na­szej ło­dzi, nie­któ­rzy z ich miesz­ka­ńców przy­bie­ga­li, aby nas zo­ba­czyć, mężczy­źni w swo­ich tur­ba­nach, ko­bie­ty w swo­ich ma­łych czep­kach, jed­ni i dru­dzy po­dob­nie ubra­ni w bia­łe suk­nie si­ęga­jące do zie­mi, dzie­ci bie­ga­ły na­go, przy­wo­dząc na my­śl stro­je na­szych pierw­szych ro­dzi­ców.
Wje­żdża­jąc do mia­sta wi­dzi się sze­reg ba­ra­ków i pły­wa­jących na wo­dzie do­mów, w któ­rych miesz­ka­ją ca­łe ro­dzi­ny. Wierz­cho­łki od­le­głych, po­kry­tych śnie­giem gór by­ły piesz­czo­ne ostat­ni­mi pro­mie­nia­mi za­cho­dzące­go sło­ńca, gdy su­nęli­śmy mi­ędzy drew­nia­ny­mi do­ma­mi Śri­na­ga­ru, ści­śle przy­le­ga­jący­mi do obu brze­gów rze­ki. Wy­da­je się, że ży­cie usta­je tu o za­cho­dzie sło­ńca; ty­si­ące ró­żno­ko­lo­ro­wych otwar­tych ło­dzi (dun­ga) i ba­rek po­kry­tych pa­lan­ki­na­mi (ban­gla) umo­co­wa­nych by­ło wzdłuż pla­ży; mężczy­źni i ko­bie­ty ze­bra­li się w po­bli­żu rze­ki, w pry­mi­tyw­nych stro­jach Ada­ma i Ewy, prze­cho­dząc przez swo­je wie­czor­ne ablu­cje, nie czu­jąc przed so­bą żad­ne­go skrępo­wa­nia ani pru­de­rii, po­nie­waż wy­ko­ny­wa­li obrzęd re­li­gij­ny, któ­re­go zna­cze­nie jest dla nich wi­ęk­sze niż wszyst­kie ludz­kie uprze­dze­nia.
Dwu­dzie­ste­go pa­ździer­ni­ka obu­dzi­łem się w schlud­nym po­ko­ju, z któ­re­go mia­łem pi­ęk­ny wi­dok na rze­kę, te­raz za­la­ną pro­mie­nia­mi sło­ńca Kasz­mi­ru. Po­nie­waż nie jest mo­im ce­lem opi­sy­wać tu szcze­gó­ło­wo mo­je do­świad­cze­nia, po­wstrzy­mam się od wy­li­cza­nia uro­czych do­lin, raj­skich je­zior, cza­ru­jących wysp, tych hi­sto­rycz­nych miejsc, ta­jem­ni­czych pa­gód i uro­kli­wych wio­sek, któ­re wy­da­ją się za­gu­bio­ne w roz­le­głych ogro­dach, gdzie ze wszyst­kich stron wzno­szą się ma­je­sta­tycz­ne szczy­ty gi­gan­tycz­nych Hi­ma­la­jów, spo­wi­te jak okiem si­ęgnąć wiecz­nym śnie­giem. Od­no­tu­ję tyl­ko przy­go­to­wa­nia, ja­kie po­czy­ni­łem w zwi­ąz­ku z mo­ją pod­ró­żą w kie­run­ku Ty­be­tu. Spędzi­łem sze­ść dni w Śri­na­ga­rze, ro­bi­ąc dłu­gie wy­ciecz­ki w cza­ru­jące oko­li­ce mia­sta, ba­da­jąc licz­ne ru­iny, któ­re świad­czą o sta­ro­żyt­nym do­bro­by­cie te­go re­gio­nu i stu­diu­jąc dziw­ne zwy­cza­je te­go kra­ju.
Kasz­mir, jak rów­nież po­zo­sta­łe przy­le­ga­jące do nie­go pro­win­cje, Bal­ti­stan, La­dakh i in­ne, są wa­sa­la­mi An­glii. Daw­niej sta­no­wi­ły one część po­sia­dło­ści Ran­dżi­da Sin­ga, Lwa Pen­dża­bu. W chwi­li je­go śmier­ci, woj­ska an­giel­skie za­jęły La­haur, sto­li­cę Pen­dża­bu, od­dzie­li­ły Kasz­mir od resz­ty im­pe­rium i sce­do­wa­ły go, pod po­zo­rem pra­wa dzie­dzicz­ne­go za su­mę stu sze­śćdzie­si­ęciu mi­lio­nów fran­ków, na Gu­la­ba–Sin­gha, jed­ne­go z krew­nych zma­rłe­go su­we­re­na, na­da­jąc mu oprócz te­go ty­tuł Ma­ha­ra­dży. W cza­sie mo­jej pod­ró­ży, fak­tycz­nym Ma­ha­ra­dżą był Pra­tap–Singh, wnuk Gu­la­ba, któ­re­go re­zy­den­cją jest Ja­moo, na po­łu­dnio­wym sto­ku Hi­ma­la­jów.
Sław­na „szczęśli­wa do­li­na” – Kasz­mir (mie­rząca osiem­dzie­si­ąt pi­ęć mil dłu­go­ści na dwa­dzie­ścia pi­ęć mil sze­ro­ko­ści) cie­szy­ła się chwa­łą i do­bro­by­tem tyl­ko za cza­sów Wiel­kie­go Mo­go­ła, któ­re­go dwór uwiel­biał kosz­to­wać tu­taj sło­dy­czy wiej­skie­go ży­cia, w ci­ągle jesz­cze ist­nie­jących bu­dyn­kach na ma­łej wy­spie na je­zio­rze. Wi­ęk­szo­ść Ma­ha­ra­dżów Hin­du­sta­nu daw­niej spędza­ła tu let­nie mie­si­ące i brać udział we wspa­nia­łych uro­czy­sto­ściach wy­da­wa­nych przez Pa­ństwo Wiel­kich Mo­go­łów; ale od tej po­ry cza­sy bar­dzo się zmie­ni­ły, i szczęśli­wa do­li­na jest dzi­siaj ni­czym wi­ęcej, niż że­bra­czą kry­jów­ką. Wod­ne ro­śli­ny i szu­mo­wi­ny po­kry­ły czy­ste wo­dy je­zio­ra; dzi­ki ja­ło­wiec zdu­sił wszel­ką ro­ślin­no­ść na wy­spach; pa­ła­ce i bu­dyn­ki są le­d­wie wspo­mnie­niem ich mi­nio­nej wiel­ko­ści; zie­mia i tra­wa po­kry­wa­ją bu­dyn­ki, któ­re te­raz po­pa­da­ją w ru­inę. Ota­cza­jące gó­ry i ich wiecz­nie bia­łe szczy­ty wy­da­ją się być po­chło­ni­ęte po­nu­rym smut­kiem i ży­wić na­dzie­ję na lep­sze cza­sy dla ujaw­nie­nia ich nie­śmier­tel­ne­go pi­ęk­na. Nie­gdyś udu­cho­wie­ni, pi­ęk­ni i czy­ści miesz­ka­ńcy sta­li się zwie­rzęcy i otu­ma­nie­ni, brud­ni i le­ni­wi, a za­miast mie­cza te­raz rządzi ni­mi bat.
Miesz­ka­ńcy Kasz­mi­ru tak często ule­ga­li na­jaz­dom i gra­bie­żom, mie­li tak wie­lu pa­nów, że sta­li się już obo­jęt­ni na wszyst­ko. Spędza­ją czas nad brze­ga­mi rzek, plot­ku­jąc o swo­ich sąsia­dach, zaj­mu­ją się żmud­ną pra­cą przy wy­ra­bia­niu swo­ich słyn­nych chust, al­bo wy­ko­ny­wa­niem fi­li­gra­no­wych zło­tych lub srebr­nych ro­bó­tek. Kasz­mir­skie ko­bie­ty są me­lan­cho­lij­ne­go uspo­so­bie­nia, a na ich ry­sach ma­lu­je się nie­wy­obra­żal­ny smu­tek. Wszędzie pa­nu­je nędza i nie­po­rządek. Pi­ęk­ni mężczy­źni i wspa­nia­łe ko­bie­ty Kasz­mi­ru są brud­ni i odzia­ni w łach­ma­ny. Strój obu płci skła­da się, tak zi­mą, jak i la­tem, z dłu­giej ko­szu­li lub suk­ni z gru­be­go ma­te­ria­łu i z nadęty­mi ręka­wa­mi. No­szą tę ko­szu­lę aż do ca­łko­wi­te­go zu­ży­cia i ni­g­dy nie jest ona pra­na, tak że bia­ły tur­ban mężczyzn wy­gląda jak ośle­pia­jący śnieg przy ich brud­nych ko­szu­lach, któ­re są ca­łe po­kry­te pla­ma­mi z po­tu i sma­ru.
Pod­ró­żnik czu­je się prze­si­ąk­ni­ęty smut­kiem, wi­dząc kon­trast mi­ędzy ota­cza­jącą go bo­ga­tą i pi­ęk­ną przy­ro­dą, a lu­dźmi odzia­ny­mi w łach­ma­ny.
Sto­li­ca kra­ju, Śri­na­gar (Mia­sto Sło­ńca), lub, aby okre­ślić ją na­zwą, któ­ra jest jej nada­na od na­zwy kra­ju, Kasz­mir, le­ży na brze­gu rze­ki Dże­lum, wzdłuż któ­rej roz­ci­ąga się w kie­run­ku po­łu­dnio­wym na od­le­gło­ść pi­ęciu ki­lo­me­trów, a jej sze­ro­ko­ść nie prze­kra­cza dwóch ki­lo­me­trów.
Jej dwu­pi­ętro­we do­my, za­miesz­ka­łe przez sto ty­si­ęcy miesz­ka­ńców, zbu­do­wa­ne są z drew­na i gra­ni­czą z oby­dwo­ma brze­ga­mi rze­ki. Wszy­scy miesz­ka­ją nad rze­ką, któ­rej brze­gi po­łączo­ne są dzie­si­ęcio­ma mo­sta­mi. Ta­ra­sy pro­wa­dzą z do­mów do rze­ki Dże­lum, gdzie przez ca­ły dzień lu­dzie do­ko­nu­ją uro­czy­stych ablu­cji, kąpią się i my­ją swo­je na­czy­nia ku­chen­ne, na któ­re skła­da się kil­ka mie­dzia­nych garn­ków. Część miesz­ka­ńców prak­ty­ku­je re­li­gię mu­zu­łma­ńską; dwie trze­cie jest wy­zna­nia bra­mi­ńskie­go, a bud­dy­stów mo­żna tu zna­le­źć sto­sun­ko­wo nie­wie­lu.
Nad­sze­dł czas, aby po­czy­nić in­ne przy­go­to­wa­nia do pod­ró­ży, za­nim znów mia­łem za­nu­rzyć się w nie­zna­nym. Za­ku­piw­szy ró­żne­go ro­dza­ju kon­ser­wy, wi­no i in­ne rze­czy nie­zbęd­ne w pod­ró­ży przez kraj tak sła­bo za­lud­nio­ny jak Ty­bet, spa­ko­wa­łem ca­ły mój ba­gaż do skrzyń; wy­na­jąłem sze­ściu prze­wo­źni­ków i tłu­ma­cza, ku­pi­łem ko­nia na wła­sny uży­tek i usta­li­łem da­tę mo­je­go wy­jaz­du na dwu­dzie­sty siód­my dzień pa­ździer­ni­ka. Aby roz­we­se­lić mo­ją pod­róż, wzi­ąłem od do­bre­go Fran­cu­za, upra­wia­jące­go wi­no u ma­ha­ra­dży, du­że­go psa Pa­mi­ra, któ­ry już raz prze­mie­rzył tę dro­gę z mo­imi przy­ja­ció­łmi, Bo­nval­lo­tem, Ca­pu­sem i Pe­pi­nem, zna­ny­mi od­kryw­ca­mi. Po­nie­waż chcia­łem skró­cić mo­ją pod­róż o dwa dni, roz­ka­za­łem mo­im prze­wo­źni­kom wy­ru­szyć o świ­cie z dru­giej stro­ny je­zio­ra, któ­re prze­pły­nąłem ło­dzią, i do­łączy­łem do nich i do mo­je­go ko­nia u pod­nó­ża ła­ńcu­cha gór­skie­go, któ­ry od­dzie­la do­li­nę Śri­na­ga­ru od wąwo­zu Sind.
Ni­g­dy nie za­pom­nę tor­tur, przez ja­kie mu­sie­li­śmy prze­jść, wspi­na­jąc się pra­wie na czwo­ra­kach na szczyt gó­ry, wy­so­ki na trzy ty­si­ące stóp. Tra­ga­rzom bra­ko­wa­ło tchu; co chwi­la ba­łem się, że któ­ryś spad­nie ze swo­im ci­ęża­rem z po­chy­ło­ści w prze­pa­ść i z bó­lem pa­trzy­łem, jak mój bied­ny pies Pa­mir, dy­sząc i z wy­wie­szo­nym języ­kiem, ro­bi dwa lub trzy kro­ki i pa­da na zie­mię wy­czer­pa­ny. Za­po­mi­na­jąc o wła­snym zmęcze­niu, pie­ści­łem i za­chęca­łem bied­ne zwie­rzę, któ­re, jak­by ro­zu­mie­jąc mnie, wsta­wa­ło, by zro­bić jesz­cze dwa lub trzy kro­ki i znów upa­da­ło.
Gdy do­tar­li­śmy na szczyt, za­pa­dła noc; rzu­ci­li­śmy się łap­czy­wie na śnieg, by uga­sić pra­gnie­nie, a po krót­kim od­po­czyn­ku za­częli­śmy scho­dzić w dół przez bar­dzo gęsty las so­sno­wy, spie­sząc się, by do­trzeć do wio­ski Ha­ïe­na, u pod­nó­ża roz­pa­dli­ny, w ciem­no­ściach oba­wia­jąc się ata­ku dra­pie­żnych zwie­rząt.
Ze Śri­na­ga­ru do Ha­ïe­ny pro­wa­dzi rów­na do­bra dro­ga, wio­dąca pro­sto na pó­łnoc przez Gan­der­bal, gdzie skie­ro­wa­li­śmy się na prost­szą dro­gę wy­so­ką na trzy ty­si­ące stóp, co skró­ci­ło za­rów­no czas, jak i od­le­gło­ść.